Regina/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Świętochowski
Tytuł Regina
Podtytuł Dramat w 3-ch aktach
Pochodzenie Pisma V.
Utwory dramatyczne
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III


REGINA


DRAMAT W TRZECH AKTACH.

przez

W. Okońskiego.







AKT I.
(Dzieje się współcześnie w Tamatawie, na Madagaskarze. Niewielki pokój z drzwiami otwartemi na taras, przed którym rozpościera się morze).


SCENA I.
O. Makary, później Dżak.

Makary (w habicie, klęcząc przed krzyżem) Ogarnąłeś mnie, Panie, boleścią, jak drzewo płomieniem... (krzyczy, załamawszy ręce). Aureli... synu mój! (Po chwili — cicho). Dobra ziemia chowa, woda wyrzuca, tylko ogień nie oddaje. (Milknie i potem znowu się modli). Uschłem, jak niedopalona z pożaru głownia. Dogaś, Panie, tlejącą w niej iskrę, albo spopiel ją i rzuć prochy moje w biegnący przez pustynię tuman piasku. Na co mnie życie i na co Tobie moja męczarnia? Opasałeś mi serce podwójnym pierścieniem rozpaczy, ściśnij je tą gryzącą obręczą i uduś. Zdejmij ze mnie cierpieniami podszyty habit i zarzuć mięki całun śmierci, niech owinęty nim usnę na wieki. Jam już gotów odejść, tęsknię do trumny, jak niemowlę do kołyski. Już zerwały się nici, wiążące mnie z osnową świata; kochane dzieci moje, któremi zgrzeszyłem przeciw woli Twojej, starłeś w gniewie jako zmazę z oblicza ziemi. Więcej już nie mam ani złego, ani dobrego... Rozbij tę skorupę, z której życie wycieka, jak woda z popękanego naczynia... Nie mogę od Ciebie wybłagać skonu? Więc jeżeli nie chcesz odprawić sługi Twego, okaż mu łaskę i nie ugódź powtórnie piorunem tej, która mi jak odblask po dwu zdmuchniętych przez Ciebie światłach pozostała... Przecież ona tak czysta, że duszą swoją nie zaćmiłaby źrenicy oka Twego, że gdybyś jej do ramion przypiął skrzydła, godną byłaby między aniołami stanąć na stopniach tronu nieba. Panie bądź miłosiernym, jeśli to Bogu przystoi... (Zamyśla się). Żaden głos nie odpowiada... Czyżby litość była tylko cnotą ludzką? Czyż ja moją prośbę rzucam w bezdenną otchłań próżni? Ukrzyżowany tak samo daremnie błagał... Krzyż był, krzyż jest i będzie, na krzyżu rozpięta boskość człowieka, więc do niego się modlę i na nim konam...
Dżak (wchodzi). Ojcze... (Zbliża się do klęczącego Makarego). Ojcze... widać okręt...
Makary (drgnąwszy). Przyjechała! Podeprzyj mnie, bo osłabłem... chodźmy do portu. Regina jest przy mnie! (Staje wzruszony). Boże, choćby ci miłą była, nie odbierz mi jej, bo ona jest drogą dla mnie pamiątką po moim synu, który na nią nigdy nie spojrzał bez miłości (do Dżaka). Miałeś dzieci?
Dżak (zmieszany). Nie wiem, może... Ale nie spieszcie się, ojcze Makary.
Makary. Nie wiesz?
Dżak. Albo tylko ja! Mój rodzic, którego nie znam, również ani się domyśla, że jestem jego synem, jego rodzic także o nim nie słyszał. Dopiero wy, kochany panie, wynaleźliście najdawniejszego z moich przodków — Adama — i ten mi wystarcza. Wezmę parasol, bo słońce was osmali...
Makary. Nie potrzeba, daj mi tylko ramię.
Dżak. Zaraz, zaraz, przynajmniej włóżcie kapelusz muślinowy.
Makary. Nie szukaj, pójdę z gołą głową. Zmiłuj się Dżaku, nie zwlekaj.
Dżak. Zdążymy, ojcze, okręt jeszcze nie wszedł do portu, może nawet nie wiezie waszej synowej.
Makary (siadając). Po cóż mnie łudziłeś?
Dżak. Wlazłem na maszt i dojrzałem przesuwający się statek z flagą francuską. Majtkowie powiedzieli mi, że płynie z Europy. Nie mogłem ich rozpytać, bo przed nim niedaleko od brzegu dostrzegłem...
Makary. Ona jedzie z pewnością. Przecież Gala wie, jak jej wyglądam.
Dżak. Zaczekajcie tu, ojcze, ja zobaczę z tarasu... (wybiega i wkrótce wraca przerażony). Tak, to on.
Makary (powstawszy gorączkowo). Chodźmy.
Dżak. Nie, ojcze... zostańmy chwilę... Niech on wysiądzie, niech...
Makary. Kto?
Dżak. Poznałem jego okręt, teraz widziałem jego samego... Jeśli nmie tu odkryje... (Pada przed Makarym na kolana). Ojcze najlepszy, nie oddajcie mu wiernego sługi!
Makary. Co ty mówisz?
Dżak. Jeśli każecie, będę zasuwą waszych drzwi, waszym progiem, bydlęciem jucznem, będę za wami jak wielbłąd po pustyni nosił w sobie wodę i nie strawię jej.
Makary. Dżaku, kogo ty się boisz?
Dżak. Jego... najstraszniejszego z ludzi. On mnie skatuje, powieki obetnie, zaraz umrzeć nie pozwoli. On jest chodzącem piekłem ziemi... (Wbiega z krzykiem gromada mężczyzn i kobiet murzyńskich).
Głosy. Ratujcie nas, ojcze! Osłońcie biedne ptaszki, jastrząb spadł! (Kobiety, rzucając dzieci pod nogi Makaremu). Weź je, panie, bo im matki zabierze. Rozdepcz im głowy!...
Dżak (śród ogólnej wrzawy). Kiedy po nim zaraza przechodzi, już nie ma kogo zabijać. On...
Makary (poważnie). Uspokójcie się. Dżaku — wstań. Kto was tak spłoszył?
Dżak. Przyjechał... Tipu-Tip.
Pierwszy murzyn. Od tygodnia czatował na morzu. Jak tylko dziś francuzi ogłosili, że wojna skończona i otworzyli drogę, natychmiast wpłynął do portu.
Makary. Nie lękajcie się, tu mu niewolników łowić nie wolno.
Drugi murzyn. Ale wolno poszukiwać zbiegłych — i tu ich znajdzie.
Dżak. Kiedy kupiony w Kassengo za pięć kubków okowity i przeznaczony na dar dla jego kochanki, uciekłem, powaliwszy go uderzeniem kłody, w którą kazał mi osadzić ręce, krzyczał za mną wściekły: chociażbyś się w lwa schował, i z niego cię wypruję.
Głosy. Broń nas, ojcze jedyny!
Makary. Obroni was królowa Madagaskaru i dowódca floty francuskiej, który po zdobyciu Tamatawy jeszcze tu rozkazuje... (Słychać odgłos trąb).


SCENA II.
Ciż i Gubernator miejski.

Gubernator (ubrany w dziwaczną mieszaninę wojskowych strojów europejskich, w stosowanym kapeluszu z piórami strusiemi i mieczem dobytym). »W imieniu wszechmocnej Ranawalony III obwieszczam wszystkim i tobie wielebny kapłanie, że miłościwa królowa nasza, wzruszona niepowodzeniem francuzów, zawarła z nimi pokój, zobowiązawszy się zapłacić koszta wojny i dać rezydentowi francuskiemu gościnę w swej stolicy. Skutkiem tej łaski ja, gubernator Tamatawy, powracam do mojego urzędu i władzy. Odzyskawszy zaś godność, poczytuję sobie za obowiązek złożyć naprzód hołd wdzięczności tobie święty ojcze za wszystkie zacne trudy, które poniosłeś podczas oblężenia miasta, pielęgnując z jednaką starannością rannych: czarnych, żółtych i białych. Królowa zapewne wynagrodzi cię sowicie, gdy jej o tem doniosę, a ode mnie przyjm ten róg bawoli (podaje mu go), bo nic lepszego nie mam.
Makary. Dziękuję ci, panie gubernatorze, za dar i przyjazne słowa, ale jeśli chcesz mi dać dowód szczególnej życzliwości, zaopiekuj się tymi biedakami.
Gubernator. Czegóż chce to czarne bydło?
Makary. Nie bydło, ale tacy, jak ja i ty, panie gubernatorze, ludzie. Schronili się w trwodze przed handlarzem niewolników.
Gubernator. Rzeczywiście Tipu-Tip przyjechał, ale jeżeli oni należą do kogokolwiek, to ich nie zabierze.
Makary. Są to niezależni wyrobnicy portowi, a niektórzy z nich od niego zbiegli.
Gubernator. Tych weźmie.
Makary. Nie.
Gubernator. Ma prawo do swej własności.
Makary. Więc pan ich nie zabezpieczasz od tego sępa?
Gubernator. Nie mogę.
Makary. W takim razie poproszę rezydenta fancuskiego...[1]
Gubernator. Ojcze Makary, twoja wola porusza moim mieczem. Żadnego z nich Tipu–Tip nie dotknie.
Makary. Niech ci to Bóg pamięta.
Gubernator. Bądź pozdrowiony. (Wychodzi — słychać znowu odgłos trąb).
Makary (do murzyna). Odejdźcie spokojni.
Pierwszy murzyn. Nie wierz mu, ojcze święty, on kłamie, z Tipu-Tipem jest w zmowie, pomaga mu...
Makary. Jeśli nie dotrzyma obietnicy, znajdę dla was lepszą tarczę.
Drugi murzyn. Dopóki rabuś nie oddali się, pozwól panie, ażebyśmy ściany twego domu obsiedli i wyczekali. (Oddalając się). Boże, daj mu zdrowie, daj mu szczęście, daj mu mocną rękę. (siadają na schodach tarasu).
Makary. Idźmy, Dżaku. Okręt już musiał przypłynąć.
Dżak. Ja jestem twój, panie, twój. On ci mnie nie wydrze?
Makary. Nie bądź płochliwem dzieckiem. (Wchodzi André).


SCENA III.
Ciż i André.

André. Dzień dobry, ojcze.
Makary. Właśnie idę dowiedzieć się, czy dla mnie dobry.
André. Dokądże?
Makary. Do portu. Spodziewam się dziś... sieroty, krewniaczki mojej, która ma przyjechać na statku francuskim.
André. Rzeczywiście płynie okręt, ale jest jeszcze tak oddalony, że możemy załatwić sprawę, dla której proszę o chwilkę swobodnej rozmowy.
Makary. Służę... Dżaku, stań na tarasie i pilnuj. Jak tylko statek przybije do brzegu, donieś mi.
Dżak. Słucham (odchodzi).
Makary. Więc traktat podpisany?
André. I nadspodziewanie dla nas korzystny. Po klęskach, jakie ponieśliśmy w nieszczęśliwej wyprawie do wnętrza kraju, nie sądziliśmy, że królowa zgodzi się na tak dogodne dla nas warunki. Nietylko płaci koszta wojny, ale zapewnia rozliczne rękojmie, które, wyzyskane należycie, niedługo pozwolą nam faktycznie zawładnąć całym Madagaskarem.
Makary. Nie znam się na tem.
André. Wątpliwą jest tylko długość czasu. Ale musimy przygotować sobie trwalszą oporę. W tej zaś pracy bardzo skuteczną pomoc okazać nam możecie wy, ojcze Makary.
Makary. Ja? W zdobyciu Madagaskaru?
André. Tak. Z waszego posiewu zebraliśmy już plon nawet bardzo bogaty. Gdziekolwiek przedostały się promienie waszego apostolstwa, tam sięga nasz wpływ. Założone przez was szkoły, domy modlitwy i stacye misyjne dokonały więcej zwycięztw, niż nasze armaty i karabiny.
Makary. To zasługa przeze mnie wcale niezamierzona.
André. Nie mniej jednak dla nas cenna. Ale działalność wasza, szanowny ojcze, ograniczała się do brzegów wyspy i nie przeniknęła w jej głąb, o czem powinniśmy byli wiedzieć, a przekonaliśmy się w omyłkach i porażkach obecnej wojny. Dopóki zaś Madagaskar będzie nieoswojonym lampartem w naszej klatce, przez inne państwa europejskie ciągle łamanej lub otwieranej, dopóty swoim nazwać go nie możemy.
Makary. Jakże ja go mam oswoić?
André. Rezydent Francyi w Antananarivo, donosząc dziś o zawarciu pokoju z królową, między innemi zleceniami zobowiązał mnie do porozumienia się z czcigodnym ojcem w sprawie przesunięcia punktu ciężkości działań misyjnych w środek kraju. Jak rzekłem — ludność wybrzeży nam sprzyja, teraz trzeba opanować jądro wyspy.
Makary. I to ja mam czynić? Ja mam torować drogę dla waszego zaboru? Ja mam być zdrajcą, wkradającym się do cudzego domu, aby uśpić czujność mieszkańców i w nocy wam rygle odsunąć? Panie André, ja nie jestem do tego zdolny i nie po to tu przybyłem.
André. Wolno spytać po co?
Makary. Jako agent Rzeczypospolitej, która najwznioślejsze godła cywilizacyi rozwiesza po wszystkich swoich murach, która ze zgrozą mówi ciągle o ucisku a z zapałem o swobodzie, nie powinieneś o to pytać. Ale jeśli nie rozumiesz mego posłannictwa, to je wytłomaczę: przyjechałem tu, ażeby skromnem światełkiem mojego umysłu i sumienia rozjaśniać ciemne drogi życia tym półdzikim biedakom, ażeby być ich krzewicielem wiedzy i cnoty, opiekunem i dobroczyńcą. Jam apostoł, a wy mnie chcecie zrobić ogarem zdobywczej obławy, przewodnikiem najazdu, trucizną strzały, którą wypuszczacie ze swego łuku w piersi tego ludu! Jeśli pan, jak ja, przechowasz swoją duszę w czystości do sędziwego wieku, to jej przed grobem nie unurzasz w błocie.
André. Wszystko to bardzo piękne, wielebny ojcze, ale w takim razie nie należało brać pieniędzy od rządu francuskiego.
Makary. Myślałem, że Francya dała mi je dla celów cywilizacyjnych, dla oświecania i uszczęśliwienia tych ludzi, z których korzysta.
André. Niestety, na takie zbytki pozwalać ona sobie nie może. Za wielu posiada u siebie nieukształconych i nieszczęśliwych, ażeby miała swe środki poświęcać mieszkańcom Madagaskaru. Byłaby to czułostkowość dziecinna.
Makary. Piękniejsza od tego samolubstwa, które przede mną obnażyłeś, a które mnie zgrozą przejmuje. Nie będę jednak zalecał panu mojego upodobania, tylko powtarzam, że wyznaczonej mi roli nie przyjmuję. Proszę oznajmić rezydentowi, że nie pracowałem i pracować nie będę dla kupieckich worków Francyi, ale dla dobra ludzkości tutejszej, że mi jest całkiem obojętnem, czyj tu wpływ przeważy, aby tylko przeważył uczciwy.
André. Wobec tego, zdaje mi się, że na dalsze zasiłki od mojego rządu, ksiądz liczyć nie może.
Makary. I nie chcę.
André. Żegnam. (Wychodzi).


