Sąsiedzi (Kraszewski, 1878)/Tom I/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sąsiedzi
Tom I
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Spotkanie u figury na Dziewulach nie polepszyło stosunków dwu sąsiadów. Strukczaszyc spędził trochę swej zajadłości, naznaczywszy sędziego po łbie; Czemeryński czuł się upokorzonym i tem większą zemstą dyszał. Częściej niż kiedykolwiek na pokojach, u obiadu i wieczerzy, wspominał Strukczaszyca, dając mu zawsze epitety kańsze; nawet w rozmowie ze Śliwką napominał, ażeby Sierhinowi nie folgowano i dokuczano na każdym kroku.
Włościanie i oficyaliści w takich razach, gdy wiedzą, że dwór ich poprze i obroni, zawsze są skłonni do płatania figlów. Nie było też prawie tygodnia, ażeby bójki, spotkania, zajmowania bydła, chwytania w lesie ludzi się nie trafiało. Jeżeli Łopatyccy zajęli co, poturbowali chłopów Sierhińskich, zrobili burdę, na pewno w kilka dni tamci się zasadzili i oddali we dwójnasób za swoje.
Wojna zawsze na wiosnę i w lecie ożywiała się, zajadlejszą stawała. Czyhano na siebie wzajemnie. Czasu na to marnowało się wiele, a wyrzec się tego nikt nie chciał.
Sam p. sędzia Czemeryński przemyśliwał mocno: jakby za rozpłataną na czole skórę zapłacił. Nie trafiała się sposobność żadna. W trybunale sprawa graniczna, trwająca od niepamiętnych czasów, tyle miała kategoryj, w tylu była pozapisywana regestrach, tak z obu stron jej pilnowano, że na niej prawnicy tylko zyskiwali. Obie strony musiały czekać końca, którego przewidzieć nie było można.
Strukczaszycowi między innemi przydomkami, dawano i przezwisko „pieniacza;“ Hojski Czemeryńskiego zwał „wykrętnym jurem.“
Od niejakiego czasu, dawny w Łopatyczach gość częsty, Kaczor, jakoś się nie pokazywał. Sędzia do niego był nawykły, i prawie zanim tęsknił.
Kazał raz nawet Śliwce się dowiedzieć: czy nie chory. Posłaniec przywiózł wiadomość, że wyjechał gdzieś i dawno go w domu nie było. Tymczasem zaszła okoliczność, która bytność komornika czyniła koniecznie potrzebną. Po Wielkiej Nocy, ni ztąd ni z owąd, poczęły się sypać listy do sędziego, żądające wypłaty kapitałów.
Pierwszych dwa nie zmartwiły go wcale, lecz gdy jak z rogu obfitości, jedne po drugich lecieć poczęły owe wypowiedzenia stanowcze, — Czemeryński, który długów liczyć nie lubił, a o wielu nie pamiętał, przestraszył się mnóstwem tych obligów i skryptów. Raz potajemnie siadł sobie, począł konotować i doszedł do summy tak znacznej, że się aż przeraził.
Jawną rzeczą było, że kredyt jego zachwiany musiał być mocno, skoro naraz wszyscy dotąd cierpliwi wierzyciele go oblegli.
Wstydził się nawet przyznać do tego przed kim obcym. Ze zwykłą większej części ówczesnej szlachty nieoględnością, robił długi, pewien będąc, że się to jakoś połata. I łatało się to tym sposobem, że pożyczając u jednego, oddawało się drugiemu. Teraz, gdy zastukali wszyscy, urwało się nagle.
Czemeryński chodził niespokojny, oczekując na Kaczora, chcąc mu powierzyć traktowanie z wierzycielami, aby nie nalegali. Zdawało się to możliwem. Regenta tymczasem nigdzie pochwycić nie było można. Goniono zanim do Kobrynia, Brześcia, wywiadywano się wszędzie: jak w wodę wpadł. Sędzia, rozgniewany, kazał w końcu Brackiemu jechać, dobyć go, choćby z pod ziemi i — „za uszy“ przyprowadzić.
Z wielkim trudem dało się wyśledzić nareszcie, że regent często przesiadywał w Sierhinie, a tam ani Bracki, ani Śliwka, ani żaden posłaniec Łopatycki nie mógł się ważyć, bo życia nie byłby pewien.
Najęto żydka i posłano z listem. Przebiegły chłopak wytropił komornika, list mu wręczył i otrzymał ustną odpowiedź, że nazajutrz obżałowany się stawi.
Ubodło niezmiernie sędziego, że Kaczor tak wysiadywał u przeciwnika jego; postanowił mu wytrzeć kapitułę co się zowie.
Gdy rano nazajutrz wysiadł z kałamażki Kaczor, zaraz go do kancellaryi poprowadzono. Czemeryński, chodząc, czekał na niego. Blizna na czole już się była zaciągnęła, ale znak czerwony po niej pozostał.
— Cóż to się u licha ma znaczyć? — począł Czemeryński, — acan mnie zdradzasz? knujesz coś przeciw mnie! Nigdy go znaleźć teraz nie można, nigdzie dopytać, gdy ja potrzebuję; a w tym przeklętym Sierhinie siedzisz jak w domu!
— Ja? — zawołał Kaczor, — jako żywo, a któż to powiedział? Jeździłem w powiat Piński do familii, a dopiero zawczoraj ledwie żem z bryczki wysiadł, przysłał do mnie Strukczaszyc, iż potrzebuje. Juścić nie mogłem odpowiedzieć: nie pojadę! Ja z tego żyję, a teraz ciężkie czasy.
— Cóż ten hołysz, skąpiec, matacz, ten jakiś pieniacz, — zawołał sędzia — co on wacanu może dać? Co od niego skorzystasz? Hm! Czy go nie znasz? Każe sobie służyć, a potem czem zgnojonem i stęchłem wykwituje!
— Ja też tam na niego nie rachuję wiele, — rzekł Kaczor z pokorą — ale chudy pacholina, jaśnie panie, opuszczać nie mogę nic, nikogo zrażać ani się nikomu narażać.
— Ja acana kilka miesięcy w żywe oczy nie widziałem! — wymawiał sędzia — hę? godzi się to?
— Miałem własne interesa — tłómaczył się Kaczor żałośliwie — pięcioro dziatek, szóstego tylkoco patrzeć.
Tu Czeremyński poszedł do kantorka i, przerywając rekryminacye, — rzekł — papierów wiązkę dobywając.
— Wiesz co się święci!
Komornik osłupiałą twarz zrobił i głową potrząsł.
— Nic nie wiem, jaśnie panie.
— Pięknych mi naraiłeś kapitalistów — patrzaj-że, Dziechciński upomina się, Sroczyński żąda zwrotu. Terajewicz, Wakulski, Wróbel, Pacyna.....
Komornik się pochwyci! za głowę.
— Nie może być! — krzyknął.
— Co nie może być! Oto ich listy! Czarno na białem! Spisek jakiś, czy co? Razem się spiknęli na mnie. Niéma na świecie człowieka, któryby temu podołał. Nawet skarb królewski żąda w takich razach prolongaty.
Kaczor stał pogrążony w myślach i przybity, niewiniątko udając wcale dobrze.
— Ja wiem, proszę jaśnie wielmożnego sędziego — rzekł — ja wiem co to jest.
— Cóż to jest?
— Sapiehowie potrzebują pieniędzy, — kodeńscy; rozesłali między szlachtę, obiecując ośm prowizyi — wszyscy ściągają!
Czemeryński się przeszedł po pokoju.
— To lichwa! — rzekł — ale necessitas frangit legem — jedź waćpan po tych ludziach chciwych a bez sumienia, powiedz, że ośm dam. Kaczor ręką jakoś i palcami kręcił dziwnie.
— Kiedy oni pewnie poprzyrzekali już — bąknął.
— Niech się wytłómaczą! — odparł Czemeryński. Ja pieniędzy teraz tak nagle nie dostanę, a kiedy Sapiehom o nie trudno, cóż mnie? Mennicy u siebie nie mam! To są czasy extraordynaryjne. Wówczas, kiedy ja prawie nie potrzebowałem, to mi się kłaniali i prosili, nalegali, żebym brał. Klęli się że chyba ich dzieci podniosą, a tu nagle — fiut! i, dawaj pieniędzy. — I to nie jednemu, nie dwóm, ale wszystkim.
To mówiąc, wiązką listów trzymaną w ręku, Czemeryński uderzył po biurku i rzucił ją z gniewem.
