Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Łotr! bestya, z pieklą rodem! — zamruczał Czemeryński.
Komornik ze spuszczoną głową stał i wzdychał.
— Żadnych jednak dotąd nie nabył. Spodziewam się! — rzekł sędzia.
— Nie, o tem nie mówił, a ja nie chciałem, przez respekt dla imienia pańskiego, nic o tem więcej rozprawiać. Zobaczywszy to, dodał tylko: — Ja ciebie znam, komorniku, ty tam jesteś dobrze położony i im zaprzedany. Tyś — ich! Ja to wiem!
W ogródku zaczęła się narada. Kaczor miał ze spichrza wziąć dwa korce owsa, strawnego pod tytułem dyety, dostał trzy talary bite, i po śniadaniu i popasie, obowiązał się ruszyć zaraz do wierzycieli z ofiarą prowizyi — ośm od sta.
Zdawało się, że to burzę zażegna.
Przed żoną, córką, gośćmi Czemeryński wcale się nie wydawał z ciężkim niepokojem, jaki go dręczył. Udawał wesołego, baraszkował, snuł projekta dalekie; a jednak, ani biedna, lękliwa sędzina, ani Leonilla, ani nawet pani St. Aubin nie dały się złudzić tej komedyi niezręcznie odegrywanej: czuli i widzieli wszyscy, iż sędzia był nieswój, że coś mu dolegało.
Ponieważ jawnej przyczyny nie umiano odkryć, sędzina poiła męża ziółkami z szafranem, okadzała go i leczyła swoją metodą domową. Ale to nie pomogło.