Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/293

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kilkuset najmniej stanie — rzekł namyśliwszy się.
— A jakby wyszli do dnia i poczęli Strukczaszycowi ten las rąbać? Toć-by go do nocy, jeżeli nie położyli na ziemi, przynajmniej-by się przez niego świeciło? Małych drzewek niéma co rąbać, same najlepsze tylko — dodał sędzia. Sierhińscy chłopi, gdyby i wystąpili, co oni nam zrobią?
Śliwka stał tak zdumiony, że prawie mówić nie mógł.
— Ależ to, proszę jaśnie wielmożnego pana, to proces okropny.
— Tak, proces okropny — potwierdził Czemeryński, ale ja już ich z tym człowiekiem mam kilka. Jednym mniej, jednym więcej, nic mi już nie dolegnie — a satysfakcyę-bym miał, bo-by się bestya wściekała ze złości.
— A nuż będą bronili? — spytał ekonom.
— A my to rąk nie mamy? — odparł Czemeryński. — Strzelców i leśników ze strzelbami postawić trzeba na przedzie. A nawinie się kto — palić!
— Ale, jaśnie panie.
— Ja odpowiem! — dorzucił sędzia — sprawa moja.
Po małym przestanku Czemeryński począł znów zwolna i jakby pieszcząc się tą myślą.
— Sprawi mi to satysfakcyę. — Naturalna rzecz, że ani acan, ani Bracki nie będziecie darmo komenderowali. Pieniędzy teraz nie mam, więc i nie