Sąsiedzi (Kraszewski, 1878)/Tom I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sąsiedzi
Tom I
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Musimy teraz na chwilę przerwać swoje opowiadanie i bliżej zapoznać czytelnika z topografią Łopatycz i Sierhina, niezbędnie do zrozumienia tego opowiadania potrzebną.
Oba dwory leżały, jakeśmy już mówili, w niewielkiem od siebie oddaleniu; długim pasem grunta ich stykały się z sobą.
Wyszedłszy przez mostek z Jasuły Łopatyckiej (tak ją ks. ex-definitor nazywał), o kilkanaście kroków zaraz spotykało się lasek z sosen, brzóz i olch złożony. Ciągnął się on przez znaczną przestrzeń, prawie nieprzerwanie aż do tak zwanego traktu, który szedł z Sierhina. Tam, gdzie się stykały dwie drogi, niegdyś stała karczma należąca do Łopatycz, prawie tużna granicy od sierhińskiej używalności. Uroczysko zwało się Dziewule. Karczma, już od lat pięciu była zgorzała, sterczał tylko po niej komin okopcony, rozwalony piec, pusty loszek, w którym kuny gospodarowały, a na gruzach bujno porastały pokrzywy, dziewanny, łopuchy, rdesty i wszelakie ziele, które tylko czeka, żeby się na pustkowiu tłustem rozpostrzeć.
Silne było posądzenie na Strukczaszyca ludzi, jeśli nie na niego samego, że karczmę na Dziewulach podpalili. Czemeryński ciągle się zbierał ją odbudować. W pierwszym roku nawet zwieziono trochę drzewa; ale miało ono czas nadgnić, a do budowy nie przyszło.
Tu dosyć szeroko wyjeżdżony gościniec, trochę piaszczysty, dzielił grunta Łopatyckie od lasu Sierhińskiego, do którego miał pretensyą Czemeryński i dlatego inaczej go jak „dyferencyą“ albo „używalnością“ nie nazywał.
Wprost naprzeciwko spalonej karczmy, staraniem sędziego, wzniesiony był ogromny krzyż, malowany czerwono, sumptem wielkim i z okazałością, na jaką się w Kobryńskiem zdobyć tylko było można. Umieszczona u góry na nim figura Zbawiciela, z drzewa rzeźbiona, kolorami naturalnemi, nieco już teraz zblakłemi, była pokryta. Nad nią stał daszek i kogucik pozłacany na daszku, U dołu znajdowała się symboliczna trupia głowa, dwie kości na krzyż i rok, w którym zbudowano figurę. Dla ochronienia jej od kół wozów wracających z jarmarku — otoczono ją sztachetami, na których też ślady czerwonego malowania widać było. Czemeryński chlubił się tem, że takiej figury na mil dziesięć w koło nie było. Nikt nie mógł temu zaprzeczyć.
W piękne dni wiosny i lata nie było przyjemniejszej przechadzki z Łopatycz, jak wonnym lasem na Dziewule. Zbliżając się ku nim mieszany ów las zmieniał się w brzeźniak, podszyty trochę leszczyną. Nic nie było piękniejszego nad te smukłe, powyginane jak panienki w tańcu, z długiemi warkoczami zielonemi, w białych sukienkach brzozy. Choć gdzieniegdzie którą swawolna ręka oderwała ze zwierzchniej kory, pozostała rana pomarańczowa, czerwona, brunatna, wyglądała jak na białej szacie krasna przepaska.
Było we zwyczaju z Łopatycz chodzić na spacery na Dziewule. Sędzia często odmawiał pacierze wieczorne pod krzyżem; sędzina, z powodu małego wzrostu, trzewiczków na korkach, usposobienia do sedenteryi, nie lubiła przechadzek, — dzierżgała, dryzlowała, robiła pończoszkę i drzemała w swojem krzesełku z wygodnym podnóżkiem: wychodziła więc bona z sędzianka, czasem sędzia w towarzystwie ex-definitora, niekiedy sam jeden.
