Dramat na Oceanie Spokojnym/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emilio Salgari
Tytuł Dramat na Oceanie Spokojnym
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. po 1926
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Un dramma nell'Oceano Pacifico
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


EMILIO SALGARI

DRAMAT
NA OCEANIE SPOKOJNYM
AUTORYZOWANY PRZEKŁAD I PRZEDMOWA
JÓZEFA BIRKENMAJERA




NAKŁAD KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA
POZNAŃ — WARSZAWA — WILNO — LUBLIN

TŁOCZONO W DRUKARNI ŚW. WOJCIECHA W POZNANIU NA PAPIERZE Z WŁASNEJ FABRYKI PAPIERU „MALTA“. ILUSTRACJE WYKONANO W ZAKŁADACH WŁASNYCH TECHNIKĄ ROTOGRAWUROWĄ.



EMILIO SALGARI.

Wyraz „awantura“ ma w naszym języku znaczenie wzgardliwe i ujemne. „Zrobić komuś awanturę“ znaczy tyle, co nawymyślać mu tak, że aż „słuchać hadko“. Jeżeli gdzieś „wynikła awantura“, było w niej na pewno pijaństwo i burda. To też wszelkie „wyrabianie awantur“ jest u nas słusznie i policyjnie zabronione — narówni z wyrabianiem sacharyny i fałszywych banknotów.
Inaczej jest jednak we Włoszech, które są tego wyrazu kolebką i właściwą ojczyzną. L'avventura oznacza tam wszystko „cokolwiek się zdarzy“, wszelką przygodę, wszelkie złe i dobre przypadki, co chodzą po ludziach zarówno złych jak dobrych, wszelkie poszukiwania — nietylko guza, ale nowych mórz i lądów — wszelkie podróże, wyprawy, śmiałe przedsięwzięcia — słowem wszystko, co ma w sobie wiele ruchu, wiele zmian, wiele rozmaitości. L'avventuriere nie jest jednoznaczny z naszym „awanturnikiem“; może nim być człowiek najpoczciwszy w świecie, ale prześladowany losem i pomimo swej woli tułający się po krajach dalekich; może nim być rycerz, wojujący w imię cnej sprawy; może być i odkrywca, opanowany żądzą wiedzy. Podobnie też nie złośliwem przezwiskiem, ale owszem zaszczytnym nieomal tytułem jest przydomek „un poeta dell‘avventura“, nadany włoskiemu powieściopisarzowi, którego imię i nazwisko brzmi: Emilio Salgari.
Skąd się wziął i co oznaczał ten przydomek? Czemu przylgnął właśnie do Salgariego? Częściową odpowiedź łatwo dać na te pytania. Powieściopisarz — więc pisywał powieści, a l'avventura była główną ich cechą i elementem. Powieść taką — romanzo d‘avventure — nazywano i u nas, niezupełnie zresztą trafnie, „romansem awanturniczym“; dziś częściej używa się terminu „powieść podróżnicza“ lub „przygody“ Od dwóch wieków prymat w tej dziedzinie trzymają Anglicy; zczasem dopiero zaczęli rywalizować z nimi Francuzi i inni — nie brakło i Polaków. I Włosi nie stanęli na szarym końcu; w znacznej mierze zawdzięczają to Salgariemu, który należy na tem polu do pisarzy najtęższych i najpłodniejszych.
Toby jednak nie wystarczało do uzyskania wspomnianego tytułu. Miano poety zjednały mu przymioty jego powieści. Pierwszym z nich jest polot ideowy, który je ożywia. Salgari trzymał się zasady, że „dobro powinno zawsze triumfować: zarówno w życiu, jak w książkach“. Za bohaterów powieści lubił obierać ludzi silnych duchem — ludzi na skalę prawdziwie bohaterską — którzy łamali się z największemi przeciwnościami, gotowi byli podjąć się największych trudów, byle przeciwdziałać złu, byle ratować uciśnionych i nieszczęśliwych, byle dopomóc sprawie szlachetnej. Wprawdzie owe trudy i przeciwności przechodziły nieraz wytrzymałość przeciętnego człowieka, ale to tylko podnosiło urok powieści, urok czytelniczy, a często i artystyczny. W opisach walk — zwłaszcza z dzikiemi zwierzętami — w przedstawianiu żywiołowych zdarzeń w przyrodzie — takich jak cyklon morski, kruszenie się gór lodowych, pożar preryj czy wielkiego miasta — lubował się Salgari i okazywał w nich pewną rękę. Lubił stwarzać sytuacje pełne naprężenia, w których nad człowiekiem wisiała omal niechybna zguba, zażegnana bądź jakimś czynem heroicznym, bądź niezwykłym splotem okoliczności. Ta niezwykłość zdarzeń — będąca jednem z uprawnień poezji — cechuje niemal wszystkie powieści Salgariego. Graniczy ona miejscami — rzec można — wprost z nieprawdopodobieństwem, jednakże nigdy się w nie nie przeradza. Od tego nadmiaru hiperboli chroniła romantyka — Salgariego — prawdziwość ogromnej większości wypadków, składających się na osnowę jego powieści.
Chociażby bowiem Salgari napisał nie sto po wieści (bo tyle ich podobno stworzył), ale tysiąc, mimo to zawszeby poza niemi pozostała jeszcze jedna — tysiąc pierwsza. Powieścią tą byłoby — jego własne życie, la più strana vita avventurosa, jak sam je określił. Z wydanego pośmiertnie — fragmentarycznego niestety — pamiętnika „Le mie memorie“, który miał być „syntezą i epilogiem“ całego życia, dowiadujemy się, że autor „Czarnego Korsarza”(Corsaro Nero) czerpał treść swych książek przeważnie z przeżyć osobistych. A przeżycia te były ciekawe i wielce rozmaite, podobne i niepodobne do przeżyć Conrada czy Londona — o których zresztą nie było naówczas jeszcze słychać.
Był Salgari prawie rówieśnikiem wielkiego piewcy Indyj, Rudyarda Kiplinga, z którego „Księgą Dżungli“ zbiegł się nietylko datą, ale niemal tematem swej pierwszej powieści (I misteri della Jungla Nera). Urodził się 25 września 1863 r. w Weronie, jako syn kupca, wywodzącego swój ród od mitycznych wojowników perskich, człowieka poza tem spokojnego i zgoła niewojowniczego. Natomiast matka, pochodząca z rodziny dalmackich marynarzy, swemi opowiadaniami rozbudziła w synu wcześnie żyłkę podróżniczą, nauczyła go kochać morze i przygody; reszty dokonała lektura „Don Kiszota“, „Robinsona”, a nadewszystko różnych opisów podróży i atlasów, które młody chłopak — w nauce poza tem zgoła nie pilny — zapełniał mnóstwem wcale udatnych rysunków, najczęściej przedstawiających życie marynarskie. Życie to wkrótce poznał nietylko z opowiadań i obrazków, bo jako chłopak kilkunastoletni przebył już szkołę morską, by z patentem sztormana rozpocząć żeglarską karjerę. Nie miał szczęścia do swych przełożonych; kapitanowie Varak i Guffrè, pod których rozkazami kolejno służył, niczem nie przypominali dobrotliwego kapitana Hilla — co najwyżej tylko słusznym wzrostem i siłą. Drugi z nich — Guffrè — pokłóciwszy się ze swym porucznikiem w sprawie tajemniczego rozbitka, znalezionego na tratwie (ponoć źródło jednego z epizodów „Dramatu na Oceanie”), dał mu dymisję natychmiast po przybyciu do portu, tak iż Salgari znalazł się nagle bez oparcia — możnaby powiedzieć „na lodzie”, gdyby się to nie stało w tropikalnych Indjach. Zresztą to bezrobocie nie trwało długo. Wkrótce bowiem Salgari zaawansował na kapitana okrętu — dziwnym i niespodziewanym sposobem. Wierny swej zasadzie, że powinien bronić wszelkiej sprawy słusznej i szlachetnej, wstąpił w służbę jednego z radżów, który obrabowany ze swych posiadłości przez Anglików i Holendrów, rozpoczął przeciw zaborcom wojnę podjazdową na morzu — niby drugi kapitan Nemo, tylko tem tragiczniejszy, że środkami technicznemi nie dorównywał swym przeciwnikom. Dzieje tej walki, w której zajaśniały nazwiska Sandokana, Tremal-Naika i innych „Tygrysów z Mompracem”, zużytkował Salgari później w całym szeregu powieści (Sandokan, pirata della Malesia). Po częściowym rozgromie wojsk powstańczych dostał się jako rozbitek na okręt francuski, na którym przesłużył dwa lata, słuchając niezliczonych opowiadań starego wilka morskiego, kapitana Pierre’a. Ciężka gorączką tropikalna zmusiła go wkońcu do porzucenia marynarki i poświęcenia się publicystyce. Pracował przez pewien czas w redakcji Areny, wiodąc zawzięte utarczki — słowne i czynne — z redaktorami innych pism (zwłaszcza werońskiej Adige). W r. 1892, ożeniwszy się, zatęsknił za spokojniejszym trybem życia. Porzucił dziennikarstwo i postanowił żyć wyłącznie z literatury. A wyżyć z niej było trudno, bo rodzina się powiększała; trzeba było wyżywić czworo dzieci, które kolejno przychodziły na świat podczas włóczęgi młodych małżonków po różnych miastach włoskich. Najstarszy z synów, Nadir, który po ojcu odziedziczył w pewnej mierze talent literacki, imię swe zawdzięczał bohaterowi drugiej powieści Salgariego (Il re della montagna). Powieści teraz sypały się jak z rogu obfitości; na mocy kontraktu miał ich Salgari dostarczać trzy rocznie swemu wydawcy — dostarczał nieraz i więcej. W skromnem mieszkaniu w Turynie, gdzie wkońcu osiadł na stałe, całem umeblowaniem jego gabinetu był mały stoliczek, zwany „stolikiem czarodziejskim“. Do tego stoliczka nie trzeba było przemawiać: „Stoliczku, nakryj się!“ Był on bowiem zawsze nakryty — nie jadłem, bo tego zawsze w domu pp. Salgarich było mało — ale stosem kartek równo obciętych, na których pan kapitan pisał swe powieści. Żadnej szafy z książkami, żadnych atlasów nikt w domu jego nie widział; za całą bibljotekę starczyły te białe karteluszki — cartelle da lavoro — oraz własne wspomnienia i fantazja autora. Na wspomnieniach indyjskich osnute są powieści La scimitarra di Budda, Il Monte di Luce (w przekładzie polskim „Góra światła“ i t. d. Inne — jak Il Redella Prateria (w przekładzie polskim „Król Prerji“), Due mila leghe sotto l‘America, I pescatori di balene, Un dramma sul l‘Oceano Pacifico („Dramat na oceanie Spokojnym”), Al paese dei ghiacci, L‘Uomo di Fuoco („Człowiek gromowładny”) itd. — powstały z wrażeń przeżytych na morzu. Najpoczytniejsze jednak są te powieści, w których odzwierciedliły się dzieje walecznego Sandokana i jego drużyny. Pisywał Salgari i powieści historyczne, ale rzadko (Cartagine in fiamme).
Pomimo tej płodności pisarskiej, pomimo wziętości, jaką sobie zdobył, Salgari cierpiał wielką biedę. Honorarja, jakie mu płacono, były śmiesznie małe. Praca literacka stawała się u niego zwolna rzemiosłem, brzydła mu coraz bardziej, nadszarpywała wzrok i nerwy. Ciężka choroba umysłowa ukochanej żony była ciosem ponad siły tego żelaznego człowieka. Parę ostatnich lat życia spędził w okropnym rozstroju duchowym, który wraz z recydywami dawnej gorączki tropikalnej stał się powodem jego tragicznej śmierci w dniu 25 kwietnia 1911. Przeżyły go jego książki i są dziś jeszcze ulubioną lekturą włoskiej młodzieży.

Józef Birkenmajer.



Rozdział I
Tajemnicze morderstwo.

