Sąsiedzi (Kraszewski, 1878)/Tom I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sąsiedzi
Tom I
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nie żałował sumptu p. Podkomorzy, wiedząc, iż mu się jego magnificencye wynagrodzą: z góry sobie rzekł: Niech wesele kosztuje co chce, a Niemców się nie powstydzę.
Z największym magnatem polskim nie byłoby tyle zachodów i kłopotu; lecz grafa saskiego i jego rodzinę, nawykłą do splendorów drezdeńskich, przyjmować w staroświeckim domu, którego zbytek na czem innem się zasadzał, inaczej wyglądał: trudność była wielka. Szło o to, ażeby Niemcy nie powiedzieli, że Polska jest barbarzyńską.
Z drugiej strony, sprosiwszy kilkaset szlachty, po niemiecku i ze szwabska ją przyjmować — i to nie uchodziło. Podkomorzy długo się zastanawiał nad tem zadaniem skomplikowanem i rozwiązał je tem, że potroszę do obu obyczajów zastosować się musi.
Szlachty, ciekawej niezmiernie, owego niemieckiego zięcia widzieć, zjechało się bardzo wiele. W tym tłoku głów wygolonych i czupryn łaszczowych, garstka niemiaszków tonęła. Dwa żywioły trudne do połączenia, mimo ścisłego przymierza jakie z sobą zawrzeć miały, wydzielały się i nie mieszały.
Szlachta stała dokoła ściśnięta, a próżnia jakaś odgraniczała ją od kupki towarzyszy pana młodego, grafa Hohenloben. Pan młody, chociaż starannie na ten dzień odmłodzony, choć wspaniale strojny, choć może nawet miał ufarbowane policzki, wyglądał zwiędłym, wyżytym i dosyć poddeptanym, ale minę miał co się zowie pańską, perukę prześlicznie fryzowaną, pierścienie na palcach iskrzące się od brylantów i uśmiech na ustach protekcyonalny.
On i kilku kawalerów, którzy z nim przybyli, a na krok go nie odstępowali, spoglądali na polskie towarzystwo nieledwie tak, jakby się menażeryi przyglądali; ku pięknym tylko paniom biegały wzroki łaskawsze.
Nawzajem szlachta brzeska i podlaska, choć z pewnym respektem wpatrywała się w Sasów, drwiła z nich pocichu.
— Ale, patrzaj-że no, aśińdziej — mówił pan Sopoiko do Wisłoucha — to bardzo piękny strój: niewiedzieć za co go ogadali. Można się popisać z łytkami kto je ma: na rożnie, co u boku, w podróży da się kurcze upiec wyśmienicie; no, i ta szopa na głowie — ciepła rzecz!
— Tak i przez kij skakać wygodnie! — odparł, spluwając, Wisłouch.
— Bardzo szanuję kochanego Podkomorzego, odezwał się Woroszyłło, a no, tak mi Panie Boże dopomóż, gdybym miał siedmnaście córek na wydaniu, żadnej-bym Niemcowi nie dał powąchać. Co ta nieszczęśliwa pocznie, jak ją będą niemieckim szpekiem karmić?
— A w dodatku luter! — szepnął Sopoiko.
Opozycya pocichu daleko jeszcze straszniejsze zarzuty czyniła.
Dwór Podkomorzego, który zdawna wszyscy znali, teraz wcale nową przybrał fizyognomię, która nie zupełnie się godziła z tem, co dawnego w nim zostało i nie dało się przerobić. Krzesełka i kanapy były białe ze złotem, a mury staremi szpalerami ciemnemi okryte, i na stropie belki się nie utaiły; niektórych odwiecznych sprzętów nie śmiano wyrzucać — biły w oczy swą prostotą. Podłoga poprawiona i zawoskowana, miała defektów wiele; a że gości było dużo, obok złoconych krzesełek i ławy kilimkami pookrywane stały.
Wśród towarzystwa też, a szczególniej pań, różne epoki strojami były reprezentowane. Niektóre suknie sięgały pewnie czasów Jana Kazimierza, inne jak z igły, świeżo przybyły z Paryża. Obok najwykwintniej trefionych i pudrowanych peruczek młodych pań, starsze w ogromnych czepcach, ze wstęgami obfitemi, wydawały się dziwacznie. Młodsze pokolenie całe było w rogówkach, starsze w płaskich sukniach, z których się naśmiewano. Lecz nierzadko obok takiej z grubej materyi jedwabnej, prababczynej roby, klejnoty na szyi i na głowie zazdrość budziły wspaniałością swoją.
