Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Udało się?
— A jakże.
— Cały las runął? — zapytał Czemeryński.
— Więcej niż połowa — odparł Śliwka.
— Tylko! — westchnął sędzia.
— Bronili się?
— Chowaj Boże.
— Jakto? nic? wcale? Strukczaszyc strzymał? — podchwycił Czemeryński. Czyż to może być?
— Żywej duszy nie widzieliśmy — rzekł Śliwka. — Strzelcy stali darmo.
Dlaczego niemiłem to było Czemeryńskiemu — nie wiadomo; zamruczał, brwi zmarszczył.
— Cóż jaśnie pan każe na jutro? czy dalej ciąć? Gromady czekają.
Sędzia potarł ręką po twarzy, przeszedł się, stęknął.
— Będzie tego dosyć — odezwał się — ludzi nie trzeba męczyć. Dać im wódki i rozpuścić!
Nie okazał zbytniej radości sędzia; niewiedzieć dlaczego, zrobiło mu się markotno. Nie czuł, nie słyszał, nie nasycił się męką nieprzyjaciela. Zdawało mu się, że jej nie osiągnął.
— Ale jakże to może być, ażeby Sierhińce choć nie zerwały się w pierwszym momencie. Nic? nic?
— Gdzież oni mieli się porywać! — rozśmiał się Śliwka. — Siła złego dziesięć na jednego. Mieli rozum.