— Pomocy!
— Do kroćset piorunów! Któż to wpadł do wielkiego cebra?
— Nikt, panie Collin — odpowiedział głos, dobywający się z marsu na bezanmaszcie[1].
— Czyżbym był głuchy?
— Może to ster tak skrzypi… Ma przecie tryby trochę starte i zardzewiałe.
— E, bajesz, mój wyglądało!
— A więc chyba tygrysy porykują sobie, by ludziom napędzić strachu.
— Nie, powtarzam ci, to był głos ludzki!
— Ja jednak nic nie widzę, panie poruczniku.
— Wierzę ci najzupełniej. Trzebaby mieć oczy kocie, żeby coś rozpoznać w takiej ciemności.
Wśród wycia nawałnicy i huku bałwanów, spiętrzonych podmuchem wichury na znaczną wysokość, rozległ się powtórnie krzyk, nie przypominający ani ryku zwierząt wspomnianych przez czatownika, ani też jękliwego skrzypienia steru. Porucznik Collin, który utkwiwszy oczy w busoli, dzierżył mocno koło sterowe, drgnął znów i odezwał się:
— Ktoś wpadł w morze. Jack, nie słyszałeś krzyku?
— Nie! — odparł czatownik.
— Jednakże tym razem nie myliłem się na pewno!
— Gdyby jaki człowiek spadł z „Nowej Georgji“, ludzie z kwatery niewątpliwie spostrzegliby to natychmiast.
— A więc?
— Może to jakiś nowy gatunek ryby pojawił się na naszych wodach?
— Nie wiem o żadnej rybie na oceanie Spokojnym, któraby mogła wydawać głos podobny.
— Może to jakiś rozbitek?
— Rozbitek? Tu, o dwieście mil od Nowej Zelandji? Czy przed zachodem słońca zauważyłeś jaki statek?
— Nie widziałem żadnego — odrzekł czatownik.
— Pomocy!
— Do kroćset djabłów! — krzyknął porucznik, przygryzając rudawe długie wąsy, zdobiące mu twarz ogorzałą od wichrów morskich i podzwrotnikowych upałów. — Jakiś człowiek płynie za naszym statkiem.
— Tak, to prawda, panie Collin… Ja również ten krzyk posłyszałem.
— Asthor!…
Stary marynarz z długą szpakowatą brodą, którego przysadzista postać znamionowała niezwykłą siłę fizyczną, przeszedł kaczym chodem przez pomost okrętowy i zbliżył się do porucznika.
— Jestem, panie poruczniku — zameldował się wilk morski.
— Gdzie kapitan?
— Na przodzie okrętu.
— Słyszałeś krzyk?
— Tak jest. Dochodził od morza.
— Bierz ster i prowadź statek.
Porucznik Collin odszedł od steru i, chwytając się lin, burtów i innych sprzętów, chroniących okręt od niszczycielskiego naporu fal morskich, które co pewien czas z hukiem przeraźliwym wdzierały się na pokład, zaszedł aż na przód okrętu. Stał tam człowiek barczysty a muskularny, głosem donośnym wydający rozkazy gromadce marynarzy, którzy usiłowali rozwinąć fokżagiel, miotany bezustannie wichurą.
— Panie kapitanie! — ozwał się Collin.
— Czego pan sobie życzy, panie poruczniku? — spytał olbrzym, zwróciwszy się ku przybyłemu.
— Jakiś rozbitek znajduje się na naszych wodach. Słyszałem dwukrotnie wołanie o pomoc.
— Kiedy?
— Przed chwilą.
— Rozbitek?… tutaj? Nie tracić czasu! Czem prędzej zwrot wtył! Córka moja nigdyby mi nie przebaczyła, gdybym nie uratował nieszczęśliwego marynarza.
— Ale pogoda jest okropna, panie kapitanie.
— Nic nie znaczy! Trzeba dołożyć wszelkich starań, by uratować rozbitka. Skręcić natychmiast zpowrotem!
Collin gwizdkiem zwołał marynarzy, rozproszonych po pokładzie, i rozdzielił między nich czynności. Tymczasem pilot Asthor, ani na chwilę nie odstępujący od steru, wytężał wszystkie siły, by obrócić okręt w stronę przeciwną.
Chwila wcale nie była dogodna do wykonywania takiego manewru, tem mniej zaś do ratowania kogokolwiek.
Żywioły oceanu, jakby zadając kłam (nie po raz pierwszy zresztą) nazwie „Spokojnego“, nadanej mu niegdyś przez Magellana, który go pierwszy przebył, rozpętały się całkowicie. Góry wód, najeżone pianą śnieżystą, same jednak czarne jak atrament, rozbijały się z niesłychaną wściekłością we wszystkich kierunkach, to tworząc groźne przepaści, zda się bezdenne, to znów z rykiem przeraźliwym tocząc się hen ku niebu.
Z chmur brzemiennych ulewą, które gnały jak oszalałe po ciemnem, bezgwiezdnem niebie, raz wraz wypadał gwałtowny wicher i, ruchem kołowym pędząc ponad wszystkiemi strzałkami busoli, gwizdał na wszystkie tony, tłukł zaciekle w maszty okrętu, szarpał na strzępy żagle i zrywał takle.
Jednakże „Nowa Georgja“ pomimo tych zdwojonych szturmów nawałnicy, gwałtownej chwiejby i fal potężnych, wdzierających się ponad burty, wykonała manewr junacki, nakazany jej przez nieustraszonego kapitana. Zwróciwszy się pod wiatr, ruszyła zpowrotem w drogę przebytą niedawno, dzielnie wznosząc głowę wśród rozszalałych żywiołów.
Kapitan i porucznik, stanąwszy na przodzie okrętu tuż obok bukszprytu, uważnie przyglądali się morskim wełnom, poszukując rozbitka, który dwukrotnie wzywał był pomocy. Jednocześnie marynarze trzymali wpogotowiu pasy bezpieczeństwa i liny ratunkowe i wyciągali łódź wielorybniczą, by każdej chwili w razie potrzeby spuścić ją na morze.
— Nic pan nie widzi, panie Collin? — spytał kapitan po chwili.
— Nic nie widzę, kapitanie, choć jesteśmy już na wodach, gdzie znajdował się rozbitek.
— Czyżby utonął?
Porucznik miał już wyrazić swój sąd, gdy jeden młody jeszcze marynarz o twarzy bystrej i roztropnej odezwał się do kapitana:
— Miss Anna stoi na pomoście.
— Córka moja tutaj? — zawołał kapitan, odwracając się pośpiesznie. — Gdzie?
— Tutaj, ojczulku — odpowiedział głos dźwięczny i spokojny.
Ku przodowi okrętu zbliżyła się młoda panienka, chwytając się ścian i takielunku, żeby jej nie przewróciły morskie przelewy, które z tysiącznym porykiem wdzierały się aż na pokład górny. Mogła mieć lat szesnaście lub siedemnaście; była dziewczęciem uroczem, smukłem i zgrabnem, o bujnych jasnozłocistych włosach, ciemnobłękitnych oczętach, buzi rumianej, nie wyniszczonej jeszcze ani ostrem powietrzem morskiem ani też skwarem podzwrotnikowego słońca.
W oczach tej powabnej osóbki, w rysach jej twarzy, w delikatnych wargach uwydatniała się energja i śmiałość, tak rzadkie u kobiet w jej wieku, zwłaszcza kobiet europejskich.
Choć burza srożyła się z całą zawziętością, a okręt — mimo budowy solidnej i silnej załogi — narażony był na niemałe niebezpieczeństwo, zdawała się nie lękać niczego i uśmiechała się spokojnie, jakby się czuła doskonale nawet wśród tego rozruchu w przyrodzie.
— Ty tu, Anno? — powtórzył kapitan z lękiem w głosie.
— Tak, ojczulku — odpowiedziała odważna dzieweczka, zbliżając się do niego.
— Nie pomyślałaś o tem, że fala może strącić cię z pomostu i porwać w głębię.
— Córka kapitana okrętu nie powinna być gorsza od ojca. Zresztą, czy myślisz, ojczulku, że przyjemniej jest siedzieć pod pokładem, gdzie te dzikie zwierzaki ryczą i wyją wciąż okropnie? Ach, ojczulku, jakże niebezpieczny wieziemy ładunek!
— Klatki są mocne, a kwatera rufy nie ma połączenia z przodem okrętu.
— Wiem, ale te ryki przejmują mnie taką trwogą!… Patrzcie! co to takiego?… „Nowa Georgja“ zmieniła kierunek!… Zamierzają spuścić łódź na wodę!… Co to ma znaczyć, ojczulku?
— Nie masz czego się niepokoić, Anno — odpowiedział kapitan. — Zrobiliśmy zwrot wtył, ażeby odnaleźć rozbitka.
— Czy to jeden z twoich marynarzy wpadł w morze?
— Nie, dzięki Bogu. Chodzi o jakiegoś nieznajomego, który przed kilku minutami wzywał ratunku.
— Gdzie on?
— Nie wiemy.
— Nie widziałeś go?
— Nie, ale porucznik i pilot słyszeli krzyk jego.
— Biedak!… Trzeba go ratować, choćby nas to nie wiem wiele kosztowało.
— Właśnie zabraliśmy się do ratowania.
W tejże chwili wśród fal, uderzających jedna o drugą ze strasznym łoskotem, posłyszano kilkakrotne wołanie:
Help! Help![2]
— Rozbitek! — krzyknął pan Collin, rzucając się ku balaskom bakortu.
— Uwaga, sterniku! — huknął kapitan. — Całą siłą na sztymbork!
Okręt obrócił się w miejscu, stając bokiem do wiatru, by nie oddalać się zbytnio od owego punktu. Kapitan, porucznik, miss Anna i marynarze, przechyleni przez parapety lub zawieszeni na drabinkach, patrzyli uważnie w środek fal, które z powodu ciemności ledwie można było rozróżnić.
— Odwagi! — krzyknął kapitan, przykładając do ust tubę. — Śpieszymy panu z pomocą.
— Ratujcie!… Tonę! — powtórzył ten sam głos co wpierw, zda się wychodzący z pod wody.
— Najechaliśmy na niego — odezwał się porucznik.
— Tak, tak — potwierdził pilot.
— Przeklęte ciemności! — zawołał kapitan. — Nie widać nic na trzy metry od nas.
— Czekajmy błyskawicy — ozwała się miss Anna.
— A tymczasem dajmy jakiś sygnał — dodał porucznik. — Hej, Harry, puść racę!
Jeden z marynarzy pobiegł szybko jak strzała, przeskakując pasy korkowe i inne przybory, turlające się po pokładzie, zszedł do komory wśledniej i powrócił niebawem z rakietą. Zapalono ją niezwłocznie. Smuga świetlista pomknęła ku chmurom, drżąc migotliwie pod gwałtownem tchnieniem wiatru, i wystrzeliła, rozsiewając wokoło mirjady skier o błękitnawym odbłysku. Niemal bezpośrednio potem — jakgdyby niebo stało się zazdrosne o ową smugę ognistą — ogromna błyskawica rozdarła jego strop od wschodu do zachodu, oświecając jasno, jak w dzień biały, cały wzburzony ocean.
Oczom załogi ukazał się straszny widok, którego pewno nie oczekiwano.
O pół węzła morskiego od okrętu, wśród fal napierających zewszechstron, kołysała się rozpaczliwie mała niemal rozbita tratwa o strzaskanym maszcie, na którym trzymał się jeszcze strzępek żagla. Dwaj ludzie, jeden czarny, drugi biały, leżąc koło masztu, zwarłszy się w silnym uścisku, zdawali się walczyć z sobą zawzięcie. W ich ręku błyskały jakieś przedmioty, które wznosiły się i opadały gwałtownie; były to prawdopodobnie noże lub sztylety.
— Wielki Boże! — zawołała miss Anna, cofając się pośpiesznie.
— Do kroćset stu tysięcy piorunów! — krzyknął kapitan. — Cóż to się dzieje na tej łodzi?
Ponad falami wzbił się wrzask przeraźliwy i rozdzierający, jakby z piersi mordowanego człowieka; zaraz potem rozległ się głos drugi, brzmiący okrzykiem triumfu.
— Oni się mordują! — zawołała Anna, wzdrygając się, — Ci ludzie zabijają się w obliczu grożącej im śmierci! Uciekajmy stąd, ojczulku!
— Nie! Trzeba ich ratować!
— Ależ jeden z nich w tej chwili już nie żyje!
— Ocalimy tego, który pozostał przy życiu!
— Mordercę?
— Kto tam wie, który z nich jest mordercą? Może on tylko się bronił… Nie możemy, przynajmniej w obecnej chwili, osądzić, o co tam poszło.
W tejże chwili usłyszano od strony bakortu jakieś gwałtowne uderzenie, i tuż przy samym boku okrętu ktoś krzyknął:
— Ratujcie mnie… Och!… ludzie z okrętu…
— Spuścić liny! — zakomenderował kapitan.
Wyrzucono jednocześnie siedem czy osiem kabli z pasami ratunkowemi. Pomimo głębokiej ciemności widać było nieopodal bakortu tratwę, która już się rozlatywała w szczątki, oraz jakiegoś mężczyznę, zmagającego się rozpaczliwie pośród tych szczątków ze spienioną kipielą.
— Ciągnąć! — zawołał rozbitek.
— Trzymasz pan silnie? — spytał kapitan.
— Tak jest.
— Hys!
Marynarze jęli ciągnąć wgórę kabel, na którego końcu uczepił się rozbitek. W kilka chwil później ukazała się głowa ludzka, ociekająca wodą i bezwładna. Kapitan uchwycił nieszczęśliwca oburącz pod pachy i, podniósłszy go wgórę jak małe dziecko, złożył na pokładzie.
Nieznajomy stał przez chwilę prosto, wodząc błędnemi oczyma po marynarzach, poczem otworzywszy usta, wybełkotał: „Dziękuję“ — i runął w ramiona stojącego za nim porucznika.
— Nieżywy! — zawołała miss Anna.
— Nie, serce jeszcze bije — odrzekł Collin.
— Zanieśmy go do tylnego przedziału okrętu.
— Dobrze, proszę pani!
— A drugi? — zapytał jeden z marynarzy. — Przecież na tratwie było ich dwóch.
— Poszukajmy go — rzekł kapitan.
Marynarze pobiegli ku balaskom, lecz było już za późno. Tratwa, roztrzaskawszy się o boki okrętu, znikła wraz z drugim rozbitkiem.





