Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/393

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

było potrzeba — ale celu w niem innego nie miał, jeno ten: aby dobić się do końca.
Rok tak przetrwał, gdy zimą go porwała tęsknica wielka, nieprzezwyciężona. Nocą śnił mu się dom, syn i ów zawzięty bój z Czemeryńskim. Całe dnie snuła się przed oczyma osierocona siostra. Opędzał się pokusom jak mógł — zmogły go wreszcie: postanowił do Sierhina dojechać.
Zdawszy dom na parobka i gospodynię, zaprzągł do małych sanek, któremi po swym lesie jeździł, konika, i puścił się ku Sierhinowi, tak obrachowawszy, aby nad wieczorem tam stanął.
Gdy, wydobywszy się z puszczy i przejechawszy dobry kował polami, zobaczył wreszcie dach swój stary, sterczące nad nim drzewa i spokojną szarą wioskę, nad którą się dymy wznosiły — łzy mu się niemęzkie zakręciły w oku. Sądził, że już przy suchych powiekach potrafi spojrzeć na to gniazdo stare; zawstydził się słabości.
Chciał zobaczyć siostrę i być jeszcze raz w Sierhinie, a bał się spotkać z synem lub synową. Tych znać nie chciał, do Erazma żal czuł zawsze, przebaczyć mu nie mógł.
Z ostrożnością więc podjeżdżać począł ku dworowi, rozglądając się dokoła, gdy małe sanki przesunęły się mijając. Siedział w nich drzemiący Morawiec. Zakrzyczał na niego Hojski; ekonom przeląkł się, jakby głos usłyszał z grobu — stanął.