Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/379

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiesz. Oto dlatego, że się sam siebie obawiam, abym go nie przeklął. Nie byłbym panem siebie — nie chce przeklinać, a czuję, że przekląłbym i jego i ich do dziesiątego pokolenia.
— Bracie kochany — zawołała, płacząc p. Blandyna.
— Bracie! ojcze! ha! — krzyknął unosząc się Hojski — wszystko to piękne słowa, ale na naszym świecie ojców niéma, tylko póty, póki są potrzebni, i bracia póty dobrzy, póki się za nos wodzić dają.
— Jesteś niesprawiedliwym! — przerwała siostra.
— Jestem za dobrym — krzyknął Strukczaszyc. Gdybym krwi wzburzonej słuchał, siadłbym tu, czekał aż przyjadą i syna-bym przeklął, i tę narzuconą synową wyszczuł psami. Nie chcę tego! Ucieknę, pojadę, patrzeć nie będę na to, co się tu dzieje.
— Ale dokąd-że? — spytała p. Blandyna.
— Albo ja wiem? w świat — odparł Hojski, chodząc po izbie. — Jadę do aktu, asińdźka masz dożywocie na Sierhinie. Syna wydziedziczam; zapiszę po najdłuższem życiu asińdźki na szpitale, na ubogich, na klasztory. Nie pożywią się Czemeryńscy ani złamanym szelągiem po mnie.
Z krzykiem przybiegła p. Blandyna, do nóg padając bratu.
— Nie czyń-że tego, na rany Chrystusowe! Nie chcesz przeklinać, a wydziedziczenie nie jest-że to przekleństwo? Majątek-ci to po dziadach.