Rozdział II
Rozbitek.

„Nowa Georgja“ wyruszyła 24 sierpnia 1836 r. z japońskiego portu Jokohamy, dążąc do Australji, gdzie zamierzała wziąć z sobą ładunek trepangów, czyli pewnego rodzaju mięczaków, które choć nieco łykowate, uchodzą za wielki przysmak w Państwie Niebieskiem. Prócz zapasów jedwabiu oraz porcelany japońskiej wiozła dziesięć wielkich klatek żelaznych, a w nich dwanaście olbrzymich tygrysów indyjskich, należących do pewnego właściciela menażerji w Jeddo, który zbiwszy sobie ładny mająteczek, postanowił pozbyć się niebezpiecznych towarzyszy, odstępując bestje handlarzowi dzikich zwierząt w Melbourne.
„Nowa Georgja“ pomimo że liczyła już lat piętnaście, była jeszcze okrętem pięknym i silnym, uchodzącym za jeden z najlepszych w całej flocie handlowej amerykańskiej. Rzec można, iż była największym żaglowcem, który w owych czasach pruł wody oceanu Spokojnego, gdyż miała pojemność przeszło dwóch tysięcy tonn i posiadała całkowity takielaż prawdziwego okrętu, a żagle czworokątne nietylko na fokmaszcie i grotmaszcie, ale nawet na krajcmaszcie.
Przeznaczona zrazu na krążownik w marynarce republikańskiej, została niebawem sprzedana kapitanowi Jamesowi Hill z Bostonu, który właśnie wówczas poszukiwał solidnego statku do wszczęcia żeglugi handlowej na oceanie Spokojnym. Handel taki był uciążliwy, jednakże na owe czasy dość zyskowny.
Kapitan Hill, prawdziwy marynarz w najszerszem tego słowa znaczeniu, który już czternaście razy objechał świat wokoło, był człowiekiem niezmiernie śmiałym, silnym jak tur i przytomnym w obliczu niebezpieczeństw. Wziąwszy z sobą córkę, miss Annę, osieroconą przez matkę, i zwerbowawszy porucznika Collina, swego dawnego druha, oraz dwudziestu doborowych marynarzy, jął uwijać się pośród wysp Polinezji i Melanezji, bynajmniej nie zaniepokojony smutną sławą tamtejszych wyspiarzy, wielkich amatorów mięsa ludzkiego pieczonego na rożnie i przyprawionego zieleniną.
Dokonał szczęśliwie siedmiu wypraw, teraz zaś rozpoczął ósmą, wioząc ową niebezpieczną ładugę, którą mimo wszystko spodziewał się dowieść bez szwanku do Melbourne razem z jedwabiem przeznaczonym dla australskich piękności.
Atoli los, jak zobaczymy wkrótce, inaczej wszystkiem pokierował.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Gdy nieznajomy, ocalony z rozbitej krypy, znalazł się już w tylnej kwaterze okrętu, kapitan z córką zszedł pośpiesznie pod pokład, zostawiwszy na miejscu porucznika, który znów stanął na mostku, by walczyć z burzą, od dwóch dni zaciekle miotającą statkiem.

Stary Asthor strzępkiem sukna, umaczanego w wódce, nacierał mocno nogi i ręce nieszczęśnika i usiłował wlać mu w zaciśnięte usta parę kropel szlachetnego wina hiszpańskiego. Rozbitek jeszcze nie dawał znaku życia, choć serce zaczęło już bić, wprawdzie słabo, ale przynajmniej o tyle, że dawało nadzieję rychłego odzyskania zmysłów.
— Srodze poturbowano nieboraka! — zauważył kapitan. — Usuń się, Asthor, bo chcę mu się przyjrzeć.
Rozbitek mógł mieć lat czterdzieści do czterdziestu pięciu. Wzrostu był średniego, jednakże krępa i muskularna budowa jego ciała świadczyła o niezwykłej sile fizycznej; skóra w niektórych miejscach biała, gdzie indziej nieco opalona, nosiła tu i owdzie czerwonawe znaki dziwacznego tatuowania, niezbyt zresztą różniącego się od tego, jakie często spotyka się u marynarzy.
Twarz jego trudno było nazwać sympatyczną. Miała rysy twarde, nos gruby i czerwony jak u pijaka, czoło zapadnięte jak u zbrodniarza, brodę długą, rudą i rozczochraną. Na szyi ponad prawą łopatką widać było świeżo zabliźnioną ranę, nieco poniżej zaś małą jamkę, zdaje się, powstałą wskutek żgnięcia nożem. Na twarzy ponadto widniała druga rana, z której jeszcze sączyło się parę kropel krwi.
— Czy te rany są ciężkie? — spytała miss Anna.
— Nie, córuchno — odpowiedział kapitan. — Żelazo, którem je zadano, nie było chyba ostre.
— Kto to być może? Czy marynarz?
— Nie mogę ci na to odpowiedzieć, lecz… patrzcieno! Co znaczą te siniaki, które widzę na przegubach jego rąk?
— Siniaki?
— Tak… i to bardzo wyraźne!
— Skąd one pochodzą? Kapitan nie odpowiedział, tylko się zachmurzył i kilkakrotnie potrząsnął głową.
— Może od lin? — nalegała miss Anna.
— A może… od kajdan — odpowiedział kapitan poważnym głosem.
— Czyżby to był jakiś kajdaniarz, zbiegły z więzienia?
— Możliwe.
— Może z wyspy Norfolk?
— Niewiadomo… ale niezadługo on sam powie nam coś o sobie.
— Więc odzyskuje przytomność?
— Tak, córuchno.
Nie mylił się. Rozbitek otwarł usta, jakgdyby chcąc odetchnąć swobodniej, i jął rozwierać powieki. W chwilę później dwoje oczu szarawych a nieszczerych, świecących złowrogim blaskiem, wlepiło się z pewnem osłupieniem w kapitana i młodą dziewczynę.
— Jak się pan czujesz? — zagadnął go kapitan.
Nieznajomy, zamiast odpowiedzieć, podniósł się zwolna do pozycji siedzącej i głosem złamanym zapytał:
— Gdzie… ja… jestem?
— W kajucie „Nowej Georgji“ — odpowiedział kapitan.
— Czy to… okręt… angielski?
— Nie, amerykański.
Rozbitek westchnął jakby z ulgą. Spostrzegł to kapitan Hill i, dawszy córce znak, by się oddaliła, podjął znowu:
— Kto pan jesteś?
— Bill Habbart… nieszczęśliwy rozbitek… ale… a Sangor?
— Sangor?… Któż to taki?
— Towarzysz niedoli.
— Którego pan zamordowałeś?
— Ja?… — krzyknął rozbitek, blednąc i zaciskając pięści.
— Niedawno widziałem was z nożami w ręku… gdyście walczyli z sobą na tratwie, jak dwa tygrysy.
— To prawda… ale Indjanin pierwszy rzucił się na mnie ztyłu.
— Z jakiego powodu?
— Tratwa zaczynała tonąć pod naszym ciężarem, gdyż fala rozniosła nam niemal wszystkie deski; przeto Sangor, otumaniony strachem, próbował mnie się pozbyć, myśląc, że się w ten sposób ocali… Ale w bójce przegrał, bo wpadł w morze.
— Czy mówisz mi pan szczerą prawdę?
— Gotów jestem przysiąc — odrzekł rozbitek.
— Jak jednak znaleźliście się na tej tratwie pośrodku oceanu Spokojnego?
— Należałem do załogi okrętu, rozbitego przed dwoma miesiącami koło wysp Fidżi.
— Jak się nazywał ten okręt?
— „Tamiza“.
— Zapewne był to okręt angielski?
— Tak, panie łaskawy.
— I tylko wy dwaj zdołaliście się ocalić?
— Nie — odparł rozbitek, w którego spojrzeniu mignął błysk jakiś dziwny. — Na Fidżi jest jeszcze siedmiu towarzyszy, którzy czekają wybawienia.
— Czy oni was wysłali na poszukiwanie ratunku? — spytał kapitan.
— Tak, panie łaskawy.
— W jakiem znajdują się położeniu?
— Rozpaczliwem… Zostawiłem ich przymierających głodem i walczących z ludożercami.
— Sądzisz pan, że jeszcze żyją?
— Tak przypuszczam, są bowiem wszyscy uzbrojeni… i odważni.
— Kiedy odjechaliście z wyspy?
— Trzynaście dni temu. Proszę mi powiedzieć, panie kapitanie, czy podjęlibyście się ratowania nieszczęśliwych?
— Wszystko zależy od jednej tylko pańskiej odpowiedzi — odrzekł kapitan, wpatrując się weń bystro, jakby chciał czytać w głębi jego serca.
— Proszę zadawać mi pytania.
— Powiedz mi pan, czemu masz na przegubach rąk tak głębokie sińce?
Rozbitek wzdrygnął się na to pytanie, którego snać się nie spodziewał. Natychmiast jednak opanował się i odrzekł z największym spokojem:
— Są to ślady powrozów, któremi przywiązałem się do rękojeści steru podczas burzy, co nas rozbiła. Morze z taką wściekłością waliło w pokład, że zmiotłoby mnie z pewnością, gdybym nie zachował tej ostrożności.
— To mi wystarczy — rzekł kapitan, wyciągając ku rozbitkowi prawicę, którą ten uścisnął mocno. — Teraz myśl pan jedynie o tem, żeby się wyspać i przyjść do siebie po ciężkich przygodach.
— Ale pan wyratuje moich towarzyszy? — nalegał rozbitek.
— Gdy tylko burza się uciszy, skieruję okręt ku wyspom Fidżi.
— Dziękuję, dziękuję panu!
— Już ani słowa! Odpocznij pan!
Rozbitek ułożył się na tapczanie; ledwo jednak znalazł się sam w kajucie, jednym tygrysim skokiem zerwał się z miejsca, a na jego chytrych wargach ukazał się dziwny, do grymasu podobny uśmiech, który dałby wiele do myślenia temu, ktoby go dostrzegł.
W przyległej kajucie miss Anna niecierpliwie oczekiwała ojca, pragnąc wypytać go o wynik rozmowy. Dowiedziawszy się, o co chodziło, jedną tylko myśl miała w swej szlachetnej duszy: ocalić nieszczęsnych ludzi, zagrożonych nieubłaganemi zębami ludożerców.
— Zrobisz to, ojczulku? — spytała dzielna dzieweczka.
— Tak, córeczko — odpowiedział kapitan. — Pojedziemy wyzwolić tych nieszczęsnych marynarzy.
— Czy znasz te wyspy?
— Widziałem je raz w życiu i to mi wystarczyło, by wyrobić sobie sąd o nich.
— Pewno są zamieszkane przez dzikich ludzi?
— Przez ludożerców i to najokrutniejszych, moja córeczko. Oni wprost szaleją za mięsem ludzkiem, które, jak mówią, przypomina im w smaku najlepszą wieprzowinę.
— Może straciłeś tam kilku marynarzy?
— Trzech ich w moich oczach padło pod maczugami tych dzikich żarłoków, gdy zabierali się do oporządzania trepangów o kilkaset metrów od mego statku.
— I zostali zjedzeni?
— Znaleźliśmy ich szkielety nazajutrz przy wejściu do pewnej opustoszałej wioski.
— Czy towarzysze rozbitka stawiali im opór?
— Przypuszczam, że tak, bo Bill Habbart opowiadał mi, iż są uzbrojeni, a dzicy bardzo się boją broni palnej.
— A czy daleko od nas są te wyspy?
— Możemy się tam dostać w ciągu sześciu do siedmiu dni, o ile burza nie zagna nas zbyt daleko na wschód.
Dałby Bóg, byśmy tych nieszczęśników znaleźli jeszcze przy życiu!
— Miejmy nadzieję, córuchno, że tak będzie. Ale teraz wracaj żwawo do swej kajuty, bo niebezpiecznie byłoby stać na pokładzie.
— Odchodzisz ode mnie?
— Nie zanosi się na to, by burza miała się wnet uciszyć, a moja obecność na mostku kapitańskim jest konieczna. Wiesz przecie, że płyniemy po oceanie usianym wyspami, wysepkami i rafami koralowemi, tak iż każdej chwili możemy o którąś z nich uderzyć. Idź, Anno, i nie bój się, bo ja czuwam pilnie, a nasz statek trzyma się tęgo.
Pocałował córkę w czoło i wszedł pośpiesznie na pokład, nie dbając na gwałtowną ruchawę, która kołysała i w strząsała okrętem.
Ocean był wciąż ogromnie wzburzony, a wichura jakoby jeszcze nierychło miała się uspokoić; w każdym razie wśród chmur ukazywały się płaty nieba, na którem tu i owdzie przebłyskiwały gwiazdy. Jakkolwiek niebezpieczeństwo jeszcze nie przeszło, jednakże łatwo można było wyczuć, że orkan zaczyna cichnąć i dobiegać końca.
Załoga, znużona trwającą już od trzech dni walką, w czasie której nikt nie mógł zmrużyć oka ani nawet zapalić ognia, opadała całkiem z sił. I „Nowa Georgja“, choć zaopatrzona we wszystko i otrzaskana z burzami na oceanie, znalazła się teraz w opłakanym stanie; wprawdzie jej boki opierały się zaciekłym atakom fal i, zda się, były nieuszkodzone, cały jednak oporząd statku był w zupełnym nieładzie. Żagle, podarte i podziurawione, nie dawały sobie rady z wiatrem; wanty były rozluźnione w wielu miejscach; liny manipulacyjne wicher w znacznej części poszarpał, co zaś najgorsza, kawałek parapetu na bakorcie załamał się, dając dostęp spiętrzonym bałwanom.
Kapitan Hill, dostawszy się na mostek, przyłączył się do swego zastępcy, który starając się naprowadzić okręt na drogę właściwą, nie odstępował od sternika. Kapitan zapytał porucznika Collin:
— Czy nie widać lądu?
— Nie, kapitanie — odrzekł oficer.
— Jednakowoż, o ile nie mylą mnie rachuby, powinniśmy być wpobliżu archipelagu Santa Cruz.
— Zatem dryf zniósł nas tak daleko na zachód?
— Już od trzech dni wiatr nas oddala od grupy wysp Salomońskich, tak iż teraz powinniśmy płynąć wzdłuż 182 równoleżnika.
— Czeka nas nowe niebezpieczeństwo, kapitanie. Wyspy Santa Cruz nie cieszą się nazbyt dobrą sławą.
— Nie gorszą ani nie lepszą, niż reszta wysp, leżących na tej połaci oceanu Spokojnego… jednakże przejedziemy, nie narażając się na zetknięcie z rafami podwodnemi.
— Ciemność jest tak nieprzebita, że nawet z dwóch węzłów odległości niepodobna rozpoznać jakiegokolwiek lądu.
— Wskażą go nam fale i błyskawice. Patrzajno! Przecieżem się nie omylił!
— Ziemia pod dryf! — krzyknął w tejże chwili sztabnik.
— Uwaga, Asthor! — ozwał się młodszy oficer, zwracając się do starego marynarza, trzymającego helmąt steru.
— Proszę się nie obawiać! — odrzekł wilk morski, skręcając helmąt na luf. — Już te dzikusy, przynajmniej na ten raz, nie dostaną mojego łykowatego mięsa w zęby.
Kapitan Hill wobec takiego szału żywiołów nie wiedział dokładnie, gdzie się znajduje. Od trzech dni nie mógł określić długości i szerokości geograficznej. Podążył więc teraz na przód okrętu, by na własne oczy ujrzeć zwiastowaną ziemię.
Przy świetle błyskawicy dostrzegł w odległości niespełna dwóch mil od okrętu wyspę, sterczącą z ponad pieniących się fal. Gdy wzrok wytężył, wydało mu się, że na strądzie widać jakieś błyszczące punkciki.
— Te szelmy dzikusy nas zauważyły i próbują wciągnąć do jakiejś przystani — mruknął. — Ho, ho, moje drogie łakomczuchy! Kapitan Hill zna was jak zły szeląg i nie da się oszukać!
I zwróciwszy się do starego Asthora, zawołał grzmiącym głosem:
— Hej, stary wilku, całą sztabą na luf! Okrążymy ich zdaleka. Nie dla nas jest przygotowany rożen ludożerców!
Na tę komendę marynarze żywo zabrali się do wykonania manewru. I „Nowa Georgja“, prując wyniośle fale, zatoczyła wielki krąg, pozostawiwszy z lewej strony pierwszą wyspę, która zwiastowała bliskość archipelagu Santa Cruz.