Wielka Noc tego roku była spóźniona, i po tych słotach i chłodach, o których wspominaliśmy, nastąpiły dni prześliczne. Brzozy się były zupełnie rozwinęły, i choć je uszkodzono wielce, obrywając mnóstwo pączków nierozwiniętych, dla namoczenia w spirytusie, choć i soku z nich natoczono dosyć ukradkiem — bujały w tym roku cudnie i woń liści świeżych rozlewała się dokoła, balsamiczna, orzeźwiająca — tak, że według słów ks. ex-definitora, gdy człowiek godzinę tam oddychał tą ambrozyą, rok życia mu przybywał.
Wszyscy też jakoś na Dziewule pielgrzymowali, a p. Leonilla z Francuzką przynosiły ztamtąd bukiety dzikich kwiatów tak osobliwych, że się im p. sędzina nie mogła wydziwić.
Święta Wielkanocne szczęśliwie jakoś już były przeszły, ostatnie święcone, złożone z okruszyn i pozostałości, zjedzono na przewody, i do Zielonych Świątek wrócił spokój domowy. (Na świątki sędzina miała zwyczaj piec drugie święcone). We Wtorek po przewodach, wieczorem, gdy nikogo w Łopatyczach nie było, a dzień ciepły i śliczny z domu wypraszał, p. sędzia Czemeryński, który od niejakiego czasu był frasobliwy i smutny, wziąwszy kij i czapkę, wyszedł, pacierze odmawiając, lasem na Dziewule.
Ciężko mu było czegoś na sercu, — wiele rzeczy, o których milczał, nie powiodło mu się. Baron ów niemiecki nie wrócił wcale, a po bliższem badaniu doszedł sędzia, że to był hołysz, przybłęda, Meklemburczyk, który z tego tylko żył, co na dworze króla jako podkoniuszy zarobił.
Starania o wstęgę utrudnione były tym tysiącem dukatów, którego chciwy Brühl wymagał. W domu z pieniędzmi i interesami nie szło lepiej; szczęściem jeszcze, że Czemeryński nie wglądał w ścisłe rachunki. Mówił sobie: — „A po co się to zdało? gryźć się będę tylko. Co się wyexpensowało, nie powróci.“ Wszystkie te zawody, strapienia, kłopoty, do Pięciu ran Pańskich zaofiarowawszy, tem się pocieszał — że ludziom gorzej bywa.
Szedł z myślami temi i pacierzem na ustach, aż do lasku brzozowego. Tu, balsamiczna woń go orzeźwiła; począł ją w siebie wciągać pełnemi piersiami.
— Delicye! — powtarzał, skończywszy ostatnią modlitewkę.
Zdala już się czerwony krzyż pokazywał. Cichuteńko było w lesie; tylko dzięcioły kuły pracowicie w drzewach i głupia kukułka, przedrwiewać się ich zdając, odzywała się gdzieś w brzeźniaku! Wolnym krokiem sędzia ze spuszczoną głową począł się przybliżać ku krzyżowi i miał już czapkę zdjąć przed nim, gdy usłyszał kroki, podniósł oczy — i stanął jak wryty.
Z drugiej strony od Sierhina, w białym kitlu, w wysokiej letniej czapce na bok przewieszonej, podpasany rzemieniem, opierając się na grubym kiju, szedł krokiem mierzonym pan Strukczaszyc Hojski.
Spojrzeli na siebie — stanęli oba. Kroków może pięć ich dzieliło od siebie.
Czemeryński ramiona podniósł, głowę zadarł, w bok się jedną ręką wziął, sparł na kiju i nie ruszał z miejsca.
Strukczaszyc, jakby się go uwziął przedrzeźniać, prawie podobną, ale butniejszą jeszcze, przybrał postawę; obu im usta drgały, a oczy ciskały pioruny. Na laskach oparte ręce konwulsyjnie dygotały.
Parę minut upłynęło w tem przykrem położeniu.
— Gdy się zawrócę — myślał Czemeryński, będzie sądził, że się go boję i uciekam.
— Nie ustąpię kroku! — mówił w duchu Strukczaszyc. — Stójmy kto kogo przestoi!
Czemeryński sapał. Hojski poświstywał.
— A długoż-to tego będzie! — hę! — krzyknął nareszcie unosząc się sędzia. — Ja tu jestem na moim gruncie.