Komornik, w progu ciągle stojący, patrzał, słuchał, lecz nie okazywał tego na usługi pośpiechu, tej żywości i gotowości jak dawniej.
— A to, w istocie, proszę jaśnie pana — zaczął mruczeć, głowę trąc — co tu robić!
— Co robić! jechać, gadać i żądać nieodzownie prolongaty — powtórzył Czemeryński.
— A jak nie otrzymam? — rzekł komornik.
— Niech pozywają! — krzyknął sędzia — niech pozywają! Nie wskórają na tem nic, oprócz kosztów.
Komornik w milczeniu parę razy oczyma zmierzył sędziego, jakby grunt chciał rozpoznać, gotując się coś zagaić, co mu nie łatwem było do wypowiedzenia.
— Ja, wracając z Pińska, proszę jaśnie wielmożnego sędziego, po drodze spotkałem Wakulskiego i Wróbla, i coś zasłyszałem, ale mi się wierzyć nie chciało — rzekł zcicha: Myślałem, że żarty stroją.
— Cóż oni ci mówili? — spytał sędzia zbliżając się.
— To może strachy na Lachy — szepnął komornik, mierząc wciąż oczyma Czemeryńskiego.
— Ale cóż?
— Wakulski mnie zaczepił. — Pisałem do p. sędziego, aby mi zapłacił. — Nie da pieniędzy, to pojadę do Sierhina, Strukczaszyc mi zaraz obrączkowemi wyliczy, bo on na to łasy.
Czemeryński podskoczył.
— Łotry! rozbójniki! — krzyknął — oni już to myślą.
— Licho ich wie — rzekł komornik — a jak jeden to zrobi, pójdą i inni, jak w dym, do Sierhina.
Blady i przelękły, sędzia przez chwilę mówić nie mógł.
— Cóż-to on ma mieć tyle pieniędzy! — mruknął głosem, w którym się przestrach malował.
Komornik milczał długo.
— Albo ja mogę wiedzieć co on ma! — rzekł obojętnie.
Tu na myśl przyszło nagle Czemeryńskiemu, co od Dominikanina słyszał o depozycie, i — mocno się zadumał.
— Któż to im tę głupią myśl takiego sękowania mnie mógł poddać? — odezwał się. Czy to po obywatelsku? po bratersku? po ludzku? hę?
— Że to jest szelmowstwo, to słowa niemasz — przebąknął komornik — ale, proszę jaśnie pana, świat na tem stoi.
— Niechże taki świat, wszyscy razem porwą! — krzyknął sędzia — to abominacya!
W czasie tej rozmowy niewiele miało wagi to, co mówił komornik; lecz wpatrzywszy się w jego umyślnie na niewinno-głupowatą przerobioną twarz, można było poznać, że pilno badał sędziego, i do głębi go usiłował przeniknąć. Nie uszedł mu żaden ruch, drgnięcie, skinienie; zdawał się sobie notować wszystkie oznaki niecierpliwości, niepokoju, trwogi.
— Mam go już tu! — na gardło wskazując, odezwał się Czemeryński, który padł na krzesło. — Mam go tu! Dnia ani nocy spokojnej od niego. Żmija zajadła, pełza, sunie się niewidocznie, ryje podemną, ten łotr niegodziwy. Nie zaręczyłbym, że i to wypowiedzenie jego sztuka! Grosza-bym nie dał za to! To do niego podobne. To mi nim pachnie. Popatrzał na komornika, który ani potwierdzał ni przeczył.
— Hm? a ty co sądzisz? — spytał.
— A cóż ja wiedzieć mogę? — odezwał się z naiwnością Kaczor.
— Mógłbyś to spenetrować, kiedy tam bywasz — dodał sędzia.
— Do czegóż się to zda, choćbym i spenetrował! westchnął komornik.
— Tak! prawda! tu trzeba myśleć i radzić — wtrącił, ożywiając się, Czemeryński. Mówiłem acanu, to niesłychana rzecz — skarb koronny żąda delaty, gdy ze wszystkich stron go opadną. Nieraz wojsko czeka lenungu. Zkąd-że ja im wezmę. Zkąd?
Komornik, patrząc w ziemię, rękami tylko okazywał, że w istocie nie było zkąd wziąć.
Znowu z pół kwadransa trwała zaduma.
— Słuchaj — rzekł, zbliżając się do Kaczora nagle sędzia. Masz pozór powrócenia do Sierhina?
— Pewnie, bo jeszcze mi nie mówił Hojski, po co mnie wzywał.
— No, to jedź-że, jedz zaraz, i penetruj go, czy — rozumiesz! (nie poddając mu tej myśli!) czy gotów moje skrypta nabywać. Jeżeli się okaże do tego skłonnym, miejże rozum, objaśnij go, że na tem nie wskóra nie. Pozwie mnie? — w przyszłym trybunale mój siostrzeniec, spodziewam się, będzie miał vice-marszałkowstwo. Marszałek nie przybędzie, — ja w tem — obronię się, i — figa! Niechajże następnych roczków czeka.
Rozumiesz?
Komornik głową okazywał, że pojął rzecz doskonale.
— Jedź zaraz — dodał Czemeryński — wyrozumiej, i z raportem powracaj. Nie pożałujesz tego.
Skłonił się Kaczor i w kilka minut był już w stajni przy kałamażce, gdzie chłopca się doszukać nie mógł, aby zaprzągł. Konie z pospuszczanemi łbami przy pustych żłobach Pana Boga chwaliły. Ledwienieledwie dobyto woźnicę z piekarni.
Ruszył tedy napowrót do Sierhina Kaczor, gdzie się go tak dalece spodziewano, iż na grobli do dworu wiodącej, spotkał Strukczaszyca. Kałamażka poszła do stajni.
— A cóż? a cóż? uśmiechając się zwycięzko, począł Hojski. — Jakże tam koło mojego kochanego przyjaciela? gadaj?
Komornik, który teraz duszą już i ciałem służył Strukczaszycowi, począł pocichu opowiadać, ostrożnie jednak oglądając się, jakby się lękał, żeby go wierzby stojące na gościńcu nie podsłuchały.
Chciwie nastawiał ucha Strukczaszyc, a że mówić nie lubił, radość swoją wyrażał mimiką, bardzo zabawną. Bił się po biodrach, przysiadał w kuczki, okręcał się do koła, ręce składał i rozkładał, Kaczora chwytał i odpychał, i zdala patrząc na tak poważnego człowieka, wyprawiającego takie krygi i hece, sądzićby było można, że mu się w głowie pomieszało.
— A ha! otóż niech wie co to jest z Hojskim sprawa — czarnawczycki mieszczuch, co się jak pęcherz wydął!
Straszy mnie siostrzeńcem na trybunale: powiedzże mu, że ja sobie z niego....
Nie dokończył już, — szli do dworu.
Niedochodząc do ganku, milczącemu Strukczaszycowi wezbrało w piersi: stanął i począł, chwyciwszy Kaczora za ramię.
— Czemeryńscy mi swą prepotencyą dojedli do żywego. — Cierpiałem! do ran Pańskich to ofiarowałem! Zbierałem grosz nie z chciwości, ale abym się nim pomścił na nich. Czekałem długo na sposobną godzinę: otóż nadeszła. Smakuję teraz! Używam!
Wpaść na niego i odebrać mu folwarki najlepsze, sprocesowawszy, juścić-bym mógł. Ale co to potem? Siekierą w łeb i rzecz skończona.
Nie! teraz naprzód strachu mu napędziłem, im się on przeciągnie dłużej, tem lepiej. Potem mu odbiorę — wyrwę zęby trzonowe, no, a naostatku, jak go to nie zabije, zobaczemy!
Komornik, nawykły do obcowania z różnymi ludźmi, w sumieniu nie nazbyt delikatny, na różne sprawy wyrozumiały do zbytku, słuchając mściwej tej mowy Hojskiego, gdy wyrzekł ostatnie: „zobaczemy!“ pobladł ze strachu.
— No! temu człowiekowi się na zęby dostać, nie życzyłbym sobie! — rzekł w duchu.
Postanowionem zostało na naradzie potajemnej, ażeby komornik nazajutrz dopiero wrócił do Łopatycz i tam oświadczył, że, o ile się dało wyrozumieć, znalazł Strukczaszyca bardzo skłonnym do nabywania wierzytelności opartych na dobrach sędziego.
— Niech tymczasem zębami dzwoni ze strachu — rzekł Strukczaszyc — dopóki nie zacznie śpiewać Tadeusza, pan graf na Łopatyczach!