W ubiorach mężczyzn taż sama rozmaitość panowała, począwszy od kusego stroju, co na kozacki zakrawał, do delii fałdzistej i kontusika z węgierska.
Niemieckim panom, dla których moda była królową, mniejwięcej jednako i jednym krojem postrojonych, ten tłum różnobarwny osobliwie się wydawał. Patrząc na niektórych, ledwie się mogli wstrzymać od śmiechu panicze.
Figury też obu narodów cale do siebie podobne nie były. Sasi, choć słusznego dosyć wzrostu — szczupli, płascy, chudzi, chuderlawo wyglądali przy zawisłych, otyłych, zażywnych, szerokotwarzych Podlasiakach.
Między Niemcami język ich własny, szczególniej na dworze i między obcemi, wcale nie był w używaniu. Mówili wszyscy po francuzku, boć jeszcze Fryderyk II. język narodowy uważał za niezdolny do wyrażenia delikatnych myśli odcieni.
Pan młody i ci co z nim zjechali, stojący w pośrodku bawialnej sali, zdawali się jakby na pokaz ustawieni, bo wszyscy z kolei przychodzili się im przyglądać. Bawił ich Podkomorzy i kilku młodszych paniczów, co po francuzku umieli; reszta nieufnie i wrogo jakoś trzymała się od nich zdala.
Wiadomo, że dawne obrzędy dziewiczego wieczora, połączone z oracyami, przemówieniami i t. p. były dosyć uroczyste i nużące. Podkomorzy więc za radą p. Osowieckiej, kuzynki swej, która mu, jako wdowcowi, zastępowała gospodynię, do minimum sprowadził owe ceremonie i, obyczajem wielkiego świata drezdeńskiego, ograniczył je na nic nieznaczących prezentacyach, błogosławieństwie, odbieraniu podarków i t. p.
Mów wcale nie miało być, co niektórym wydawało się niemal świętokradzkiem lekceważeniem.
Obok panny młodej i jej siostry, postrojonych według najświeższej mody, sędzianka Leonilla mogła najpierwsze zająć miejsce, tak śliczny miała ubiór i tak olśniewającą królowała pięknością.
Zaledwie weszła i spostrzeżono ją, cudzoziemcy się poruszyli, nie tając admiracyi, i dowiedziawszy się, że panna po francuzku doskonale mówi, otoczyli ją kołem. Młode dziewczę miało tyle śmiałości wrodzonej, iż się tem wcale nie zmieszało. Ci, którzy pragnęli bliższą zrobić znajomość z sędzianką, zostali zmuszeni poznać się też z ojcem i matką.
Jejmość maleńka, choć oddawna się przysłuchiwała szwargotaniu z córką p. St. Aubin, do francuszczyzny przyjść nie mogła. Rozumiała ją trochę, a gdy odpowiadać przyszło, uśmiechała się dziecinnie.
Sędzia Czemeryński zamłodu w łacinie ćwiczony, po francuzku się też nie uczył nigdy, lecz był to człowiek zdolny a nadewszystko śmiały. Zdawało mu się, że z ojcem łaciną, będąc w tak blizkich stosunkach, z synem jego rodzonym, francuszczyzną, łatwo przyjdzie do konfidencyi. Z panią St. Aubin więc naprzód puszczać się zaczął w fantastyczną francuszczyznę łataną łaciną, a że mu to szło jakoś, nabył tego przekonania, iż mówi po francuzku expedite.
W potrzebie prawił czasem takie rzeczy, że córce i bonie włosy na głowie powstawały, lecz żadna siła ludzka przekonać go nie mogła, że się mylił.
Skłonniejszym był do przypuszczenia, że Francuzka, nieobeznana z łaciną, ducha własnego języka nie znała.
Mając na celu serdeczne poznajomienie się ze Szwabami, Czemeryński zaraz się im przez Podkomorzego kazał zaprezentować i, z elokwencyą sobie właściwą, począł im prawić androny.