Rozdział III
Wyspy Santa Cruz.

Archipelag Santa Cruz (on to był bowiem, jak trafnie przewidywał kapitan) stanowi przedłużenie wielkiego półkręgu wysp, który odłączając się od wschodnich brzegów Nowej Gwinei, wiąże się z Nową Kaledonją i wraz z wybrzeżem australskiem tworzy groźne morze, zwane Koralowem.
Znajduje się on między archipelagiem Salomońskim a Nowemi Hebrydami. Składa się z mnóstwa wysepek, dostrzeżonych pierwszy raz przez żeglarza hiszpańskiego Quirosa w r. 1605, następnie zaś przez Mendanę, gdy ten wybierał się na poszukiwanie wysp Salomońskich, odkrytych przezeń rok przedtem.
Największą wyspą w tym archipelagu jest Santa Cruz, mająca ośm mil długości a trzy szerokości, położona w 10° 46’ szerokości południowej, a 163° 34’ długości wschodniej. Za nią idą: grupa La Pérouse, nazwana od nieszczęśliwego admirała francuskiego, który rozbił się w tem miejscu w r. 1788; grupa ta składa się z wysp Wanikoro, Tewai, Manewai i Nanuna; następnie Ticopia, mająca obwód czterech lub pięciu mil; mieszkańcy jej — rzecz nie do wiary! — są gościnni i łagodni, gdy natomiast ich sąsiedzi wszyscy bez wyjątku są ludożercami. Dalej leży grupa Danks, składająca się z czterech wysp dość wysoko wzniesionych i ludnych; Mitria, tak nazwana dlatego, że zdaleka istotnie przypomina mitrę biskupią; grupa Duff złożona z jedenastu wysepek; Chennedy, zamieszkana przez dzikusów najgorszego typu; wyspa Tinakoro, stanowiąca stożek wulkaniczny obwodu dwumilowego, uwieńczony płomienistym kraterem; wreszcie grupa Mendana, składająca się z kilku wysepek niskich i lesistych, oraz parę pomniejszych, znanych jeno z nazwiska, lecz nie mających większego znaczenia ze względu na mały obszar.
Wszystkie te wyspy zamieszkują Polinezyjczycy, o wyglądzie bynajmniej nie odrażającym, proporcjonalnej budowie ciała, ciemnym kolorze skóry, który czasami u wyspiarzy przechodzi w odcień oliwkowy, podobnie jak u Malajów, Mają jednakże wargi grube i odstające, jak Afrykańczycy, nos przypłaszczony i włosy kędzierzawe, dzięki czemu domyślamy się, że pochodzą z niedalekiej Papuazji.
Naogół zażywają jak najgorszej sławy i nie oszczędzają drużyn marynarskich, które miały nieszczęście rozbić się u ich brzegów.
Kapitan Hill, który — jak wspomnieliśmy — wiedział dobrze o tem wszystkiem, nie omieszkał oddalić się od zapowiedzianej wyspy. Wedle jego obliczeń musiała to być jedna z grup Mendana lub Tinakoro, które spotyka się najpierwej, przybywając od północy. Huragan, który nie przestał dąć jeszcze, choć zaczął już nieco cichnąć, rozbić mógł jego okręt o te niegościnne brzegi, co przyprawiłoby całą załogę o śmierć niechybną, bo ocean i rafy podwodne nie oszczędziłyby ich na pewno.
To też „Nowa Georgja“ podjęła znów walkę z rozpętanemi żywiołami, wspinając się to wgórę to wdół po niebotycznych zwałach wodnych, które uderzały na nią zewszechstron, wdzierając się bądź na bakort, bądź na sztymbork, mimo całej zręczności, z jaką stary Asthor kierował rudlem.
Nakoniec o godzinie siódmej z rana słońce przedarło się przez wyłom w chmurach i oświeciło ocean. Było to jakby hasło pokoju; wiatr przycichł, a nawała wód, ustawicznie od dwunastu godzin spadająca na okręt, legła spokojnie.
Kapitan Hill i porucznik Collin, skorzystawszy z tej ciszy, która zanosiła się na czas dłuższy, za szli do kwatery wśledniej, by zobaczyć, jak się miewa rozbitek, pozostawiony dotąd w samotności.
Biedak spał spokojnie, jakgdyby znajdował się w zacisznym pokoju; posłyszawszy jednak kroki ludzkie, zerwał się ze snu.
— Jak się miewasz, przyjacielu? — spytał kapitan.
— Jeszcze jestem osłabiony, lecz czuję się doskonale — odrzekł rozbitek. — Jestem panu bardzo wdzięczny i zobowiązany, żeś mnie pan uratował w taką piekielną pogodę; inny kapitan nie narażałby swego okrętu na ocalenie nieznajomego człowieka.
— Nie mówmy już o tem; kto inny na mojem miejscu uczyniłby to samo, albo przynajmniej próbowałby to uczynić.
— Czy burza już minęła?
— Lada chwila przejdzie.
— Czy kierujecie się ku wyspom Fidżi?
— Już zmieniłem kurs.
— Gdzie jesteśmy obecnie?
— Przed archipelagiem Santa Cruz.
— A więc za parę dni przybijemy do wysp Fidżi?
— Jeżeli Bóg pozwoli.
— Dziękuję panu.
— Nie wiedziałeś pan przypadkiem, gdzieście się znajdowali, kiedyśmy pana wyłowili z morza?
— Przypuszczam, że byliśmy koło wysp Salomona.
— A w jakim płynęliście kierunku?
— Zamierzałem szukać pomocy na brzegach australskich, lecz huragan znosił mnie wciąż na wschód. Zdecydowałem się podpłynąć ku archipelagowi Salomona, sądząc, że napotkam jakiś okręt, płynący z Marjanów do Sydney… wtedy to wyratowała mnie pańska załoga.
— Na waszej tratwie znajdował się tylko Indjanin, któregoś pan zabił?
— Tak, kapitanie.
— A czemu wyruszyliście tylko we dwójkę?
— Ponieważ mieliśmy bardzo szczupłe zapasy żywności.
— Kto dowodził waszym okrętem?
Rozbitek, posłyszawszy to pytanie, zawahał się na chwilę, jakby wyszukiwał w pamięci jakieś nazwisko, poczem odpowiedział:
— Kapitan James Welcome.
Słyszał pan kiedy o takim kapitanie, panie Collin? — spytał porucznika kapitan.
— Nie słyszałem, ale przecież jest ich tyłu! — odpowiedział zagadnięty.
Rozbitek przyjrzał się obu dowódcom, zmarszczywszy kilkakrotnie czoło jakby zaniepokojony; błyskawica mignęła mu w oczach, lecz po chwili twarz jego przybrała wyraz pogodny.
Kapitan Hill i porucznik zalecili mu bezwzględny spokój, poczem obaj wyszli na pokład.
— Co pan myślisz o tym człowieku? — spytał kapitan, jakby pogrążony w zadumie.
— Niebardzo mi się ten typ podoba. Pewnie pan ma jakieś podejrzenia, skoro zadaje mi takie pytanie?
— Nie, ale coś mi się zdaje, że jego zeznania są nieszczere, a jeżeli mam panu wszystko powiedzieć, nadmienię, że mam złe przeczucia.
— Skądże? I jakież przypuszczenia powziąłeś o tym człowieku? Tu na oceanie można zdybać tylko żeglarzy dotkniętych nieszczęściem.
— Albo skazańców, panie Collin — dodał kapitan.
— Pan tak sądzi?…
— Narazie nic jeszcze nie sądzę, lecz panu wiadomo, że niedaleko stąd znajduje się kolonja karna na wyspach Norfolskich… i że corocznie ucieka stamtąd pokaźna liczba tych niebezpiecznych ptaszków na prostych łódkach lub na tratwach, napadając na żeglujące statki.
— Może się pan myli, kapitanie, ale naprawdę obudził pan we mnie myśli niespokojne.
— Zobaczymy, co będzie dalej, poruczniku.
W tej chwili czatownik, siedzący na bocianiem gnieździe grotmasztu, oznajmił, że o kilkanaście mil na wschód ukazała się druga wyspa.
Kapitan, korzystając z jasnych blasków słońca, wziął sekstans i wykonał obliczenia, upewniając się o położeniu i kierunku okrętu. Już kończył tę robotę, gdy posłyszał za sobą głos dźwięczny i miły, który go zagadnął:
— Czy jeszcze daleko?
— Ach, to ty, Anno? — odpowiedział kapitan, zwracając się ku córce.
— Tak, przyszłam zapytać, czy jeszcze długą mamy drogę do wyspy, gdzie przebywają rozbitkowie.
— Jeszcze czas, córeczko, ale jeżeli wiatr będzie nam nadal sprzyjał i dunuga ustanie, zawiniemy tam za pięć lub sześć dni.
— O, wyspa przed nami!
— Brzydki to kraj, moja córeczko, mający złą sławę potrosze w Ameryce, ale głównie we Francji.
— Jakże się zowie?
— Wanikoro.
— Cóż to jest Wanikoro?
