Sąsiedzi (Kraszewski, 1878)/Tom II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sąsiedzi
Tom II
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I — powiecie sobie kochani czytelnicy — że wszystko zapomniane, zatarte, w przepaść rzucone zostało, a sędzia ze Strukczaszycem żyli jak dwaj bracia rodzeni.
Radbym ja to potwierdził, ale sumienie zmusza wyznać, że, choć między Łopatyczami a Sierhinem panowała harmonia i nawzajem się odwiedzano, a przy chrzcinach i na świętach, spotykali się pięknie z sobą, sędzia i Strukczaszyc, dowiadując się o zasiewy, o kosowicę i kopy: żeby jednak się zbyt kochać mieli — nie powiem.
Ludzie jesteśmy. Czemeryński zawsze koso patrzył na Hojskiego, Strukczaszyc, mówiąc o tamtym, szydersko się uśmiechał.
— Pęcherz nadęty! — szeptał — zawsze mu się śni, że go Pan Bóg z lepszej gliny ulepił.
— To jadowity człek ten Hojski, — mówił Czemeryński — mruk, nawet przy kieliszku się nie otworzy, chyba gdy do passyi przyjdzie. Nigdy nie można wiedzieć co on myśli. — Co to za spojrzenie! co za uśmiech!
Najpocieszniej było widzieć ich, gdy z sobą razem być musieli, i dla oka ludzkiego konwersować poufale. To ten ramionami zżymnął, to drugi splunął, to się jeden uśmiechał, to przeciwnik marszczył. Siadłszy z sobą do maryasza, bo i to się trafiało, znajdowali w kartach i grze mnogie powody do przekąsów i sporu; ale się mitygowali.
Czemeryński, którego to zajmowało i było dlań niemal zabawką, nie unikał spotkania ze Strukczaszycem; Hojski usuwał się, jak mógł.
Dopiero trzeba było ciężkiej choroby Czemeryńskiego i łez pani Erazmowej, z obawy o ojca, aby Hojski się poruszył, bo synowę bardzo kochał.
Sam naówczas po doktora pojechał i przywiózł go, koło chorego niebezpiecznie, krzątał się i służył mu, a Czemeryński, wstawszy szczęśliwie z łóżka, z nienawiści też został uleczonym. Strukczaszyc, który mu dał dowód poczciwego serca, sam też do tego, któremu życie ocalił, przylgnął.
Zmienił się ich stosunek na otwarty i przyjacielski na starość do tego stopnia, że sobie dawne swe waśnie, śmiejąc się, przypominali.
Na tem pojednaniu najgorzej wyszedł komornik Kaczor, którego obaj na oczy widzieć nie chcieli. Stracił wszystkie dochodziki, jakie dawniej z nich ciągnął, i gdy o nich w sąsiedztwie przy nim mawiano, głową potrząsał, mruczał:
Ambo meliores!

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.