— Ta! ta! ta! a ja na publicznym gościńcu — rozśmiał się Hojski.
— Myślisz, że ja się ciebie zlęknę? — zawołał sędzia.
— Sądzisz, że ja się ciebie boję? hę? — rzekł flegmatycznie Strukczaszyc.
— Coś-to ty mi za jeden?
— A ty?
Rzucili na się oczyma, jakby się pozjadać chcieli.
— Patrzcie go! tyka! tyka! — zawołał Czemeryński w passyi. — Szerepetka jakiś! mnie. — Wiesz ty coś za jeden, a co ja!
I w piersi się stuknął kułakiem.
Strukczaszyc śmiał się drwiąco.
— Coś ty za jeden, to ja wiem! hę. Hojscy kniaziami tu byli, gdy twój pradziadek jeszcze w Czarnawczycach obwarzanki przedawał!
Posłyszawszy to horrendum, sędzia zrobił się czerwony, siny, o mało go nie zabiła apoplexya; rzucił się cały. W tem jakoś na krzyż spojrzał i to go pohamowało. Zabełkotał tylko:
— Grabieżcy! rozbójniki, napastniki!
— A wy co? — odparł, niechcąc pozostać dłużnym, Strukczaszyc. — Dmiecie się jak pęcherze, państwo w głowie a dziury w kieszeni! Fanaberye! wielki mi pan! fiu! fiu!
Czemeryński do takiej był doprowadzony passyi, iż kontenans zupełnie straciwszy, kij, który trzymał w ręce, do góry podniósł.
W tej-że chwili Strukczaszyc, pilnie go mający na oku, sękatą pałką, machnął w powietrzu.
Lecz nie ruszyli kroku, stali jak wryci.
— Ty! ty! jakiś! — bełkotał sędzia.
— Cóż ty mi kijem będziesz wywijał? — odezwał się Strukczaszyc — chłopska natura się odzywa; radby się bić na kije. A no! ja-bo na ciebie mam dawno apetyt. Jeżeli nie jesteś tchórz, to i owszem, owszem, przyjdź tu jutro wieczorkiem, albo o brzasku z szerpetyną sprobujemy się po szlachecku.
Aleś tchórz!
— Słyszysz ty! — wyrwał się Czemeryński — milcz! Choć nie jesteś mi równym — tak mi pomóż Boże, stanę z szablą i uszy ci poobcinam. — Stanę.
— Kiedy? — podchwycił Strukczaszyc — służę! z miłą chęcią? Kiedy?
— Jutro wieczorem o tej porze! — zawołał Czemeryński.
— Zgoda! śliczności! — rzekł, kij spuszczając Strukczaszyc, ale słuchaj-no, ty żółtobrzuchu — ja ci nie wierzę. Ty mi tu ciżbę naprowadzisz, w tobie chłopska czy mieszczańska natura... sam z szablą nie zechcesz się stawić. — Zaraz ci będzie dworu potrzeba.
— Milcz, nie bluzgaj! mówię milcz! — zakrzyczał Czemeryński. — Rozprawiemy się.
— Na cztery oczy?
— Na cztery.
— Patrzaj-że — dodał wskazując na figurę Strukczaszyc. — Oto wizerunek Zbawiciela, który nas sądzić będzie: biorę go na świadka tego, coś rzekł. Kto zdradzi, tego niech prawica Boża ukarze!
Czemeryński podniósł tylko oczy zaczerwienione ku krzyżowi i nie rzekł słowa.
— No — a teraz dobranoc waszeci — dodał szydersko Strukczaszyc. — Jutro — tu, o tej samej porze. Słowo się dało.
Czemeryński odwrócił się plecami.
Strukczaszyc, oddając mu wzajemnością, trochę nawet poły kitla zatoczył, pałką zamachnął i rozeszli się, każdy w swoją stronę.
Sędzia był tak zirytowany, że ledwie kroków kilkanaście uszedłszy, musiał stanąć, otrzeć pot z czoła, odetchnąć. Oparł się o drzewo; byłby może przysiadł na ziemi, ale przy jego korpulencyi wstawanie stawało się przytrudnem. Musiał poprzestać na wytchnieniu.