Po śniadaniu drugiego dnia pojechał komornik.
Wcześnie sobie zasępioną minę urobił. Przybył tak rano, że wszyscy jeszcze na mszy świętej byli w kaplicy; poszedł i on, bo miło mu zawsze było popisać się z wielką dewocyą swoją. Sędzia, obejrzawszy się ku niemu, zaraz poznał z twarzy, iż nie z dobremi nowinami przybywał.
Ledwie ks. ex-definitor od ołtarza odszedł, wziął gościa z sobą na przechadzkę Czemeryński.
— Gadaj, co tam?
— A cóż? zachodziłem go z różnych stron, żeby z niego coś dobyć — odezwał się komornik — ale to frant na wielki kamień. Ho! ho! dopytać u niego czego nie chce powiedzieć, trudno! Przecież naprowadziłem rozmowę na wlewki, na nabywanie summ, uchowaj Boże, imienia pańskiego w to nie mieszając — a ten mi na to: — „Ja kiepskich papierków za moje dobre pieniądze kupować nie myślę. Jedne tylko skrypta, gdyby się trafiły, chętniebym zapłacił — to na Czemeryńskiin!
— Powiedział to? — zawołał sędzia gwałtownie.
— Jak mnie pan żywego widzi! — powiedział.
— Łotr! bestya, z pieklą rodem! — zamruczał Czemeryński.
Komornik ze spuszczoną głową stał i wzdychał.
— Żadnych jednak dotąd nie nabył. Spodziewam się! — rzekł sędzia.
— Nie, o tem nie mówił, a ja nie chciałem, przez respekt dla imienia pańskiego, nic o tem więcej rozprawiać. Zobaczywszy to, dodał tylko: — Ja ciebie znam, komorniku, ty tam jesteś dobrze położony i im zaprzedany. Tyś — ich! Ja to wiem!
W ogródku zaczęła się narada. Kaczor miał ze spichrza wziąć dwa korce owsa, strawnego pod tytułem dyety, dostał trzy talary bite, i po śniadaniu i popasie, obowiązał się ruszyć zaraz do wierzycieli z ofiarą prowizyi — ośm od sta.
Zdawało się, że to burzę zażegna.
Przed żoną, córką, gośćmi Czemeryński wcale się nie wydawał z ciężkim niepokojem, jaki go dręczył. Udawał wesołego, baraszkował, snuł projekta dalekie; a jednak, ani biedna, lękliwa sędzina, ani Leonilla, ani nawet pani St. Aubin nie dały się złudzić tej komedyi niezręcznie odegrywanej: czuli i widzieli wszyscy, iż sędzia był nieswój, że coś mu dolegało.
Ponieważ jawnej przyczyny nie umiano odkryć, sędzina poiła męża ziółkami z szafranem, okadzała go i leczyła swoją metodą domową. Ale to nie pomogło.
Panna Leonilla czasem pieszczotami, wesołością swą, szczebiotaniem, ojca zasępionego starała się rozruszać i rozweselić; lecz nie widziała w tem groźnego nic, i mówiła p. St. Aubin, iż nieraz tak bywało, iż to przejdzie. A że wiosna była bardzo piękna, bona i jej wychowanica częstych używały przechadzek.
Ze wszystkich drożyn najprzyjemniejszą była ta, która wiodła na Dziewule, do krzyża. Tu się jednak nigdy nie zatrzymywały, bo Fraucuzka nie mogła znieść widoku spalonej karczmy, utrzymując, że w takich gruzach i ruinach, niebezpieczne się zawsze gady gnieżdżą. Żab zaś i wężów obawiała się niezmiernie, i widziała je nawet pod stopami często, choć to były suche gałęzie tylko, z czego się p. Leonilla śmiała.
Zaraz za krzyżem, jak mówiliśmy, poczynał się las, używalność do Sierhina należąca. Tu rosły pokrzywione dęby, lipy, sosny, brzozy, osiczyny i leszczyna — a razem wszystko piękną gąszcz składało, w której i ptactwa było mnóstwo, i dużo kwiatów. Drożyna chłopskiemi wozami, po susz do lasu jeżdżącemi, wyżłobiona, wiła się wśród tej zieleni, a że nieco była piaszczysta, więc sucha i do przechadzki bardzo przyjemna.
O kilkaset dobrych kroków od krzyża, nad drożyną samą leżał jeden z tych głazów błędnych, niegdyś z północy tu przyniesionych, któremi Litwa jest cała zasiana. — Trafiają się między niemi wielkie bardzo kamienie, lecz rzadko tak olbrzymi, jak ten na wpół już w ziemię zapadły, różowo-szary granitowy przybłęda, który spoczął w Sierhińskim lesie.
Był on osobistością znaną w okolicy, i przed laty zapewne otrzymał nawet nazwisko, które i na mappach oznaczono, i w ustach ludu sieje spotykało. Zwano go „Dziwem“ i uroczysko Dziewule poszło niegdyś od niego.
Olbrzymie dwie sosny przyparte do niego z dwóch stron, zdawały się stać na straży, podkopywały się pod niego korzeniami, osłaniały go gałęźmi, a poniżej leszczyna, łozy i różna gawiedź leśna, jak wiankiem go otaczała. Tylko od strony drogi, od której leżał blizko, nie rosło nic oprócz czernic wydeptanych.
Dziw z jednej strony podnosił się trochę wyżej, z drugiej, przypłaszczony, opuszczał się w ziemię, tak że wygodnie na nim siąść było można. Drożyną rzadko bardzo kto jeździł; czasem tylko, uszy nastawiwszy do góry, przemknął zając, lub grzybów szukająca przesunęła się baba. Cicho tu było, spokojnie i miło jakoś a samotnie. Głosy lasu niezrozumiałe, zagadkowe, szum gałęzi, nawoływania ptasząt — czyniły ten kątek po przechadzce odpoczynkiem bardzo przyjemnym.
Pierwsza odkryła go pono p. St. Aubin, upatrzyła w nim podobieństwo jakieś do lasu w Fontainebleau, pokochała go nadzwyczajnie, zaprowadziła Leonillę — i odtąd obie najczęściej chodziły z książką i robótką do ulubionego kamienia, przesiadując tu godzinami całemi.
Jednego razu, gdy przyszły, niezmiernie zdziwiona, ale zarazem uradowana St. Aubin, znalazła dwa bukiety, i tam, gdzie siadywały, ponieważ kamień był trochę wysoki, rodzaj podnóżka mięciuchnym mchem wyłożonego.
Ten tajemniczy dar, to staranie o ich wygodę, nadewszystko ta okoliczność, że pochodzenie bukietów było mgłą tajemnicy okryte, — uszczęśliwiły St. Aubin. Leonilla się śmiała, ale rada też była tej niespodziance.
Dowodziła jednak, że chłopka jakaś musiała się zdobyć na nią, aby potem upomnieć się o zapłatę.
Na wszystkie świętości zaklęła Francuzka wychowanicę, ażeby o tem nie mówić we dworze. Miała przeczucie jakiejś awantury romantycznej, której była godną. Sędzia mógł zabronić przechadzki i t. p. Leonilla przyrzekła, że dochowa tajemnicy.
Drugim razem, gdy wiśnie już i poziomki dojrzewały, znalazła się zgrabna z kory brzozowej koszałeczka, pełna dojrzałych i pięknych owoców.
St. Aubin cieszyła się jak dziecko, dodając tylko, że piękny nieznajomy, który składał te ofiary, powinien się ukazać nareszcie.
Zdaje się, iż p. Leonilla, choć nie dawała tego poznać po sobie, domyśliła się odrazu, kto był niespodzianek sprawcą.
Jednego dnia, gdy się tam znajdowały, posłyszały szczekanie psa i nawoływanie na niego. Wybiegł naprzód bardzo piękny wyżeł pstrokaty, a w chwilę po nim, w myśliwskiem ubraniu, z torbą przez plecy, strzelbą na ramieniu, zgrabny młodzieniec. Leonilla się zarumieniła mocno, p. St. Aubin krzyknęła; pan Erazm się ukłonił, a że znajomość zrobiona w Lublinie wcale nie została zapomnianą, żywa się rozpoczęła rozmowa.
Z początku była ona powszechną, ale wkrótce złożyło się dziwnie, bo pani St. Aubin zaczęła rozmawiać z psem p. Erazma (niejakim Tyrasem), który jej odpowiadał szczekaniem, a p. Erazm mówił z p. Leonillą, odpowiadającą mu uśmiechami.