Lecz — był ojcem tak ślicznej córki, że się tylko na boku śmiano; nabierał więc coraz większej śmiałości i od ucha rżnął co na myśl przyszło. Prawił głośno, a szlachta, zdala stojąca, podziwiała jego zdolności poliglotyczne.
— Ten Czemeryński, powiadam wam, szeptał Sopoiko, chyba już i po turecku umie. Słyszycie jak rżnie z Niemcami, ani się zająknie.
— Wielka sztuka — odparł Woroszyłło, spytaj ile lat bonę trzymają do córki. Skorzystał z jej lekcyi.
Wieczerza z pyramidami, cyframi, z kwieciem posypanemi obrusami, nakrytą była w sali przybudowanej i jednym ze starych pokoi. Główny stół zastawiony był w podkowę i miał przy sobie pomieścić niewiasty, Niemców i dostojniejszych gości. Podkomorzy sam i kuzyn jego wice-gospodarz, p. Floryan, którego zwano Krzywoustym, bo miał w istocie wargę z jednej strony nieforemną, rozsadzali łaskawych przyjaciół.
Dla Czemeryńskiego i Strukczaszyca, którzy się dotąd jakoś nie zetknęli, nastąpiła chwila niebezpieczna. Sędzia raz się uczepiwszy grafa i jego kuzynów, mocno się ich trzymał. Kierował też swą nawą tak, aby przy nich być umieszczonym bo go to od Strukczaszyca zabezpieczało, który do Sasów się zbliżać nie miał ochoty.
W istocie, Hojscy, stary i młody, po przywitaniu się z gospodarzem, p. Blandynę umieściwszy pod opieką dawno jej znanej pani Osowieckiej, weszli w ów tłum gęsty, znaleźli starych druhów i na uboczu się trzymali.
Erazm, wystrojony pięknie i świeżo, choć nie modnie, wszystkich panien ściągnął oczy, tak był urodziwy, zręczny i postawny. Coś szlachetnego, rycerskiego biło z jego oczów i czoła.
Panny, które go nie znały, dopytywały jedne drugich: co to za jegomość, zkąd i jak się zowie?
Jejmoście się też interesowały nim, i mężczyźni nawet chwalili pięknego młodzieńca.
— Żeby-to, mosanie, po husarsku go ubrać, tygrysią skórę mu przez plecy przerzucić, na konia go wsadzić — klękajcie narody, co za wojak — choć malować! — wołał Sopoiko.
Panna Leonilla, chociaż na pierwszym wstępie otoczono ją hołdami, choć Niemcy jej nie odstępowali, choć mogła tym swoim tryumfem być dumną i zaspokojoną — przez dziwną jakąś fantazyę niepojętą, ledwie wszedłszy na sale, poczęła zaraz oczkami szukać tego nieznośnego — wroga. A trafiło się tak, że p. Erazm rozmawiając z młodym Jagminem, stał, gdyby na okaz, ręka w bok, głowa do góry, wąsik podkręcony, z uśmieszkiem na ustach, jak młody dębczak giętki a krzepki: miło nań było popatrzeć.
Nienawidziła go panna sędzianka: miała jeszcze świeżą urazę, że ją podpatrzył ugrzęzła na błocie: jednak spojrzawszy nań, w myśli porównawszy go z Niemcami, nie mogła się wstrzymać od wniosku, że był w istocie — chłopak śliczny.
Traf chciał, że w tejże chwili p. Erazm się jakoś odwrócił, i te dwa wzroki, które się nigdy spotykać nie były powinny ani chciały, zeszły się, starły.
Pannie na twarzyczkę wystąpił rumieniec: Erazmowi dreszcze przeszły po skórze i rzekł w duchu:
— A! jakaż bestya piękna!
Tę „bestyę“ dodał już dla osłabienia wyznania, które uczynił.
Panna Leonilla miała ten zwyczaj niedobry, że się nie dawała spłoszyć i nie ustępowała nikomu.
Więc, choć była powinna cofnąć się z wejrzeniem, na złość śmiałkowi, który się ważył patrzeć na nią, nie odwróciła oczów, poczęła mu się przypatrywać zuchwale.