Noga za nogą wlókł się z powrotem ku Łopatyczom. Wśród rozmowy z sąsiadem, nie ważyło się słów, nie było czasu rozmyślać co się rzekło i co usłyszało. Teraz dopiero wszystko na pamięć przychodziło, a szyderstwa Strukczaszyca piekły jak żelazem gorącem. Szczególniej owo zadanie bezczelne, że dziadek jego w Czarnawczycach obwarzanki przedawał, a razem twierdzenie, że Hojscy kniaziami byli!
W głowie to tak się mąciło sędziemu, iż potrzebując ład jakiś uczynić w myślach, nimby do domu powrócił, stawał kilka razy.
Dawszy słowo, że się nikogo nie weźmie, nie można też było mówić nikomu o tem, co się stało. Sędzia do jutra wieczora musiał się ukrywać, milczeć, nie dać poznać po sobie, że w nim wnętrzności kipiały z gniewu. Zwierzyć się nawet sub rosa, komukolwiekbądź, było zdradzeniem przysięgi!
Z drugiej strony Hojskiemu cale nie wierzył, sądził go do wszelkiej zdrady zdolnym, na wszelką niepoczciwość gotowym.
Naostatek — Czemeryński jak każdy szlachcic owych czasów, z szablą sobie umiał dać rady, ale, nigdy nią tak jak inni rębacze nie władał, Strukczaszyc był silniejszy, i — kto mógł wiedzieć, jak się bił?
Gniew mógł dodać siły i impetu, ale losy takich walk niepewne: Hojski na śmierć gotów był zarąbać.
Wszystko to rozważywszy, przyszedł do tego postanowienia sędzia, żeby sub sigillo confessionis, wyspowiadać się ks. ex-definitorowi. Był-ci i on szlachcic i nic niegodnego stanowi rycerskiemu doradzić nie mógł.
Zbliżając się już do dworu, sędzia, dla zupełnego uspokojenia, odmówił modlitwę, dodał koronkę do Przemienienia Pańskiego, naostatek Anioł Pański: u studni kazał sobie czerpakiem wody świeżej podać, i jakotako po alteracyi tej uspokojony, wszedł do domu, gdy już tylko na niego z wieczerzą oczekiwano.
Mitygował się jak mógł, zagadał o balsamicznem powietrzu, o przyjemnej przechadzce, o pogodzie, o wiośnie; a jednak sędzina spojrzawszy na niego — szepnęła:
— Czegoś jegomość czy zmęczony — czy frasobliwy — bo coś blady i oczy czerwone!
— Gdzie tam! co ma być! — rzekł Czemeryński. Nic mi nie jest, tylko aura wieczorna, to wiadomo, działa na człowieka.
Mimo wymówki tej domowi przy wieczerzy, ze sposobu jedzenia, mówienia, zapominania się, zamyślania wnosząc, uważali wszyscy, iż sędzia był — nieswój.
Po wieczerzy z pośpiechem ujął gospodarz pod rękę ks. ex-definitora i zaprowadził go do kancellaryi. I to było niezwyczajnem.
— Mój ojcze — rzekł cicho a pośpiesznie — mam coś do powiedzenia, do poradzenia się, jako dyrektora sumienia — ale — sub sigillo confessionis.
Zdumiał się mocno Dominikanin. Po przestanku małym sędzia go odprowadził do okna i bardzo cichym głosem opowiedział całą scenę, której byliśmy świadkami. Naturalnie tak ją powtórzył, jak mu wypadało, jak ją chciał mieć, a nie tak może jak była! Ksiądz ręce łamał.
Gdy się opowiadanie skończyło, Dominikanin milczał chwilę. Jako ksiądz, wyzwania na rękę nie mógł ani pochwalić, ani dopuścić; lecz jako szlachcic wiedział, że próżnoby było, nawet klątwą kościelną chcieć odwodzić od stawienia się na placu.
— Ale to fatalna jest rzecz! fatalna! — odezwał się: — Asindziej rękę straciłeś, dawno szabli nie używając, to zajadła sztuka. To się nie godzi. Zresztą spotkanie bez świadków — rzecz niesłychana.
— Słowo! słowo! — zamruczał Czemeryński.
