Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/358

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dopiero zmuszony, sędzia, zwrócił się ku zięciowi, coś mrucząc niewyraźnie.
— On nic nie winien — dodała śmiało młoda pani — winniśmy oboje, a głównie — ja! Gniewaj się na mnie, jeżeli chcesz — ja inaczej nie mogłam być szczęśliwą. Kocham go.
Czemeryński słuchał, to się poddając urokowi głosu odzyskanego dziecka, to jeszcze burząc się na widok Hojskiego.
— Jegomość pan Erazm Hojski nie będzie się dziwował — rzekł Czemeryński — że go odrazu serdecznie witać nie mogę — wie on najlepiej dlaczego. Nadto wiele przykrych wspomnień niesie mi jego nazwisko.
— Które jest mojem teraz — kochany ojcze — przerwała Leonilla. Potrzeba zapomnieć, darować.
Wstrząsnął głową sędzia.
— Po to tu przybyłem, abym zapewnił was, że — przebaczyłem, odezwał się — proszę tylko nie zawiele wymagać odemnie, bo i tak czynię wiele.
To mówiąc, córkę uściskał.
— Matka twoja — rzekł, unikając spojrzenia na Hojskiego — chorowała dosyć mocno; teraz się ma lepiej. Mam nadzieję, gdy powrócimy do niej wszyscy, że całkiem ozdrowieje.
— A bona? — spytała Leonilla.
Zmarszczył się mocno sędzia, ręką rzucił.
— Niéma jej — rzekł krótko — i dobrze zrobiła, że