SCENA IV.
Makary sam, później Dżak.

Makary. Więc ja byłem bezwiednem ostrzem świdra politycznego, sypałem ziarna dla zwabienia dzikich ptaków w sidła, szczepiłem cywilizacyę dla osłonięcia nią kotów, skradających się pod ich gniazda — o, Boże, jak mogłeś nie ostrzedz mnie rozumem, przeczuciem lub snem jasnowidzącym! Regino, przybądź co prędzej i stań przy mnie jako przewodnik zniedołężniałego w cierpieniach starca! (Po chwili). Nic złego ją nie spotkało, Gala wie, kogo strzeże.. (Wbiega Dżak).
Dżak. Okręt dopłynął. Gala idzie z jakąś kobietą!

Makary. Boże... nie powołuj mnie zaraz do siebie... niech ją jeszcze zobaczę... niech ona mi opowie... (Chwiejnym krokiem idzie ku drzwiom, w których ukazuje się Regina a za nią Gala).
SCENA V.
Ciż, Regina i Gala.

Regina. (rzucając się w objęcia Makarego). Ojcze mój!... (Przez chwilę milczą w uścisku).
Makary. Dobrze zrobiłaś, dobrze, żeś przyjechała, może nam lżej będzie dźwigać razem ciężar boleści. Patrzę ci w oczy i szukam w nich odbicia jego obrazu — nie ma!
Regina. Ale w twojej twarzy, ojcze, go widzę. Jakże wy do siebie podobni.
Makary. Czemuż Bóg się nie omylił i mnie za niego nie wziął. Każdem westchnieniem żebrzę śmierci — odmawia. Jeszcze się nie pomścił.
Regina. Nie, ojcze drogi, nie rzucaj obwinień w niebo, bo one zawsze spadają na ziemię.
Makary. Mądrzejsza jesteś ode mnie, rozum mi się zestarzał, oślepł, ani dojść do odległych przyczyn złego, ani ich dojrzeć już nie może. Wszystko jedno — tak czy inaczej — dzieci nie mam. Cecylia przynajmniej istnieje w grobie, ale o Aurelim już nawet natura zapomniała.
Regina. Jego dusza nieśmiertelna.
Makary. Ty wierzysz w nieśmiertelność dusz?
Regina. Tak.
Makary. Dobrze moje dziecię — to lżej. (Do Gali). Przepraszam cię dzielny chłopcze, zapomniałem o tobie (podaje mu rękę, którą Gala całuje). Ale ty wiesz, co mi pamięć rozprzęga.
Regina (do Gali). Ach i ja panu nie podziękowałam za tyle starań, prawdziwie braterskich.
Gala. Nie przepłacaj pani wspaniałomyślnie moich skromnych usług. Wystarczy mi to, że jesteś zadowoloną.
Makary. Jest kupcem i moim gorliwym pomocnikiem. Jechał po mosiądz do Natalu i przyrzekł mi, że cię tam spotka i przywiezie. Skutkiem wojny podróż niepewna, same kobiety rzadko tu jadą. (Podczas tych słów Gala dał znak Dżakowi i wyszedł z nim na taras). Zresztą tak mnie dręczy przesąd, że wszystkich, których kocham, los prześladuje... Zła to i dla ciebie wróżba, mój przyjacielu (ogląda się). Już usunął się — zawsze taki delikatny. Jest to charakter stalowy, ciągle jednak topniejący w żarze najszlachetniejszych uczuć. Bez niego tylko bym tu marzył a niczego nie dokonał. Chociaż teraz, to już i chcieć nie umiem. Wlokę za sobą dwie utkwione w sercu włócznie, jak raniony zwierz, który znaczy swój ślad krwią i ma skonać z jej upływu... Zdaje mi się, że nie mówię, ale żęrzę. Żeby już skończyć .. Ciągle łażę i skomlę za Bogiem, jak pies za stopami rozgniewanego pana... Ale pan nawet nie raczy się na mnie obejrzeć... A może ja chodzę tylko za jego cieniem... Więc ty wierzysz w nieśmiertelność dusz... (zamyśla się). Jakże ja cię ugaszczam, Regino kochana!... Daruj mi... Zmęczona jesteś zapewne bardzo. Nie odpoczywałaś dłużej nigdzie?
Regina. Nie. Od tego strasznego dnia nie odpoczęłam ani razu, bo nie oswoiłam się jeszcze z moją boleścią. Sam na sobie sprawdziłeś, ojcze drogi, że miłość jest bardzo niepojętną i rozum długo napracować się musi, zanim jej okropną prawdę wytłomaczy. Własnemi oczami widziałam, że mój Aureli spłonął, myśl ta tysiąc razy na dzień rozsadza mi głowę a jednak bywają chwile, w których ją odpędzam. Wspomnienie zamienia się na rzeczywistość, otaczają mnie i łudzą mary przeszłości, a gdy one pierzchną i oprzytomnieję, czuję chęć biedz za szczęściem, które ode mnie uciekło, choć wiem, że go nie doścignę, bo zniknęło, jak czas. Jechałam do ciebie ojcze z takim pośpiechem, jak gdybym tu Aurelego ujrzeć miała, a jeśli nie jego, to coś, co mi ulgę sprawi. Niemal wierzyłam, że powiesz mi jakieś słowo, które rozbłyśnie gwiazdą na otaczającej mnie nocy, że przestanę wisieć nad bezdenną otchłanią i oprę się na czemś trwałem, że cierpiąc razem, odnajdziemy go pod jakąś postacią i że on w niej między nami na zawsze zostanie. Dopiero teraz rozumiem, że nastąpiło to, co jedynie nastąpić mogło: spotkały się dwie boleści i nic więcej. Nic więcej. Gdybyś ojcze rzekł: podążmy stąd gdzieindziej, pojechałabym natychmiast i łudziła się, że tam jakąś pociechę dościgniemy.
Makary. I mnie tak rozpacz rwała, i ja chciałem lecieć do miejsca, gdzie go płomienie zżarły, i ja sądziłem, że go jeszcze zobaczę. Ale niemoc skrępowała stare ciało i rzuciła na pastwę chorobie, nie odebrawszy nawet pamięci nieszczęścia. Maligna wysiekła mnie widziadłami i na dalszą katuszę odstąpiła świadomości, która chłoszcze bezustannie. Och, przybądź śnie długi, nieprzerwany, nieskończony!
Regina. Utuli cię ojcze niedługo, ale nade mną nie prędko się ulituje.
Makary. Nie znam dotąd szczegółów. Nie udręczysz mnie już bardziej żadnym, więc opowiedz, jak Aureli zginął.
Regina. Donosiłam ojcu, że nienawykłszy do surowości stosunków europejskich, zaczął marzyć o wytworzeniu dla nich uczciwego przykładu i założył fabrykę, której dochody i zyski miały być rozdzielane między robotników. Rzeczywiście pokochali oni go i widzieli w nim swego dobroczyńcę. Przedsięwzięcie szło dobrze, ale ponieważ szkodliwie oddziaływało na interesy innych przemysłowców i budziło niepożądane roszczenia w ich gromadach roboczych, więc usiłowano go odwieść od zamiaru, następnie odstraszyć, a wreszcie, gdy to niepomogło, pozbawiono kredytu i doprowadzono do niemożności pokrycia zobowiązań pieniężnych. Jednocześnie rozniecano w robotnikach naprzód przesadne nadzieje, a potem nikczemne podejrzenia. Ciemni, rozłakomieni, poduszczeni przez intrygantów, nie otrzymawszy spodziewanych i lichwiarzom sprzedanych zysków, wybuchnęli buntem i podpalili fabrykę. Aureli, oburzony niewdzięcznością i zbrodnią, wpadł do papierni, gdzie go paru łotrów i sprawców pożaru zamknęło w gorejącej szuszarni. Przybiegłam, kiedy... Nie, ojcze, nie mogę, może innym razem starczy mi sił na odmalowanie tego potwornego obrazu i moich uczuć... Odnieśli mnie bezprzytomną. Już go nie widziałam...
Makary. Wcale? Nawet...
Regina. Tylko ogień i dym, który odtąd rozpostarł się dla mnie po całym widnokręgu życia, jak wielka, czarna chmura. (Na tarasie słychać krzyk i zamęt śród murzynów — wchodzi Gala).
Gala. Nie trwożcie się państwo. Przed domem przystanął Tipu-Tip, który poszukuje w Tamatawie zbiegłych od niego niewolników. On zawsze między murzynami budzi wielki popłoch.
Makary. Śród nich są tacy, nawet mój Dżak. Ale kto mu pozwolił tu grasować? Gubernator miasta upewnił mnie...
Gala. Gubernator jest jego tajemnym wspólnikiem. Zresztą powiada, że francuzi przyznali Tipu-Tipowi prawo odzyskania swojej własności.
Makary. To niepodobna. Sumienie całego świata chrześciańskiego napiętnowałoby ich za to Kainową hańbą. Galo kochany, idź do agenta francuskiego, albo do dowódcy okrętów wojennych, które jeszcze nie odpłynęły i poproś go ode mnie o pomoc. Takiego rozboju dopuścić nie powinien, bo przecież tam w Europie jego Rzeczpospolita mieni się orędowniczką uciśnionych i ochrypła od krzyku na handel niewolnikami.
Regina (do Gali). Idę z panem. (Wychodzą).
Makary. (patrząc na nią wzruszony). Przyjęła chrzest apostolski. Może Bóg tylko czekał, aż ona mnie zastąpi w straży około jego dzieła i teraz wysłużonego żołnierza odwoła... (wchodzi Morton).


SCENA VI.
Makary i Morton.

Morton. Nie przeszkadzam?
Makary. Proszę.
Morton. Wolno mi spytać, wielebny ojcze, czy prawdą jest, ze związek wasz z rządem francuskim zerwany?
Makary. Istotnie pan André zapowiedział cofnięcie dalszej zapomogi na moją misyę. Prawdopodobnie był do tego upoważniony.
Morton. Co ojciec zamierzasz robić?
Makary. Zostać tu.
Morton. Bez pomocy i opieki żadnego rządu?
Makary. Jeżeli żaden mi jej na uczciwych warunkach nie da.
Morton. Może mój będzie tyle szczęśliwym.
Makary. Rząd pański nie jest katolickim.
Morton. Wyznaje on tę religię, w której wszystkie się spotykają i godzą — jest rozsądnym i praktycznym. Modli się co niedzielę, a przez sześć dni w tygodniu myśli o interesach. Religia zatem stanowi tylko siódmą część jego starań: odpowiednio do tego stosunku potrzebujemy w naszych koloniach posiadać siedem razy więcej faktoryj handlowych, niż kościołów anglikańskich.
Makary. Ani do jednych, ani do drugich nie mogę panu być przydatnym.
Morton. Ja tego wcale nie żądam.
Makary. A czego?
Morton. Tylko życzliwości dla nas. Rząd mój wyznaczy wam, wielebny ojcze, zasiłek stały na potrzeby misyi i zapewni opiekę, jeżeli za to otrzyma moralne poparcie dla swych interesów — mówię wyraźnie — moralne.
Makary. Cóż ja mam robić.
Morton. Madagaskar jest poważnym zbiornikiem wielu produktów, przywożonych z wnętrza i wybrzeży Afryki, nadto posiada własne — zaznaczę nawiasowo, że chodzi nam głównie o jego skóry. Budzić tedy w ludności sympatyę do nas, nakłaniać ją, ażeby nam sprzedawała swoje materyały surowe i od nas kupowała towary — oto będzie całe zadanie księdza.
Makary. Nie nazywaj mnie pan przynajmniej księdzem, jeśli to ma być moje zadanie.
Morton. Alboż duchowni nie są zarazem ludźmi i nie zajmują się sprawami ziemskiemi? Trzeba być sprawiedliwym, ojcze Makary. My ofiarujemy wam pomoc i pozostawiamy wam swobodę działania w kierunku religijnym, a wzamian wymagamy szerzenia ku nam ufności handlowej. Przecież to układ rzetelny.
Makary. Boże, czemu złym duchom tak mnie kusić każesz! Nie chciałem faktorować polityce, wynajmuje mnie handel, potem przyjdzie inna spekulacya, w każdym razie mój czysty napój apostolski muszę zaprawiać jakąś domieszką, która spragnionych odurzy i nieprzytomnych w chciwe ręce zatoczy. Ach, panie Mortonie, gdybyś wiedział, jak to ciężko przerobić szkołę na karczmę i być w niej werbownikiem lub przekupniem!
Morton. Jako konsul handlowy, szanujący obowiązki, które spełniam, nie mogę odczuć tych skrupułów.
Makary. Nie, dobry panie, nie będę szynkarzem waszych interesów, zwłaszcza że one nie są dla mnie tak czyste, jak dla pana. I na wasze ręce patrzę od dawna, widziałem je w różnych miejscach czynne i pokalane krzywdą mieszkańców wyzyskiwanych i znieprawianych. Może taka robota godzi się z waszem sumieniem kupieckiem, ale nie godzi się z mojem kapłańskiem. Zresztą nie mielibyście ze mnie wielkiego pożytku. Jestem stary, zmordowany tułactwem i nieszczęściami, poszukajcie sobie kogoś innego.
Morton. Pozwól sobie powiedzieć, ojcze Makary, że jesteś nie z tego świata. Ani słowa namowy już nie dodam. Zwrócę wszakże uwagę przyjacielską, że zerwawszy łączność z jakimkolwiek rządem europejskim, nietylko ksiądz pozbawisz się środków do dalszej działalności apostolskiej, nietylko zaryzykujesz siebie, ale również tych, których nawróciłeś i strzegłeś. Oprócz poddanych królowej Madagaskaru masz w swej owczarni wielu murzynów z całego pobrzeża Afryki, niewolników, którzy uciekli handlarzom lub swym panom. Kto tych ludzi osłoni przed zemstą, napadem, wreszcie przed żądaniem wydania, według tutejszych ustaw prawnem?
Makary. Stacya misyjna jest nietykalną.
Morton. O ile pozostaje pod opieką jakiegoś państwa.
Makary. Prawa międzynarodowe...
Morton. Ojcze Makary, jesteśmy za poważni ludzie, ażeby mówić o tej pajęczynie.
Makary. Więc bez mojego poniżenia niema dla tych biedaków rachunku?
Dżak (wchodzi). Ksiądz Feliks.
Makary. Może go niebo zsyła. Proś. (Dżak wychodzi).
Morton. Ojcze wielebny, ja cię jednak rozumiem i szanuję (podaje mu rękę).
Makary (wzruszony). A mówiłeś pan, że jesteś tylko konsulem handlowym (Morton wychodzi).