Po długim targu i rozprawach, stanęło wreszcie na tem, że sędzia miał wynijść na plac; ale ks. ex-definitor z brewiarzem mógł nadejść i albo przeszkodzić walce, albo ją powstrzymać.
— Kto mnie może zabronić pójść do krzyża! — rzekł Dominikanin. Inaczej nie dopuszczę; a jutro na intencyą, aby się to bez krwi rozlewu obeszło, mszyczkę świętą odprawię.
Sędzia przypomniał jeszcze, że tajemnica była powierzona jak na spowiedzi. Nie wątpił zresztą że jej ex-definitor dotrzyma.
Cały dzień następujący wszyscy domownicy znowu uważali, że Czemeryński chodził jak przybity, zamyślony, smutny i powzdychujący.
W Sierhinie nikomu na myśl nie przyszło Strukczaszyca posądzać o krwiożercze zamiary. Powrócił bowiem do domu wesół, ożywiony, pałką machając — i z p. Blandyny podżartowywał, co było zawsze dowodem nadzwyczaj szczęśliwego usposobienia.
Nikt go nie podpatrzył, gdy po obiedzie, w swoim pokoju szablę z kołka zdjął, pocałował ją, przeżegnał, z pochew dobył, otarł, wyostrzył i poprobował jakim-by sposobem mógł ją tak schować pod kitel, aby jej widać nie było.
Jeszcze do zmierzchu było daleko, gdy już Strukczaszyc, jakby w miejscu mu usiedzieć było trudno, z pałką na przechadzkę ku lasowi wyruszył.
Łopatycki pan, także nad wieczór zagadał o tem, że świeżego powietrza potrzebuje, i zaprosiwszy z sobą ex-definitora, ruszył ku figurze.
Dominikanin miał pozostać w zaroślach i nie ukazywać się, aż gdy się ichmość raz i drugi złożą.
Pierwszy na placu znalazł się Strukczaszyc; aż tchnął całą piersią, gdy tu stanął.
Spojrzał na figurę.
— Jezusie Nazareński — rzekł w duchu — ty widzisz serce moje, że życia ludzkiego nie pragnę; dajże mi to tylko, abym kropelkę krwi jego utoczył za krew syna mojego, za wszystkie męki i strapienia moje.
Zmówił modlitewkę, nastawił ucha — nikt nie przychodził.
— Kto go tam wie. To plemię zdradzieckie: gotów bestya nie przyjść. No — to go opublikuję i do akt podam jako infamisa! Coraz bardziej się już niecierpliwić zaczynał Strukczaszyc, i krew już w nim się burzyła, gdy nagle usłyszał kroki.
Ktoś szedł — stanął.
Na ścieżce ukazał się sędzia, szablę dobywający z pod kapoty.
— A no! przecie! ja tu już od godziny czekam.
— Przecież-em się nie spóźnił.
— No, to jam się widać pośpieszył — rzekł Strukczaszyc, już dobywając szabli, a pochwę rzucając na ziemię. — „Gadu, gadu — a psy w krupach,“ my tu gawędzim, a gotów kto nadjechać.
Służę.
I stanął wyzywająco stary.
Czemeryńskiemu też zrobiło się z gniewu gorąco: szablę wychylił z pochwy, położył i zbliżył się.
Spojrzeli sobie w oczy, — drwiąco Hojski, zajadle sędzia.
Pomimo krwi zimnej, którą chciał Strukczaszyc okazać, po twarzy jego przechodziły jakby strumienie tłumionej zażartości.
Złożyli się raz; brzękły żeleźce, a tu już w obu szlachecka krew poczęła grać swoje. Skoczył Hojski i płatnął, ale po szabli, rzucił się Czemeryński i chybił. Strukczaszyc miał obrachowany raz, i natychmiast powtórzył uderzenie, prosto mierząc w głowę. Nim się miał czas zasłonić sędzia, szabla Hojskiego rozcięła mu skórę na czole i krew trysnęła. Rana nie była ani niebezpieczna, ani głęboka, ale oczy krwią zaczynały zapływać. Byłby może Hojski poprawił i gorzej obciął przeciwnika, gdyby naprzeciw niego nie zjawił się w tym momencie ks. ex-definitor z otwartym brewiarzem w ręku i nie krzyknął:
— Na rany Pańskie! a to co jest? Hamujcie się! Cóż to? napaść na gładkiej drodze! Bez świadków bitwa! Słychana rzecz! W imię Pańskie — hola!
