Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bie nie mam! To są czasy extraordynaryjne. Wówczas, kiedy ja prawie nie potrzebowałem, to mi się kłaniali i prosili, nalegali, żebym brał. Klęli się że chyba ich dzieci podniosą, a tu nagle — fiut! i, dawaj pieniędzy. — I to nie jednemu, nie dwóm, ale wszystkim.
To mówiąc, wiązką listów trzymaną w ręku, Czemeryński uderzył po biurku i rzucił ją z gniewem.
Komornik, w progu ciągle stojący, patrzał, słuchał, lecz nie okazywał tego na usługi pośpiechu, tej żywości i gotowości jak dawniej.
— A to, w istocie, proszę jaśnie pana — zaczął mruczeć, głowę trąc — co tu robić!
— Co robić! jechać, gadać i żądać nieodzownie prolongaty — powtórzył Czemeryński.
— A jak nie otrzymam? — rzekł komornik.
— Niech pozywają! — krzyknął sędzia — niech pozywają! Nie wskórają na tem nic, oprócz kosztów.
Komornik w milczeniu parę razy oczyma zmierzył sędziego, jakby grunt chciał rozpoznać, gotując się coś zagaić, co mu nie łatwem było do wypowiedzenia.
— Ja, wracając z Pińska, proszę jaśnie wielmożnego sędziego, po drodze spotkałem Wakulskiego i Wróbla, i coś zasłyszałem, ale mi się wierzyć nie chciało — rzekł zcicha: Myślałem, że żarty stroją.