Erazm też nie miał najmniejszego powodu tchórzyć i uciekać: dostał śmiało tym oczom zabójczym. Zrobiło mu się tylko jakoś osobliwie, jakby w istocie postrzał otrzymał. Dreszcze zastąpiło gorąco, serce uderzyło mocno, piersi się poruszyły oddechem żywszym.
— A! jakaż bestyjka piękna! — powtórzył.
Tym razem była już panna sędzianka nie „bestyą,“ ale „bestyjka,“ co znacznie modyfikowało wyrażenie.
Panna Leonilla patrzała na upartego, wyzywająco, jakby chciała mu powiedzieć:
— Widzisz aspan, że sobie z tego żartuję, iżeś mnie widział siedzącą w błocie. Nic mi nie jest.
Erazm zdawał się mówić oczyma:
— Nie mam do waćpanny żadnej pretensyi za ojca. Nie gniewaj się na mnie.
Gdy naostatek panna, widząc, że nie zmusi kawalera do odwrotu, wejrzenie ku Niemcom skierowała, zostało jej wrażenie to, że p. Erazm chyba był bardzo chytrym człowiekiem, bo udawał niewiniątko.
W dziesięć minut potem wcale niepotrzebnie czyniła p. Leonilla po dziecinnemu próbę. Chciała się przekonać: czy ten zuchwalec na nią patrzy, strzeliła w bok — osobliwsza rzecz, spotkała jego oczy chciwie skierowane ku sobie, i conajprędzej pierzchnęła, spuszczając wzrok na rogówkę, na której poprawiać zaczęła fontazie.
I na tem się przed wieczorem skończyło.
Strukczaszyca posadzono tak misternie, po tej samej stronie stołu co sędziego, zasłoniwszy Czemeryńskiego ogromnym brzuchem p. Wisłoucha, iż ani się widzieć, ani o sobie wiedzieć nie mogli. Pan Erazm z młodemi zasiadł w drugim pokoju. Lecz, co komu przeznaczono na utrapienie, to go nigdy nie minie. Przeze drzwi na prost niego siedziała z p. St. Aubin p. Leonilla, i nie mógł głowy podnieść, żeby jej twarzyczki i loków upudrowanych nie widzieć.
Zupełnie go to paraliżowało i odejmowało mu swobodę. Panna miała naprzeciwko siebie niemieckiego barona Fischhausena, który ją zabawiał, mimo to kiedyniekiedy główkę odwróciwszy, spotykała oczy p. Erazma, ale już się ich widzieć nie zdawała.
Uposiadła się tylko tak szyjkę wyginać, tak tą ufryzowaną główką potrząsać, tak się uśmiechać, wdzięczyć, dziecinnić zabawnie, puszyć i trzepotać jak ptaszek, — że p. Erazm się nauczył jej fizyognomii ze wszystkiemi odcieniami. Laleczka ta go bawiła. Nie spuszczał z niej później oka, przekonawszy się, że ona tego nie widzi. A — czy nie widziała? trudno zapewnić, bo wszyscy z doświadczenia wiedzą, że kobiety widzą niepatrząc, widzą w bok, poza sobą, po nad sobą, i o czterdzieści mil, gdy się uprą.
Panu Erazmowi, mniej mającemu doświadczenia w tych przedmiotach, było to dotąd niewiadomem.
Przy wieczerzy, ponieważ Sasi nie wymawiali się od kieliszków, zaczęto pić mocno. Zrobiło się gwarno, Niemcy między sobą zaczęli paplać po niemiecku, inni mówili po francuzku, drudzy po polsku, po łacinie i z chłopska po rusińsku niektórzy: jak na wieży Babel pomieszały się języki.
Jeden Strukczaszyc, choć pił, z obyczaju swojego milczącego nie wychodził, odpowiadał zaczepiany, lecz krótko i zimno. Nie widział on nieprzyjaciela ale go czuł gdzieś, drgał chwilami, burzyło się w nim wszystko, — siedzieli u jednego stołu. Czemeryński zaś zajęty Szwabami i własną francuszczyzną, którą wino czyniło coraz tęższą, zapomniał o wrogu.
Przewrotni Niemcy wyzywali go umyślnie na takie frazesy, że boki po nich zrywali. Lecz śmiech szedł na inny rachunek: Czemeryński ani mógł przypuścić, ażeby kto ważył śmiać się z niego.