SCENA VII.
Ksiądz Feliks i O. Makary.

Ks. Feliks. Niech będzie Chrystus pochwalony.
Makary. Na wieki.
Ks. Feliks. Bóg mnie udarował szczególną łaską, pozwalając poznać swego znamienitego sługę, którego praca rozszerzyła tak znacznie granice panowania Kościoła i doniosła swą sławę aż do uszu Ojca świętego.
Makary. Jestem za małym robakiem, ażeby władca Kościoła, nawet schyliwszy się w swej dobroci, mógł mnie dojrzeć.
Ks. Feliks. Skromność ta was zdobi, ale prawdą nie jest. Przybywam z Watykanu, dokąd mnie wezwano dla przedstawienia stanu i rozwoju misyj katolickich w Afryce wschodniej. Sądziłem, że jako blizki w Zanzibarze świadek waszych działań, powiozę nieznaną w Europie a radosną o nich nowinę. Tymczasem przekonałem się, że Watykan oddawna bacznem okiem śledził wasze apostolstwo na Madagaskarze, wyspach sąsiednich i wybrzeżu, że o niem wie i wysoko je ceni. Otrzymałem niespodziewany i niezasłużony zaszczyt związania ściślejszymi węzłami wszystkich misyj wschodnio-afrykańskich, założenia nowych i dopasowania ich do zmienionych stosunków politycznych. Przypuszczam, że tylko z przyczyny sędziwego wieku waszego i osłabionego zdrowia, zadanie to powierzono nie wam, lecz mnie. Ale Ojciec święty na pożegnalnem posłuchaniu kazał mi wyrazić wam serdeczną wdzięczność, przelać pasterskie błogosławieństwo i życzyć równych powodzeń w miejscu nowego przeznaczenia.
Makary. Jakiego przeznaczenia?
Ks. Feliks. Pojmuję, że ojciec przywiązałeś się do tego kraju, który był polem wieloletnich twoich trudów i świetnych zwycięztw apostolskich. Ale jest to już pole uprawione, że tak powiem — nasze.
Makary. Nasze?
Ks. Feliks. Ojciec nazywasz je zapewne francuskiem gdyż materyalnie należysz od rządu francuskiego, ale...
Makary. Już nie należę.
Ks. Feliks. Jakto?
Makary. Dziś podziękowałem za służbę, bo wymagano ode mnie polityki, a ja mogę zobowiązać się tylko do szczepienia oświaty.
Ks. Feliks. Nic nie wiedziałem. Dopiero wysiadłem z okrętu i zaraz tu przyszedłem. Ale to doskonale wypadło — sam Bóg zrządził — nic wam już teraz nie przeszkadza przenieść się do Witu i przyjąć opiekę niemiecką.
Makary. Kto mnie tam posyła?
Ks. Feliks. Ojciec święty.
Makary. Nie usłucham.
Ks. Feliks. Ojcze Makary, wy tak mówicie?
Makary. Ja.
Ks. Feliks. Dlaczego?
Makary. Dlatego, że tam panują niemcy.
Ks. Feliks. Nie panują, dopiero osiedli, a zresztą co to was ojcze obchodzi?
Makary. Ksiądz jesteś włochem a ja polakiem.
Ks. Feliks. A raczej wy bernardynem a ja jezuitą. Mniej nas różni narodowość, niż zakon. Mój każe mi uznawać jedno tylko państwo — kościół i jednego władcę — papieża.
Makary. Do tej doskonałości jeszcze nie doszedłem i prawdopodobnie już nie zdążę.
Ks. Feliks. Umysł wasz za zbyt przywykł patrzeć w słońce prawdy, ażeby mrużył swe oczy przed jakimś jej promieniem. Nawet mądrość świecka, mówiąc o zbrataniu się ludzi i o połączeniu ich we wspólną rodzinę, powtarza tylko naukę Chrystusa o jednej owczarni i jednym pasterzu, a jeżeli tak ma być, to gdzie powstanie ta owczarnia i kto będzie jej pasterzem? Wielkie to dziecię czasu dojrzewa w łonie przyszłości, która je kiedyś zrodzi, a my powinniśmy tę chwilę zbliżać, ideał nasz urzeczywistniać. Nie chcecie ojcze, pracować dla niemców, ale któż z nas pracuje dla jakiegokolwiek rządu ziemskiego? Odziewamy się w pozory, formy, stosunki i tytuły narodowe dlatego, ażeby mieć puklerz bezpieczny i drogę otwartą do naszego własnego celu. Ojcu świętemu, na którego Bóg zlewa swoje natchnienia, wypadło też połączyć się z niemcami i ofiarować im pomoc z misyonarzów katolickich. Cieszmy się, że ją przyjęto i korzystajmy ze sposobności. Nie zrażajcie się gorzką łupiną i pamiętajcie o słodkiem ziarnie. W mundurze cesarskim bądźcie żołnierzem papieskim i pod przybraną chorągwią słuchajcie komendy swojego wodza.
Makary. Wszystko to jest mi tak obcem, jak kłamstwo, tak wstrętnem, jak zdrada. Nie werbujcie mnie daremnie, bo nawet w szeregach papieskich nie stanę.
Ks. Feliks. Wygląda z duszy waszej bunt, którego nie oczekiwałem. Powiedzcie mi szczerze, co wy apostołujecie?
Makary. Wszechkapłaństwo. Staram się o to tylko, ażeby każdy człowiek był kapłanem prawdy i moralności, ażeby dom jego był świątynią, serce ołtarzem, rozum — zakonem, a życie — nabożeństwem.
Ks. Felias.[2] O ile ta nauka nie jest ciemną, wydaje mi się zuchwałą.
Makary. Więc pocóż ja mam tym kąkolem zanieczyszczać niemieckie, czy papieskie łany w Witu? Niech on tu zostanie, gdzie już się rozplenił i dalej zarazy nie rozpościera.
Ks. Feliks. A więc dobrze — głoście swoje wszechkapłaństwo, ale tam... Ja niemal zobowiązałem się papieżowi, że was nakłonię.
Makary. I mnie tu zatrzymuje obowiązek...
Ks. Feliks. Jaki?
Makary (po chwili wahania). Miałem dzieci...
Ks. Feliks. I wstąpiliście do klasztoru? Czy umarły?
Makary. Miałem je jako ksiądz.
Ks. Feliks. O! Wypadek bardzo przykry. Biorę to wyznanie za spowiedź, której tajemnicę zachowam.
Makary. Nie żądam, tajemnicą ono nie jest, bo dzieci moje kochałem.
Ks. Feliks. O! Tego już usprawiedliwić nie umiem. Grzech ojcowstwa jest w księdzu błędem, który zrozumieć i przebaczyć można, ale ujawnianie i miłowanie grzechu...
Makary. Dzieci te kochane umarły.
Ks. Feliks. Dzięki Bogu.
Makary. Bluźnierstwo! Podarte serce ludzkie rzucasz w kadzielnicę Bogu? On dymem z krwi się brzydzi.
Ks. Feliks. Za wszystko mu dzięki. (Po chwili). Uspokójcie się ojcze Makary, ja nie chciałem obrazić was, tylko uczcić Boga.
Makary. Przyjechała dziś tu wdowa po moim synu. Ani nie opuszczę jej, ani na tułactwo z sobą nie wezmę. Dosyć o tem! (Wchodzi Regina z Galą).


SCENA VIII.
Ciż, Regina i Gala.

Regina. Ach, ci europejczycy są ohydni, dziksi, niż te nieokrzesane gromady, które stają się ich pastwą. Byłam u dowódcy floty francuskiej. Bezczelny rabuś oburzony na ciebie ojcze za to, że odmówiłeś agentowi zdradzieckich usług. Prosiłam go o opiekę nad nawróconemi murzynami, którzy zbiegli od Tipu-Tipa. Szkoda pani żalu dla tych małp — odrzekł. Odparłam mu, że tę jego odpowiedź poślę do Paryża, ażeby tam przywiązali u wielkiego dzwonu Rzeczypospolitej i rozgłosili światu. Roześmiał się bezwstydnie i oświadczył: Jestem paryżaninem, grzecznym dla dam, zwłaszcza pięknych, więc wolę pani spełnię, ale tylko z grzeczności... Słyszysz ojcze? Ten cywilizator przyrzeka obronić ludzi od śmierci i niewoli tylko z grzeczności dla pięknej damy.
Makary. Tacy oni...
Ks. Feliks. Przepraszam panią, że się do tej sprawy wtracę, bo ona mnie również zajmuje. Ojciec Makary samoistnie tu się nie utrzyma, bo każdy misyonarz musi być osłonięty tarczą jakiegoś państwa europejskiego. Współzawodnictwo interesów i potęg europejskich zetrze go. Widziałaś pani francuzów, dotychczasowych jego protektorów; cóż dopiero inni, przeciwnicy lub wrogowie. Wiem, że niemcy, którzy torują sobie wpływ na Madagaskarze, pragną zeń wyrwać ojca Makarego, jak ząb, który ich kąsa.
Makary. A ksiądz radbyś mnie położyć na ich zębach, w Witu, gdzie ich szczęki już kawał zdobyczy rozmiażdżyły.
Ks. Feliks. Dlaczegoż nie chcecie rozedrzeć paszczy lwa, kiedy macie do tego siłę? Czy wymagam, ażebyście im pomagali? Zresztą, ojcze Makary, co to jest Witu, Wakufi, Usukuma, Sudan — to knieja Tipu-Tipa, gdzie on swe główne obławy urządza, to wielki gościniec, którym pędzi na sprzedaż tysiące niewolników! Czy zapasy z tym potworem was nie nęcą, czy walczylibyście w nich za niemców, czy apostoł może podjąć zadanie świętsze i szczytniejsze?
Makary. Regino... odpowiedz mu...
Dżak (a za nim murzyni wpadają z tarasu). Tipu-Tip siadł na okręt, odpłynie.
Regina. Ojcze... pojedziemy za nim. Godniej zbolałego naszego życia poświęcić nie możemy.
Makary. Prowadź mnie mój aniele. (Do Gali). Galo poczciwy — rozstaniesz się ze mną?
Gala. Wszakże koło Witu leży Gala — moja ojczyzna. Pojadę z wami — wyżyję.
Ks. Feliks. Za wszystko dzięki Bogu.


AKT II.
(Dzieje się w osadzie nadmorskiej »Regina« — sułtaństwa Witu. Obszerna, skromnie umeblowana izba mieszkania Reginy i Makarego).


SCENA I.
Dżak i Wanika, poźniej Regina.