— Wyspa, która z sąsiadkami swemi: Tewai, Manewai i Nanuną tworzy grupę La Pérouse.
— Grupę La Pérouse? Może z temi wyspami łączy się nazwisko admirała La Pérouse, owego nieszczęśliwego żeglarza, co w sposób tak tajemniczy zginął wraz z okrętami i załogą?
— Tak, Anno, przypatrz się uważnie tej wyspie, okrytej tak smutną sławą.
Właśnie w tej chwili widać było całą wyspę Wanikoro. Ma ona z dziesięć mil w obwodzie i cała jest najeżona stożkowatemi wzgórkami, z których najwyższy nosi nazwę Capogo. Wnętrze jej jest pokryte gęstym lasem, poprzerywanym cuchnącemi bagnami; natomiast jej dwie zatoki, zwane Vana i Pain, byłyby dostępne dla statków, gdyby nie niebezpieczny pas skał koralowych, tworzących zaporę przed naporem fal.
Mieszkańcy tej wyspy są chyba najbrzydsi, a jednocześnie najdziksi ze wszystkich Polinezyjczyków. Niepodobna sobie wyobrazić czegoś wstrętniejszego i złośliwszego nad te istoty o twarzach małpich, kanciastych kształtach i rachitycznych członkach pokrytych najróżnorodniejszemi wrzodami.
Anna, która bacznie przyglądała się wyspie przez lunetę ojca, zatrzymała wzrok na osobliwym pomniku, który chyba nie był dziełem dzikusów. Był to jakby obelisk, umieszczony na kwadratowej podstawie, wysoki na dwa metry.
— Co to za pomnik? — zapytała ojca.
— Grobowiec wzniesiony przez kapitana Dumont d’Urville’a ku uczczeniu pamięci admirała La Pérouse i jego towarzyszy.
— Czy właśnie przy tej wyspie rozbiły się okręty tego nieszczęsnego żeglarza?
— Właśnie koło niej, Anno.
— Czy nie ocalił się z tego rozbicia żaden z jego marynarzy?
— Ani jeden… przynajmniej ani jednego nie odnalazły okręty, wysłane na poszukiwanie rozbitków.
— Opowiedz mi o tem dokładniej.
— Oto jak było. Już ci wiadomo, że La Pérouse, po dokonaniu wielu odkryć i zbadaniu ogólnej sytuacji na oceanie Spokojnym, naraz przepadł bez wieści. Poszukiwania nie doprowadziły do niczego, choć kapitan d’Entrecasteaux, wysłany umyślnie na te morza, przejeżdżał w niewielkiej odległości od Wanikoro, przezwanej przez niego wyspą Poszukiwań. Minęło już czterdzieści lat od czasu, gdy zaginęły owe dwa statki, aż dopiero w r. 1826 angielski kapitan Dillen, zwiedzając wyspy tego archipelagu, ujrzał w rękach kilku tubylców z wyspy Ticopia jakieś żelazne przedmioty pochodzenia europejskiego oraz srebrną pochwę od szabli, na której były wyryte inicjały, podobne do monogramu La Pérouse’a.
Pragnąc dowiedzieć się choćby jednego szczegółu, związanego z ową katastrofą, która niegdyś poruszyła oba światy, ruszył na poszukiwanie dwóch marynarzy, Niemca i Albańczyka, którzy od lat trzynastu osiedli na wyspie. Znalazłszy ich jeszcze przy życiu, jął się dopytywać o pochodzenie wspomnianych przedmiotów. Dowiedziawszy się, że zostały tu przywiezione przez kilku krajowców z Wanikoro, wszczął tam dochodzenia. Wyspiarze opowiedzieli mu, że właśnie przed czterdziestu laty rozbiły się tu dwa wielkie okręty: załoga jednego z nich została wymordowana i zjedzona, druga zaś, spędziwszy kilka miesięcy w owem miejscu, zbudowała sobie mały statek, na którym popłynęła na pełne morze, zostawiając jednakże kilku ludzi na lądzie.
Istotnie Albańczyk z Ticopii przypominał sobie, że przed pięciu laty widział na Wanikoro dwóch ludzi, wyglądających na marynarzy z rozbitych okrętów.
Dillen z braku czasu musiał popłynąć ku Indjom. Zawinąwszy do Kalkuty, zawiadomił dyrektorów Kompanji Indyjskiej o dokonanem odkryciu. Wkrótce oddano mu pod rozkazy okręt na przeszukanie Wanikoro. W lipcu 1827 kapitan angielski wylądował na tej wyspie.
Jego badania wyświetliły całkowicie tajemnicze zniknięcie ekspedycji La Pérouse‘a. Udało mu się bowiem odnaleźć jeden z zatopionych okrętów, uwięziony wśród korali, i zwiedzić miejsce, gdzie budowano mały statek. Tubylcy zapierali się wymordowania i pożarcia drużyny okrętowej, jednakże tak było niewątpliwie, ponieważ w szałasie, zwanym „Chatą Duchów“, przechowywano jeszcze czaszki ofiar.
Dillen zebrał znaczną ilość różnych przedmiotów; były tam kotwice, haki, gwoździe, kilofy, kawałki przyrządów geograficznych i astronomicznych, dzwon odlany w Brest, kilka sprzętów żelaznych i srebrnych, wreszcie talerz ozdobiony godłem trzech lilij. Wszystko to podarował Karolowi X, ówczesnemu królowi francuskiemu; obecnie te przedmioty leżą w muzeum marynarki.
Później Dumont d’Urville znalazł na Wanikoro armatkę, kotwicę i dwa kilofy, które dołączono do poprzednio znalezionych szczątków.
— Więc owe dwa okręty rozbiły się na tych brzegach? — zagadnęła Anna, wskazując na wyspę.
— Tak; prawdopodobnie nastąpiło to w noc burzliwą i ciemną.
— Ale co się stało z tymi ludźmi, którzy wsiedli na mały statek, wybudowany przez nich własnoręcznie?
— Wszelki słuch o nich zaginął… choć pewien kapitan angielski utrzymywał, iż w r. 1831 widział w cieśninie morskiej wśród wysp Salomońskich wielką reję, wystającą z morza i oporządzoną całkowitym takielunkiem.
— Więc i oni się rozbili?
— Prawdopodobnie.
— I nie robiono już dalszych poszukiwań na wyspach Salomońskich?
— Nie.
— A nuż ktoś z nich się ocalił i żyje po dziś dzień.
— Nie jest to wykluczone… Może któryś z matrosów pozostał przy życiu…
— Nieszczęśliwi! — ozwała się Anna półgłosem. — Kto wie, ilu ich zginęło pod zębami ludożerców!
— Niewątpliwie wielu, gdyż mieszkańcy Wanikoro zażywają najgorszej sławy.
— Czy są bardzo dzicy?
— I jak jeszcze!
— Ale jakimże sposobem pokonali marynarzy La Pérouse‘a, uzbrojonych w strzelby i działa?
— Strzałami zatrutemi.
— Więc ci okrutnicy umieją wyrabiać truciznę?
— Tak jest. Z trucizną przez nich wyrabianą niema żartów; ten, kogo zadraśnie jedna z ich strzał, umiera po trzech dniach strasznych męczarni bez ratunku.
— Czy mają i włócznie?
— Mają, ale grot nie jest z żelaza, bo tego kruszcu nie posiadają, tylko z ułamków kości ludzkich, które wyciągają z trupów, moczonych przez kilka tygodni w wodzie morskiej.
— Cóż to za okropni ludzie, ojczulku! Nie chciałabym wpaść w ich ręce.
— Ee! Mamy załogę doborową i do nas przywiązaną, mocny okręt i taki zapas broni, że możemy stawiać czoło choćby tysiącowi Polinezyjczyków.
W tej chwili na sztabie dał się słyszeć straszny zgiełk. Zatrząsł się cały statek, budząc popłoch wśród marynarzy. Sam kapitan mimo wypróbowanej odwagi pobladł na twarzy, a jego prawica spoczęła na kolbie pistoletu, który nosił zawsze u pasa.
Były to jakieś chrapliwe wycia, zdławione ryki, przepotężne miauczenia, którym towarzyszyły głuche trzaski i uderzenia, wywołane jakby przez jakieś ogromne i ciężkie cielska, rzucające się na drewnianą ścianę.
— Co się stało? — spytała Anna, instynktownie cofając się ku rufie.
— Czyżby tygrysy wyłamały się z klatek? — spytał kapitan, zwracając się do porucznika, który nadbiegał z toporem w ręku.
— To niemożliwe, panie kapitanie — odrzekł Collin. — Pręty żelazne są nadzwyczaj mocne.
— Pójdźmy zobaczyć.
Obaj popędzili w stronę otwartej luki i spojrzeli wdół. Przed klatkami, w których porykiwało gniewnie i skakało wściekle dwanaście wspaniałych tygrysów, ujrzeli człowieka, z niezmierną uwagą przyglądającego się bestjom i bynajmniej niezatrwożonego ich złością.
Widzem tym był — rozbitek.





Rozdział IV
Dziwactwa Billa.