Mieszał już teraz do łamanej francuszczyzny, nietylko łacinę, ale wyrazy domowej fabrykacyi dając im zakończenia gallikańskie; rad był z siebie.
W końcu przecież gwar się stał tak ogólnym, po wypitych kilku zdrowiach, że niewiele go słyszano. Wieczerza zakończyła się prędzej, niżby obywatele, którzy rozpoczęli toasty, życzyli sobie, — sala bowiem potrzebna była do tańców, i pan Floryan szeptał pocichu, że pocula czekają w osobnej izbie, gdzie do białego dnia nie będzie przeszkody żadnej.
Ruszono się od stołu i tu jeszcze złożyło się szczęśliwie tak, że Strukczaszyc pierwszy się wydobył i wyszedł, a Czemeryński, barona pod rękę ująwszy, przyzostał.
Nie spotkali się więc i nie wzięli na oko.
Pan Erazm, uwolniony od nużącego przypatrywania się sędziance, wyniósł się także z młodzieżą. Salę musiano conajprędzej opróżniać dla tańców. Ostatni goście wychodzili z niej, gdy stoły już runęły, i muzyka sprowadzona od Dominikanów z Brześcia, wzmocniona przez kilku amatorów, już się do grania stroiła. Tańce, według prawideł, nawet na dworze saskim już przyjętych, zaczynać się miały od polskiego odbijanego, który po wszystkich salach i izbach domu musiał odbyć pielgrzymkę.
Do pierwszych par szykowali się codostojniejsi z paniami starszemi; dalsze już pary kleiły się jak Bóg dał. Brał każdy kogo mu się podobało. Strukczaszyc nie chodził w żaden taniec, gdy nie był zmuszonym; cofnął się więc do izby, w której pito, choć do wina ochoty nie miał.
Pan Erazm byłby może został także prostym spektatorem, gdyby niespodzianie pani Rząrzewska, dawna matki jego przyjaciółka, poważna osoba, nie przystąpiła doń, nie zagadała i nie powiedziała mu otwarcie:
— A no, weź-że mnie do tańca, to choć pogadamy.
Odmówić nie było sposobu, a nawet i racyi. Muzyka już zaczynała, i ojciec panny młodej występował z księżną Gedroiciową, gdy p. Erazm znalazł się z panią Rejentową Rząrzewską w szeregu. Na myśl mu nie przyszło, że w odbijanem może się trafić niespodzianka. Szli tedy po pokojach spokojnie, a wspomnienia matki usposobiły Erazma smutnie, gdy poczęli się mężczyźni mieniąc i p. Erazm, pocałowawszy w rękę p. Rząrzewską, znalazł się przy p. Woroszyłowej. Nic mu to nie szkodziło. Tylkoco rozmowę zaczęli, już ktoś odbił, syn Strukczaszyca znalazł się przy pannie Piotrowskiej, której wcale nie znał. Panna była wesoła i figlarna jak myszka; więc choć niby nieznajoma i bez żadnego powodu poczęła się uśmiechać do narzuconego jej przez los tancerza. Była bowiem tego wieczora w nadzwyczaj wesołym humorze, z powodu, że ojciec jej na festyn pierwszą kupił rogówkę. Pyszniła się w niej ładna panienka, której-by może bez tej rogówki jeszcze piękniej było, i od uśmiechu przyszłoby wreszcie do rozmowy z Erazmem, gdyby na przedzie, po kieliszkach nie napadła ichmościów fantazya odbijania cochwila. Ledwie się pan Erazm zaczynał oswajać z panną Piotrowską, gdy — paf — już go ktoś przy niej zastąpił, i w miejscu jej dostała mu się pani Horbaczewska, niemłoda jejmość, odrobinę garbata, ale wesoła i dowcipna.
Z tą się natychmiast rozpoczęła rozmowa o wyśmienitej zabawie i wesołem towarzystwie, o Niemcach, których jejmość zabierała się wyśmiewać, a Erazm dopomagać był gotów, aż — znowu odbito.
Cofnął się Hojski, niepatrząc zrazu kogo mu los nadarzył i podając rękę następnej tancerce, gdy postrzegł, że mu ją nagle wychwycono.
