Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

znaczącą; jednak skóra była jak brzytwą przecięta: krew utamować było trudno. Wypadkiem, chleba kawałek miał ksiądz w kieszeni i, miękisz zgniótłszy, nim dopiero ranę zalepił. Trzeba jednak było poczekać dobrego zmierzchu do powrotu. Szablę, której o mało nie zapomniano pod krzyżem, już sam ksiądz ex-definitor podjął, i z uśmiechem pod swój habit ją skrył, obiecując odnieść do dworu.
Czemeryńskiemu dopiero teraz duch i fantazya powracała.
— Nie wiem czy asindziej uważałeś — rzekł — to szczególna rzecz, jakim sposobem on mnie mógł obciąć. Istnym przypadkiem, przeciwko wszelkim prawidłom. Ja go już, już miałem pod ręką i byłbym mu na wieki wieczne na karku znamię krwawe zostawił. Sądzę, że mi noga w piasku się zsunęła, no, nie wiem — ale extraordynaryjne cięcie, którego on sam się nie spodziewał.
— Dajmy już temu pokój — rzekł ex-definitor — co się stało, to się nie odstanie. Być może, iż ja winienem, żem się trochę wprzódy nie stawił, alem chciał według dyspozycyi pańskiej dać się złożyć.
Westchnął sędzia. Powoli się tak wlekli do dworu, aby do mroku dociągnąć.
Udało się to im daleko szczęśliwiej niż sądzili, i nikt nie postrzegł wchodzącego Czemeryńskiego z czapką na czoło nasuniętą. W swoim pokoju