Dżak (dobywa z pak i podaje Wanice rozmaite pudła i przedmioty, która je rozwija i ustawia). Żeby słońce nie pofarbowało nam skóry odcieniami a rodzice nie opieczętowali na gębach, tobyśmy mniej wiedzieli o swych gniazdach, niż jaskółki. Matki składają dzieci jak ryby ikrę a handlarz rozpędza je jak orkan po morzu. Was, dziewczyny, ci zbóje wtedy dopiero kupują i sprzedają, kiedy jesteście przydatne do sypialni, a nas już wtedy, kiedy jesteśmy zdolni do roboty. Dlatego ty wiesz, że pochodzisz z ugandów, a ja tylko przypuszczam, żem z urorów, bom do nich najpodobniejszy.
Wanika. Tak wcześnie cię w świat popędzili?
Dżak. Pewnie jeszcze Tipu-Tip brody nie miał. Już chyba nazbierałem lat z 50, a on niewiele mnie wyprzedził, bo dotąd harem trzyma i konno jeździ. Pamięć ocknęła mi się pierwszy raz w Chartumie. Wyrosłem w niewoli u jednego plantatora kawy, który był nietylko srogi, ale obmierzły. Ciągle chorował, jeździł nawet dla porady do Kairu. Stamtąd od polskiego lekarza przywiózł kilkanaście małych szklaneczek, które podpalał i przystawiał sobie do piersi, ile razy go zaczęła bóść kolka. Szklaneczki te stłukła mu chowana papuga. Wtedy kazał nam ustami nasysać sobie ciało po całych godzinach. Już ze wstrętu chciałem go zagryść. Ale pewien stary niewolnik dał mi radę: obetnij — powiada — ucho osłowi drugiego pana, to cię mu oddadzą za wynagrodzenie — taki tu zwyczaj. Stało się, jak rzekł. Zgnilec obił mnie, ale oddał.
Wanika. U nowego było lepiej?
Dżak. Nie rozejrzałem się, bo w kilka tygodni z innymi uciekłem.
Wanika. Nie złapali?
Dżak. Toż bym przecie u ojca Makarego nie służył i tych pak dziś nie paproszył. Chociaż nie z jednego jeszcze sznurka urwać się musiałem. Towarzysze moi ciągle powtarzali: zmykaj jak najdalej, gdzie arabowie nie docierają, bo to psy najzażartsze. Zawędrowaliśmy aż do Bakuby. Chciano nas zarżnąć na grobie wodza, który właśnie umarł, ale wyprosiliśmy się obiecawszy przywieść soli, którą tam bardzo lubią lizać. Trzeba było znowu uciec. Nazajutrz w drodze spotkaliśmy inne plemię, idące na łowy do lasu, gdzie mieszkali ludzie na gałęziach drzew. Wódz darował nam życie pod warunkiem, że weźmiemy udział w wyprawie, o której bogaty łup dbał bardzo, gdyż jakiś handlarz obiecał mu za każdego zdrowego niewolnika cztery funty prochu lub pięć łokci tkaniny europejskiej. Nie było rady — przyłączyliśmy się. Ach okropne to polowanie! Napadnięci bronili się mężnie, ale schwytano trzydziestu — ja sam dwu. W powrocie jednak zauważyłem, że wódz szepnął coś do swych przybocznych i nas wskazał. Zrozumiałem — a ponieważ noc zapadła, zniknęliśmy w gąszczach. Długo żyliśmy w lasach, jak zwierzęta, unikając ludzkiego wzroku. Nareszcie przybyliśmy do urorów. Jak mówiłem — jestem do nich podobny, więc myślałem, że spocznę między nimi. Wódz nawet przyjął nas bardzo łaskawie i dał robotę. Po paru dniach woła mnie do siebie i powiada: tak cię polubiłem, że na znak łaski pozwolę ci wypalić fajkę konopi. Wypaliłem — choć to paskudztwo. Ale on każe nałożyć drugą, potem trzecią, czwartą, mdłości mnie zbierają, dziękuję, a on nastaje... Straciłem przytomność. Kiedym ją odzyskał byłem już własnością Tipu-Tipa, któremu wszystkich nas sprzedał.
Wanika. Oj!
Dżak. Może bym poddał się losowi, ale osadzono mi ręce i nogi w kłodzie drzewa razem z drugim niewolnikiem, który z rozpaczy zaczął jeść ziemię i umarł. Przez tydzień jego trup leżał przytwierdzony koło mnie w szopie, gdzie oczekiwaliśmy na inne transporty, z którymi mieliśmy razem wyruszyć. Ta męczarnia takiej dodała mi siły, że jednego dnia rozbiłem kłodę, uderzyłem Tipu–Tipa, który przechadzał się sam między nami i uciekłem.
Wanika. Wiatr cię uniósł?
Dżak. Strach. Już temu lat cztery, służyłem potem u anglika, który mnie przezwał Dżakiem, trzeci rok jestem u ojca Makarego, miałem więc czas zapomnieć o tym rekinie, a przecież dotąd drżę na wspomnienie imienia Tipu–Tipa. Gdyby na mnie spojrzał, wleciałbym mu sam w gardło.
Wanika. O, tak, i ja bym oszalała z trwogi, gdyby tu stanął.
Dżak. To nic dziwnego: ledwie cię ukradł matce, Gala mu odebrał; kiedyż więc mogłaś przyzwyczaić się do niewoli? Ale ja w niej dojrzałem, niejeden już handlarz ludźmi trzymał mnie w pazurach, a mimo to przed Tipu-Tipem w wulkan bym się schował.
Wanika. Chyba tu nie wpadnie?
Dżak. Śmiały to tygrys, chociaż kolonie misyonarzów zwykle omija, a ojca Makarego szczególnie unika. Aby tylko Gala nam go na kark nie ściągnął!
Wanika. Jakto? Gala, który go już ze swym oddziałem dwa razy rozbił i niewolników wyswobodził?
Dżak. Właśnie dlatego. Jak go osaczy i drogi mu poprzecina, to zbój zgromadzi uzbrojoną bandę i z nas miazgę zrobi.
Wanika. A niemcy?
Dżak. Tyle im wierz, ile ogniowi: to grzeją, czego spalić nie mogą. I nas zniszczą i z nim się połączą, jeśli to im dogodzi. Już ja ich obejrzałem nie z jednej strony, a zresztą słyszałem, co mówi ojciec Makary i pani Regina.
Wanika. Nie zasnę dziś, tak mnie przeraziłeś.
Dżak. Ha, ha, ha, to ty myślałaś, że teraz w Afryce ktokolwiek spokojnie zasnąć może? Ja tam uważam się za szczęśliwego, jeśli na tem samem miejscu zobaczę wschód, na którem widziałem zachód słońca.
Wanika. Może jednak biali zaprowadzą większe bezpieczeństwo.
Dżak. Eh, według mnie murzyna rozeznasz w nocy araba — w brzasku, a europejczyka nie rozeznasz nawet w jasny dzień. Czarnego przeniknę, tylko z boku na niego spojrzę, żółtego — tylko go przodem obrócę, a białego nie odgadnę, chociaż go w około obejdę.
Wanika. A nasi państwo?
Dżak. Zęby słonia są także kością, a jednakże więcej warte, niż jego goleń. Tak i z ludźmi. Gdyby ojciec Makary i pani Regina wzięli w rękę zeschły kaktus, to by zakwitnął.
Regina (wchodzi). Rozpakowaliście wszystko?
Dżak. Kończymy.
Regina. Pospieszcie się, moje dzieci, chcę przejrzeć, co mi przysłano, i napisać jeszcze dziś listy przez okręt, który wieczorem odpływa do Europy. Nie zauważyliście skrzynki... a pewnie ta (bierze jedno z pudełek). Tak... Zaraz wrócę, tylko paru chorym dam lekarstwo. Gdzie ojciec Makary?
Dżak. W szkole.
Regina. Wanika niech pamięta zadzwonić na obiad dla robotników w plantacyi (wychodzi).
Dżak. Żaden bocian więcej odemnie świata nie zwiedził, a jednak nigdzie nie spotkałem takiego raju dla murzynów roboczych, jak tu: przecie to są jeńcy Gali, bo ich Tipu-Tipowi odbił; a tymczasem pani Regina płaci im za pracę i pozwala odejść, kiedy zechcą. A jak ona leczy nietylko swoich, ale i obcych ludzi! Teraz ma z piędziesięciu chorych w szpitalu.
Wanika. Może ona nie kobieta...
Dżak. Ja co innego myślałem: może oni oboje z ojcem Makarym nie ludzie.
Wanika. Czego on uczy w swojej szkole?
Dżak. Trudno powiedzieć. Jest to niby religia, a niby jakaś inna mądrość, którą on nazywa wszechkapłaństwem. Czyta piękne książki i wykłada, że wszyscy ludzie są braćmi wspólnej matki — natury, która jednako ich kocha i łonem swem karmi, że jak niebo świeci ziemi gwiazdami, tak ziemia powinna niebu odświecać duszami, że każdy człowiek jest cząstką Boga, że żadna z tych cząstek ani krzywdzić, ani ujarzmiać innych nie ma prawa... Ale czy ja powtórzyć mogę! To tylko jeszcze dodam, że słuchając ojca Makarego, uczuwasz taką błogość, jak gdyby z jego słów uśmiechało się do ciebie szczęście.
Wanika. Poproszę panią, ażeby mi pozwoliła czasem chodzić do tej szkoły.
Dżak. Ona ci niedługo sama każe, jak się trochę otrzesz, boś jeszcze głupia. Murzyni bardzo lubią naukę ojca Makarego, ale arabowie i europejczycy — nie. (We drzwiach ukazuje się gromadka murzynów).
Murzyn I. Gdzie tu szkoła?
Dżak. W drugim domu na prawo.
Murzyn I. Wpuszczą?
Dżak. Idźcie śmiało.
Murzyn 2. A na febrę poradzą?
Dżak. W szpitalu — obok. (Murzyni oddalają się). Tak codzień schodzą się z najodleglejszych okolic. Jeśli barak nie może ich pomieścić, to sypiają na polu, jak owce. Biedacy spodziewają się, że ojciec Makary nauczy ich czarów przeciw Tipu–Tipowi. Musi ten sęp krążyć niedaleko, bo stadami zlatują. Czy on drużyny Gali nie skosił — dawno już o niej nie słychać.
Wanika. Niech dobre duchy strzegą mojego wybawiciela! (Wchodzi Gala).


SCENA II.
Ciż i Gala.

Wanika. (rzucając się do kolan). Galo wspaniałomyślny, dobry, mężny... Galo kochany... jesteś! Pozwól mi ucałować twoje stopy, ustami zdjąć z nich kurz, być twoją niewolnicą!
Dżak (do siebie). Patrzcie jak dla niego odkorkowała serce!
Gala. Wstań Waniko. Co tu nowego?
Dżak. Pani była bardzo o was niespokojna.
Gala. Pani? Czy zdrowa, zadowolona?
Dżak. Jak zawsze — smutna.
Gala. A ojciec Makary?
Dżak. Słabuje czasem, omdlewa, chodzić wiele nie może.
Gala. Więc pani o mnie się kłopotała? Cóż mówiła?
Wanika. Długo nie dawałeś o sobie znać, lękała się, czy was Tipu-Tip nie rozbił, czy ciebie nie dostał w moc swoją.
Gala. Tymczasem ja mu znowu wydarłem niewolników. Waniko, każ im dać jeść, bo mają brzuchy puste, jak trzciny.
Wanika. Biegnę (wychodzi).
Gala. Ty Dżaku idź na stacyę handlową. Moi żołnierze zanieśli różne towary, które nabyliśmy lub zabrali Tipu-Tipowi. Dopilnuj, ażeby je starannie zważono. Zaraz przybędę i rozliczę się z uczestnikami wyprawy. Powiedziano mi, że statek z naszym ładunkiem jeszcze nie odjechał do Europy — niech się parę godzin zatrzyma.
Dżak. Zrozumiałem (oddala się — wchodzi Regina).


SCENA III.
Gala i Regina.

Regina. Nareszcie! Jakże ja pana niecierpliwie wyczekiwałam! (Podaje mu rękę, którą on całuje).
Gala. Spieszyłem się.
Regina. Już zaczęłam drżeć o życie pańskie.
Gala. Ach, czyż ono warte niepokoju pani! Zmarudziłem trochę w pogoni za oddziałami Tipu-Tipa, które teraz przemykają się bocznemi drogami. Zdołałem jednak obciąć mu złodziejskie sakwy. Mamy trzydziestu oswobodzonych ludzi, kilka pudów kości słoniowej i ze dwieście piór strusich.
Regina. Ślicznie pan się sprawiłeś. Ale ja nie dam długo odpoczywać na tych wawrzynach. Już obmyśliłam dla pana nowe trudy.
Gala. Nowe rozkosze. Jakakolwiek jest wola pani, każda stanie się mojem dobrem, jeśli ją spełnię. Nie przestań pani nigdy mi rozkazywać — o to zawsze prosić będę.
Regina. A ja o to, żebyś pan się zbyt nie poniżał.
Gala. My murzyni jesteśmy stworzeni do niewoli i pragniemy tego tylko, ażebyśmy ją swobodnie wybierać sobie mogli.
Regina. I ja mam z panem pracować nad wyzwalaniem was?
Gala. Nad uszczęśliwianiem.
Regina. Przedewszystkiem zrównaj się pan z nami, zanim innych zrównasz z sobą. Chcę panu przedstawić całkowicie mój plan, którego już część urzeczywistniliśmy.
Gala. Uważnie słuchać go będę, ażebym nie pomylił się w wykonaniu mojej służby.
Regina. Uparty pan jesteś, ale tymczasem mniejsza o to, bo mamy sprawę ważniejszą. Wszystkie zamiary nasze, z którymi tu przybyliśmy, zyskały podstawę. Powinniśmy je teraz uporządkować, związać i rozwinąć. Szkoła roztacza wpływ zbawienny i szeroki, szpital, o ile starczą siły i wiedza takiej, jak ja, siostry miłosierdzia, daje biedakom niewątpliwą pomoc. To są dwa pola pracy dobroczynnej nasze — moje i ojca Makarego. Plantacye kawy, dla których zakupiłam ziemię, dadzą nam środki utrzymania a oswobodzonym niewolnikom zarobek. Chociaż w założeniu stacyi handlowej przyjęliśmy udział i mamy tam nieco towarów pragnę ażeby ona pozostała wyłączną własnością pana.
Gala. Nigdy.
Regina. Zobowiązałeś się pan ulegać mojej woli. Jesteś kupcem, wniosłeś do tego przedsięwzięcia kapitał, doświadczenie i stosunki, słusznie więc, ażebyś je posiadł bez podziału. Jeżeli będziesz życzliwym pośrednikiem w sprzedaży naszych produktów, skorzystamy na tem bardzo wiele. Działania zaś nasze łączyć się będą w tym wspólnym celu, że ja i ojciec Makary damy tutejszej ludności oświatę, opiekę i zarobek, pan zaś — przyjacielski rynek dla handlu i swobodę.
Gala. Swobodę? Ja?
Regina. Nie pojmuję tego zdziwienia. Naprzód ci wszyscy, którzy jako wolni ludzie są naszymi robotnikami, panu zawdzięczają niezależność; powtóre jeszcze nie wypowiedziałam całego mojego planu. Według mnie potrzeba, ażeby oprócz pańskiego, podobne oddziały zbrojne, tępiące handel niewolnikami i walczące z Tipu–Tipem, tworzyły się dalej w głąb kraju pod przewodnictwem ucywilizowanych murzynów, których ojciec Makary odpowiednio do tej roli kształci. Oddziały te, skojarzywszy swoje działania, mogłyby wytworzyć siłę pożądaną dla zatamowania wszystkich dopływów niecnego targowiska. To jest pierwsze zadanie pańskie. Drugiem, dalszem powinno być wejście w związek z podróżnikami europejskiemi, a zwłaszcza ze Stanleyem, który obecnie przebywa nad Kongiem. Ściśnięci z kilku stron jednocześnie handlarze niewolników musieliby uledz.
Gala. Cokolwiek pani uzna za potrzebne i stosowne, to ja uznam za święte. Ale ośmielę się wyrazić wątpliwość o dobrych chęciach europejczyków w tym względzie, nie wyłączając nawet Stanleya. Wszyscy oni są albo obojętnymi na niedolę murzynów badaczami albo jeszcze obojętniejszymi kupcami.
Regina. Uwaga pańska jest po części słuszną, gdyż europejczycy przybywają tu nie dla wspierania was, ale dla poznania lub wyzyskania. Ich wszakże cywilizacya, chociaż zaprawiona egoizmem a często nieprawością, pewien osad dobry po sobie zostawia. Natomiast klęską, szarańczą Afryki są arabowie — ciemni okrutni, chciwi i podli, którzy was obdzierają i tępią. Przeciw nim więc należy zwrócić wszystkie ostrza obrony. Gdybym była, jak pan, synem tej ziemi i odczuwała jej bóle, poprzysięgłabym dośmiertną zemstę tym wężom dusicielom, tym drapieżnym szakalom, tym grabarzom waszej rasy.
Gala. Przysięgam.
Regina. Wierzę, i bodajby każda godzina stwarzała podobnych panu tysiące. Jeden bowiem, nawet najpotężniejszy wysiłek może tu być zaledwie hasłem zmartwychwstania, dopóki same ofiary pomagają swym katom. Bez współudziału królików murzyńskich, bez tych dostawców żywego towaru, arabowie nie prowadziliby niecnego handlu. Ale wy jesteście najmniej winni: przez wieki całe obłudni apostołowie pracowali nad upodleniem was. Nie upłynęło jeszcze sto lat od czasu, kiedy dostojnicy kościelni założyli Towarzystwo szerzenia chrześciaństwa, które kapitały na ten cel czerpało ze sprzedaży murzynów do Indyj zachodnich. Czy wobec tego można się dziwić barbarzyńskim wodzom waszych plemion, dzierżącym zamiast bereł ogony bawole i tańczącym na jarmarkach? Europa ratować was nie zechce i nie może, wy przedewszystkiem musicie ratować się sami. Bądź pan dumnym, ambitnym, zuchwałym, a kto wie, czy nie zostaniesz wielkim. Jeżeli kukułki europejskie w waszych gniazdach składają swoje jaja; jeżeli anglicy, francuzi, niemcy wprowadzają tu skrzynie, z których niespodziewanie wysypują się gnębiciele; jeżeli każdy z tych narodów uderza zdradziecko w wasze piersi sztyletem owiniętym w traktaty handlowe i usiłuje z waszej ziemi wykroić sobie państewko; jeżeli nawet papież w suknie kapłańskie ubiera przysyłanych tu werbowników, czemuż jeden z was, pan nie miałbyś sięgnąć po władzę nad swoimi? Czemuż byś nie miał odegnać rąk obcych, zatopionych w waszej kieszeni lub ściśniętych na waszem gardle? Byle awanturnik lub przekupień europejski chce być waszym władcą, czemu pan o tem nie zamarzysz? Rozpuść daleko promienie swego wpływu, zwiąż nim współziomków, wytwórz z nich dla swej działalności szeroką podstawę, zapanuj nad nimi rozumem i uczciwością a nad wrogami potęgą — zostań monarchą murzynów!
Gala. Pani mądra i dobra, twe słowa zakręciły szalony wir w mojej głowie, śpiewają mi w uszach odurzającą muzyką a przed oczami migocą światłem błyskawic. Otoczył mnie krąg widm kuszących... Ale czy ja, bezwiedny oręż w twej ręce, odbite echo twej woli sprostam takiemu zadaniu? Gdybyś pani weszła we mnie jako moja dusza, gdybyś uderzyła mną jak chmura gromem, rozdzierałbym góry i rozdmuchiwał je jak kupki piasku.
Regina. Czyż panu odmawiam rady?
Gala. Prawda... To też porywa mnie jakiś gwałtowny a nieznany prąd... On nigdy dotąd nie unosił moich myśli... Tak, piękny, wspaniały to sen... Rozkopać groby żywcem pogrzebanych, wskrzesić ich i rozpowić z osłon dzikości, wypędzić z tego cmentarza hyeny, zamienić go na siedzibę życia, napełnić ją szczęściem — ach! — jakże to cudowny widok! Ale, nie, nie zarzucaj pani na moje karle ramiona płaszcza majestatu olbrzymów, bo ja w nim ginę jak ukryty w jego fałdach robak.
Regina. Powtarzam, bądź pan zuchwałym.
Gala. Po co pani ciskasz we mnie te gorejące rojenia, jak rozżarzone węgle w snop bawełny, który od nich spłonie? Po co robisz ze mnie mocarza, bohatera, po co mnie nazywasz panem, mnie, który nie umiałby dostrzedz jasności w słońcu, gdybyś mu jej widzieć zabroniła. Ja nie żaden pan Gala, ale murzyn z plemienia galów, kupiec z Madagaskaru, trochę ostrugany z barbarzyńskiej kory, trochę nauczony myśleć, a nieoduczony czuć nadmiernie, gorąco, bezrozumnie. Mów pani jak do swego najposłuszniejszego niewolnika, bo ja niczem więcej nie jestem.
Regina. Kłamiesz pan.
Gala. Ach, nie! Dusza moja, jak płytka studnia, tylko odzwierciedla obraz pani, a ty sądzisz że ona do twojej podobna. To złudzenie, które myli panią dla tego, że nie dojrzałaś we mnie odbicia żadnej innej istoty. Prosiłem panią, ażebyś mi rozkazywała — jeszcze raz błagam o to. Powiedz do mnie jak do kamienia leżącego w procy: spadnij tam — spadnę, zabij — zabiję, bądź zabawką dzieci — będę. Ale nie wskazuj mi ogólnie kierunku i nie pozostawiaj swobody wyboru celów. Mam zebrać gromadę murzynów, uzbroić ich, zamordować Tipu-Tipa, wygnać europejczyków — wszystko to zrobię, dlatego, że taka pani wola, a nie mój zamiar.
Regina. Co to wszystko znaczy? Czy pan rzeczywiście niezdolny jesteś do niczego, prócz posłuszeństwa, czy też sparaliżowała cię jakaś chorobliwa cześć dla mnie?
Gala. Być może, gdyż poznawszy panią, uczułem dziwną niemoc, odrazę do swobody, do samodzielności, do pragnień własnych. Chodzę w omroku, w oczarowaniu, w tęsknocie do uniżonej służby. Ja wiem, że jestem tylko stopniem twojego tronu, mętem twojej czystości, obrzaskiem twojej słodyczy, cieniem twojego światła, że oczy powinny mi wypłynąć za karę, gdy je niegodny wzniosę ku tobie, ale...
Regina. Dosyć. Gdzie jest Tipu–Tip?
Gala. W Sudanie — zakupuje niewolników i ma ich popędzić do zatoki Adeńskiej, gdzie czeka na niego okręt.
Regina. Zbierz pan wszystkich swoich wojowników, nakłoń sąsiednie plemiona, ażeby się przyłączyły do wyprawy, przegrodźcie mu drogę, kiedy będzie szedł z całą karawaną i stoczcie bitwę. Tipu-Tip powinien dostać się w pańskie ręce i być przyprowadzonym tu, jako niewolnik.
Gala. Dobrze. Kiedy mam wyruszyć?
Regina. Jak najprędzej. Nie zapomnij pan: chcę mieć niewolnikiem Tipu–Tipa.
Gala. Niech dobroć pani zatrze w pamięci wspomnienie dnia dzisiejszego. Między rozkaz twój a moją chęć wykonania go nie wciśnie się żadna myśl inna. Poświęcę wszystkie siły na to przedsięwzięcie i nie zostawię z nich nawet odrobiny dla własnego ocalenia. Jeśli one mnie nie zowiodą, rzucę pani pod nogi nietylko Tipu-Tipa, ale całe te roje murzyńskie, które on jak żołna pszczoły wydziobują. Bądź królową naszą, godniejszą korony, niż Ranawalona Madagaskaru.
Regina. Ja nie potrzebuję poddanych, ale szczęśliwych. Kiedy pan wyjedziesz?
Gala. Dziś, zaraz, tylko moją drużynę zwołam. Naprzód postaram się ją powiększyć.