Pierwsze owo przypadkowe spotkanie, nie musiało być przykrem dla stron obu, gdyż w dnie pogodne, p. St, Aubin przychodziła z Leonillą regularnie do kamienia, i p. Erazm nigdy nie chybiał.
Zważywszy, jak nudne i jednostajne życie prowadzono w Łopatyczach, jak tam zbywało na gościach, na rozrywce wszelkiej, dziwić się nawet nie można, iż p. St. Aubin wychowanicę w ten sposób zabawić się starała.
Nie mogła zaś o tem mówić sędzinie, gdyż wiadomo było, jak się dwie rodziny nienawidziły. Francuzka miała na uniewinnienie swe wzniosłą tę ideę, iż pracowała nad pojednaniem zwaśnionych wrogów. Nie było w tem zresztą nic złego, i Francuzka stała na straży, pilnując bacznie, ażeby konwersacya była przyzwoitą i delikatną.
Toczyła się ona po większej części w języku francuzkim, w którym, jak wiadomo, sentymenta się daleko łatwiej, gotowemi już frazesami tłómaczą, tak że nad wyrażeniem ich wcale sobie głowy łamać nie trzeba.
Od spotkania się pierwszego w Lublinie, gdy panna sędzianka miała sposobność lepiej się przypatrzeć i ocenić Erazma Hojskiego, wstręt jej początkowy do niego, ustępował powoli i zmieniał się, jeżeli nie w afekt, z którym dumna pieszczoszka wydać-by się była nie chciała, to we wcale znośną i przyjemną poufałość.
Pan Erazm, rozkochany jak dwudziestoletni chłopiec, który nigdy do ziemskiego anioła zbliżyć się nie miał sposobności, był prawdziwie politowania godnym. Miłość jego, pełna trwogi, bo się co chwila lękał, aby go z raju nie wygnano, na twarz padająca, rozmodlona, rozklęczona, niewolnicza, posłuszna, — była właśnie taką, jaka serce sędzianki pozyskać mogła.
Pieszczoszka potrzebowała być wielbioną: Erazm ją uwielbiał.
Żartując, robiła z nim co chciała, zadawała mu najdziwaczniejsze pensa na próbę, zakazywała, rozkazywała, kaprysiła, a chłopak, nie mówiąc słowa, jak niewolnik słuchał.
Raz zażądała pary rękawiczek, których miała tuzinami, chcąc aby je Hojski sam przywiózł na daną godzinę z Lublina! Koń padł, ale rękawiczki przyszły, i Leonilla je w oczach kawalera na kawałki podarła.
Posłuszeństwo tym kaprysom pięknej panny, było tem trudniejsze, że p. Erazm się przed Strukczaszycem ukrywać i wykłamywać musiał.
Sędzianka, gdy go bardzo wymęczyła, nagradzała potem jednem słodkiem wejrzeniem. Niekiedy, litościwsza, Francuzka wymogła na niej, że mu rączkę dała pocałować.
Romans to był zupełnie w duchu tego wieku, w którym wykwitał: kobieta stała na ołtarzu, kochanek klęczał na jego stopniach i obwiewał ją obłokiem kadzideł. W tej czci trwożnej, cierpliwej potęgowało się uczucie, najdrobniejszy dowód łaski zmieniał się i wyrastał na rozkosz niebiańską. Dotknięcie ręki stawało się extazą, wejrzenie doprowadzało do szału, zwiędły kwiatek był relikwią.
Pani St. Aubin według wszelkich prawideł kierowała stopniowem rozwijaniem się i nadewszystko objawami sentymentu. Pannie czasem żal nawet było umęczonego młodzieńca; doświadczona Francuzka dowodziła i przekonywała, że miłość powinna była być wystawioną na długie, liczne, męczeńskie próby, aby dowiodła, że była w istocie tem, czem się zwała.
Była to więc sielanka dramatyczna, a główni aktorowie, ilekroć pomyśleli, że nielitościwa jesień i zima przerwie i skażę ich na rozłąkę, czuli się nieszczęśliwymi.
Pan Erazm poprzysiągł był sobie, a sądzę, że i pannie, iż gotów jest walczyć ze wszystkiem, co mu na drodze stanie — dopóki ręki p. Leonilli nie pozyska; sędzianka, choć się nie przyznawała do tego nikomu (oprócz Francuzki), kochała tego ślicznego, a tak dziwnie dobrego chłopaka z całej duszy. Znając swą przewagę nad rodzicami, mniemała, że potrafi, choćby łzami — ich zezwolenie i błogosławieństwo uzyskać.
Oboje może wśród tego upojenia, nie chcieli widzieć wszystkich trudności, jakie ich spotkać miały. Erazmowi zdawało się, że padłszy do nóg ojcu, zmiękczy go. Przychodziło mu nawet na myśl, pod sekretem przyznać się do wszystkiego cioci Blandynie; lecz, gdy już, już do tego przychodziło — strach go porywał i — na później to odkładał.
Pocóż się śpieszyć mieli? tak im było dobrze w tym cichym lesie, u tego omszonego kamienia, taki raj czuli do koła, iż najmniejsza zmiana — była groźbą.
Panna Leonilla, zawsze równie po królewsku sobie postępując z kawalerem, trzymając go w pewnej odległości, za największą łaskę dając mu czasem rączkę, lub raczej końce paluszków do ucałowania, stawała się jednak czulszą coraz. Zostały tylko te formy dawne, nakazane przez p. St. Aubin; lecz serce uderzyło, zmiękło, łza zwilżyła oczy — i p. Erazm czuł, że był kochanym.
Zamiast wystawiać go na próby niebezpieczne, Leonilla trwożyła się, gdy się opóźniał, i zadawała mu za to pokutę. Na pamiątkę dostał nareszcie pierścioneczek ze czterema turkusikami, składającemi niezabudkę, i wymógł, że i od niego przyjęto węża z brylantową głową. Oprócz tego miał zwiędły bukiecik i rękawiczkę.
Francuzka w zasadzie nie była przeciwną korrespondencyi, gdyż młodzi powinni byli wprawiać się w styl i nabierali szczęśliwych mowy obrotów. Na zimę nawet stawała się ona nieuchronną, ażeby tę, pięknie rozkwitającą, miłość utrzymać do wiosny i nie dać jej zastygnąć.
Widywać się nie mogli już, chyba w kościele, i to z tak daleka, tak ostrożnie, aby nikt ich nie mógł posądzić o bliższe stosunki, bo-by je natychmiast nielitościwe zerwały ręce.
Ale do zimy, bardzo jeszcze było daleko!
W czasie niebytności p. Erazma, który teraz namiętnie bardzo polował i codzień do lasu chodził, p. Strukczaszyc zapotrzebował laku, rzeczy, której podówczas mało używano i nie zaopatrywano się w nią zbytecznie. Kawałeczek ostatni, osadzony na piórze, został do szczętu wypieczętowanym, Hojski był pewien, że znajdzie laskę u syna.
Poszedł więc do jego pokoju, przeszukał na stole, przewrócił wszystko i zajrzał do szufladki.
Nie było i w niej laku, ale stary zdumiał się mocno, znajdując jak relikwią zawiniętą, śliczną damską rękawiczkę.
Wziął ją do rąk, poniósł do okna, opatrzył ze wszech stron, powąchał: pachniała bardzo pięknie — zadumał się mocno, brew mu się namarszczyła. Ponieważ obok był pokój p. Blandyny, zastukał w ścianę, i Strukczaszanka, trochę nastraszona, nadbiegła.
— Patrzaj-no — co-to to jest? — zapytał — rękawiczkę podnosząc do góry stary.
Panna Blandyna zbladła, zaczerwieniła się: odgadła wszystko, ale powiedziała sobie zaraz, że będzie się starała obronić ukochanego siostrzeńca.
— No, cóż ma być? — rękawiczka?
— Tak, widzę, ale czyja?
— Ja nie wiem, może moja?
— Twoja! ale-ba! kiedyżeś ty takie rękawiczki nosiła? To także! Co ona tu robi zawinięta w atłasy jak sacrosanctum, w stoliku Erazma? hę?
— A! dałbyś pokój! on sam pewno nie wie po co ją tam włożył! No — pewnie znalazł na weselu u Podkomorzego.
— A! ba! — rzekł Strukczaszyc — patrz asińdźka, atłas uwinięty we dwa papiery! — tyle popsutego papieru! Na wierzchu stoi data. Czytaj: „dnia 9 Lipca“ i rok.
