Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy w sali sposobiono się do tańca, Czemeryński nie opuszczał na chwilę grafów niemieckich, i coraz mu łatwiej szła z nimi rozmowa francuzka, bo się śmiało ratował polskiemi wyrazami. Ponieważ uważał, że baron przysiadał się do jego córki, chcąc się o jego procedencyę rozpytać, jednego z grafów zagadnął z polska po francuzku: kto go rodzi?
Przetłómaczył to wcale zgrabnie — qui le nait? powtórzył razy kilka; zaczęto się śmiać. Czemeryński po raz pierwszy się jakoś skonfundował; poczuł, że mu w gardle zaschło i postanowił odwilżyć je winem. Poszedł więc do wiadomej izby ad hoc przeznaczonej, w której siedział Strukczaszyc.
Dyabeł, który nigdy nie śpi, zrządził, że w tejże chwili Strukczaszycowi zrobiło się niezmiernie gorąco i zapragnął się ochłodzić. Wychodził właśnie, gdy oko w oko, na ciasnej ścieżce, pozostałej wśród tłumu, nieprzyjaciele się spotkali. Strukczaszyc, który był zawsze panem siebie, usta zacisnął, głowę podniósł i nadął się, ale przystanął.
Czemeryński żachnął się.
Zmierzyli się hardo oczyma.
Z oczów Hojskiego nie można było nic wyczytać, oprócz:
— Czekaj, kochanie — dam ci się ja we znaki.
Czemeryński zdawał się mówić:
— Precz-że mi z drogi, szerepetko.