Podniósł głowę zdumiony i zobaczył przed sobą w całym majestacie wdzięków, dumy, młodości p. sędziankę Leonillę. Los się spisał — jak to on czasem umie.
Panna, chcąc okazać nieprzyjacielowi domu, że się mu nawet końca swych paluszków dotknąć nieda, rękę podniosła wysoko, a minkę nastroiła królewnej. Brwi się jej śliczne namarszczyły okrutnie, usteczka wydęły, niebieskie oczy chciały być straszliwie groźnemi; ale taka była piękna, że się jej p. Erazm nic a nic nie uląkł. Owszem śmiało patrzał i oddychał przedziwną wonią pudru, która z jej fryzury się rozchodziła. Nie zapłacił jej za groźbę i zmarszczenie równą monetą, lecz spokojnie a z rodzajem zdumienia, korzystając ze zbliżenia się, zuchwale pożerał ją oczyma! We wzroku nic złowrogiego nie było. Panna już nie wiedziała co zrobić z sobą, gdy szczęściem dla niej, znowu odbito i p. Erazm znalazł się przy p. St. Aubin.
Tu musimy dla zrozumienia tego, co zaszło, objaśnić czytelnika, że szczególnym trafem p. Erazm Hojski, prawie się, nieucząc tego języka — bo go w szkołach jezuickich ówczesnych na programacie nie było, a ojciec z niego modnego kawalera robić nie chciał — wybornie mówił po francuzku. Staruszek ojciec Rodryg Renard, Jezuita, który po łacinie wykładał łacinę, polubił chłopaka dla miłej jego powierzchowności i żywego umysłu, ciągle go do siebie wabił, zajmował się nim i prawie go zmusił do mówienia z sobą po francuzku, a potem do czytania. Jemu więc winien był p. Erazm, że ten modny język wcale mu nie był obcym. Nie ręczylibyśmy, że pisał nim ortograficznie, ale mówił łatwo i wybornie.
Pani St. Aubin, ładnego wroga tego zobaczywszy przy sobie, zrobiła minkę pogardliwą wielkiej pani, wachlarzem na pół osłoniła twarz i odezwała się pół-głosem, nie sądząc, żeby zrozumianą być mogła.
O! destin, en voilà des tes coups!
Śmiały Hojski, pokręcił wąsa, nie miał żadnej potrzeby zbytniego ceremoniowania się z panią boną, i odparł doskonałą francuszczyzną:
— Prawda, że los sobie czasem dziwne wyprawia igraszki z nami, — mais à la guerre comme à la guerre!
Francuzica ledwie uszom wierzyć chciała; wachlarz jej odpadł od podbródka, na którym puszczające się samopas włosy, zasłaniać miał posłannictwo. Obróciła się do p. Erazma i zawołała:
— A! pan mówisz po francuzku! Zdumienie było nieco obrażające — ale Hojski na nie odpowiedział uśmiechem i skinieniem głowy. Francuzce, której się wydawał zawsze bardzo pięknym mężczyzną, teraz się jeszcze zdał przystojniejszym.
— Byłeś pan w Paryżu? — zapytała naiwnie.
— Dotąd nie — rzekł Erazm, chociaż ciekawy-bym był go zobaczyć.
— Spodziewam się — Vous n’ étes pas degouté! a ja chciałabym do niego powrócić.
— Pani już dawno bawi w naszym kraju?
— Nie liczę lat, ale mi się wiekami wydały.
— To niepochlebnie dla nas, a szczególnie dla domu, w którym pani zostaje.
Pochwycona tak Francuzka, zagryzła usta, zerknęła ku przodem idącej pannie, czy jej nie usłyszała, i odpowiedziała z innej beczki.
A propos: pan wszak jesteś synem naszego najbliższego sąsiada? Dlaczego się panowie zabijacie i kłócicie?
— Ja, nie — odparł Erazm.
— A ojciec pański?
— To do mnie nie należy.
— To-bo okrutnie rzecz nudna, taka zwada sąsiedzka?
— Nie przeczę.
— I pan-byś jej zaniechał?
— Pani — ja zależę od ojca, a to, co on czyni, do mojego sądu nie należy.