SCENA IV.
Ciż i Wanika.

Wanika (wchodzi zmieszana). Proszę pani...
Regina. Czego chcesz?
Wanika. Robotnicy, którzy przyszli na obiad, opowiadają, że przysunął się do nich na pole nieznajomy czarny człowiek i wypytywał, ilu ich jest, gdzie sypiają, kto strzeże domu, czy pan Gala już wrócił... Domyślają się, że to jakiś szpieg, może Tipu-Tipa.
Gala. To niepodobna, ażeby on był blizko, ażeby ukryli się tu jego łapacze. Chyba podkrada się inny handlarz niewolników.
Regina. A gdzie ten człowiek?
Wanika. Odszedł i zniknął w lesie.
Regina. Trzeba robotników szczegółowiej wybadać.
Gala. Będę wiedział. Naprzód pobiegnę na stacyę handlową, może i tam wywiadywacz zaglądał. Jeżeli okręt z naszym towarem jeszcze stoi, powiększę mu ładunek. Czy pani dla niego nie ma nic do polecenia?
Regina. Napiszę list do Hamburga o kilka środków aptecznych.
Gala. Za chwilę uwiadomię panią i pożegnam.
Regina. Do widzenia.
Gala. O gdyby Tipu-Tip rzeczywiście chciał się sam przekonać, czy ja tu jestem! (Wychodzi).


SCENA V.
Regina i Wanika.

Wanika. Dziwne życzenie ma pan Gala! Ach, żeby on teraz nigdzie nie wyjechał! Kiedy jego niema, to zdaje mi się, że nasz dom jest okiem bez powieki. Prawda, proszę pani, jaki on odważny, dobry, piękny?
Regina (przeglądając rozpakowane przedmioty i ich spis) Prawda.
Wanika. Nigdy podobnego człowieka nie widziałam. Ile razy spojrzy, to jak gdyby sparzył i pocałował. Gdybym nie była prostą dziewczyną, przysuwałabym się do niego bliżej. Ale on gardzi takimi śmieciuchami. Czy nie?
Regina (machinalnie). Nie.
Wanika. Ale co pani mówi! Bogaty, mądry, ma wojsko, wszyscy go się boją i lubią. Któż tu mocniejszy? Sam sułtan Witu nie śmiałby przed nim siedzieć na ośle.
Regina (j.w.) Tak.
Wanika. Czemu ja nie jestem mężczyzną! Zaraz bym przyczepiła się do jego drużyny. Zrobiłabym to nawet jako kobieta, gdyby pozwolił. Obmyłabym go na każdym poczynku, przygotowała jedzenie, ugłaskała.. Ach!
Regina. Co tobie?
Wanika. Nic, majak przemknął mi przez głowę. Niech pani weźmie bat i wybije mnie.
Regina. Nie pleć.
Wanika. Kochana pani, wychłoszcz plecy, piersi całą siłą.
Regina. Waniko, rozum postradałaś.
Wanika. Za to mnie wybij. Matka moja z pewnością by to zrobiła. Szkoda, że jej tu niema. (Wbiega zadyszany Dżak).


SCENA VI.
Ciż i Dżak.

Dżak. Obwąchują kotlinę... ha! gady podłe! Znam ja ich! Każdy handlarz niewolników ma takich szpiegów, których daleko od siebie puszcza na zwiady.
Regina. Czy coś pewniejszego wiadomo?
Dżak. Murzyn, który szedł przez las do stacyi niemieckiej ze skórami antylop, mówił mi, że spotkał dwu tych żbików, leżących przy drodze. Pytali go również o nas, udając, że chcą się zgodzić do roboty. A no zaraz wyśpiewają prawdę.
Regina Gdzie?
Dżak. Pan Gala kazał prosić panią o pozwolenie wzięcia czterech najmocniejszych parobków i zrobienia małej obławki.
Regina. I owszem, idźcie, ale przekonajcie się naprzód, kim są i nie popełniajcie żadnego okrucieństwa.
Dżak. W każdym razie ja rewolwer w kieszeń schowam. To mnie doda odwagi a im szczerości i pokory. Nie ukradną mnie.
Regina. Zapewne o tem nie myślą.
Dżak. Tipu-Tip, ile razy miał napaść jakąś osadę a obawiał się silnego odporu, kazał zawsze swym psom kraść domownika, który pod pletnią drucianą o wszystkiem go objaśnił. Ale ci nie z jego bandy, bo całkiem czarni. No, Waniko, może się przyłączysz do nas i chłopca sobie przyprowadzisz.
Wanika. Dziękuję. Z panem Galą bym poszła, ale Dżak ma skrzydła przy nogach i tylko umie dobrze uciekać.
Dżak. Przecież takiego straszydła jak ty nie zobaczę. (Wychodzi).


SCENA VII.
Regina, Wanika, później Achtman.

Wanika. Straszydło! Od niego djabeł skóry by pożyczył, ażeby się oszpecić.
Regina (która zapieczętowała list, podając go). Zanieś ten list na stacyę, niech oddadzą kapitanowi statku. (Słychać pukanie do drzwi). Kto to? (Wanika oddala się, otworzywszy drzwi, przez które wchodzi Achtman). Pan Achtman, witam.
Achtman. Kto tu właściwie jest głową?
Regina. Każdy ma własną.
Achtman. Ale kto rządzi?
Regina. Nikt.
Achtman. No to mam zaszczyt pani oświadczyć, że tu od dziś musi rozkazywać jedna głowa, która będzie nas słuchać.
Regina. Co za »nas«?
Achtman. Bardzo źle, że pani swoich zwierzchników nie zna. My — to znaczy wschodnio-afrykańskie Towarzystwo niemieckie, które na mocy patentu cesarskiego i ugody z sułtanem założyło w Witu kolonię handlowo-przemysłową.
Regina. To mnie nic nie obchodzi i niczego nie uczy; chciałabym wiedzieć, na czem opierają się prawa zwierzchnicze panów i obowiązki posłuszeństwa nasze?
Achtman. Na tem, że ojciec Makary jest niemieckim misyonarzem a pani niemiecką siostrą miłosierdzia.
Regina. Pierwszy raz o tej godności słyszę. Nasza osada tylko graniczy z posiadłościami panów a nasza działalność nie ma w sobie nic niemieckiego, prócz potrzeby rozprawienia się z zuchwałą pretensyą, którą pan mi przynosisz.
Achtman. My nie jesteśmy w salonie, ale w dzikim kraju.
Regina. Rozmawiając z panem zapomnieć o tem nie mogę.
Achtman. Ja nie przyszedłem prawić grzeczności młodej kobiecie, ale...
Regina. Objaśnienie zbyteczne: z grzecznościami musiałbyś pan stąd wyjść natychmiast, a brutalnych uroszczeń gotowa jestem cierpliwie wysłuchać. Więc jak najkrócej: czego pan chcesz?
Achtman. Naprzód, ażeby towary państwa wysyłane były do Europy i przychodziły z niej przez naszą stacyę i na naszych okrętach, ażeby opłacały nam daninę komisową i cło... Mamy prawo wymagać tego za opiekę, jaką wam udzielamy.
Regina. Ależ w takim razie spór załatwimy prędko: panowie cofnijcie swoją opiękę,[3] z której ani teraz, ani na przyszłość korzystać nie myślimy, a nam zostawcie swobodę.
Achtman. Czy tę dumę bezpieczeństwa czerpie pani z owej hołoty, na czele której Gala rozbija po drogach karawany i kradnie ludzi? Istotnie, piękna armia!
Regina. Gala napada karawany zbójów i kradnie ludzi po to, ażeby ich uwolnić. Z jego zaś hołoty radzę panu drwić bardzo cicho.
Achtman. Co pani mnie straszysz bandą oprzyszków! Gdziekolwiek stanie jeden niemiec, tam go zaraz otoczy z całą swą grozą najpotężniejsze mocarstwo ziemi. My tu z jego cywilizacyą przynieśliśmy jego siłę, do nas więc, a nie do jakiegoś Gali, należy stłumienie handlu niewolnikami.
Regina. Głośniej rozlegałaby się wasza przechwałka po Afryce, gdybyście panowie to wielkie zadanie zaczęli spełniać.
Achtman. Właśnie w tym celu chcemy zapanować nad wybrzeżem i jego portami, ażeby nie miały dostępu okręty handlarzów ludźmi. Państwo wytworzyliście sobie przystań, która otwiera im drogę.
Regina. Dotąd nie zawinął do niej ani jeden tego rodzaju statek.
Achtman. Ale może przypłynąć jutro, pojutrze, mimo strasznych wojsk Gali. Zresztą w ulu afrykańskim nie myślimy być pszczołami roboczemi dla trutniów. Za dobrodziejstwa cywilizacyi musimy mieć korzyść handlu. To jest nasz rynek. Dopóki państwo sprowadzaliście i wywozili drobne ładunki, mogliśmy na to patrzeć pobłażliwie. Ale wy rozwinęliście dużą faktoryę, która naszym interesom szkodzi, zwłaszcza że przeciwko nim wobec ludności krajowej występujecie wrogo.
Regina. Skoro już pan wykrzyczałeś wszystko, co wam dolega, a ja bynajmniej przerażoną nie jestem, więc nie pozostaje mi nic innego, jak czekać, aż za jednym niemcem przyjdzie cała potęga jego mocarstwa i zmusi nas do ustępstwa, którego dobrowolnie nie zrobimy.
Achtman. Pani urągasz mnie? Pani wyzywasz do walki Niemcy? Czy zastanowiłaś się kim jesteś? Jaszczurka, kąsająca w łapę słonia, nie byłaby śmieszniejsza. Ja pani pokażę, czyj gniew drażnisz!
Regina (idzie do okna, otwiera je i woła). Chodźcie tu — dwaj!
Achtman. Co to ma być? (Wchodzi dwu murzynów).
Regina. Odprowadźcie tego pana na granicę naszej osady i nie pozwólcie tknąć nikomu, gdyby nas lub kogokolwiek obraził.
Achtman. Precz, chamy! (Wyjmuje rewolwer — murzyni wydzierają mu broń i chwytają go za ręce).
Regina. W drogę!
Achtman. Ja tu wrócę i na nosach udzielnych książąt zagram! (Oddala się).


