Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Niedochodząc do ganku, milczącemu Strukczaszycowi wezbrało w piersi: stanął i począł, chwyciwszy Kaczora za ramię.
— Czemeryńscy mi swą prepotencyą dojedli do żywego. — Cierpiałem! do ran Pańskich to ofiarowałem! Zbierałem grosz nie z chciwości, ale abym się nim pomścił na nich. Czekałem długo na sposobną godzinę: otóż nadeszła. Smakuję teraz! Używam!
Wpaść na niego i odebrać mu folwarki najlepsze, sprocesowawszy, juścić-bym mógł. Ale co to potem? Siekierą w łeb i rzecz skończona.
Nie! teraz naprzód strachu mu napędziłem, im się on przeciągnie dłużej, tem lepiej. Potem mu odbiorę — wyrwę zęby trzonowe, no, a naostatku, jak go to nie zabije, zobaczemy!
Komornik, nawykły do obcowania z różnymi ludźmi, w sumieniu nie nazbyt delikatny, na różne sprawy wyrozumiały do zbytku, słuchając mściwej tej mowy Hojskiego, gdy wyrzekł ostatnie: „zobaczemy!“ pobladł ze strachu.
— No! temu człowiekowi się na zęby dostać, nie życzyłbym sobie! — rzekł w duchu.
Postanowionem zostało na naradzie potajemnej, ażeby komornik nazajutrz dopiero wrócił do Łopatycz i tam oświadczył, że, o ile się dało wyrozumieć, znalazł Strukczaszyca bardzo skłonnym do