Francuzka spojrzała uważnie, i dała znak głową, że go zrozumiała. W tem nareszcie odbito, i pan Erazm przeszedł pod panowanie pani Wiśniewskiej, młodej, pięknej, zalotnej, strojnej mężateczki, która mu na powitanie perłowe ząbki pokazała.
Musimy tu dodać, że całą rozmowę p. Erazma z p. St. Aubin, p. Leonilla doskonale podsłuchała, chociaż ani główki nie zwróciła, ani dała poznać po sobie, że jej słucha. Francuszczyzna i ją zdziwiła niezmiernie. Pilno jej było zaraz po skończeniu polskiego tańca zbliżyć się do St. Aubin i pomówić z nią — o tym zuchwalcu.
Taniec wszakże przeciągnął się dosyć długo. Zaledwie ją posadzono, pod pozorem odpiętej falbany p. Leonilla zbliżyła się do p. St. Aubin i pociągnęła ją do kątka.
— Proszę-ż cię — to historya! — zawołała.
— Której ja bardzo jestem rada, — odparła Francuzka, — chłopiec zblizka jeszcze ładniejszy niż zdaleka. Ma w sobie coś tak szlachetnego, rycerskiego, jakby jaki bohater romansu — a jak mówi po francuzku!
— Ale gdzież się to mogło po francuzku nauczyć! z pewnym rodzajem udanej pogardy i lekceważenia zaczęła Leonilla.
— A, tego ja nie wiem jeszcze — odpowiedziała Francuzka; ale, że będę wiedziała, za to ręczę, bo ja przecie nie mam go powodu unikać! Co mi tam!
Panna Leonilla zrobiła minkę dwuznaczną.
— Pięknie-by było, gdyby tatko się dowiedział, żem ja mu rękę podała w tańcu! Szarpnęłam ją i wyrwałam natychmiast, — mówiła sędzianka.
Pani St. Aubin się uśmiechnęła.
Nachyliła się do uszka różowego panny i poczęła w nie żywo sypać coś bardzo tajemniczego.
Sędzianka się zarumieniła, ramionami kilka razy wzruszyła pogardliwie; oburzała się niby, ale wśród tej rozmowy powiodła po sali oczyma, spotkała natrętny wzrok syna p. Strukczaszyca, odwróciła się, dając mu poczuć, że na nią patrzeć nie powinien, i — na tem się skończyło.
Odchodzącej Francuzka szepnęła:
— Myśl sobie jak chcesz, ale codo mnie, słowo daję, niéma tu ani jednego, któregoby przy nim można postawić — gdyby się tylko przebrał po francuzku!
Tymczasem już „Mazowieckiego“ grano i pary się ustawiały. Baron, któremu wpadła w oko sędzianka, choć w tym tańcu nie był biegłym, ufając temu że barbarzyńskich skoków wnet się nauczy, zaprosił ją. Odmówić nie mogła. W drugim końcu sali, Erazm, nie myśląc tańcować, szedł spokojnie, gdy ładniuchna pani Wiśniewska, znowu mu białe pokazała ząbki i sama mu rączkę podała.
— Jak Boga kocham, chodź pan zemną, tancerza nie mam!
Jak tu takiej ślicznej paniusi odmówić było można, mając lat dwadzieścia?
Gdy w sali sposobiono się do tańca, Czemeryński nie opuszczał na chwilę grafów niemieckich, i coraz mu łatwiej szła z nimi rozmowa francuzka, bo się śmiało ratował polskiemi wyrazami. Ponieważ uważał, że baron przysiadał się do jego córki, chcąc się o jego procedencyę rozpytać, jednego z grafów zagadnął z polska po francuzku: kto go rodzi?
Przetłómaczył to wcale zgrabnie — qui le nait? powtórzył razy kilka; zaczęto się śmiać. Czemeryński po raz pierwszy się jakoś skonfundował; poczuł, że mu w gardle zaschło i postanowił odwilżyć je winem. Poszedł więc do wiadomej izby ad hoc przeznaczonej, w której siedział Strukczaszyc.
Dyabeł, który nigdy nie śpi, zrządził, że w tejże chwili Strukczaszycowi zrobiło się niezmiernie gorąco i zapragnął się ochłodzić. Wychodził właśnie, gdy oko w oko, na ciasnej ścieżce, pozostałej wśród tłumu, nieprzyjaciele się spotkali. Strukczaszyc, który był zawsze panem siebie, usta zacisnął, głowę podniósł i nadął się, ale przystanął.