SCENA VII.
Regina, później Makary.

Regina (sama). Ależ ja przecie nie jestem bezsilna! (Wchodzi Makary).
Makary. Co tu się stało, Regino? Kogo nasi ludzie wyprowadzili?
Regina. Awanturnika. Achtman przyszedł z żądaniem, ażebyśmy znieśli naszą przystań, poddali się Towarzystwu niemieckiemu, nie wyzwalali niewolników, słowem, ażebyśmy wyrzekli się niepodległości.
Makary. Nie przyjąłem ich zapomogi, nie mieszkamy na ich terytoryum...
Regina. Ale znajdujemy się w »sferze interesów niemieckich« — jak mówi dyplomacya berlińska; to dostateczne uprawnienie napaści i zaboru. I oni się mianują krzewicielami kultury!
Makary. Moje dziecko, od jednego ognia zapalają się teraz wszystkie jej pochodnie. Dawniej wybierałem między narodami, dziś już tylko między ludźmi. Niemcy nie wiele gorsi od innych. Poznałaś francuzów i anglików, czy sądzisz, że godniej postępują portugalczycy? Ot przed chwilą opowiadał mi w szkole jeden murzyn o ich gospodarce w Angoli. Osadzają tam swoich zbrodniarzów i pozwalają im trudnić się wszystkiem, a nawet utrzymywać apteki. Wyzyskują ciemny lud w wymianie towarów, oszukują przy miarach i wagach, rozpajają wódką, zarażają chorobami. Za stare mundury huzarskie, czerwony barchan, wstążki, paciorki szklanne i zapałki szwedzkie wyłudzają od krajowców skarby. Pewien namiestnik portugalski nie mogąc z biedaków wydobyć uciążliwych danin, wpadł na pomysł, który z pewnością oklaskano w Lizbonie: wszystkich płacących podatki mianuje majorami i ubiera ich w spódnice, szarfy wojskowe na biodrach i fezy tureckie. Tym sposobem powstały całe wsie takich majorów. Europa śmieje się z tego dowcipu, bo dla niej Afryka jest wielką sceną jasełek, bo w pogoni za zyskiem zgubiła sumienie i odnaleźć go nie chce. Nie wytrwamy, Regino kochana, mam przeczucie, że i tu nas zmogą.
Regina. Nie, ojcze, za zbyt krajowcy uświadomili sobie wartość naszych usiłowań i niecnotę opiekunów dotychczasowych. Zwyciężymy, chociażby tylko w obrębie naszego wpływu.
Makary. Dobrze, że nie wątpisz. Siła jest córką wiary. (Wchodzi Wanika).


SCENA VIII.
Ciż i Wanika.

Wanika. Przepływający okręt angielski zostawił na stacyi naszej list do ojca Makarego (podaje list Makaremu).
Makary. Przeczytaj Reginiu.
Regina (otworzywszy kopertę). Od Mortona z Madagaskaru. »Czcigodny ojcze. Pomimo odrzucenia mojej propozycyi, nie przestałem być waszym przyjacielem. I dlatego pospieszam ostrzedz was na podstawie niezawodnych wiadomości, że murzyńscy plantatorzy i gospodarze, którzy przez waszą i waszej krewniaczki działalność obawiają się ucieczek lub buntu niewolników roboczych, a królikowie murzyńscy — utraty dochodu z handlu ludźmi, knują przeciw wam złe zamiary pod kierownictwem Tipu-Tipa. Zamiarom tym sprzyjają ostrożnie niektórzy koloniści, kupcy i agenci europejscy. Nie lekceważcie tego doniesienia.«
Makary. Nie wolno ludziom czynić dobrze.
Regina. Więc i plantatorzy murzyńscy są przeciw nam? Czy to możliwe?
Makary. Czemuż by oni mieli być szlachetniejsi od amerykańskich lub azyatyckich? Tego samego czczą boga — interes. Wszędzie jednacy.
Regina. Trzeba w tej sprawie pomówić z Galą. (Do Waniki). Idź... Co tobie? Blada jesteś... chwiejesz się?
Wanika. Nie chciałam... opierałam się, ale tak namawiali... Inni pili, więc i ja... jedną szklaneczkę... (chwieje się coraz bardziej).
Regina (poważnie). Kto ci dał wódki?
Wanika (bełkocze uśmiechnięta.) Niemcy przywieźli beczkę... Ten pan, co go prowadzili, kazał ją rozczęstować między naszych ludzi... I mnie... (Siada przymykając oczy). Tu jadą... Powiedzieli, że i panią zaproszą... Ha, ha, ha. (Kładzie się).
Regina. Cywilizacya odbywa wjazd tryumfalny na beczce z wódką! Achtman przed naszym domem szynk założy. To wolno! (Wpada Gala).


SCENA IX.
Ciż i Gala.

Regina. I cóż panie?...
Gala. Nie spodziewałem się. Bądźcie zdrowi! Nie wrócę bez pomsty!
Makary. Na kim?
Gala. Wszystko mi jedno, kto urządził tę zasadzkę. Dwaj nasi robotnicy, którzy ocaleli i przynieśli mi tę okropną nowinę, wiedzą tylko, że w lesie był ukryty liczny oddział.
Regina. O czem pan mówisz?
Gala. Czterech zarąbano, a Dżaka wzięto żywcem. Odbiorę go! (Wylatuje).
Regina. Tipu-Tip?
Makary. Grzmi coraz bliżej...


AKT III.
(Dzieje się w mieszkaniu poprzedniem).


SCENA I.
Regina i ks. Feliks.

Ks. Feliks. Nikt tego nie wymaga. Rozumiem bardzo dobrze, iż czysty strumień naszej wiary, płynąc przez bagno dzikiego pogaństwa, musi się niem mącić. Kościół też oddawna uznaje i toleruje takie przejściowe, niedoskonałe postacie katolicyzmu. Wprawdzie ojciec Makary i pani własnowolnie, nie z potrzeby zastosowania się do umysłów ciemnych, zmieniliście głoszoną murzynom naukę religii, ale i na ten racyonalizm Stolica Apostolska zezwala, chociaż go za odszczepieństwo poczytuje.
Regina. A więc wszystko jest w porządku.
Ks. Feliks. Nie wszystko. Naprzód wasza stacya misyjna powinna się uznawać katolicką.
Regina. Ona jest tylko cywilizacyjną.
Ks. Feliks. To niczego nie wyraża. Powtóre, nawróceni przez was murzyni powinni się uważać za trzodkę owczarni katolickiej.
Regina. Kiedy my właściwie nikogo nie nawracamy, ale kształcimy.
Ks. Feliks. No to przynajmniej powinniście nazywać się dziećmi Ojca świętego.
Regina. Ach, nazwijcie nas sobie dziećmi, czyjemi chcecie, aby to nas tylko do niczego i dla nikogo nie zobowiązywało.
Ks. Feliks. Pani szanowna, każdy człowiek musi swoje cele związać z celami jakiejś zbiorowej potęgi, inaczej będzie samotnym atomem, błądzącym śród światów, które go zetrą. Przez siebie i dla siebie jedynie istnieć nie możecie, musicie bodaj zewnętrznie przylgnąć do większej od was mocy. Kropla wody sama jest niczem a połączona z innemi kroplami w oceanie staje się cząstką olbrzymiej siły. Czy zaś między potęgami świata można wskazać wspanialszą, szlachetniejszą, zaszczytniejszą dla należących do niej jednostek, niż Kościół?
Regina. Księże dobrodzieju, o ile w tym przedmiocie zachodzi różnica między naszymi poglądami, to jest ona tak wielką, że spór byłby daremnym. Nie mam nic przeciwko temu, ażebyście nas zaliczyli do swoich, bo tej niewinnej przyjemności nie żałowałabym również protestantom, mahometanom lub buddystom, tylko zastrzegam: niech to nas do niczego nie obowiązuje.
Ks. Feliks. Jakto można mówić bezwzględnie: do niczego! Wielkich ofiar nikt nie żąda, ale drobnej, lekkiej...
Regina. Mianowicie?
Ks. Feliks. Zwierzchnictwo Kościoła nad waszą — że tak powiem — parafią musi przecież mieć jakiś widomy dowód jej poddaństwa, zresztą nie poddaństwa — jeśli panią ten wyraz razi — ale dobrej woli, przywiązania do Stolicy Apostolskiej...
Regina. Czy ksiądz masz już gotowy pomysł takiego dowodu, czy go dopiero szukasz?
Ks. Feliks. Owszem, mam. Według oddawna przyjętego i bardzo słusznego zwyczaju nawrócona ludność krajów pogańskich wysyła do Ojca świętego pielgrzymów, którzy mu zawożą rozmaite dary i pieniądze. Otóż byłoby wielce pożądanem, gdyby z tutejszej okolicy...
Regina. Ani ja, ani ojciec Makary nie wydobędziemy z siebie tyle odwagi i bezwstydu, ażebyśmy biedaków, którzy z obawy głodu zabijają własne dzieci i ledwie mają czem żyć, obdzierali dla powiększenia dochodów papieża, najbogatszego człowieka na ziemi.
Ks. Feliks. Pani byś bogaczem nazwała też Chrystusa, kiedy napełnił kosze rybami i chlebem dla nakarmienia licznej rzeszy. Podobnie Ojciec święty — on miliony zbiera, ale miliony karmi.
Regina. Nie słyszałam o tem.
Ks. Feliks. A któż opłaca tę sieć misyj, która ogarnia całą kulę ziemską?
Regina. Jeżeli każda tyle go kosztuje, co nasza, wydaje jedynie na takich, jak ksiądz, wizytatorów. W każdym razie posiada dla siebie samego więcej, niż wszyscy dzicy murzyni razem. On raczej mógłby ich zasilić, bo większy czują brak żywności, niż religii.
Ks. Feliks. Możesz pani skąpić swych usług, ale nie powinnaś skąpić szacunku dla papieża. Żałuję, żem tę rozmowę prowadził i nie zaczekał z nią na powrót ojca Makarego z Zanzibaru.
Regina. Wątpię, ażeby on coś innego księdzu odpowiedział, bo dostroiliśmy nasze przekonania zupełnie. Wreszcie nie odstręczam od próby. Ojciec Makary zapewne dziś przyjedzie.
Ks. Feliks. Więc państwo stanowczo nie wyślecie pielgrzymów z darami do Ojca świętego?
Regina. Nawet temu przeszkodzę i odradzę, gdyby murzyni z namowy księdza przedsięwziąć ją chcieli.
Ks. Feliks. Setki stacyj misyjnych już odwiedziłem i pierwszy raz spotykam taki opór.
Regina. To smutne.
Ks. Feliks. Namyśl się pani, bo narażasz całe wasze istnienie. Jesteście otoczeni wrogami, Towarzystwo niemieckie was nienawidzi i mimo skargi ojca Makarego, prześladować nie przestanie. Jeżeli więc niemcy dowiedzą się, że odcięliście się nawet od nas, że już nad wami nic nie czuwa, prócz waszej pychy...
Regina. Jest to osłona równie słaba, jak papieska, a przynajmniej niekosztowna.
Ks. Feliks. Obawiam się gniewu bożego na tę siedzibę grzechu. O, Panie, ukarz mnie, żem jej nie umiał oczyścić i przybytkiem chwały Twojej uczynić. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. (Wchodzi Morton).


SCENA II.
Ciż i Morton.

Morton. Na wieki wieków.
Regina. I pan bądź pozdrowiony, żeś nas odwiedził.
Morton. Wcześniej to zrobić pragnąłem. (Do ks. Feliksa). Dzień dobry. Nie uciekaj że ksiądz, przecie obu nam gościnności pani wystarczy.
Ks. Feliks. Dla mnie tu już niema miejsca, pan je może dla siebie znajdziesz. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. (Wychodzi).


SCENA III.
Regina i Morton.

