Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/310

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja się nie boję — zabełkotał Kaczor — ale nie widzę potrzeby.
— A widziałeś potrzebę, żebyśmy szli się borykać z nimi? — mruknął Strukczaszyc.
Kaczor ręką machnął, siadł i do wystygłej kawy począł się dobierać.
W lesie tymczasem zniszczenie się szerzyło. Wódką zachęcani do pośpiechu, chłopi rąbali śpiewając, śmiejąc się, wyprzedzając, bawiąc tą szkodą z nieostrożnością taką, że dwu ich padające drzewa silnie poraniły. Nie przeszkodziło to reszcie do samego wieczora, dopóki nie ściemniało, rąbać co napadli. Na dobitkę chciano jeszcze pożar zapuścić, ale się Śliwka sprzeciwił temu, rozważywszy, iż ogień mógłby się dostać i na łopatyckie zapusty.
Znaczniejsza część dyferencyi zniszczoną została; całej jednak rady dać nie mogli ludzie, i ku nocy pokładli się obozem na polankach. Śliwka pobiegł do dworu po rozkazy. Czemeryński przez cały niemal dzień przesiedział na dziedzińcu i w ganku, napawając się odgłosem swojego dzieła. Dziwiło go tylko, że ani jejmość, ani ks. ex-definitor, ani Francuzka tryumfu jego nie podzielali, i owszem, byli wszyscy jak przybici tem i zasmuceni.
Gdy Śliwka się ukazał, sędzia wybiegł naprzeciw niemu.