Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

namarszczył na to. Owa piękna pani, której mąż był gamoniem niezgrabnym, mieszkała o półtorej mili od Sierhina. Strukczaszyc posądził syna o romans z mężatką, a jako człek bogobojny, aż się wstrząsnął na samo przypuszczenie takiej okropności. Nie mogło mu z głowy wyjść, że syn się niezawodnie kocha w tej jejmości.
Źle! źle! kara Boża, niebłogosławieństwo, srom, ohyda! Tego cierpieć nie można! — rzekł w duchu. Wziąć go na konfessatę? — zełże i duszę zgubi, bo juścić kobiety nie wyda. Trzeba szukać innej rady na to.
Tak wszystko rozważywszy, p. Strukczaszyc, przeżegnał się, zamruczał coś, rękami twarz otarł, jakby z niej ślady myśli i frasunku chciał zmazać, i gdy dano znać do wieczerzy, wyszedł tak na pozór spokojny, że nic po nim poznać niebyło można.
Spojrzał na niego syn; przywitali się jak zwykle.
— Ubiłeś-że co na polowaniu? — zapytał ojciec.
— Parę kuropatw i cyrankę — rzekł Erazm.
Przy wieczerzy mowy nie było o niczem, tylko o Kaczorze i o powszednich sprawach.
Erazm się obawiał, aby, gdy sami zostaną potem, nie zaczepił go ojciec. Panna Blandyna, także mając to na myśli, dosiadywała i nie oddalała się; lecz stary, według zwyczaju, wkrótce chodząc pacierze zaczął odmawiać — i rozeszli się.
Nazajutrz też same były obawy. Erazm chciał