Rozbitek tak był pogrążony w tej obserwacji, że nawet nie zauważył obecności kapitana i pana Collina. Założywszy ręce na piersi, wzrokiem pałającym, rzucającym niekiedy jakby magnetyczne błyski, śledził każdy ruch dzikich zwierząt, które wydając raz po raz ryk potężny, usiłowały rzucić się na śmiałka.
Ze szczególną uwagą wpatrywał się w wielkiego tygrysa, który wydawał się najsilniejszym i najdzikszym. Z niewytłumaczoną wprost uporczywością śledził każde poruszenie tego zwierzęcia. Miało się wrażenie, że znał tę bestję dżungli indyjskich i usiłował ją ujarzmić siłą swego wzroku.
W pewnej chwili tygrys, który początkowo wydawał się najwięcej rozjuszony, zatrzymał się, wpatrując się nawzajem w rozbitka, stojącego wciąż przed jego klatką… i oto — rzecz zaiste dziwna! — ułożył się na ziemi, bijąc się zlekka ogonem po bokach, i pozostał nieruchomy, jakby go ujarzmiła jakaś moc ukryta.
— Hej, przyjacielu! — ozwał się kapitan, który z zaciekawieniem przyglądał się tej dziwnej scenie. — Czy przypadkiem nie jesteś poskramiaczem zwierząt?
Na to pytanie rozbitek drgnął i uczynił gest pogardy, który jednak zatuszował natychmiast. Podniósłszy głowę ku wyziorowi, pozdrowił obu dowódców.
— Nie, panie kapitanie — odpowiedział, siląc się na uśmiech.
— A może znasz tego tygrysa?
— O nie!.. chociaż spotkałem ich kilka podczas swych podróży.
— A jednak ktoś, stojący zboku, powiedziałby, żeś urzekł tego tygrysa.
— Nie wierzę temu, kapitanie.
— Powiadam ci, że masz wzrok piorunujący. Patrzaj! I inne bestje biegają już po klatkach, zaszywając się gdzieś w kąty, jakby zdjęte lękiem przed tobą.
— Pan sobie żartuje, panie kapitanie — odrzekł marynarz tonem szorstkim, w którym dźwięczała źle ukrywana wzgarda.
— To się jeszcze okaże… ale czemu opuściłeś kajutę?
— Posłyszałem ryki, więc wyszedłem zobaczyć, skąd one pochodzą.
— Czy nie zechciałbyś wyjść na pokład? Je żeli czujesz się już nieco lepiej, warto, byś odetchnął świeżem powietrzem.
— Dziękuję, panie kapitanie.
Rozbitek, jakby już całkowicie odzyskawszy siły, wszedł dość żwawo na schody i znikł na pokładzie. Spostrzegłszy pannę Annę, zatrzymał się osłupiały, a ostry wzrok jego rzucał dziwne błyski. Widząc jednak, że przygląda mu się kapitan oraz załoga, potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić myśl natrętną, i zdjął czapkę, kłaniając się i mrucząc słowa niezrozumiałe.
— Jak się pan czujesz? — zapytał kapitan.
— Doskonale, panie kapitanie — odpowiedział, nie odrywając wszakże oczu od Anny.
— A pańskie rany?
— Goją się w mgnieniu oka. Ale… gdzie my się znajdujemy, panie kapitanie?
— Płyniemy ku Nowym Hebrydom.
— Aha, więc jesteśmy już niedaleko od wysp Fidżi.
— Spodziewam się zawinąć tam w ciągu pięciu lub sześciu dni i przybyć na czas, by ich ocalić. Jeżeli ich nie odnajdziemy, córka moja będzie bardzo zmartwiona.
— Ach, ta pani to pańska córka? — zawołał rozbitek z dziwnym akcentem w głosie.
— Tak, Anna jest moją córką.
— I zawsze jeździ z panem?
— Od lat kilku.
— Piękna i odważna panienka — mruknął marynarz, znów wlepiając w nią wzrok. — Dziękuję pani z głębi serca za zajęcie się dolą moich towarzyszów. Oni na długo zachowają cześć dla pani.
— Każda kobieta ma obowiązek troszczyć się o nieszczęśliwych — odpowiedziała Anna. — Nigdybym nie przebaczyła załodze okrętu, któraby nie pomogła nieszczęśliwym żeglarzom, zagrożonym przez ludożerców.
— Dziękuję pani. Pani jest aż nadto łaskawa.
— Powiedz mi, Bill — zapytał niespodzianie porucznik, podchodząc do rozbitka — czyś ty słyszał kiedy o wyspie Norfolk?
To obcesowe i zapewne nieoczekiwane pytanie raziło Billa jakby piorunem; na jego twarzy uwidoczniła się nagła bladość, by natychmiast ustąpić miejsca żywemu rumieńcowi. Zwrócił się raptownie w stronę porucznika, który zdawał się nie przywiązywać najmniejszej wagi do tego tak znaczącego pytania, i utkwiwszy w jego twarzy dwoje oczu, w których zatliły się posępne błyski, zagadnął:
— Co pan zamierza przez to powiedzieć?
— Nic; zadałem najzwyklejsze w świecie pytanie.
— Aha, rozumiem! — zawołał Bill, uderzając się w czoło. — Pyta mię pan, czy znam wyspę, na której znajdują się pod strażą zesłańcy angielscy. Ale nacóż takie pytanie?
— Powiedziałem już, że pytam tylko z ciekawości.
— Znam, znam tę osławioną wyspę. Wylądowałem raz przy jej brzegach, przebywając na pokładzie „Alberta“, okrętu amerykańskiego, który podobnie jak wasz statek uprawiał handel wśród wysp oceanu Spokojnego. Niemiła wyspa, panie łaskawy, i niemili są jej mieszkańcy.
— Wyobrażam sobie.
— Gdzie znajdujemy się obecnie? — zapytał rozbitek, snać pragnąc przerwać rozmowę, niebardzo przypadającą mu do smaku.
— Minęliśmy przed godziną wyspę Wanikoro i płyniemy ku Nowym Hebrydom.
— Dziękuję panu.
Skłonił się Annie, zasalutował przed porucznikiem i, przeszedłszy na przód okrętu, usiadł na zwoju lin, nie mówiąc już ani słowa. Widać było jednak, że pytanie, rzucone przez pana Collina, wzbudziło w nim dziwny jakiś niepokój.
Jego oczy, na których dnie taił się jakiś blask nieszczery, krążyły w orbitach i zatrzymywały się to na poruczniku, przechadzającym się po pokładzie, to na Annie, rozmawiającej z ojcem. Ręce zaciskały mu się mocno, jakby w nich coś miażdżył. Twarz jużto mu bladła, jużto ponsowiała, a po mięśniach przebiegały drgawki nerwowe. Rzekłbyś, że jakiś gniew straszny, hamowany z trudem huczał w sercu tego marynarza, którego ledwie żywego wydobyto z fal oceanu Wielkiego.
Na szczęście uwaga załogi była w tej chwili zaprzątnięta pojawieniem się wspaniałej ryby-piły — sword-fish, jak ochrzcili ją Anglicy. Należy ona do gatunku mieczników, z któremi ma wiele podobieństwa, a zdarza się często na oceanie Spokojnym, gdzie na nią gorliwie polują wyspiarze, ceniąc jej mięso wyborne, zwłaszcza u sztuk młodych. Chociaż tak poszukiwana, nieraz budzi postrach ze względu na swój gwałtowny temperament.
Ryba, która płynęła wpobliżu „Nowej Georgji“, miała co najmniej dziesięć stóp długości i dźwigała róg długi chyba na dwa metry, raczej okrągły niż płaski, jak u miecznika, a w części ponacinany. Rozwinęła płetwę grzbietową, którą posługuje się jak żaglem, dając się unosić wiatrowi.
— Ojczulku, czy takie ryby są niebezpieczne? — zagadnęła Anna kapitana, śledzącego ciekawie bieg tej dziwnej mieszkanki morza.
— Wszyscy wyspiarze jej się obawiają… a taka jest odważna, że staje do walki nawet z wielorybami i okrętami.
— Przecież nie jest duża.
— To prawda, lecz jej oręż jest mocny i bardzo użyteczny. Rzadko spotkać taką, któraby miała róg nieuszkodzony; widziałem i takie, które go sobie całkiem odłamały. Nieraz widziano, jak wściekłe rzucały się na okręty, które zapewne brały przez omyłkę za wieloryby, i głęboko wbijały w nie swoją szpadę. Pewnego razu sztaba „Georgji“ została przebita tem ostrzem.
— A co się stało z rybą?
— Nie mogła się oderwać od okrętu i zdechła, trafiona trzema kulami karabinowemi.
— Czy łatwo poławiać te stworzenia?
— Bardzo trudno, Anno. Póki są młode, można je schwytać w sieci, lecz gdy są już duże i mają róg rozwinięty, przerywają nawet najmocniejsze sznury i uciekają. Trafić je można niekiedy osękami lub harpunami, choć nie dają się łatwo podejść.
Ryba niedługo płynęła za okrętem; nagle zwinęła płetwę i dała nurka wgłąb, znikając z oczu załogi, która już wyniosłą na pokład harpun, spodziewając się uczy ze smacznego mięsa pływaczki.
Tymczasem „Nowa Georgja“ mknęła bezustanku ku zachodowi, zbliżając się do archipelagu Nowych Hebrydów, poza którym w odległości 230—250 mil znajduje się archipelag Fidżi. Wiatr był wciąż pomyślany, lecz jeszcze nieustalony, tak iż zdawał się wieścić nową zawieruchę, zwłaszcza, że gnał przed sobą sforę czarnych chmurzysk.
Po zachodzie słońca owe opary, które pokazywały się od strony południowej, zaległy nagle cały strop niebieski, zaciemniając gwiazdy do tego stopnia, iż morze wydawało się jakby nalane atramentem. Wiatr, zamiast się wzmagać, ku powszechnemu zdumieniu ustał zupełnie, tak iż „Nowa Georgja“ stanęła prawie nieruchomo wśród tych czarnych fal, pogrążona w czarniejszym jeszcze, nieprzebitym mroku.
Ciemność tę nagle przerwało zjawisko, zdarzające się dość często w strefach gorących. Morze przed chwilą tak czarne rozjaśniło się dziwnie, jakgdyby w jego głębinie zapalił ktoś lampę elektryczną o niezwykłej sile.
Powierzchnia wody stała się jakby niezmiernym przestworem roztopionego bronzu, który rozrzucał wspaniałe srebrne błyski, poprzecinane tu i owdzie ognistemi smugami, a smugi co chwila zmieniały kształty, jużto zwijając się w kręgi, jużto odwijając się zpowrotem. Fale, łamiąc się o czarne drewniane boki okrętu, rozsiewały niejako mirjady iskier, jarzących się barwami najświetniejszemi, jakie tylko można sobie wyobrazić.
Hordy ryb, coraz to dziwniejszych, bądź obłych i czarnych, bądź pękatych a pstrych, płynęły i lśniły na tem morzu srebrzystem, goniąc się, igrając, walcząc z sobą i pożerając się wzajemnie, to dając nurka wgłąb, to wyskakując na powierzchnię, gdzie niby otwarte parasole lub olbrzymie grzyby sterczały nieruchomo meduzy o ciałach przeźroczystych i galaretowatych. Mirjardy fosforyzujących mięczaków szły w dryf, dając się ponosić falom i rzucając błyski coraz to innego światła. Widać było pelagje, chwiejące się ociężale, podobne do parasolek porwanych wiatrem; dalej meliteje, z których dziwacznie pokrzyżowanych ramion tryskały karmazynowe błyski; maluchne akalefy, jakby nabijane diamentami najczystszej wody; wellele, których czuby lśniły przesłodkim blaskiem modrawym; berosy, chełbie, osyroje i inne, które blask swój łączą ze światłem pewnych drobnych ślimaczków, nie większych od palca, wątłych i obłych, które się tam gromadzą w niezliczonej ilości, zapełniając szeroki szmat morza.
„Nowa Georgja“, odcinając się wyraziście czarną masą pośrodku tej srebrzystej powierzchni, sterczała nieruchomo w morzu; zdawało się, jakby nie płynęła, lecz bujała w jakiejś olśniewającej i migotliwej atmosferze.
Miss Anna, kapitan Hill, porucznik Collin i wszyscy marynarze z podziwem przyglądali się temu zjawisku, które — jak wspomnieliśmy — jest tak pospolite w owych okolicach, a mimo to nigdy nie traci uroku.
Wkońcu i tajemniczy rozbitek, podniósłszy się zwolna, wychylił się ponad burtę; jednakże zamiast wyrazić podziw, rzucił na roziskrzone morze chytre jakieś spojrzenie, czyniąc przytem gest wzgardy i mrucząc głuche przekleństwa.
Zjawisko poczęło oddalać się ku wschodowi, a okręt, który posuwał się zwolna w kierunku wprost przeciwnym, został znów ogarnięty gęstą ciemnością, której nie zdołały rozproszyć latarnie, wiszące nad sztabą.
Rozbitek, który usadowił się znów na przodzie okrętu, ujrzawszy morze iskrzące w oddali, podniósł się zwolna i powiódł oczami, jakby czegoś szukał, powtórzył przytem ten sam gest wzgardliwy, który wykonał był poprzednio, nie widząc już na pokładzie ani kapitana Hilla, ani miss Anny, ani porucznika. Na czole wyryła mu się zmarszczka głęboka, nie ustępując przez czas dłuższy.
Widząc przechodzącego młodego marynarza, który dawno był wyszedł z forkasztelu i nie był świadkiem obcesowego pytania pana Collina na temat wyspy Norfolk, zatrzymał go słowami:
— Hej, kolego, która jest godzina?
— Coś koło dziesiątej — odpowiedział marynarz.
— Kto z oficerów ma wachtę przez pierwsze ćwierć nocy?
— Pilot Asthor.
— A pan Collin?
— Obejmie służbę o północy.
— Ten pan Collin to dzielny oficer?
— Bardzo dzielny, głowę ci daję za niego.
— Cieszy się wielkiem zaufaniem na statku?
— Takiem samem jak Asthor, który od dwudziestu lat żegluje z kapitanem Hillem… może nawet większem.
— Czy to prawda, że porucznik jest zaręczony z miss Anną?
— Nigdym tego nie słyszał, więc nie wierzę.
— Powiedz mi, czy wierzycie naprawdę, że jestem nieszczęśliwym marynarzem, który wskutek przeciwności losu rozbił się na morzu?
— Do kroćset! Czyż nie wyłowiliśmy cię na pełnem morzu, gdyś płynął tratwą?
— To prawda… ale zdaje mi się, że pan Collin spogląda na mnie z niedowierzaniem.
— Porucznik jest człowiekiem podejrzliwym, nie wierzę jednak, by miał jaką podstawę do nieufności względem ciebie. Wybij sobie z głowy te głupstwa.
— Masz rację, kamracie. Jestem kpem, przypuszczając, jakoby na pokładzie „Nowej Georgji“ miano patrzeć na mnie złem okiem. Dobranoc!
Rozbitek przeszedł zwolna przez pomost, nachmurzywszy czoło i skrzyżowawszy ręce na piersi. Wydawał się zamyślony i zafrasowany.
Przechodząc koło wielkiej luki, zatrzymał się, aby posłuchać głuchego pomruku tygrysów.
— Są głodne! — mruknął półgłosem. — A przecież byłoby tu dość mięsa dla dwunastu bestyj!
Cofnął się zwolna na przód okrętu i utkwił wzrok w chmurach, które bezładnie mknęły po niebie.
— Ta burza będzie dla kogoś zgubną! — zamruczał.
Stłumił posępny uśmiech, który mu się cisnął na usta, i zniknął w komorze forkasztelu.





Rozdział V
Ludożercy na oceanie Spokojnym.

