Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/405

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I tak się to ciągnęło aż do Wielkiej Nocy. Zżymał się ks. Dagiel, obu otwarcie czyniąc wymówki.
— Do czego to podobne! — mówił — dzieci się pobrały, processa umorzone, a wy ani sobie przebaczyć, ani się znieść nie możecie!
— Cóż? ja pierwszy mam mu głowę do stóp zniżyć za to, że ta hołota córkę mi wzięła i pięć wiosek po niej w posagu? To mi się podoba!
— Mój panie sędzio — odparł ks. Dagiel, jeżeli szczęście i godność na wioski chcesz mierzyć, pozwól powiedzieć, że Hojskiego Sierhin i kapitały pewnie drugie tyle warte.
— Ale co Czemeryński, to nie Hojski! — mruczał sędzia.
— Panie sędzio — rzekł proboszcz — na sądzie ostatecznym o genealogią pytać nie będą, a kto więcej miał miłości w sercu, ten zwycięży.
— At! — mruknął Czemeryński.
Z nim jednak proboszcz mógł mówić i dysputować, gdy ze Strukczaszycem gorzej było. Dawał sobie mówić, nie odpowiadał, nie sprzeczał się, — milczał, a przekonać go, zmiękczyć nie było sposobu.
Ażeby choć pozornie zbliżyć nieprzejednanych, musiał ks. Dagiel, — zdaje się w porozumieniu z sędziną i p. Blandyną, — użyć niewinnego podstępu. Mówiliśmy jak skromne życie prowadził i w jaki sposób na probostwie przyjmował.