Regina. Chyba papież, bo o nim głównie pamięta.
Morton. Czemuż to jezuita odszedł jak wyżęty?
Regina. Wyobraź pan sobie, żąda od nas, ażebyśmy nakłonili murzynów do zebrania składek dla papieża i urządzenia mu pielgrzymki.
Morton. Widocznie jakąś skrzynkę ubóstwa w Watykanie trzeba dopełnić.
Regina. Serdecznie panu dziękuję za list ostrzegający. Tegoż samego dnia smutny wypadek przekonał nas, że nie jesteśmy dość bezpieczni.
Morton. Dżak został porwany przez ludzi Tipu-Tipa.
Regina. Czy rzeczywiście byli to jego ludzie?
Morton. Niestety, wiem o tem z pewnego źródła.
Regina. Gala puścił się ze swym oddziałem w pogoń i przepadł bez śladu. Oswobodzona przez niego dawniej dziewczyna, która go ubóstwia i tajemnie kocha, wyszła przed kilku dniami z zamiarem odszukania...
Morton. Bądź pani na to przygotowaną, że wszyscy troje, jeśli żyją, spotkają się u Tipu-Tipa.
Regina. Ach, gdyby grób miał usta, nie przemawiałby zimniej i straszniej od pana. Chyba pan lekceważysz i życie tych nieszczęśliwych i mój spokój...
Morton. Nie pani, tylko znam położenie i pragnę was ocalić. Piętnaście lat przebywania w Afryce nauczyło mnie rozumieć jej stosunki i obliczać możliwości. Skutkiem tego dawno już pozbyłem się tych złudzeń, które pani gęstym obłokiem przesłaniają rzeczywistość. Wierz mi pani, kto tu przybywa z poetycznemi rojeniami, kto chce działać z wzrokiem utkwionym w wielkie cele cywilizacyi, ten co najwyżej zdoła zmarnować własne życie. Wy oboje, a zwłaszcza pani zapatrzywszy się w podniosłe ideały, nie widzisz wcale, co się naokoło dzieje. Murzynów uważasz pani za baranów, a europejczyków — za zdzierców ich wełny. A tymczasem jedni i drudzy są czemś gorszem.
Regina. Co do drugich nie mam złudzeń.
Morton. Gdzie tam! Sądzisz pani, że pierwsi są przewrotni, ale nie przypuszczasz, że są głupi i przez to bardzo niebezpieczni. Na wybrzeża Afryki od lat paru zlatują się przedsiębiorcy wszystkich prawie państw europejskich, którzy mniemają, że potrzebują wytarzać się w tutejszych skarbach, jak jeże w jabłkach, a łupy same na kolce im nalezą. Przekonawszy się o swej omyłce i trudnościach walki, zaczynają pokonywać współzawodników jątrzeniem instynktów ludności czarnej przeciw białej. Dziki człowiek, jak dziki zwierz: podda się woli pogromcy, będzie mu ulegał, przez kije skakał, dopóki raz go nie zadrapie i krwi nie zobaczy. Wtedy rzuca się, rozszarpuje i zagryza. Najświeżsi i najchciwsi koloniści niemieccy budzą nieopatrznie i spuszczają z uwięzi ten drzemiący orkan; jeżeli on rozszaleje się, ich również zgładzi, zwłaszcza że zaskoczy nieprzygotowanych i że ma istotne powody do wywarcia na nich swej wściekłości. Bo to są pogromcy najbrutalniejsi.
Regina. A niech ich zwieje! Myśmy od nich się odczepili, nas więc za sobą nie pociągną.
Morton. Przepraszam, ale rozumujesz pani jak konwalia rosnąca pod lasem, po którym ma przejść trąba powietrzna i wyłamać drzewa. A przytem, jak się pani zdaje: kto ostatecznie rozkiełzna tę burzę i ujmie w swe ręce jej wodze? Handlarz niewolników, najpotężniejsza siła w Afryce, u nas Tipu-Tip.
Regina. Czemuż go osadnicy europejscy niezgnębią, nie wypędzą, nie...
Morton. Bo on jest tylko jednym kręgiem olbrzymiego węża, bo go się boją, bo (ciszej) mają z nim lub innymi handlarzami niewolników tajemne układy.
Regina. I wy? I anglicy?
Morton. Wolno mi tylko odpowiedzieć pani ogólnie, że i my... jesteśmy... przez nasze interesy... poniekąd skrępowani.
Regina. O, ziemio, jakże ty podłością cywilizowaną obrosłaś! Panie Morton, przecie chyba przywiodła cię tu życzliwość dla nas. Co mamy robić?
Morton. Kiedy tu osiedlaliście się, radziłem nie drażnić Tipu-Tipa.
Regina. A teraz?
Morton. Gdzie ojciec Makary?
Regina. Wyjechał do Zanzibaru ze skargą na tutejsze Towarzystwo niemieckie, które rozpaja wódką i buntuje naszych murzynów.
Morton. A teraz radzę państwu, jak tylko ojciec Makary wróci, porzucić wszystko, siąść na mój okręt i uciec dokądkolwiek, gdzie są warunki większego bezpieczeństwa i pomyślniejszej działalności. Z tą radą przybyłem.
Regina. Musiałabym uwierzyć w nieomylność pańską i wszystkie jej proroctwa, ażeby opuścić to, co stworzyłam i ukochałam. Po za tą osadą, szkołą, lecznicą, pracą dla dobra tych czarnych barbarzyńców nie mam innego celu, nie miałabym czem zapełnić życia i znieczulić serca na ból strasznych wspomnień.
Morton. Przeniesiesz pani tylko swój cel w inne miejsce.
Regina. Nie, nie!
Morton. Winienem pani wytłomaczyć moje natręctwo. My, anglicy podlegamy bardzo niewielu przymusom i dlatego nakładamy sobie dobrowolnie rozmaite obowiązki, jak gdyby dogadzając popędom, odziedziczonym po przodkach, mniej niż my swobodnych. Jeśli nam brak osób bliższych, zwracamy się do dalszych. Na całem wschodniem wybrzeżu Afryki niema ani jednego tak czcigodnego apostoła angielskiego, jak ojciec Makary, ani jednej tak szlachetnej i rozumnej angielki, jak pani. Pochodzicie z narodu, który lubię, spadliście tu, jak dwie zbłąkane gwiazdy po to tylko, aby ludziom jaśnieć, nikt was nie broni, a wszyscy nienawidzą; jesteście parą sierot i tułaczów... Oto powody, które mi każą być waszym przyjacielem. Mój ojciec i poprzednik na Madagaskarze z długoletnim uporem i znacznym kosztem kształcił w Londynie murzyna, którego chciał zrobić znakomitym inżynierem a który ucywilizował się tyle, ile pawian w licznie odwiedzanym ogrodzie zoologicznym. Mnie opanowała słabość dla was.
Regina (podając mu rękę). Szczera życzliwość pańska rozrzewnia mnie; ale czy ona nie powiększa panu naszego niebezpieczeństwa?
Morton. Ono jest groźniejsze i bliższe, niż sądzą nawet ci, którzy go oczekują. Moja szczerość w ostrzeżeniu was musi się zatrzymać na tym punkcie, w którym dotknęłaby tajemnic mojego urzędu. Jeśli tedy robię wrażenie człowieka życzliwego, to zawierz mi pani, że nie przyjechałem tu z Madagaskaru dla lekkomyślnego nastraszenia was przywidzeniem. (Wsuwa się Wanika).


SCENA IV.
Ciż i Wanika.

Regina. Wanika! Ach, jakże zbiedzona, wynędzniała! Nieroztropne dziecko!... Nie słuchałaś mnie... Po co było narażać się daremnie na trudy! Naturalnie o Gali nic nie wiesz...
Wanika (słabym głosem). Oddział jego wybity do szczętu.
Regina. Przez kogo?
Wanika. Przez Tipu-Tipa.
Regina. Kto ci mówił?
Wanika. Widziałam zdala kości. Nie mogłam się zbliżyć, bo je dogryzają hyeny i szakale.
Regina. Gdzie?
Wanika. O pięć mil stąd. Wyszedłszy, udałam się prosto ku lasowi, w stronę, w którą pan Gala pojechał. Po drodze ludzie opowiadali mi, że spotykali go pędzącego ku północy, a przedtem jakąś bandę, uciekającą z człowiekiem przywiązanym do dwu koni. Ale wreszcie straciłam wszelki ślad, nikt nie umiał mi dać wskazówki. Szłam jednak ciągle. Ażeby się zabezpieczyć od handlarzów i gwałcicieli, wzięłam z apteki pani kilka plastrów, naciągających bąble, i przykładałam sobie na piersiach i nogach. Ile razy więc wpadłam w niegodziwe ręce, pokazywałam rany i przekonywałam, że cierpię na bardzo zaraźliwą chorobę. Natychmiast mnie puszczano. Wreszcie przyczepiłam się do jakiegoś wędrownego czarodzieja, który szedł również na północ i obiecał mnie wyleczyć. On to wywiedział się o losie naszej drużyny i zaprowadził mnie na miejsce, gdzie poległa. Podobno Dżaka Tipu-Tip wypytywał o coś, włożywszy mu stopy w ognisko, a potem kazał powiesić. Kruki go prędko objadły.
Regina (w pognębieniu). Nad nami już krążą...
Morton. Gala także zabity?
Wanika. Ludzie mówili, że mu Tipu-Tip własną ręką wypalił na plecach swoje nazwisko i odesłał go do domu, ażeby ten znak państwu pokazał. Myślałam, że tu jest.
Morton. To źle, kiedy rozbójnik tak zuchwały.
Wanika. Oj, źle panie. Ze wszystkich stron ciągną tu gromady murzynów, którzy grożą, że wszystkich białych wymiotą do morza.
Morton (do Reginy). Czy pani słyszysz? Na wątpliwości już czasu tracić nie można. Wracam do mojego statku, który was oczekiwać będzie. Pani Regino, bądź rozumną. Ci dzicy, którzy was zaleją, wiele ucierpieli od białych, więc będą mściwi dla wszystkich, nawet dla swych dobroczyńców.
Regina (j. w.). Jeśli ojciec Makary się zgodzi... Do widzenia.
Morton. Przecie nie ten złamany starzec twoim, ale ty pani powinnaś być jego przewodniczką (wychodzi)


SCENA V.
Regina i Wanika.

Regina (chodzi w zamyśleniu). Opuścić to miejsce, gdzie on niezapomniany zmartwychwstał w myślach i marzeniach moich, gdzie duch jego rozpłynął się w moim, gdzie serce już tylko płakało cichemi łzami żalu, uciec — dokąd, po co?
Wanika. Pozwoliłabym sobie wyłupić jedno oko, aby drugiem go zobaczyć, zaklinować jedno ucho, aby drugiem go usłyszeć! Bodaj mnie ogarnęła najzjadliwsza zaraza a wiatr włóczył po wszystkich drogach, któremi chodzi Tipu-Tip.
Regina. Mogę stracić życie? Jeśli ono ma być tylko ogromną boleścią wtłoczoną w drobinę czasu, z uśmiechem rzucę się w objęcia śmierci.
Wanika. Skoro go wypuścił, to zabić nie chce.
Regina. Tak, rojenia ludzkie — to lotna, łatwo rozprężająca się para, którą wyobraźnia rozpościera po szerokiej przestrzeni świata i obrzuca blaskami jego świateł, a którą rzeczywistość oziębia i sprowadza do kilku szarych, cierpkich kropel. O czem ja marzyłam a co mi los przyznał!
Wanika. Może gdzie leży chory... sam, jedynie pod opieką krzaka...
Regina. Kiedy chciałam żyć samotna, wyklęto mnie; kiedy chciałam być sprawiedliwą wagą pracy ludzkiej — unieszczęśliwiono mnie; kiedy chciałam tu spędzać z umysłów noc barbarzyństwa, z serc dzikość pożądań a z życia nędzę i krzywdy — skazano mnie na zagładę. Czy ród ludzki jest rzeczywiście tak nikczemny, czy tylko jego nikczemność tak śmiałą, a uczciwość bojaźliwą?... (Do Waniki). I ty nie masz swojej wiosny, biedne dziecko! Nie myśl, bo każda myśl dziurawi duszę, przez którą potem szczęście przelata jak woda przez sito.
Wanika. Czy też pan Gala żyje? (Wchodzi Makary).


SCENA VI.
Regina, Wanika i Makary.

Makary (za sceną). Zaraz, zaraz, poczekaj (wchodzi). Jak się masz, drogie dziecko? (Całuje Reginę).
Regina. Dobrze, mój ojcze.
Makary. Spotkałem księdza Feliksa, któremu powiedziałem, że jeśli nie chciał wziąć od ciebie rozumu, to więcej nic nie dostanie nawet dla papieża.
Regina. Cóż konsul niemiecki?
Makary Bardzo grzeczny, obiecał przypiłować kły Towarzystwu, prosił tylko, ażebyśmy nie buntowali krajowców przeciwko niemcom, a prosił tak usilnie, jak gdyby lękał się o swych rodaków. Ma zresztą powód być dla nas grzecznym a o swoich niespokojnym. Mówiono mi, że murzyni, oburzeni na zamknięcie brzegów strażą celną, odgrażają się niemcom napaścią i chcą ich wygnać.
Regina. Podobno nietylko ich, ale wszystkich europejczyków.
Makary. Czy to byłoby dziwnem? Wszyscy dmuchali w ten komin, myśląc, że tylko innych osypią sadze a sami się uczernili. Przekłuli buntowi dziurki, a on sobie rozedrze czeluść. Znana historya!
Regina. Ale ten wylew może i nas unieść, zwłaszcza że już nam porwał...
Makary. Nie, my śród tych fal stać będziemy jak latarnia morska, bośmy tylko świecili i wskazywali drogę.
Regina. Nasz Aureli również był dobroczyńcą robotników, a jednakże go spalili.
Makary. Reginiu moja, przesunęłaś mi przed oczami ten święty cień ze straszną wróżbą. Zdaje mi się, że tu stoi, że patrzy na nas smutnie, że ku nam wyciąga ręce.. Czyżby nadeszła chwila, w której mają się połączyć dusze nasze? Ha, nie zapłaczę (milczy). Nie, my jeszcze zostaniemy... Murzyni nas lubią, szanują a mnie jak dzieci stracha się boją i uważają za czarodzieja. Snują się w okolicy gromadki, ale nie zdradzają złych zamiarów.
Regina. Był u mnie przed chwilą Morton, który umyślnie przyjechał, ażeby nas ostrzedz i z sobą zabrać.
Makary. Dobry to człowiek, ale prawdziwy funt sterling angielski: rzetelnej próby, tyle zawiera złota, ile wyraża, oddaje się jednak tylko w zamianie za równą wartość. Chce nas pozyskać, bo anglicy w Madagaskarze wpływ stracili. Zresztą, dobry aniele, jeżeli się obawiasz, jedźmy; twoja wola jest zegarem, moja — jej skazówką.
Regina. O, nie, tego miejsca, a nadewszystko tych naszych ludzi porzucić niepodobna, dopóki nie będziemy istotnie zmuszeni. A jeżeli ci sami murzyni, przy których dobru stanęliśmy na czatach, jak ojciec z matką przy dzieciach, zdradzą nas, nie będziemy już chyba w rodzie człowieczym szukali celów dla życia i uciekali przed śmiercią. Pójdziemy bez oporu za siłą, która nas pcha tam, gdzie poszli nasi ukochani. Niech więc nas rozgniecie koło świata jak dwa drobne kamyki, które mu przeszkadzały gładko toczyć się po swej kolei. Prawda, ojcze?
Makary. Dusza moja jak mogiła pozieleniała i zakwitła pragnieniami pod twojem tchnieniem i światłem. Chwilami zapominałem, że w niej noszę grób z dwojgiem dzieci. Ale gdy mi go teraz otworzyłaś, gotów jestem do nich odejść. Bo czemże ja jestem, gdy przestanę być apostołem? Starą łzawnicą, którą niech rozbije, kto chce. Jedynie ciebie byłoby mi żal zostawić i za sobą pociągnąć.
Regina. Ojczulku, my albo istnieć będziemy razem, albo — nie. Tyle lat życia mojego, ile twojego. Oparliśmy się o siebie jak dwa padające drzewa: gdy jedno runie, drugie za nim runąć musi.
Makary. Oj, nie, młodość nie może tak ściśle wiązać się ze starością. Ty jeszcze...
Regina. Ja jeszcze, dłużej niż ty ojcze, mogłabym chodzić po tej ziemi, gapić się na jej widoki, oddychać jej powietrzem, zjadać jej płody, dążyć robaczymi ruchami jej mrowisk do robaczych celów — wiem o tem. Ale to mnie nie zachwyca i nie nęci.

Makary. Dlaczego my tak rozmawiamy, jak gdybyśmy stali przed toporem, który jedną lub dwie głowy odetnie? Przecie, Reginiu kochana, nikt jeszcze na śmierć naszą nie dzwoni. Co los o nas postanowił, niech sobie wykona, a my tymczasem załatwmy rachunki z dniem dzisiejszym, skoro on do nas należy. Jakiś biedak, który przywędrował z daleka, chce czegoś ode mnie. Trzeba go wysłuchać... (Idzie do drzwi i otwiera je). No chodź, bracie. (Wchodzi murzyn).

SCENA VII.
Ciż i Murzyn.