Strukczaszyc stanął i krok się cofnął; Czemeryński też, i rękę przyłożywszy do czoła, krew ocierał, niemówiąc nic.
Ksiądz Ambroży tymczasem pośpieszył stanąć pomiędzy walczącymi i powagą swą hamował.
— A że też waćpanu nie wstyd, panie Hojski — zawołał — a godziż się to?
Strukczaszyc stał głową kiwając, jeszcze rozżarty poczętą i tak skoro przerwaną bitwą.
— Co? co? — odparł. — Cóż ty wiesz, księżuniu! Kto począł i kto winien, że na mnie napadasz! Gospodaruj w zakrystyi a nie tu! Także — proszę! To nie twoja rzecz.
— A moja! krzyknął gwałtownie oburzony duchowny. Co asindziej mi będziesz nauki dawał! Obraza Boża! śmiech ludzi. Starzy ludzie. Niedosyć, że się zajadacie lat tyle po polach i łąkach, na papierze, po trybunałach — jeszcze —
— Obróć-że się do swojego! — przerwał Strukczaszyc. — Jam kozioł, a ten to baranek niewinny! Ten!
I wskazał ręką na sędziego, który wciąż jeszcze ciekącą krew ocierał.
— Żebyście mieli mnie tu posiekać na drobne kawałki — zawołał Dominikanin — bić się nie dopuszczę — dosyć już i tak krwi.
Słysząc to Hojski, z wielką flegmą szablę, którą jeszcze trzymał w ręku, począł o kitel ocierać, schylił się do pochwy leżącej na ziemi, i w milczeniu żeleziec chował.
Czemeryński stał, niewiedząc co począć.
— Przerwana, nie skończona, nie rozegrana! — mruknął. Spotkamy się może gdzieindziej!
— Kiedy, jak i gdzie się podoba, choć o północku — służę! zaśmiał się Strukczaszyc. Tylko asindziej Dominikanina nie sprowadzaj jak dziś, bo na spowiedź i ostatnie pomazanie ja zawsze dość waści tchu zostawię.
Oburzył się na to Czemeryński.
— Ja nikogo nie sprowadzałem! — zawołał.
Hojski ramionami ruszył, chciał iść.
— Spotkamy się inną rażą! spotkamy — powtórzył Sędzia — a no, suplikuję, co dziś między nami było, aby milczeniem pokryć.
— To Dominikanin wyśpiewa! — rzekł Hojski.
— Ja, nie — odezwał się ksiądz, — kapłańskiem słowem ręczę.
— Ja nie rozgłoszę, począł sędzia, a spodziewam się, że jegomość, pan z kniaziów Hojskich, dziedzic na Sierhinie, nie będzie się chwalił, bo nie ma czem.
— Patrzaj-no — ty z obwarzanków czarnawczyckich hrabio na Łopatyczach, abym ja się kiedyś na twoich wioskach nie pisał! — huknął Strukczaszyc.
— Daj słowo! — dorzucił Dominikanin — po co ludzi śmieszyć.
— Ja i daję słowo i dotrzymuję słowa! odparł Hojski — kłaniam uniżenie — ad videndum et continuendum.
Zaśmiał się i pałką machając, poszedł drogą ku Sierhinowi.
— Płatnął mnie, jucha! — odezwał się Czemeryński — daj-no księże chustkę, trzeba krew wycisnąć i czemś zalepić.
— A co we dworze powiemy?
— Idąc, czapkę nacisnę na uszy w kancellaryi mam plaster, zalepię — odezwał się pośpiesznie Czemeryński.
— Ale znak?
— Tom się pociemku o uszak wyciął i po wszystkiem! — dodał sędzia. Ani jejmość, ani Leonilka, ani nikt wiedzieć o tem nie powinien. Nie chcę tego.
Honoru mi nie czyni, żem się z lada takim, z pozwoleniem, hołyszem z pod ciemnej gwiazdy, na szable probował — i jeszcze.... oberwał.
