Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I wskazał ręką na sędziego, który wciąż jeszcze ciekącą krew ocierał.
— Żebyście mieli mnie tu posiekać na drobne kawałki — zawołał Dominikanin — bić się nie dopuszczę — dosyć już i tak krwi.
Słysząc to Hojski, z wielką flegmą szablę, którą jeszcze trzymał w ręku, począł o kitel ocierać, schylił się do pochwy leżącej na ziemi, i w milczeniu żeleziec chował.
Czemeryński stał, niewiedząc co począć.
— Przerwana, nie skończona, nie rozegrana! — mruknął. Spotkamy się może gdzieindziej!
— Kiedy, jak i gdzie się podoba, choć o północku — służę! zaśmiał się Strukczaszyc. Tylko asindziej Dominikanina nie sprowadzaj jak dziś, bo na spowiedź i ostatnie pomazanie ja zawsze dość waści tchu zostawię.
Oburzył się na to Czemeryński.
— Ja nikogo nie sprowadzałem! — zawołał.
Hojski ramionami ruszył, chciał iść.
— Spotkamy się inną rażą! spotkamy — powtórzył Sędzia — a no, suplikuję, co dziś między nami było, aby milczeniem pokryć.
— To Dominikanin wyśpiewa! — rzekł Hojski.
— Ja, nie — odezwał się ksiądz, — kapłańskiem słowem ręczę.
— Ja nie rozgłoszę, począł sędzia, a spodziewam się, że jegomość, pan z kniaziów Hojskich,