Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/378

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stchnieniach i modlitwach nawet, jaką boleść miał w sercu. Godzina snu zwyczajna minęła oddawna, a Hojski nie myślał o spoczynku; to się modlił, to wzdychał, to milczał. Nie kładła się też spać i siostra, chcąc doczekać, aż znużony w łóżko się położy. Słyszała go chodzącym po izbach do rana prawie; później ucichło, i ona, nierozbierając się, głowę na poduszce złożywszy, usnęła trochę.
Rano sama, słysząc ruch w pokoju brata, zaniosła mu kawę. Zdziwiło ją niezmiernie, gdy, wszedłszy, znalazła w pokoju przygotowania do drogi. — Strukczaszyc był ubrany, buty zimowe stały przy drzwiach, delia lisami podbita, strzelba, torba myśliwska i tłómoczek. Z drugiego pokoju widać było kantorek otwarty, papiery porozrzucane.
Zobaczywszy siostrę Strukczaszyc, bladą i zmienioną, odwrócił się ku niej.
— A to dobrze, żeś przyszła, bo mam niektóre dyspozycye — odezwał się.
— A cóż brat myślisz? — zapytała przestraszona Strukczaszanka, — wybierasz się w jakąś drogę.
— Tak, w drogę! — odparł głosem poruszonym Hojski. — Muszę, muszę. Nie mam tu co robić. Na błazna mnie chcą wystrychnąć oni wszyscy, z pomocą mojego własnego syna. Zapewne projektują mnie tu najechać, uroczyście prosić o przebaczenie i wziąć jak głupiego lisa w jamie.
Wiesz asińdźka dlaczego jadę? — dodał głośniej —