Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ka, gdyby naprzeciw niego nie zjawił się w tym momencie ks. ex-definitor z otwartym brewiarzem w ręku i nie krzyknął:
— Na rany Pańskie! a to co jest? Hamujcie się! Cóż to? napaść na gładkiej drodze! Bez świadków bitwa! Słychana rzecz! W imię Pańskie — hola!
Strukczaszyc stanął i krok się cofnął; Czemeryński też, i rękę przyłożywszy do czoła, krew ocierał, niemówiąc nic.
Ksiądz Ambroży tymczasem pośpieszył stanąć pomiędzy walczącymi i powagą swą hamował.
— A że też waćpanu nie wstyd, panie Hojski — zawołał — a godziż się to?
Strukczaszyc stał głową kiwając, jeszcze rozżarty poczętą i tak skoro przerwaną bitwą.
— Co? co? — odparł. — Cóż ty wiesz, księżuniu! Kto począł i kto winien, że na mnie napadasz! Gospodaruj w zakrystyi a nie tu! Także — proszę! To nie twoja rzecz.
— A moja! krzyknął gwałtownie oburzony duchowny. Co asindziej mi będziesz nauki dawał! Obraza Boża! śmiech ludzi. Starzy ludzie. Niedosyć, że się zajadacie lat tyle po polach i łąkach, na papierze, po trybunałach — jeszcze —
— Obróć-że się do swojego! — przerwał Strukczaszyc. — Jam kozioł, a ten to baranek niewinny! Ten!