Strona:Pisma V (Aleksander Świętochowski).djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dżak. Nie rozejrzałem się, bo w kilka tygodni z innymi uciekłem.
Wanika. Nie złapali?
Dżak. Toż bym przecie u ojca Makarego nie służył i tych pak dziś nie paproszył. Chociaż nie z jednego jeszcze sznurka urwać się musiałem. Towarzysze moi ciągle powtarzali: zmykaj jak najdalej, gdzie arabowie nie docierają, bo to psy najzażartsze. Zawędrowaliśmy aż do Bakuby. Chciano nas zarżnąć na grobie wodza, który właśnie umarł, ale wyprosiliśmy się obiecawszy przywieść soli, którą tam bardzo lubią lizać. Trzeba było znowu uciec. Nazajutrz w drodze spotkaliśmy inne plemię, idące na łowy do lasu, gdzie mieszkali ludzie na gałęziach drzew. Wódz darował nam życie pod warunkiem, że weźmiemy udział w wyprawie, o której bogaty łup dbał bardzo, gdyż jakiś handlarz obiecał mu za każdego zdrowego niewolnika cztery funty prochu lub pięć łokci tkaniny europejskiej. Nie było rady — przyłączyliśmy się. Ach okropne to polowanie! Napadnięci bronili się mężnie, ale schwytano trzydziestu — ja sam dwu. W powrocie jednak zauważyłem, że wódz szepnął coś do swych przybocznych i nas wskazał. Zrozumiałem — a ponieważ noc zapadła, zniknęliśmy w gąszczach. Długo żyliśmy w lasach, jak zwierzęta, unikając ludzkiego wzroku. Nareszcie przybyliśmy do urorów. Jak mówiłem — jestem do nich podobny, więc myślałem, że spocznę między nimi. Wódz nawet przyjął nas bardzo