— Ale cóż ma data do rękawiczki! śmieszny-bo jesteś! — odparła p. Blandyna.
— Asińdźka jesteś sama śmieszną, jeśli sobie wyobrażasz, że ja dam sobie wmówić co zechcesz.
— Ale cóż ci się śni z tą rękawiczką?
Strukczaszyc rzucił corpus delicti napowrót do szufladki.
— Oto, że Erazm czuje wolę Boże, hm! — rzekł Strukczaszyc. Pachną mu rękawiczki i ręce kobiece. Chłopak się bałamuci. Gdzie? co? jak?
— Po cóż ci to dochodzić, kiedy milczy? — odezwała się Blandyna łagodniej. Proszę ciebie, daj mu z tem pokój. Nie pytaj, nie gadaj. Zrób, jak na ojca rozumnego przystało: widzisz, że pora potemu, staraj go się ożenić.
Hojski nie odpowiedział już nic.
— Proszę cię — odezwał się zimno, posuwając się ku drzwiom — niéma u ciebie kawałka laku?
— U mnie laku? — i ruszyła ramionami Blandyna. — Strukczaszyc wyszedł.
Troskliwa ciocia, posłyszawszy zamykające się za nim drzwi, pośpieszyła do szufladki, przypatrzyła się rękawiczce, obwinęła ją starannie, włożyła napowrót i, okrutnie zafrasowana następstwami tego odkrycia, namyśliła się: czyby nie wypadało wyjść naprzeciw siostrzeńca, ażeby go o wypadku uprzedzić?
Trwożyła się, znając gwałtowność i despotyczny charakter brata. Niechcąc być postrzeżoną, tylną furtką wysunęła się z ogródka, i, ponieważ Erazm zawsze wracał od lasu, skierowała się ku niemu. Złożyło się bardzo szczęśliwie, gdyż, nim doszła do zarośli, postrzegła Erazma ze strzelbą i Tyrasa, który do niej skomląc, przybiegł, a na twarzy siostrzeńca takie rozpromienienie wyczytała, taką jakąś szczęśliwość, że się jej straszno zrobiło.
— O! kocha się! — rzekła w duchu. — Erazm zbliżał się — śmiejąc.
— Cóż to się cioci stało? Na spacerze? sama jedna!
Panna Blandyna nie mogła wytrzymać — ani pół minuty.
— Eraziu! — umyślnie wyszłam naprzeciw ciebie, aby cię ostrzedz. Spojrzała mu w oczy bystro.
— Ojciec w stoliku znalazł rękawiczkę!
Siostrzeniec pobladł i drgnął: wiec czuł się winnym — nie umiał nawet naprędce odpowiedzieć.
— Mów — co to za rękawiczka?
Chociaż Erazm miał dawno ochotę przyznać się do wszystkiego przed najlepszą z ciotek, ale zaskoczony tak, zląkł się i zaniemiał.
— Ale, powiedz-że mi! ja cię nie wydam! Ty się kochasz?
— Moja ciociu? a gdyby tak było? czy to tak wielki grzech?
— Spodziewam się, że nie w żadnej mężatce.
— A, niech Bóg uchowa! — podchwycił Erazm.
— Któż to jest?
— Nie mogę jeszcze cioci powiedzieć — odezwał się siostrzeniec — zaręczam tylko, że panna, że to anioł! że....
Panna Blandyna niecierpliwie rękami strzepnęła.
— Jak się kochacie, to wam wszystkie anioły! — wyrwało się jej mimowolnie.
— Cóż będzie z ojcem? — spytała żywo.
— Z ojcem — a ja nie wiem.
— Jeżeli spyta?
— Ja ojcu nie mogę nic powiedzieć.
— A to pięknie! Kochasz się! Anioł! chcesz się żenić i nie śmiesz powiedzieć ojcu! Panna na niezabudź daje rękawiczki.
No — to cóż z tego będzie?
Westchnął młodzieniec; p. Blandynie żal się go zrobiło.
— Tego nam jeszcze w domu brakło! — szepnęła zcicha. Przygotuj-że się przynajmniej zgrabnie wytłómaczyć.
Właśnie nad tem się Erazm musiał namyśleć, gdyż stał z głową spuszczoną, patrząc na Tyrasa, a że temu się zdawało, iż pan od niego coś żądał, szczekał więc i rzucał się ku niemu. Panna Blandyna, widząc, że jej przysługa nie na wiele się przydała, łzy miała w oczach.
— Jeżeli mi się przyznać nie chcesz, odezwała się, ja cię zmuszać nie będę. Rozważ tylko zawczasu co ojcu powiesz, gdy cię zapyta.
Erazm nie odpowiedział nic, bo w istocie sam jeszcze nie rozstrzygnął w sobie co pocznie. Przyznać się ojcu nie mógł na żaden sposób, kłamać nie chciał — postanowił zmilczeć.
Zawracali ku dworowi.
— No? namyśliłeś-że się? — spytała p. Blandyna.
— Jeżeli ojciec spyta — rzekł Erazm — przeproszę go, ale się mu z cudzego sekretu spowiadać nie będę — nie mogę.
— Ale cóż to za romans taki osobliwy, że się z nim taić koniecznie potrzebujesz? — poczęła ciotka. Ojciec twojemu szczęściu i postanowieniu nie będzie przeciwnym, jeżeli partya stosowna.
Erazm nie odpowiedział na pytanie; szedł jak winowajca na stracenie.
— Coś mi to tak wygląda — zakończyła ciotka — jakby nieczysta sprawa. Ty wiesz, że ja ciebie kocham jakby własne dziecko — no, to ci powiedzieć muszę z góry, jeżeli, uchowaj Panie Boże, mężatka, znać ani wiedzieć o tem nie chcę.
Uśmiech Erazma uspokoił ciotkę.
— No — jeżeli niezamężna, dodała, to choćby i uboga była — ojciec się da nakłonić. Spojrzała na siostrzeńca, który znowu dziwnie się jakoś uśmiechnął.
— Rób-że sobie co chcesz, kiedy z ciebie nic wyciągnąć nie można. Chyba chłopka! a no one rękawiczek nie noszą, bo juści nie żydówka.
To uparte odgadywanie pobudziło do pustego śmiechu p. Erazma, aż ciotka się w końcu pogniewała trochę.
— Nie masz we mnie zaufania! — rzekła ostro — wola twoja; ale pamiętaj, że gdy mnie potem potrzebować będziesz, ja od wszystkiego ręce umyję.
Już stali pod furtką ogrodową — Erazm pochwycił rękę ciotki i pocałował ją.
— No, to powiem cioci wszystko, — odezwał się, ale proszę mi dać najświętsze słowo, że w żadnym razie, ciotka mnie przed ojcem nie wyda.
Panna Blandyna oburzyła się na samo posądzenie o zdradę. Erazm zbliżył się, i jakby przed spowiednikiem począł per extensum opowiadać całą historyę miłości swej, od spotkania na grobli do mazura, Lublina, i — aż do kamienia.
Co się działo z ciocią w czasie tych wyznań, tego żaden język nie wypowie, żadne nie opisze pióro. Łamała ręce, zakrywała sobie oczy, wydawała jęki bolesne, bladła, płakała, po kilkakroć uścisnęła nieszczęśliwego, a raczej szczęśliwego chłopca — lecz w ciągu opowiadania, obawiając się jedno słówko stracić, nie odzywała się prawie, nie objawiła nic oprócz litości nad nim.
Ciągle żyjąc ze Strukczaszycem, w ogniu tej walki utrapionej Łopatycz z Sierhinem, p. Blandyna musiała naturalnie przejąć uczucia brata, poślubić nienawiść jego i wstręt do Czemeryńskich. Nie pojmowała nawet jak mógł się Hojski zakochać w sędziance; było to dla niej zagadnienie takie, jakby, uczciwszy uszy, Tyras rozmiłował się w Milusi, kotce faworycie p. Blandyny, która mu za każdem spotkaniem pluła w oczy.
Lecz, jako osoba pobożna, ciocia wpadła zaraz na myśl, że mogła w tem być ręka Opatrzności, która gotowała w ten sposób święty spokój i zgodę.
Erazm skończył już opowiadanie, a p. Blandyna jeszcze i do siebie i do słowa przyjść nie mogła.
— Głowę tracę — szepnęła nareszcie, — na to ja poradzić nie potrafię! A! nic! Znasz ojca zajadłość na nich! To nie może być! Strukczaszyc nigdy w świecie nie pozwoli! Nigdy! a może też i ty sobie z głowy wybijesz.