Wbrew powszechnemu przewidywaniu orkan, który jakoby zaczął znów zagrażać „Nowej Georgji“, nie wybuchnął. Owszem, w nocy przerwały się zwały chmur i pojawiły się znów gwiazdy. Rozumiano jednak, że jest to jedynie spokój chwilowy, gdyż wiatr dął wciąż od południa czyli z tej strony, gdzie powstają i skąd wychodzą cyklony, a morze zachowało ową barwę ołowianą, świadczącą, iż skądciś przyciąga wielka burza.
Nazajutrz o świcie „Nowa Georgja“, przebiegłszy w ciągu nocy siedemdziesiąt mil, znajdowała się tuż przed archipelagiem Nowych Hebrydów.
Grupa ta, jedna z najważniejszych w owej okolicy, była podówczas bardzo mało znana (zresztą i dziś nie jest znana zbyt dokładnie). Nowe Hebrydy rozciągają się na przestrzeni 120 mil. Quiros, który je odkrył w r. 1606, dał im nazwę lądu Ducha Świętego; Bouguinville, odwiedziwszy te wyspy w r. 1768, nazwał je Nowemi Cykladami, a Cook, który miał manję przeinaczania wszelkich nazw geograficznych, dał im miano Nowych Hebrydów.
Najważniejsze z nich są: Fauna, najlepiej zbadana, najurodzajniejsza i bardzo piękna, mająca 7 mil długości a 3 mile szerokości, odznaczająca się kraterem wulkanu i obfitością gejzerów; Koro Mango, prawie równych rozmiarów, słynna z rosnących na niej drzew, dających drogocenny, o przemiłym zapachu, proszek sandałowy[3]; Mallicolo, mająca 18 mil długości a 7 szerokości; Sandwich, godna uwagi ze względu na piękno okolic; wyspa Świętego Ducha, największa z nich wszystkich, uchodząca za jedną z najpiękniejszych i najżyźniejszych na całym świecie. Wiele innych wysp, znacznie jednak mniejszych, otacza grupę główną, ciągnąc się na południowy wschód, aż na odległość sześćdziesięciu pięciu mil od południowego krańca Nowej Kaledonji.
Ludność tameczna, wyjąwszy mieszkańców Fauny, nie cieszy się sławą lepszą od reszty Polinezyjczyków; załogi okrętów, które miały z nią styczność, nieraz bywały zmuszone do użycia broni palnej, by nie zginąć pod zębami tych amatorów mięsa ludzkiego.
Mieszkańcy Nowych Hebrydów po większej części są niscy, smukli, dość ciemnej cery, naogół brzydcy. Zwłaszcza Mallikolanie mają rysy tak potworne, że w porównaniu z nimi małpy wydają się piękne.
„Nowa Georgja“, posuwając się ze znaczną — chyżością, trzymała się przezornie zdała od tych niegościnnych wybrzeży; nie uszła wszakże oczom wyspiarzy, którzy w wielkiej liczbie ukazali się na płaskoci, groźnie potrząsając włóczniami i łukami. Wypuścili zaraz kilka strzał, lecz nie dotarły one nawet do połowy drogi, dzielącej ich od celu, a kapitan Hill, który nie chciał tracić czasu na wszczynanie walki, nie uważał za stosowne nawet im odpowiedzieć.
Koło południa, w odległości mniej więcej trzydziestu mil od wyspy Barwel, „Nowa Georgja“ natknęła się na podwójną łódź, silnie związaną i zaopatrzoną pomostem, której osadę stanowiło kilkunastu dzikusów o wzroście drobnym, ciemnej cerze, głowach wydłużonych i spłaszczonych nosach. Byli niemal zupełnie nadzy, lecz uzbrojeni we włócznie, których groty zdawały się być utworzone z ułamków kości, prawdopodobnie ludzkich.
Na widok okrętu, kołującego zdaleka, wielka łódź, pędzona dziesięciorgiem wioseł, puściła się za nim w pościg; dzikusy widocznie spodziewali się, że uda się im przybić do okrętu i zdobyć cośkolwiek przemocą. Ale kapitan Hill skierował okręt na północ i rozkazał wypalić z armatki ukrytej pod forkasztelem. Huk wystrzału oraz bezowocność pościgu za żaglowcem, który mknął z szybkością ośmiu węzłów na godzinę, skłoniły zuchwałych dzikusów do zaniechania gonitwy.
— Powiedz mi, tatusiu, ilu mieszkańców liczą te wyspy? — spytała kapitana Anna.
— Gdy je zwiedzał Bougainville, t. j. w r. 1768, ocenił ich liczbę na 200 000, Cook tę rachubę potwierdził; teraz jednak jest ich o wiele mniej, wyginęła ich przeszło połowa.
— Czemu przypisać tak ogromne wyludnienie?
— Temu, że wyspiarze wciąż walczą między sobą i że zwycięzcy bezlitośnie zjadają zwyciężonych — zarówno rannych jak i całkiem zdrowych.
— Czy i kobiety biorą udział w tych okropnych ucztach?
— Nie, ponieważ kobietom nie wolno pożywiać się w towarzystwie mężczyzn; w każdym razie i one przyrządzają sobie zosobna pieczyste z niektórych brańców.
— Czy nawet żony nie jadają razem z mężami?
— Nie, ponieważ dla mężów przedstawiają one jedynie wartość zwierząt jucznych. Ich los jest tak opłakany i ciężki, że często zabijają własne córki, by je uchronić od życia poniżającego.
— Co za dzicz okropna! A do jakiej należą rasy?
— Do melanezyjskiej, jednakże znać w nich i wpływy rasy polinezyjskiej.
— Powiedz mi, czy wszystkie ludy, mieszkające na wyspach oceanu Wielkiego, są ludożercami?
— Prawie wszystkie.
— Może z konieczności? Mówiono mi, że wyspy Pacyfiku są naogół ubogie w zwierzynę i drzewa owocowe.
— Tak… ale nie wszystkie. Niektóre, owszem, mają poddostatkiem psów, świń, ptactwa, drzew dających smaczne owoce, a morze, które je otacza, jest w przeważnej części bardzo rybne. Mimo to wszystko ci wyspiarze są ludożercami i nabijają pokonanych wrogów na rożny.
Przez czas jakiś nie wierzono w obyczaj ludożerstwa, jednakże po podróżach Van Diemena, Tasmana, La Pérouse’a, Bougainville’a, Cooka, Quirosa, Mendany i innych trzeba było fakt ten uznać.
Kilka szczepów składa swych nieprzyjaciół w ofierze z pobudek religijnych (zjadając ich mimo wszystko); inne popycha do ludożerstwa niedostatek żywności, niektóre — smakoszostwo, albo wreszcie chęć odziedziczenia waleczności i cnót zmarłego… Tak np. Australczycy zjadają ze szczególnem upodobaniem serce wroga, by nabyć większej tężyzny ducha; Maorysowie na Nowej Zelandji wolą lewe oko, w którem wedle ich wierzeń odzwierciedla się dusza zjadanego człowieka; szczepy zaś amerykańskie nad Amazonką, spaliwszy trupa, połykają następnie jego popioły, by przyswoić sobie przymioty nieboszczyka.
— Ale ponoś ludożerstwo nie ogranicza się do samych tylko wyspiarzy oceanu Wielkiego?
— Nie, Anno — odrzekł kapitan. — Prawie wszystkie narody niegdyś uprawiały czas pewien ludożerstwo. Gallowie, praojcowie dzisiejszych Francuzów, zjadali też i ludzi, co potwierdzają groty z kośćmi ludzkiemi, odkryte w okolicach Paryża, w Ville-Neuve-Saint-George i w Saint-Maure. W Portugalji w jednej tylko grocie wydobyto 9500 zębów ludzkich oraz wielką ilość kości ze śladami spalenizny i przyborów do krajania. Zjadali ludzi i mieszkańcy Azji Mniejszej, a także Japończycy i Meksykanie z pobudek religijnych. Dodam, że Meksykanie, obywatele wielkiego mocarstwa Montezumy, wytykali Hiszpanom gorzki smak ich mięsa!
— Nie do uwierzenia! — zawołała ze zgrozą miss Anna.
— Niegdyś można było tak powiedzieć, jak ty w tej chwili… dziś jednak nauka wszystko wyświetliła. Zresztą ludożerstwo jeszcze i teraz jest bardzo rozpowszechnione. Istnieje u Battjasów na Sumatrze, gdzie nosi ono wyraźnie charakter kary, u Indjan Ameryki Północnej — zemsty, u Kafrów zaś, Karaibów, mieszkańców Kongo, Timbuktu, Dahomeju i Ogowaju wynika ze zwykłego smakoszostwa. Dodam wkońcu, że na cywilizowanej dziś wyspie Tahiti nie tak dawno w rok nieurodzaju zjedzono tylu ludzi, że czas ów nazwano „okresem ludożerstwa“ i że we Francji w r. 1090, a w Egipcie w 1200, również podczas głodu, polowano na ludzi, żeby sprzedawać ich mięso!
— To rzecz okropna!
— Ale historycznie stwierdzona. Zresztą także i dziś od czasu do czasu dochodzą nas słuchy o ludożerstwie pomiędzy rozbitkami… Kroniki marynarskie pełne są wspomnień o podobnie strasznych ucztach, na szczęście podszepniętych nie przez żarłoctwo, lecz przez głód.
— Dzicy zapewniają, że mięso ludzkie jest wyborne! — napomknął porucznik, który od kilku minut przysłuchiwał się rozmowie. — Wszyscy są zgodni w pochwałach dla wyszukanego smaku i delikatności mięsa ludzkiego, powiadają jednak, że mięso białych ludzi jest gorzkie i nazbyt słone.
— Spodziewajmy się więc, że nas oszczędzą, jeżeli w razie nieszczęścia wpadniemy w ich ręce.
— Znaleźliby jakiś sposób, żeby nam dodać smaku, panie Collin — zaśmiał się kapitan. — Wiem, że mieszkańcy wysp Fidżi umieją jakoś specjalnie tuczyć swych jeńców i czynić ich soczystszymi.
— Współczuję z nieszczęsnymi towarzyszami Billa, jeżeli wpadli teraz w ręce tych dzikusów… o ile nie jest to w pewnej mierze szczęściem…
— Czemu, poruczniku? — spytał kapitan zdziwiony.
— Wiem, czemu, panie Hill.
— Proszę jaśniej się tłumaczyć — ozwała się miss Anna.
— Kiedy indziej…
W tejże chwili poza ich plecami rozległo się jakby jakieś chrząknięcie. O trzy kroki opodal stał rozbitek — i pewno zrozumiał słowa porucznika.
Na szczęście dla niego nikt nie dostrzegł, jak utkwił w poruczniku dwoje oczu, lśniących blaskiem złowrogim, i zacisnął pięści z taką siłą, że aż mu się paznokcie wbiły w ciało.
Oddalił się w milczeniu, niezauważony przez nikogo, i znów usadowił się na przodzie okrętu, lecz oczy jego przebiegały ustawicznie — choć z różnym wyrazem — z porucznika Collina na miss Annę.
O czem rozmyślała ta tajemnicza osobistość, na której obliczu można było wyczytać dziwną tkliwość i dostrzec błyskawice głębokiej nienawiści?
Odpowiedź na to miały niebawem przynieść wypadki.
Po południu gwałtowność wiatru wzrosła, barometr opadł nagle, a fale, nadbiegające od południa, stawały się coraz częstsze i wyższe. Widać było, jak tłoczyły się jedne przez drugie na widnokręgu, ukazując czuby pokryte białą pianą, i nadbiegały coraz to bliżej, łamiąc się wreszcie gwałtownie u boków „Nowej Georgji“, która kołysała się i dudniła zawzięcie.
Tygrysy, jakby przeczuwając bliskość burzy, stawały się mocno niespokojne, to też od spodu okrętu słychać było ustawicznie ich ochrypłe wycia, które trwogą napełniały serca żeglarzy, nienawykłych dotąd do tak niemiłych koncertów.
Nie chcąc być zaskoczonym znienacka przez orkan, który od dwóch dni zbierał siły, by rozpętać się z nie wiedzieć jaką wściekłością, kapitan kazał podwiązać topżagle grotmasztu i zwinąć kliwry i gafie, które rozwinięto rankiem w celu zdwojenia chyżości okrętu. Nie poprzestając na tem, polecił umocnić wanty, powiązać silnie szalupy, których utrata byłaby wprost nieodżałowana i groźna dla załogi, a wreszcie opatrzyć dobrze klatki, by podczas wstrząsów i morskiej chwiejby nie przewróciły się i nie połamały prętów.
— Boisz się cyklonu? — zapytała Anna, która rzadko schodziła z pokładu.
— Tak; nie będę taił przed tobą, że niepokoi mnie ten huragan, który może nas zaskoczyć na morzu, usianem mnóstwem większych i mniejszych wysepek, co gorsza w ciemności przerywanej błyskawicami.
— Czy na oceanie Spokojnym są wielkie głębie?
— Straszne! Okręt, któryby poszedł na dno, nie wystawałby nawet końcami swych masztów ponad powierzchnię wody.
— W którem miejscu ocean jest najgłębszy?
— Według najświeższych badań największa głębina znajduje się koło Kamczatki, półwyspu na wybrzeżu azjatyckiem. Podobno dno w owem miejscu znajduje się w głębokości 8515 metrów.
— Osiem i pół kilometra głębokości!
— Zdaje się jednak, że istnieją głębiny czternasto i szesnastokilometrowe.
— Czy na wszystkich oceanach znajdują się takie otchłanie?
— Przeciętna głębokość oceanu Wielkiego wynosi około 4380 m; wiadomo jednak, że między wyspami Fidżi, Tonga i Samoa istnieje otchłań, mająca według jednych żeglarzy 8102 m, według innych 8280. Głębokość Atlantyku dosięga 4022 m na północy i 3927 na południu. Ocean Indyjski jest średnio głęboki na 3627, a dwa pozostałe oceany mają głębie przeciętnie po 3803 m W przyszłości może te cyfry jeszcze urosną, ponieważ brak dotąd pomiarów dokładnych.
— Ale chyba w takiej głębokości niema już istot żyjących?
— Czemu, moja droga?
— Z powodu wielkiego nacisku, wywieranego przez taką masę wody.
— Niegdyś tak mniemano; co więcej, utrzymywano, że woda tak jest przytłoczona własnym ciężarem, iż wkońcu osiąga gęstość, mogącą iść w zawody z gęstością żelaza lub ołowiu. Dowodzono, że kula żelazna rzucona w głębokie morze nie zdoła dosięgnąć dna, lecz zatrzymuje się wśród warstw wodnych. Nikomu nie przychodziło na myśl, że wodę niełatwo jest ścisnąć i że nawet pod największym naciskiem jej gęstość jest niewielka. O ile mi wiadomo, niedawne doświadczenia stwierdziły słabość tego nacisku, tak iż nie sprawia on żadnych trudności nawet rybom, które zwykły żyć na powierzchni mórz. I doprawdy, gdyby ta siła była tak ogromna, jak przypuszczano, jakimże sposobem mogłyby utrzymać się przy życiu skorupiaki, zamieszkujące głębie mórz? Musiałyby być twardsze od żelaza… co się sprzeciwia prawdzie.
— Wytłumaczyłeś wszystko jasno jak słońce, ojczulku, ale teraz… niestety… zaczyna deszcz padać.
— Pogoda psuje się. Oddal się, Anno, bo wkrótce nadciągnie niebywale zaciekły huragan, a wichura pocznie wszystko zmiatać z pokładu.
Istotnie zawierucha zbliżała się gwałtownym pędem, ogarniając sklepienie niebios i przewracając dnem do góry wielki ocean, który znów miał podać w urągowisko przydomek „Spokojnego“ nadany mu przez Magellana.
Cała załoga wyszła na pokład, gotowa do podjęcia walki z groźnym żywiołem, i niespokojnie przyglądała się falom i chmurom. Starzy wilcy morscy przeczuwali burzę nielada…
Jedynie rozbitek, który siedział wciąż wśród zwojów lin na przodzie okrętu, wydawał się spokojny i uśmiechał się złośliwie na każdy pomruk fal, wytrzeszczając dwoje rozognionych oczu w stronę porucznika Collina i jakby snując złowrogie zamysły.





