Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/343

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Słotna i chmurna była noc; Strukczaszyc, wysłuchawszy raportu chłopaka, wrócił do dworu i, chodząc po izbach, pacierze mówić zaczął. Ogień był jakoś wygasł na kominie; stary, modląc się, świecy nie zapalał.
Przyciemno więc było w pokoju, gdy od strony ogrodu z drugiej strony okno, jeszcze okiennicą nie zawarte, jakoś się zarumieniło dziwnie. Strukczaszyc poszedł zobaczyć co to było, i ujrzał na niebie ogromną łunę, właśnie w tej stronie, z której wioski zajechane leżały.
Za lasem był pożar. Tknęło to Hojskiego: wybiegł na ganek, wołając:
— Hryćko!
Parobczak wyskoczył ze stajni.
— Siadaj na bułanego i jedź, zobacz, gdzie to się pali.
Posłyszawszy głos brata, wyszła i p. Blandyna. Zdala, na pochmurnem niebie, karmazynowa rozkładała się łuna, a że wiatr poruszał obłoki, na których się odbijała, zdawała się poruszać w milczeniu. Wśród nocnej ciszy, ta drżąca zasłona, jakby w krwi zbroczona, chwiejąca się nad głowami, przejmowała trwogą. I Strukczaszyc i siostra przeżegnali łunę.
Długo patrzyli na nią w milczeniu, czekając powrotu posłańca; wreszcie blednąć i przygasać zaczęła, niebo ściemniało — znikła prawie zupełnie.