— Nigdy w świecie! Do śmierci ją kochać będę! — krzyknął Erazm — nie wyrzeknę się za nic!
Panna Blandyna usta mu zamknęła i była przybita tak niespodzianą wiadomością, że potrzebowała z nią uciec gdzieś na osobność i pomyśleć co czynić.
Erazm przez ogród dostał się do swojego pokoju. Pobiegł naprzód do szufladki zobaczyć czy skarb był na miejscu: rękawiczkę znalazł, pocałował i ukrył dla bezpieczeństwa gdzieindziej. — Jak zbrodniarz teraz czekał strasznego ojca sądu i godziny indagacyi.
Daliśmy już nieco poznać czytelnikom Strukczaszyca: był to człowiek milczący, rozważny, zamknięty w sobie, nielubiący próżnych utarczek na słowa.
Wyszedłszy z pokoju syna, po rozmowie z siostrą, najpierw list, który miał wyprawić, odrobiną laku, jaka mu pozostała, zalepił, wyprawił, a dopiero począł myśleć o rękawiczce.
Rozważał: czy mu się z synem należało rozmówić otwarcie, czy nie? Gdyby rzecz była seryo, syn go sam powinien był zaczepić.
Nadawać płochemu bałamuctwu może, nazbyt wielkie znaczenie ani wypadało, ani godziło się. Zachowanie rękawiczki wielkiem grzechem nie było.
Ciekaw jednak był: zkąd się mogła wziąć taka wspaniała rękawiczka? Z balu u Podkomorzego? Z Lublina? bo jużciż nie z sąsiedztwa, gdzie panny chodziły pospolicie z rękami, jakie im Pan Bóg dał, conajwięcej czasem w czarne ustrojonemi mitenki.
Podejrzenie na Lublin padło.
W czasie trybunałów zjeżdżały się tam osoby niekoniecznie przykładnego życia, dla bałamucenia deputatów i pomagania w interesach. A nuż pan Erazm, śliczny chłopak, wpadł w sidła której z tych bogiń, dla Strukczaszyca będących przedmiotem zgrozy i wstrętu?
Być to mogło, ale Erazm się do Lublina nie wyrywał, nie tęsknił za nim, w domu siedział chętnie, i codzień się absentował! Czasem go po kilkanaście godzin nie było. Hm! Strukczaszyc sam młodym był; wiedział, że wiek ten podległy jest ułomnościom, serce ma miękkie, myśli bujne, i krew nie wodę.
W sąsiedztwie zaś nie było panny na wydaniu ani jednej, dla syna Strukczaszyca przypadającej urodzeniem, majątkiem i wiekiem. Wypadkiem baczne oko ojca w czasie balu u Podkomorzego znienacka padło na Erazma, gdy tańcował z ową bardzo piękną panią Wiśniewską, która mu się śmiała białemi ząbkami. Ojciec się już wówczas namarszczył na to. Owa piękna pani, której mąż był gamoniem niezgrabnym, mieszkała o półtorej mili od Sierhina. Strukczaszyc posądził syna o romans z mężatką, a jako człek bogobojny, aż się wstrząsnął na samo przypuszczenie takiej okropności. Nie mogło mu z głowy wyjść, że syn się niezawodnie kocha w tej jejmości.
Źle! źle! kara Boża, niebłogosławieństwo, srom, ohyda! Tego cierpieć nie można! — rzekł w duchu. Wziąć go na konfessatę? — zełże i duszę zgubi, bo juścić kobiety nie wyda. Trzeba szukać innej rady na to.
Tak wszystko rozważywszy, p. Strukczaszyc, przeżegnał się, zamruczał coś, rękami twarz otarł, jakby z niej ślady myśli i frasunku chciał zmazać, i gdy dano znać do wieczerzy, wyszedł tak na pozór spokojny, że nic po nim poznać niebyło można.
Spojrzał na niego syn; przywitali się jak zwykle.
— Ubiłeś-że co na polowaniu? — zapytał ojciec.
— Parę kuropatw i cyrankę — rzekł Erazm.
Przy wieczerzy mowy nie było o niczem, tylko o Kaczorze i o powszednich sprawach.
Erazm się obawiał, aby, gdy sami zostaną potem, nie zaczepił go ojciec. Panna Blandyna, także mając to na myśli, dosiadywała i nie oddalała się; lecz stary, według zwyczaju, wkrótce chodząc pacierze zaczął odmawiać — i rozeszli się.
Nazajutrz też same były obawy. Erazm chciał w domu pozostać cały dzień, aby uniknąć podejrzeń i śledzenia; rozmyślił się jednak, że na wszelki wypadek lepiejby było zawczasu uprzedzić panią St. Aubin. Miał przeczucie, że ojciec coś przedsięweźmie. Do kamienia jednak wprost nie poszedł p. Erazm; udał się w zupełnie przeciwną stronę i to tak, aby ojciec go widział. Była to, na nieszczęście, strona właśnie w której leżała wioska pięknej pani Wiśniewskiej.
Odbiwszy się od domu i dopadłszy zarośli, zwrócił się zaraz Hojski ku kamieniowi.
Tak mu było pilno, że stanął bardzo zawczasu, i długo siedząc, czekać musiał, nim panie obie przybyły. Leonilli, niechcąc przestraszać, wziął na stronę Francuzkę i opowiedział czego i z jakiego powodu się lęka.
Pani St. Aubin, której już jednostajny bieg tego romansu, żadnemi przeciwnościami niezaostrzanego, zaczął się nieco nudnym wydawać, jeśli nie z radością, to z ożywieniem nadzwyczajnem przyjęła wiadomość o grożącym im interdykcie. Zajęła się gorąco nim.
Leonilla, z postawy, wzroku, ze smutku wyrytego na twarzy kawalera domyśliła się, że coś zaszło. Niepokój ją ogarnął. Chciała wiedzieć co się stało; domagała się koniecznie, groziła strasznym gniewem swoim. Naostatek stała się napastliwą i natrętną, czułą, nalegającą — łzy miała w oczach.
Erazm milczał jeszcze, napawając się tylko podbudzoną jej czułością dla siebie, bo mu obie ręce dawała całować, i niemal raz — piękną główkę na ramię jego pochyliła. Francuzka za niego podjęła się opowiedzenia na swój sposób tego, co się stało.
— Nie należy kryć przed tobą — odezwała się patetycznie, iż miłości waszej grozi niebezpieczeństwo, rozłączenie — srogie próby! Prawdziwa miłość zrażać się niemi nie daje; rośnie wśród cierni jak róża, jak Salamandra w płomieniach żyje! Tyran ojciec, mający już podejrzenia, odkrył jedną z pamiątek, którą p. Erazm zachowuje! Może go uwięzić, kazać mu się oddalić, szpiegować. Nasze najmilsze wieczory przerwać się mogą na długo. Serca wasze nie wytrwają bez pokarmu, bez związku; potrzeba już dziś obmyśleć jak z sobą macie korrespondować.
Francuzka mówiła prędko, gorączkowo, chwytając to p. Erazma za rękaw, to p. Leonillę, za suknię, spoglądając to na nią, to na niego — zapalając się, jakby chodziło o nią samą.
Oni spokojnie sobie w oczy patrzali, a że dziewczęciu w nich łzy stanęły, Erazm ukląkł i chciał jej nóżki całować; ale ona pierzchnęła, uciekła, schowała się za drzewo i zawstydziła, zagniewała się sama na siebie.
Tymczasem p. St. Aubin, trzymając Erazma, szeptała mu do ucha:
— Nie powinieneś jej czynić nieszczęśliwą — wołała — ona nie wyżyje bez wiadomości! Ona się może rozchorować! Mówmy i radźmy, dopóki pora.
Narady zaczęły się tak nieporządne jakoś, przerywane, coraz-to nowemi, nowo-poddawanemi myślami mącone, że z pół godziny upłynęło — a nic nie uradzono.
Nikomu się zwierzyć nie było podobna. Erazm więc spytał nareszcie: czy może się zwierzyć przywiązanej do siebie cioci Blandynie i jej użyć wrazie, gdyby mu się oddalić kazano? Panna Strukczaszanka, nieobudzając podejrzeń żadnych, mogła się spotkać w potrzebie z p. St. Aubin na probostwie u ks. Dagiela.
Z początku zaprotestowano przeciwko cioci, obawiano się jej; ale na ostatku, p. St. Aubin, dla której intryżka każda była nader miłem zajęciem, pierwsza się zgodziła na nią — a Leonilla już nie protestowała.
