Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Westchnął młodzieniec; p. Blandynie żal się go zrobiło.
— Tego nam jeszcze w domu brakło! — szepnęła zcicha. Przygotuj-że się przynajmniej zgrabnie wytłómaczyć.
Właśnie nad tem się Erazm musiał namyśleć, gdyż stał z głową spuszczoną, patrząc na Tyrasa, a że temu się zdawało, iż pan od niego coś żądał, szczekał więc i rzucał się ku niemu. Panna Blandyna, widząc, że jej przysługa nie na wiele się przydała, łzy miała w oczach.
— Jeżeli mi się przyznać nie chcesz, odezwała się, ja cię zmuszać nie będę. Rozważ tylko zawczasu co ojcu powiesz, gdy cię zapyta.
Erazm nie odpowiedział nic, bo w istocie sam jeszcze nie rozstrzygnął w sobie co pocznie. Przyznać się ojcu nie mógł na żaden sposób, kłamać nie chciał — postanowił zmilczeć.
Zawracali ku dworowi.
— No? namyśliłeś-że się? — spytała p. Blandyna.
— Jeżeli ojciec spyta — rzekł Erazm — przeproszę go, ale się mu z cudzego sekretu spowiadać nie będę — nie mogę.
— Ale cóż to za romans taki osobliwy, że się z nim taić koniecznie potrzebujesz? — poczęła ciotka. Ojciec twojemu szczęściu i postanowieniu nie będzie przeciwnym, jeżeli partya stosowna.