Czemeryński żachnął się.
Zmierzyli się hardo oczyma.
Z oczów Hojskiego nie można było nic wyczytać, oprócz:
— Czekaj, kochanie — dam ci się ja we znaki.
Czemeryński zdawał się mówić:
— Precz-że mi z drogi, szerepetko.
Ani jeden ani drugi ustąpić nie myślał.
Sędzia, do rozpaczy przywiedziony, bo zawracać się wcale nie myślał, na głos dziwacznie prychnął. W tem prychnięciu było coś tak groźnego, że wszyscy oczy zwrócili. Strukczaszyc, usłyszawszy to wyzwanie odprychnął, ale jeszcze dobitniej, z poświstem.
— Pfiu! pf! — sapał Czemeryński.
— Pfiu! pf! — prześladować się go zdając, przedrzeźniał Strukczaszyc.
Dął się sędzia, nadymał się przeciwnik, tupnął nogą jeden, odtupywał drugi.
— Hm!
— Hm!
Ktoś zwrócił na ten konflikt grożący uwagę Podkomorzego, który, w sam czas nadbiegłszy, Czemeryńskiego za rękę pochwycił, i pod pozorem pilnej sprawy odciągnął go w bok trochę. Korzystając z tego Strukczaszyc, bardzo wolnym krokiem, z rękami w kieszeniach, począł mijać przeciwnika. Wtem Czemeryński się odwrócił groźno; Strukczaszyc stanął.
Podkomorzy, przestraszony, gwałtem prawie za rękę chwyciwszy sędziego, począł mu coś szeptać do ucha, i Hojski dalej spokojnie, flegmatycznie się posunął. Buchowiecki w ciągu tej groźnej kryzys spotniał jak mysz; ale wszystko zostało szczęśliwie przezwyciężone i skończone.
Dodano Strukczaszycowi na całą resztę wieczora, przybocznego stróża, obawiając się nowego starcia.
Czego jednak nikt naówczas ani przewidywał, ani się mógł spodziewać, to, że w tym ogromnych rozmiarów mazurze, gdy się poczęły mieniąc pary, mężczyznami i paniami, Erazm, tańcujący wesoło z p. Wiśniewską, która ze ślicznego tancerza swego niewymownie była szczęśliwą — nagle w wirze skaczących, plączących się, podających sobie ręce i rzucających, znalazł się przy p. Leonilli. Panna czy się nie postrzegła, czy zapóźno go poznała, podała mu rączkę: Erazm ją chwycił i poszli razem.
Była to najpiękniejsza para na całem weselu; ale gdy ją ujrzała maleńka pani sędzina, zrobiło się jej słabo, krzyknęła:
— Ach — i omdlała.
Rzucono się ją ratować, gdy już Erazm wrócił do swojej p. Wiśniewskiej, która pół-żartem szepnęła mu:
— O! już waćpana teraz nie dam i nie puszczę — proszę mi nie robić — niewierności! (Było to z francuzka, ale pochlebnie).
Po mazurze, St. Aubin, której oka nie uszło, że Leonilla zmuszoną była przetańcować z synem pana Strukczaszyca, przybiegła do wychowanki.
Pierwsze słowo Leonilli było (ale na ucho):
— A! żebyś wiedziała jak tańcuje!
Zdziwiło to p. St. Aubin.
— No — ale cóż-bo było począć, proszę cię — dodała żywo sędzianka. Na środku sali wpada na mnie jak jastrząb, porywa za rękę i niesie. O mało-m nie omdlała. Ale, powiadam ci! jak tańcuje!
— Wiesz, że sędzina dostała mdłości! — odparła St. Aubin — zlękła się, aby p. sędzia nie zobaczył, bo-by był wpadł i awanturę zrobił.
— Tatko nic nie widział, — odparła Leonilla — i po cóż mu to mówić! No — przypadek! Cóż tam — ale jak tańcuje! — powtórzyła raz jeszcze Leonilla.
— A baron? — zapytała Francuzka z przekąsem.
Śliczna panna wydęła usta, powiodła oczyma po sali; nie odpowiedziała nic.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.