Makary (do murzyna, który klęka i uderza czołem o ziemię). Jesteś człowiekiem — wstań (murzyn wstaje). Czego żądasz?
Murzyn. Ażebyś panie był tak miłosiernym, jak źródło pustynne, jak drzewo owocowe, jak krzak cienisty, jak lekarz dobry...
Makary. Cóż ja mam ci zrobić?
Murzyn. To, czego nie zrobi wielka góra, która nie nachyli swego szczytu, ażeby na niego weszło słabe jagnię, ani wielka droga, która nie skurczy się, ażeby znużonemu wędrowcowi oszczędzić trudu...
Makary. Jeżeli potrzeba twoja jest pilną, to mowa powinna być prędką. O co ci chodzi?
Murzyn. Choroba obżera dziecko moje, dziecko jedyne. Już mu ogryzła skórę, teraz odrywa ciało od kości...
Makary. Przywieź je do naszej lecznicy.
Murzyn. Daleko mieszkam, dłużej stąd iść muszę do domu, niż słońce przez dzień po niebie.
Makary. Więc cóż ci poradzić mogę?
Murzyn. Bóg tyle wam dał ze swojej władzy, że możecie dokonać cudu i uratować dziecko moje.
Makary. A to w jaki sposób?
Murzyn. Zjedz panie jeden z tych daktylów (pokazuje dwa daktyle na gałązce).
Makary. Po co? Skąd ci taka dziwna myśl przyszła?
Murzyn. U nas zdawien dawna przechowuje się wiara że człowieka umierającego uzdrowi tylko święty, którego Bóg sobie upodobał i który zje jeden z dwu zrośniętych daktylów a drugi odda na lekarstwo choremu.
Makary. Jest to, mój bracie bezrozumny przesąd, w którym ja cię utwierdzać nie mogę.
Murzyn. Nie bajka to panie, sam widziałem cud taki.
Makary. Nie cud, ale przypadek.
Murzyn (błagalnie). Niech i mnie on się zdarzy.
Makary. Zwróć się do czarodzieja, który go sprowadził.
Murzyn. Już nie żyje, a gdyby nawet żył, Bóg by mu odebrał tę moc, bo tobie panie dał większą. Teraz tyś jego wybraniec, przez ciebie on objawia się i działa.
Makary. Jestem człowiek podobny tobie, żadnej nadprzyrodzonej siły nie posiadam.
Murzyn. Tak mówisz panie, bo mi skąpisz litości, bom na nią w oczach twoich nie zasłużył, bom proch, który się przylepił do twojej podeszwy. Ha, niech się spełni wola twoja: już do domu nie wrócę, na dziecko nie spojrzę; przecież jakieś drzewo zmiłuje się nade mną i da mi gałąź, na której zawisnę i uduszę boleść.
Makary. Ustępuję twojej rozpaczy, nie zabobonowi; daktyl zjem, ale upewniam cię, że to dziecku wcale nie pomoże. Który?
Murzyn (podając daktyle drżącą ręką). Którykolwiek.
Makary (odłamuje daktyl i zjada). A opowiedz ludziom, że cię uprzedziłem o niedorzeczności tej wiary.
Murzyn (padając mu do nóg). Dziękuję ci, panie dobry.
Regina. Jacyż oni są nieszczęśliwi w swej ciemnocie!
Wanika (do murzyna). Wy skąd?
Murzyn (zmieszany). Z Nepalu.
Wanika. A gdzie Tipu-Tip?
Murzyn. Niech przyrośnie do ziemi, niech mu przez ślepie węże do czaszki wlezą i gniazdo sobie w niej uścielą. Wam on nawet paznokci nie przyłamie, bo czarodziejskiej potęgi ojca Makarego się boi, ale nas kosi, jak trawę... Wdzięczny niewolnik stopy wasze całuje. (Wychodzi).
Wanika. On nie z Nepalu, bo ma zęby spiłowane podobnie do mojego plemienia. A u nas o wierzeniu w daktyle nie słyszałam. Czy nie szpieg? Muszę go jeszcze wybadać? (Oddala się).


SCENA VIII.
Makary i Regina.

Makary. Szczerość udać najtrudniej... Wanika majaczy.
Regina. Ma ona powód być podejrzliwą. Dziś wróciła z dalekiej wycieczki w okolicę dla wywiedzenia się o Dżaku i Gali.
Makary. No i cóż — głucho?
Regina. Żadnej pewnej wiadomości dotąd niema, chociaż zdaje się, że...
Makary. Nie kryj Reginiu, podziel się ze mną nawet pogłoską.
Regina. Zdaje się, że Dżaka już nie odzyskamy.
Makary. Zabity, czy sprzedany w niewolę?
Regina. Prawdopodobnie sprzedany.
Makary. To go odnajdę i wykupię. Widocznie już nie mogę odbywać dłuższych podróży, bo czuję zawrót głowy i mdłości... Na dworze skwar łazienny. Wyprażyłem się okropnie (siada). Och! A o Gali nie złapała Wanika jakiej wieści?
Regina. Snują ludzie różne plotki, ale z domysłów.
Makary. Czyżby i on wpadł w potrzask zbója? Zawsze z nim szczęśliwie walczył, roztropny... Co mnie się stało? Tak, starość karze bólami za nadużywanie jej wątłych sił... Pójdę do swego pokoju, położę się, odpocznę... (Wstaje i zatacza się, Regina go podtrzymuje). O, zniedołężniałem... tak nagle...
Regina. Ja ojca odprowadzę.
Makary. Chyba zaniesiesz, bo nogi mi zmiękły... Usiądę... Cóż to znowu... Ziemia z pod nóg ucieka... (Siada). Jakaś ciężka choroba zapowiada mi swoje uściski... Tylko niech będą mocne... Od rana czułem się zupełnie zdrów... W gardle ślina schnie jak w piecu... Daj mi wody (Regina nalewa szklankę wody i podaje mu). Nie mogę... mdło, obrzydle mdło... (Krztusi się). Prawie nic nie jadłem, oprócz pomarańczy... i tego daktyla. Jakże dławi...
Regina. Gdzie ojca głównie boli?
Makary. W całem wnętrzu... Doznaję takiego wrażenia, jak gdybym był... otruty.
Regina (z krzykiem) Otruty?
Makary. Złudzenie — przecie nie ten daktyl...
Regina. Aaach!
Makary. Co ty mówisz?
Regina. Naturalnie daktyl tego... poczciwego człowieka zaszkodzić nie mógł. To chwilowa przypadłość, na którą znajdę lekarstwo w mojej apteczce. (Odchodzi do szafy).
Makary (coraz bardziej słabnącym głosem). Reginiu... Ja chyba... umieram... Ściska... kłuje... szarpie... Reginiu?
Regina. Co, ojcze?
Makary. I ty wierzysz, że dusze są nieśmiertelne?
Regina. Wierzę.
Makary. Więc ja gdzieś w przestrzeni spotkam mojego Aurelego i Cecylię, nigdy z nimi się już nie rozłączę. Prawda? Jak to lekko umierać z tą wiarą...
Regina. Nie, ojcze, ty tylko jesteś znużony, zasypiasz, potrzebujesz odpoczynku...
Makary. Potrzebuję... długiego... Czuję, że śmierć przecina już ostatnie nici życia... Widzę ich, z wysoka lecą ku mnie dwa białe anioły... już są niedaleko... już słyszę szum ich skrzydeł... już są... pieszczą mnie. Dzieci drogie, moje, moje!... Nikt mi ich nie odbierze, ani ziemia, ani ogień, ani źli ludzie... Zaraz odlecę z wami... Ale Regina? Aureli... Regina? Nie unoście mnie, bo ona sama została. Aureli... Regina, Regina!
Regina. Ojcze, jestem przy tobie... oprzej głowę na mojem ręku... zaśnij kochany...
Makary. Jesteś — a oni? Dzieci moje... Są... są... Jesteśmy wszyscy razem... Ach! (umiera).
Regina. Skonał! Ci, którym szlachetnie służyłeś, otruli cię, a tych, których kochałeś nie spotkasz. Przebacz mi czcigodny męczenniku to kłamstwo, którem ci ulżyłam rozstanie ze światem. Opuściłeś go bez przekleństwa i poszedłeś w wieczność bez rozpaczy. Niech tylko ja umrę, patrząc w potworne oblicze prawdy... (Wchodzi Wanika).


SCENA IX.
Regina i Wanika.

Wanika. Ten człowiek jest łotrem... Śmiał się i uciekł. Kiedy go dogoniłam i jeszcze pytałam o Tipu-Tipa, powiedział mi: »Dopóki ojciec Makary żyje, żaden murzyn nie odważy się napaść waszego domu z obawy przed zemstą czarownika.« Nie wiem, jaką on miał myśl, ale niedobrą, bo mu dyabeł przez oczy rogi wytykał.
Regina. Ojciec Makary już nie żyje, ten murzyn go otruł.
Wanika. O, morze, wylej się na ziemię i zatop zbrodniarza! (Zbliża się do Makarego, klęka i całuje go w rękę). A gdzież Bóg był, że cię nie ostrzegł? Ojcze, do kogoż my teraz przytulimy się, kiedy ty od nas odszedłeś? Do pani naszej, jeśli nami wszystkimi za śmierć twoją nie pogardzi.
Regina (która z twarzą rękami zakrytą stała zamyślona). Waniko... idź do lecznicy i powiedz chorym, którzy mogą wstać, ażeby z niej wyszli; osłabionych niech ludzie nasi wyniosą na pole.
Wanika. Wyjeżdżamy stąd? Ale czy nas w drodze nie napadną gromady murzynów, które naokoło czernią się jak chmury?
Regina. Idź, tylko wprzódy uściśnij się ze mną. (Zarzuca jej ręce na szyję i całuje). Bądź zdrowa. Jeżeli Galę odnajdziesz, powiedz mu ode mnie, że powinien cię kochać.
Wanika. Pani mnie zostawi?
Regina. Nie, ale idź, moja przyjaciółko i dopilnuj, ażeby tak zrobiono, jak mówiłam.

Wanika (wybiega z płaczem). Co to się dzieje?! Boże, gdzie ty jesteś?

SCENA X.
Regina, później Gala.

Regina. Jedna zła wola posiada moc odebrania życia bohaterowi, którego imię powinno być powtarzane ze czcią w dziękczynnym pacierzu ludzi; jedna kropla trucizny może pokonać największe siły — ducha. Taką jest wspaniała prawidłowość świata — a to jego dowód! Natura nie pozostawiła trupom świadomości, ażeby z łona ziemi nie wybuchał głośny chór ich śmiechu, któryby zagłuszył wszystkie pragnienia życia. Trupy milczą i swym pozornym smutkiem zachęcają ludzi do walki o byt. Zagryzaj się i zażeraj rodzie człowieczy, dzikszy i głodniejszy od zwierząt, już my ci przeszkadzać nie będziemy. Ojcze Makary spieszę za tobą. Gdybyś mógł otworzyć oczy i nie widzieć tej ohydy, przed którą je zamknąłeś, pragnęłabym, ażebyś zobaczył, z jakiem zadowoleniem ja na nią patrzeć przestaję. Na karm tym smoczym paszczom, które się w około nas rozwarły, nie zostawię nawet ciał naszych, rozwieję je w dym, który błąkając się po przestrzeni, spotka może gdzieś w niej i miłością przyciągnie lotne szczątki twojego kochanego syna a mojego męża. (Wchodzi Gala).


SCENA XI.
Regina i Gala.

Gala. Pani, czy to echo prawdy obiega usta tłumu, zgromadzonego przed domem? Ojciec Makary otruty?
Regina. Tak.
Gala. A ja bezsilny, napiętnowany nędzarz, ani zemsty, ani obrony dać pani nie mogę. Platatorowie rozpuścili swoich niewolników na grabież, wodzowie prowadzą swe plemiona przeciw białym, Tipu–Tip i inni handlarze przywodzą rozjuszonym hordom, całe to bagno wylewa się tu, a nie przebaczy nikomu. Pani, to Europa swoją obłudną i samolubną cywilizacyą zerwała tamy barbarzyństwa. Ratuj się pani na jakikolwiek okręt, zdążymy jeszcze uciec!...
Regina. Przy brzegu czeka nas na swym statku konsul angielski z Madagaskaru, Morton. Weź pan Wanikę, schrońcie się z nią do niego i podziękujcie mu za dobre chęci. Ja jestem bezpieczna, za chwilę uwiadomię was o miejscu mojego pobytu.
Gala. Pani, tu nie można być bezpiecznym.
Regina. Nie lękaj się pan — ja będę. Daj mi rękę (ściska ją) i nie trać czasu.
Gala. Nie rozumiem.
Regina. Zrozumiesz, tylko nie ociągaj się. (Do odchodzącego Gali). Panie Galo, kochaj Wanikę, ona twej miłości godna! (Gala wychodzi).


SCENA XII.
Regina sama.

Regina (idzie do drzwi i zamyka je). Więc jestem już po za światem, po za knieją człowieczą!... Ha, jak lekko, nic nie boli! (Oblewa ścianę naftą i podpala ją). Obiegnij płomieniu te ściany i sklep nad nami grób Aurelego. (Wyjmuje z szafy flaszeczkę). Takie krople ściekają z życia w kielich na ostatni toast marzycielom. (Pije. Za sceną słychać gwar i krzyki). Szalej dziczyzno, znieprawiona i rozpojona przez cywilizacyę, już ja na twoje wycia ogłuchnę. (Ponowne krzyki). Ojcze, ty drgnąłeś, że na moich ustach zastygnie złorzeczenie? (Opada przy Makarym). Drogi przyjacielu, ja nie umieram w zwątpieniu zupełnem, to nie było całkowite kłamstwo, którem cię uśpiłam. Nie tak, jak sądziłeś i pragnąłeś, ale i ja wierzę w nieśmiertelność dusz. Jeżeli najdrobniejszy atom nie ginie w naturze, choć się od swych związków odrywa i wyzwala, to również ludzkie myśli i uczucia, chociaż bezimienne i z innemi spojone, pozostają na wieki w duchu świata. Co z dusz naszych wyszło, to trwać będzie. Gala, Wanika, ci wszyscy, po których rozpostarł się nasz wpływ dobroczynny, przedłużą życie nasze za grobem i podadzą jego nić pokoleniom następnym. Ojcze... ja nie kłamałam... Biegnijcie myśli moje w czas daleki i rodźcie nowe... Odlatują... Ojcze!... Aureli!... Jesteśmy już tylko powietrzem świata... przestajemy istnieć a istniejemy... Aureli... Ojcze Makary...

Głosy (za sceną). Dom podpalony!... Niech żyje Tipu-Tip!

SCENA XIII.
Tipu–Tip.

Tipu-Tip (staje w wyłamanych drzwiach, a za nim tłum murzynów). Ha, ha, ha!

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Świętochowski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — francuskiego
  2. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — Feliks
  3. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — opiekę