Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

milczącego nie wychodził, odpowiadał zaczepiany, lecz krótko i zimno. Nie widział on nieprzyjaciela ale go czuł gdzieś, drgał chwilami, burzyło się w nim wszystko, — siedzieli u jednego stołu. Czemeryński zaś zajęty Szwabami i własną francuszczyzną, którą wino czyniło coraz tęższą, zapomniał o wrogu.
Przewrotni Niemcy wyzywali go umyślnie na takie frazesy, że boki po nich zrywali. Lecz śmiech szedł na inny rachunek: Czemeryński ani mógł przypuścić, ażeby kto ważył śmiać się z niego.
Mieszał już teraz do łamanej francuszczyzny, nietylko łacinę, ale wyrazy domowej fabrykacyi dając im zakończenia gallikańskie; rad był z siebie.
W końcu przecież gwar się stał tak ogólnym, po wypitych kilku zdrowiach, że niewiele go słyszano. Wieczerza zakończyła się prędzej, niżby obywatele, którzy rozpoczęli toasty, życzyli sobie, — sala bowiem potrzebna była do tańców, i pan Floryan szeptał pocichu, że pocula czekają w osobnej izbie, gdzie do białego dnia nie będzie przeszkody żadnej.
Ruszono się od stołu i tu jeszcze złożyło się szczęśliwie tak, że Strukczaszyc pierwszy się wydobył i wyszedł, a Czemeryński, barona pod rękę ująwszy, przyzostał.
Nie spotkali się więc i nie wzięli na oko.
Pan Erazm, uwolniony od nużącego przypatry-