Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzie, o wiośnie; a jednak sędzina spojrzawszy na niego — szepnęła:
— Czegoś jegomość czy zmęczony — czy frasobliwy — bo coś blady i oczy czerwone!
— Gdzie tam! co ma być! — rzekł Czemeryński. Nic mi nie jest, tylko aura wieczorna, to wiadomo, działa na człowieka.
Mimo wymówki tej domowi przy wieczerzy, ze sposobu jedzenia, mówienia, zapominania się, zamyślania wnosząc, uważali wszyscy, iż sędzia był — nieswój.
Po wieczerzy z pośpiechem ujął gospodarz pod rękę ks. ex-definitora i zaprowadził go do kancellaryi. I to było niezwyczajnem.
— Mój ojcze — rzekł cicho a pośpiesznie — mam coś do powiedzenia, do poradzenia się, jako dyrektora sumienia — ale — sub sigillo confessionis.
Zdumiał się mocno Dominikanin. Po przestanku małym sędzia go odprowadził do okna i bardzo cichym głosem opowiedział całą scenę, której byliśmy świadkami. Naturalnie tak ją powtórzył, jak mu wypadało, jak ją chciał mieć, a nie tak może jak była! Ksiądz ręce łamał.
Gdy się opowiadanie skończyło, Dominikanin milczał chwilę. Jako ksiądz, wyzwania na rękę nie mógł ani pochwalić, ani dopuścić; lecz jako szlachcic wiedział, że próżnoby było, nawet klątwą