Ponieważ czas jakoś nieznacznie upłynął wśród tych użaleń, zapewnień i narad, oddalić i rozejść się było potrzeba, w ostatniej chwili ponowiono przysięgi, a Erazm dodał, że dopóki coś nadzwyczajnego na przeszkodzie nie stanie, do kamienia będzie przychodził. Umówiono się o znaki na korze sosen, w razie gdyby Hojski albo panie miały nie przybyć lub nie zastać Erazma.
Po raz pierwszy Hojski odważył się powracające odprowadzić aż prawie do krzyża, do którego często Czemeryński odbywał przechadzki, wskutek czego ostrożnym być należało.
Na samej granicy stanąwszy, długo jeszcze oczyma gonił Erazm zwolna oddalającą się Leonillę, która po kilkakroć główkę zwróciła ku niemu; a gdy znikły mu z oczów, smutny ale szczęśliwy, pobiegł do domu, bo już lękał się opóźnić na wieczerzę, co podejrzenia ojca nanowo mogło rozbudzić.
Spóźnił się też w istocie, mimo pośpiechu i zadychania; ale ojciec nie powiedział mu nic, zapytał tylko znowu: co ubił na polowaniu? Nie było się czem pochwalić.
W ciągłej obawie i niespokojnych wejrzeniach na Strukczaszyca upływały dnie następne. Stary Hojski tak się nie zmienił, tak po sobie nic poznać nie dawał, że i ciocia Blandyna i Erazm się uspokoili zupełnie. Podawnemu chodził do kamienia bez najmniejszej przeszkody, zawsze się jednak oglądając ostrożnie. Trwoga Leonilli i p. St. Aubin powoli też ustępować zaczęła. Francuzka nawet utrzymywała, że niepotrzebnie im napędził strachu, i — że do zimy zapewne żadna zmiana nie zajdzie. — Z chwili tej jednak, która obawę wznieciła, skorzystał Erazm, bo ona go bardziej, poufale zbliżyła do Leonilli, a łzy jej oczów były pośredniczkami. Codzień oczekiwała nań niecierpliwiej, witała go otwartszą radością.
W Sierhinie wszystko szło postaremu; w Strukczaszycu najmniejszej zmiany oko p. Blandyny nie dostrzegało. O rękawiczce ani wspominał, ani o nią syna zapytał, a czulszym był dlań może niż dawniej.
Mimo to, niepostrzeżenie, Hojski na chwilę z oka nie spuszczał Erazma. W czasie niebytności jego, gdy siostra była zajęta gospodarstwem, stary kilka razy przetrząsł cały pokój syna i wszystkie kryjówki w jego sprzętach. Nie znalazł tam nic oprócz bukietu zwiędłego, i na papierze jakichś cyfr, porysowanych serc i pozaczynanych wierszy polskich i francuzkich. Mimowolnie zapewne ręka zdradziecka powtórzyła razy kilka rozmaicie związane litery L. C. E. H. Strukczaszyc głęboko się nad niemi namyślał, dumał, ale tego L. C. odgadnąć nie umiał. Potwierdzały się tylko podejrzenia, i mimo że cyfra do pięknej mężatki nie przystawała, na nią padały głównie.
Strukczaszyc postanowił już był syna wyprawić z domu; ale dokąd i po co? pod jakim pozorem? — nad tem namyślał się jeszcze.
Jednego wieczora, gdy już Erazm, uspokojony, ani myślał o zmianie położenia, w porze niezwykłej, Strukczaszyc zawezwał go do kancellaryi.
Stał przed oknem stary, gdy syn nadszedł — spokojny jak zwykle i obojętny.
— Bardzo mi to nie na rękę — odezwał się powoli, zwracając głowę, ale będę musiał ciebie wysłać, i to na czas dłuższy.
— Do Lublina? — podchwycił Erazm.
— Gdzie tam! W Lublinie nie masz co robić, tam interesów dopilnuje Szawarski; ale o to pani z Hojskich Widulińska, Kasztelanowa Smoleńska, moja stryjeczna, bezdzietna jak wiesz, pisze mi.....
To mówiąc list dobył zza kapoty i podał go synowi.
— Przeczytaj sam.
Posłuszny Erazm podszedł do okna. List był niełatwy do odczytania, bo prababki nasze nie siliły się naówczas ani na kaligrafię, ani na wymysły ortograficzne; krew pisały przez f, a ból przez u. Kasztelanowej oprócz tego ręka się trzęsła, pióro miała rozszczepione, i wiersze biegły ku dołowi, ciężąc niektóre, inne nagle zrywając się do góry, następując sobie na pięty, tak, że połapać je było trudno. Doszedł jednak z listu, do miłościwego brata pisanego, p. Erazm, z wielkiem strapieniem swojem, iż stryjenka domagała się przyjazdu jego i posługi, mając sprawy, w których na nikogo się spuścić nie mogła, bo ją wszyscy niegodziwie darli i oszukiwali.
— Widzisz — dodał Strukczaszyc — Kasztelanowa jest bezdzietna, a choć majątek nadszastany, zawsze po niej coś nam kapnąć może. Nie trzeba tem gardzić. Nie masz tak dalece tu co robić, bo ja tu wszystkiemu radę dam. Trzeba swoim usłużyć. Osoba dobra, zacna, choć zamłodu trochę płochą była, ale to dawno się zatarło. Stosunki ma pono i na dworze, ludzi dużo zna, — tobie się to przydać może.
Mówiąc powoli i chłodno, spoglądał na syna Strukczaszyc, a choć Erazm starał się pokryć wzruszenie, nie uszło ono ojcowskiego oka.
Sprzeciwiać się woli ojca, — nie było sposobu. Erazm milczał.
— Bardzo mi cię żal, bo mi tu za tobą tęskno będzie — a no, co robić! co robić! — dodał Hojski.
— Ale to może nie tak pilno — odezwał się wreszcie Erazm nieśmiało.
— Owszem, pilno bardzo, Kasztelanowa czeka i prosi (przeczytaj w przypisku), ażebyś jaknajrychlej się stawił.
— Trzeba się wybrać w drogę — mruknął Erazm.
— Cóż to tam za straszny wybór! — przerwał ojciec. — Tłómoczek ułożyć, konie kazać zaprządz, i po wszystkiem.
— Kiedyż ojciec każe? — spytał cicho p. Erazm.
— Ja? choćby jutro! — rzekł Strukczaszyc, spoglądając jakie to uczyni wrażenie.
— Jutro? — z podziwieniem podchwycił syn.
— No — to pojutrze — zakończył stary. — Po co odkładać?
Powiedziawszy to — odszedł. Erazm postawszy chwilę, wprost się udał do ciotki, która, jak się okazało, o niczem nie wiedziała. Posłyszawszy z czem przybył siostrzan, chwyciła się za głowę, potem poczęła płakać i ściskać go.
— To są ukartowane rzeczy — szepnęła cicho — kasztelanowa intrygantka jakich mało. Jegomość do niej pisać musiał. Gdzież? co? zawsze się miała kim posługiwać, o nas tak dobrze jak zapomniała zupełnie, tylko tyle, że na Nowy Rok i na imieniny jegomości i jej mieniały się komplementa, a tu nagle zapotrzebowała tak pilno.
Ciotka obiecywała — mimo wstrętu, jaki miała do całego rodu Czemeryńskich, — być pośredniczką w korrespondencyi. Przystępowała do tego z trwogą niezmierną, lecz siostrzeńcowi odmówić nie mogła. Nazajutrz, chociaż, jak na złość, chmury chodziły nad wieczór, a burza i deszcz groziły, puścił się p. Erazm do kamienia, słabą bardzo mając nadzieję zastać tam sędziankę. Francuzka, nierozważna, utrzymywała, że się obłoki rozejdą, że nic nie będzie i przechadzkę doradziła. Tej nieopatrzności jej winien był p. Erazm, że raz jeszcze mógł widzieć Leonillę. Burza się już zrywała, gdy nadbiegł, oznajmiając co go spotkało.
Zaledwie kilka słów mogli do siebie przemówić, gdy wicher szalony zatrząsł drzewami — i pioruny bić zaczęły jedne po drugich. St. Aubin obawiała się grzmotów i, dawszy ledwie przemówić Erazmowi, napowrót ku Łopatyczom biegła już, co chwila ze strachem przypadając ku ziemi. Niezważając na niebezpieczeństwo spotkania się z kim na drodze, Hojski towarzyszył uchodzącym, niemal do skraju lasu, pod sam dwór Łopatycki, zkąd się cofnąć musiał, zobaczywszy dworskich, których wysłano na spotkanie panienki.
