Strona:Pisma V (Aleksander Świętochowski).djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Makary. Dusza moja jak mogiła pozieleniała i zakwitła pragnieniami pod twojem tchnieniem i światłem. Chwilami zapominałem, że w niej noszę grób z dwojgiem dzieci. Ale gdy mi go teraz otworzyłaś, gotów jestem do nich odejść. Bo czemże ja jestem, gdy przestanę być apostołem? Starą łzawnicą, którą niech rozbije, kto chce. Jedynie ciebie byłoby mi żal zostawić i za sobą pociągnąć.
Regina. Ojczulku, my albo istnieć będziemy razem, albo — nie. Tyle lat życia mojego, ile twojego. Oparliśmy się o siebie jak dwa padające drzewa: gdy jedno runie, drugie za nim runąć musi.
Makary. Oj, nie, młodość nie może tak ściśle wiązać się ze starością. Ty jeszcze...
Regina. Ja jeszcze, dłużej niż ty ojcze, mogłabym chodzić po tej ziemi, gapić się na jej widoki, oddychać jej powietrzem, zjadać jej płody, dążyć robaczymi ruchami jej mrowisk do robaczych celów — wiem o tem. Ale to mnie nie zachwyca i nie nęci.
Makary. Dlaczego my tak rozmawiamy, jak gdybyśmy stali przed toporem, który jedną lub dwie głowy odetnie? Przecie, Reginiu kochana, nikt jeszcze na śmierć naszą nie dzwoni. Co los o nas postanowił, niech sobie wykona, a my tymczasem załatwmy rachunki z dniem dzisiejszym, skoro on do nas należy. Jakiś biedak, który przywędrował z daleka, chce czegoś ode mnie. Trzeba go wysłuchać... (Idzie do drzwi i otwiera je). No chodź, bracie. (Wchodzi murzyn).