Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, to prawda, bo Bóg mnie ukarać chciał i wybrał to, co najstraszniejszem być mogło: upokorzył.
Nie widzisz-że ty w tem ręki tego przewrotnego starca? jego rachuby i roboty? Niepoczciwa Francuzka była jego narzędziem. To rzecz ukartowana, obrachowana — cios w samo serce!
Straciłem wszystko!
— Pozwól pan sędzia sobie tylko tę refleksię uczynić — odezwał się ks. Ambroży — iż, jak to wiem najpewniej od ks. Dagiela, tego młodego Hojskiego nie było w Sierhinie oddawna, i niéma go.
— Ale to wszystko intrygi podłe! On się z nią gdzieś w sąsiedztwie może ukrywa. — Moje dziecko, moja córka, w rękach tych złoczyńców! — wołał Czemeryński. — Nic mi już nie pozostaje tylko umrzeć!
— Nie śmiem ani z pociechą żadną, ani już z uwagą występować, — odezwał się ks. Dominikanin. Trzeba ochłonąć i pilno rozważyć co czynić.
— Co czynić? — podchwycił gwałtownie sędzia — ale mi nie pozostaje nic tylko kamień do szyi i w wodę.
Narzekania, przekleństwa, łzy, rozpacze zajęły kilka godzin. Kapelan, widząc ten stan sędziego, odstępować go nie chciał. Udało mu się wreszcie religijnemi uwagami i powagą kapłańską ukoić