Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

obiecuję; ale para koni ze stada do wyboru dla waszeci, kobyła ze źrebięciem dla pisarza. Dla gromad kufa wódki, choćby dwie.
Spojrzał na Śliwkę: ekonom stał z głową trochę spuszczoną, rachować się zdając. Zbytniej w nim ochoty do tej wyprawy nie obudziła nawet para koni ze stada.
— Co acan na to? — spytał sędzia.
— Ciężki orzech do zgryzienia — ośmielił się powiedzieć Śliwka.
— Ja — nie przymuszam — rzekł Czemeryński. — Uchowaj Boże. Nie zechcesz acan.... z Panem Bogiem! Od św. Jana miejsce stracisz, a ja do komenderowania gromadami wezmę innego.
Śliwka się skłonił.
— Ale-bo ja nie mówię! nie odrzekam się — przerwał żywo. Tylko, że człowiek ma żonę i dzieciska, a nuż — kto ich wie!
— Jak ci się podoba! — powtórzył sędzia. Ja, com sobie obmyślił — zrobię. Dla mnie będzie jedyna satysfakcya, przy tych moich kłopotach. Czy ty, czy kto inny — a las wyciąć muszę, inaczej-bym źle wyszedł. Na śmiech się nie podam.
Skłonił się ekonom.
— Jak pan każe, niéma co! słuchać trzeba — a kiedy to ma być?
— Kiedy? jutro ludzi ściągnąć, i to pocichu, pary nawet z ust nie puścić. Niech się zbierają