Rana, po otarciu i opatrzeniu, okazała się nic nie znaczącą; jednak skóra była jak brzytwą przecięta: krew utamować było trudno. Wypadkiem, chleba kawałek miał ksiądz w kieszeni i, miękisz zgniótłszy, nim dopiero ranę zalepił. Trzeba jednak było poczekać dobrego zmierzchu do powrotu. Szablę, której o mało nie zapomniano pod krzyżem, już sam ksiądz ex-definitor podjął, i z uśmiechem pod swój habit ją skrył, obiecując odnieść do dworu.
Czemeryńskiemu dopiero teraz duch i fantazya powracała.
— Nie wiem czy asindziej uważałeś — rzekł — to szczególna rzecz, jakim sposobem on mnie mógł obciąć. Istnym przypadkiem, przeciwko wszelkim prawidłom. Ja go już, już miałem pod ręką i byłbym mu na wieki wieczne na karku znamię krwawe zostawił. Sądzę, że mi noga w piasku się zsunęła, no, nie wiem — ale extraordynaryjne cięcie, którego on sam się nie spodziewał.
— Dajmy już temu pokój — rzekł ex-definitor — co się stało, to się nie odstanie. Być może, iż ja winienem, żem się trochę wprzódy nie stawił, alem chciał według dyspozycyi pańskiej dać się złożyć.
Westchnął sędzia. Powoli się tak wlekli do dworu, aby do mroku dociągnąć.
Udało się to im daleko szczęśliwiej niż sądzili, i nikt nie postrzegł wchodzącego Czemeryńskiego z czapką na czoło nasuniętą. W swoim pokoju obmył się zaraz ze krwi, zapalił świecę, plaster przykroił i nalepił.
Zręcznie potem bardzo, ogromnym głosem klnąc i łając wołać począł lokaja, aż się po całym domu rozległo. Zbiegli się wszyscy. Czemeryński stał trzymając się za głowę i hałasując, że światła nigdy w porę nie zapalą, że pociemku wszedłszy, głową się szpetnie o uszak wyciął i zakrwawił.
Pani sędzina, przerażona, przybiegła natychmiast, ręce łamiąc i płacząc; o mało nie omdlała.
— Znowu tak okropnego niéma nic — pocieszał sędzia.
— Uchowaj Boże w skroń, śmierć! śmierć być mogła — wołała sędzina.
Postanowiono pro memoria, lokajowi Stefanowi dać bizunów pięć, lecz wspaniałomyślnie karę tę raczył sędzia zmienić na młócenie pół dnia w stodole — co, dla lokaja, noszącego barwę i półmiski, było też srogiem i upokarzającem.
Przy wieczerzy Czemeryński z plastrem na głowie siedział, chmurny, nieswój, i zaraz potem udał się na spoczynek, napiwszy się ziółek od alteracyi z odrobiną szafranu, co było wypróbowanem i nader skutecznem.
Pan Strukczaszyc do domu wrócił, przez całą drogę się sam do siebie uśmiechając. Na swojem postawił. Pan Bóg mu dopomógł i poprzysiężona krew za krew została przelaną.
— A że kapelana sam nasadził, aby wpadł, niby insperate, za to-bym szyję dał — mówił sobie, idąc Hojski. Bał się nieboraczysko, aby gorzej nie było — odgraża się spotkaniem! Ale! ale! Na Józefatowej dolinie! Na sądzie ostatecznym gdy przyjdzie do porachowania się między nami. Drugi już raz mi się tak nie uda. — Dobra psu i mucha! — zakończył Strukczaszyc.
Szablę na kołku udało się tak powiesić Hojskiemu, iż nikt tego nie postrzegł.
Z apetytem napił się potem wódki przed wieczerzą, i dalej ciągnął prześladowanie p. Blandyny.
— A już mi asińdźka nie mów, bo że Kaczor się rozwiedzie z żoną i będzie o jej rękę konkurował, ręczę — takie do asińdźki oczy robi!
— Mój bracie — odstrzeliła p. Blandyna — mnie się zdaje, że on do twojego sepecika, co w głowach stoi, większe niż do mnie ma nabożeństwo.
Śmieli się przez całą wieczerzę.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.