Wciągu tej ucieczki przed burzą, Leonilla miała czas pocieszającemi słowy uspokoić Erazma. — Nie liczyli się już z wyrazami; nie skąpiono mu spojrzeń, nie wyrywano ręki, a Francuzka ani patrzała na wychowanicę, bo ją pioruny oślepiały.
Już ludzie dworscy nadchodzili, gdy, ścisnąwszy sobie raz jeszcze ręce, spojrzawszy ku sobie łzawemi oczyma — rozstali się szepcząc: — Do zgonu! — Na wieki!
Zmokły do nitki, wrócił wśród ulewy do Sierhina p. Erazm, na którego ojciec, w ganku siedząc, oczekiwał. Stary się domyślał, że ta wycieczka była nie bez kozery, lecz ani spytał syna o nią.
— Toś się pięknie wybrał na polowanie — rzekł: — Od południa chmury stały, burza była pewna. Mówiłem Morawcowi nawet, żeby się z sianem niebardzo rozkładali i w kopce je zgrabili! Musiałeś zmoknąć z kretesem, idź-że zaraz, obuwie zmień, bo jutro droga przed tobą i zdrowym być trzeba.
Jeszcze deszcz lał, gdy kałamażka komornika zatoczyła się przed ganek i Kaczor z niej wyskoczył, jak z wody wyjęty.
— Toś mi gracz, żeś na słotę nie zważał — przywitał go Strukczaszyc. Właśnie czekałem na wacana. Idź się do Morawca przebierz, abyś mi tu kałuży nie zrobił w domu, i powracaj na wódkę.
Choć wyjazd syna powinienby był zasmucać Hojskiego, do wieczerzy przyszedł w najlepszym humorze, uśmiechnięty. Od tego zaczął, że Erazma uściskał serdecznie. Był nawet gadatliwszym dnia tego.
Siedli do stołu — po wódce.
— Acan wiesz — odezwał się do Kaczora — pan Erazm jedzie do Wilna, na usługi p. Kasztelanowej, mojej stryjecznej. Mnie się zdaje, że stara kwoka, nie tyle pomocy w interesach, ile rozrywki potrzebuje. Niech się chłopiec przewietrzy.
Kaczor zwykł był wszystko potwierdzać.
— Wilno, bardzo piękne miasto! — rzekł discursive.
— On tam tymczasem sobie będzie bąki zbijał — dodał Strukczaszyc, a my tu dla niego zapracujemy coś! — hę?
Ojciec figlarnie spojrzał ku synowi.
— Nim wróci, spodziewam się mieć tę satysfakcyę: łotra tego, grafa czarnawczyckiego, uwolnić przynajmniej od połowy jego majątku.
Erazmowi krew na twarz wystąpiła; spojrzał ciekawie na ojca.
— Tak! tak — dodał Hojski, gdy powrócisz, znajdziesz łopatyckiego pana, daj Boże już tylko na samych Łopatyczach, a resztę przy Sierhinie. A jeśli z tego stary nie gęgnie — będzie chwat.
Erazm nie mógł wytrzymać, by nie spytać:
— A, jakimże sposobem, my to, co nie nasze zagarnąć możemy?
Strukczaszyc był w figlarnym humorze.
— Jakim sposobem? — powtórzył. Otóż to sztuka! I my (tu poklepał po ramieniu Kaczora), my z Kaczorem dokażemy tej sztuki. Niech jaśnie wielmożny z Czarnawczyckich mieszczan graf na Łopatyczach, długów nie robi, pieniędzy nie puszcza lekko, niechaj się nie dmie, niech się rozumu nauczy!
Córunia, co na baronów niemieckich patrzała — dodał nielitościwy Strukczaszyc, — może pójdzie za posessora, jeżeli ją który wziąć zechce, ale że wielka dama, i parle franse — za bonę ją kto weźmie lub garderobianą.
Strukczaszyc, mówiąc to, spojrzał na syna i spostrzegł bladość trupią na jego twarzy. Erazm nie śmiał się odzywać; lecz szyderstwo z tej, co mu była najdroższą, wychodzące z ust ojca, było dlań ciosem bolesnym. Panna Blandyna, uczuwszy to, przerwała bratu.
— Dałbyś asindziej pokój! Cóż to znowu! Z kobiet nieszczęśliwych szydzić! To się nie godzi! Słowo daję, to-bo się nie godzi. Możesz sobie z sędzią robić co się podoba, a co ci kobiety winne?
— Hę? — odwrócił się Strukczaszyc — acanna bierzesz ich stronę? To mi się podoba! — Co winne kobiety? A, winne, winne. Gdyby nie ich fąfry, elegancye, stroje, francuszczyzna, duma, pycha, sędzia-by nie popadł w długi. Sędzina sama stara gęś — a sędzianka — te nie wiem jak nazwać!
Kaczor się śmiał; Erazm, przestawszy jeść, siedział z rękami założonemi na piersiach, jak na mękach. Odezwać mu się słowa nie było wolno. Wtem komornik, który lubił pryncypałowi bębenka podbijać, a nie domyślał się jaką innym przykrość uczyni, — odezwał się swym piskliwym, chropawym i fałszywym głosikiem:
— Co-to p. Strukczaszyc dobrodziej mówi o pannie sędziance, tylko z tego, że ją w kościele może widywał wypompowaną i wyfiokowaną; a no mnie o nią spytać trzeba, co w tym domu bywam.
Strukczaszyc, uradowany, powołał go oczyma do mówienia. Nie widział komornik jak Erazm cisnął nań wejrzenie zabójcze.
— W Łopatyczach przed p. Leonillą na palcach wszystko chodzić musi — mówił komornik — ona tam panią i królową. Zachce się jej choćby z pieca kafelka: jak zacznie prosić, płakać, dąsać się, chorować — musi być!
Matka pierwszą sługą, ojciec lokajem — ona jedna pani. A przyjedzie gość pokorny — jak ja — czy pan myśli, że choć mu głowę skinie, albo da dobre słowo! ani spojrzeć nie raczy. Z Francuzką szwargoczą i z ludzi się naśmiewają w żywe oczy.
— Będzie ktoś z niej miał żonkę, mosanie — dodał Strukczaszyc — co się zowie modną! Winszuję mu, ale nie zazdroszczę. Gdyby nie Łopatycze, ale klucz Czarnawczycki, gniazdo przodków swych, miała w posagu, nie starczy takiej jejmości na wstążki. Królewicza jej trzeba, jak...
Ciągnąłby dalej Strukczaszyc, gdyby, serwetę przyłożywszy do twarzy, nie zerwał się ze stoła p. Erazm. Twarz miał siną.
— Ojciec pozwoli — ból zębów.
Panna Blandyna wstała natychmiast pod pozorem lekarstwa i pobiegła za siostrzanem.
Nastąpiło milczenie. Strukczaszyc zamyślił się ponuro, bębnił palcami po stole.
Kaczor tymczasem z półmiska resztę kaczki z buraczkami zmiatał.
Po dość przedłużonem milczeniu, gospodarz się odezwał do żarłocznie jedzącego komornika:
— Jak mówiłeś jej imię?
— Czyje? — zapytał Kaczor.
— A tej córuni naszego grafa?
— Leonilla.
— Leonilla! — powtórzył Strukczaszyc mocno zadumany — Leonilla Czemeryńska.... L. C.
Nagle, stołek z pod siebie wyrwawszy i ciskając go ku ścianie, wstał Strukczaszyc z takim impetem, że komornik o mało nie padł ze strachu. Upuścił widelec, wywrócił szklankę.
— Co panu takiego? — zawołał.
— Mnie? — rzekł Strukczaszyc chmurno.
— Panu?
— Cóż mi ma być! co? Zjadłem i wstałem!
To mówiąc Hojski, poszedł do okna, tyłem stanął do komornika, i zdawał się jakby nieprzytomnym. Trwało to dobry kwadrans.
Kaczor nie wiedział co z sobą robić, obawiał się czy go czem nie obraził, a pytać nie śmiał. Postanowił więc dać dobranoc, i udać się na folwark.
— Dobrej nocy życzę — rzekł pokornie.
Jakiemś mruczeniem tylko mu odpowiedział Hojski, i jak stał w oknie — nieruchomym pozostał.

Koniec tomu pierwszego.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.