Rozdział VI
Przestępstwo rozbitka.

Z każdą chwilą coraz więcej burzył się ocean Spokojny, coraz wyżej piętrząc bałwany. Rzekłbyś, że wydźwignęła go wgórę jakaś siła tajemna, wydarta z dna niezmierzonej głębiny. Góry wodne, w tej chwili godne takiego miana, nadbiegały z południa w skłębionej ciżbie, pokryte olbrzymim pokrowcem śnieżnobiałej piany, i z rykiem przeciągłym łamały się o boki okrętu, który z trzaskiem ustawicznym przechylał się gwałtownie to na bakier to na sztymbor, to znów nagle stawał dęba jak koń uderzony ostrogą.
Morze, utraciwszy blask świetlanego lazuru, sposępniało, jakby chciało iść w zawody z czarniawą barwą chmur, które tłocząc się bezładnie, pędziły po niezmiernych przestworach niebios.
Wiatr, który jeszcze przed chwilą dął w jednym kierunku, nagle jakby oszalał, hasając impertynencko z południa na północ, ze wschodu na zachód i sposobiąc się do gwałtownego ruchu wirowego. Świstał wśród olinowania „Nowej Georgji“, zawzięcie potrząsał pomarszczonemi kliwrami, chrzęścił żaglami i niemal zginał maszty.
Kapitan Hill, spojrzawszy na barometr, stwierdził nie bez wielkiego wzruszenia, że strzałka wskazuje niezwykłą cyfrę 705 milimetrów!
— Czeka nas prawdziwy cyklon! — ozwał się do porucznika Collina, który stał przy sterze.
— Skądże się biorą owe cyklony, czyli tajfuny, które zdobyły sobie tak smutną sławę na morzach japońskich i chińskich oraz na oceanie Spokojnym? — zapytał porucznik.
— Zazwyczaj powstają wskutek spotkania dwóch lub więcej przeciwnych prądów powietrza, wywołujących ruch kołowy nader niebezpieczny dla okrętów, które znajdą się pośrodku.
— Czy rozciągają się na znacznej przestrzeni?
— Przeważnie mają zasiąg od czterystu do pięciuset kilometrów; widywano jednak cyklony, ciągnące się na tysiąc kilometrów. Właśnie lękam się, że ten cyklon, który nam zagraża, ma podobne rozmiary, bo spadek barometru jest bardzo poważny.
— Jaki kierunek miewają zwykle cyklony?
— Najczęściej ciągną z południo-zachodu na północo-wschód, a ich ruch wirowy przy spotkaniu się dwóch prądów odbywa się zazwyczaj od strony prawej ku lewej.
— Więc będziemy mieli trąbę morską?
— Być może, poruczniku; dobrze byłoby też przygotować naszą małą armatkę.
— Czy pan zamierza rozbić burzę kulami?
— W większości wypadków sam wybuch wystarcza, by ją przerwać na chwilę. Kula nie odniosłaby skutku, gdyż zdołałaby co najwyżej przebić słup wody.
— Ale to niebezpieczne dla okrętu, który znajduje się wpobliżu!
— Tak, to prawda… bo masa wody, opadając w morze, powoduje wielkie falowanie… Jednakże wszystkiego raczej należy wypróbować, niż dać się otoczyć przez rozszalałe ściany wodne, które są obdarzone taką siłą obrotu, że potrafią zagarnąć lub wzbić wgórę nawet największe okręty.
Rozmowę przerwała potężna błyskawica, która niby szabla olbrzymia rozcięła zwały chmur; w chwilę później ozwał się głuchy grzmot, gubiący się w oddalach widnokręgu.
Kapitan Hill zeszedł ze swego posterunku i, trzymając w ręku tubę, wstąpił na mostek kapitański, by komenderować każdym manewrem. Porucznik Collin podążył na przód okrętu, gdzie okrętnicy ustawiali się do zwijania żagli.
Huragan zbliżał się z nadzwyczajną szybkością, zakłócając morze i niebo. Natarczywe podmuchy wiatru, schłostawszy i rozkołysawszy fale, piętrzące się ustawicznie z hukiem przeraźliwym, wspinały się jedna za drugą na pokład „Nowej Georgji“, która z chyżością ptaka mknęła ku południo-zachodowi.
Słońce od kilku godzin znikło, i na oceanie zaciężyła ciemność głęboka. Przy świetle jednak błyskawic widać było porwane cyklonem i trzepocące się w powietrzu wielkie albatrosy o białem i czarnem upierzeniu, tęgich dziobach zdolnych przebić czaszkę ludzką i okazałych skrzydłach mających co najmniej pięć stóp długości. Widać było, jak borykały się z wiatrem, kłębiąc się ponad falami, a wśród ryków i poświstów rozdąsanej przyrody słychać było ich wrzaski chrapliwe i niezgodne.
Mieszkańcy morza byli też jakby zaniepokojeni, gdyż pomiędzy falami ukazywały się nieprzeliczone zgraje rekinów o potężnych szczękach uzbrojonych trzema rzędami zębów; w powietrzu zaś unosiły się zastępy dziwnych ryb latających, jaskółek morskich[4], opatrzonych szerokiemi, podobnemi do skrzydeł płetwami. Ryby te wzbijają się wgórę silnem uderzeniem ogona, przebiegają przestrzeń 150-200 metrów, poczem ledwie opadłszy w morze, podejmują lot powtórnie, rozpościerając płetwy brzuszne i poruszając niemi tak szybko, jakby ich miały nie dwie, ale cztery.
„Nowa Georgja“, choć zaatakowana zewszechstron przez wielkie przelewy, wdzierające się niekiedy na sam pokład, trzymała się jednak tęgo i dzielnie stawiała czoło huraganowi.
Wiedziona żelazną ręką starego Asthora, trzymała się trwale kierunku południowo-zachodniego, by w ostatecznym razie móc znaleźć schronienie w zatokach którejś z wysepek. Kołysała się nieboga rozpaczliwie, pokrywała się od plichty do rufy wodą, nurzała się w łonie fal opryskujących pianą jej silne burty, wdzierała się na czuby gór ruchomych, staczała się na dno przepaści, bukszprytem chłostała przelewy, ilekroć nachyliła się wprzód, jednakże zawsze wychodziła zwycięsko z tych ciągłych opresyj.
W pewnej chwili wiatr oddawna rozpętany, wyzbywszy się wszelkich hamulców, skręcił w stronę południowo-zachodnią, wywołując owo spotkanie dwóch prądów powietrza, które jest zarodkiem cyklonów. I oto na południu ukazał się jakby stożek, zstępujący, zda się, z chmur, by usadowić się na wzburzonej powierzchni morza.
Kapitan Hill, choć człek odważny i zdecydowany na wszystko, pobladł na ten widok.
— Na południu powstaje trąba morska! — rzekł, zwracając się do porucznika Collina, który przyszedł za nim na mostek kapitański.
— „Nowa Georgja“ umyka śpiesznie, panie kapitanie — odrzekł porucznik. — Może, nim trąba się utworzy, my już będziemy daleko.
— Miejmy w Bogu nadzieję! Nie boję się o siebie, ale o moją biedną Annę.
— Bądźmy dobrej myśli, panie kapitanie.
Huragan wciąż rósł na siłach. Uderzenia wichury były tak gwałtowne, jakby siłę swą zawdzięczały trąbie powietrznej oddalonej o parę zaledwie kroków od okrętu. Maszty chybotały się okrutnie, z żagli leciały strzępy, najtęższe brasy i gafle chwierutały się jak źdźbła zboża, a najgrubsze wanty i sztaki trzeszczały, tak iż każdej chwili można się było obawiać ich pęknięcia.
Fale za falami wskakiwały na okręt, waląc weń zawzięcie z przodu i od rufy, od bakortu i sztymborku, obluzowując liny i pachołki, przerzucając szalupy i tworząc wyłomy w burtach. Zdało się, jakoby się zawzięły rozbić boki okrętu, by wciągnąć go w straszne otchłanie oceanu Spokojnego.
Zapadła noc czarna jak dno beczki z dziegciem. Nic nie było widać oprócz ciemności, które zdawały się gęstnieć z każdą chwilą, jakby chciały powiększyć niesamowitą grozę oceanu. Jedynie na widnokręgu migały niekiedy błyskawice; przy rażącem, nagłem ich świetle widać było matrosów, co z włosami rozwianemi, pobladłemi twarzami, błędnemi oczyma i w zachlapanej odzieży biegali po pokładzie. Na mostku dostrzec można było wysoką sylwetkę kapitana, a na przodzie okrętu ponurą postać rozbitka.
Wśród wycia wichury, poświstu wiatrów i ryku fal rozlegały się co pewien czas z czarnej czeluści gatu wstrząsające ryki dwunastu tygrysów, oraz odgłosy zapamiętałych uderzeń o boki klatki, zadawanych przez bestje przerażone hałasem burzy i miotaniem się okrętu.
Koło północy rzuciła się na okręt silniejsza jeszcze zawierucha — tak gwałtowna, że zalała wodą cały przód okrętu.
Kapitan Hill, obawiając się, że „Nowa Georgja“ może zbyt silnie przechylić się na jeden z boków i nie powstać więcej, kazał zwinąć topżagle i bramżagle, pozostawiając w rozwinięciu jedynie żagle dolne.
Kilku marynarzy zaczęło wdrapywać się na drabinki sznurowe, jednakże wstrząsy, których doznawał okręt, oraz zapędy fal, sięgające znacznie ponad klamburty, udaremniły śmiałkom to przedsięwzięcie; byli więc zmuszeni zejść na pokład, nie chcąc, by poniosła ich wichura i rzuciła w przestwór huczących bałwanów. Dwom tylko ludziom udało się po przebyciu tysiącznych niebezpieczeństw dotrzeć do krajcbramrei i zwinąć żagiel.
Natomiast fokżagiel, silnie wydęty przez wichurę, szamotał się tak bardzo, że zagrażał bezpieczeństwu okrętu i fokmasztu. Trzeba było koniecznie zwinąć go, a przynajmniej unieszkodliwić silnym ciosem noża.
Porucznik Collin, człek młody i w gorącej wodzie kąpany, a przytem lekceważący sobie wszelkie niebezpieczeństwa, widząc daremne wysiłki marynarzy, rzucił się ku przodowi okrętu i, uchwyciwszy silnie drabinkę, jął wdrapywać się wgórę. Po chwili zniknął w ciemności. W tejże chwili poruszył się z miejsca ktoś drugi; był to rozbitek.
Niedostrzeżony przez nikogo wśród głębokiej ciemności i uderzeń bałwanów, zmiatających bezustanku pokład okrętu i nie pozwalających matrosom zachować równowagi, uczepił się liny grotmasztu i z małpią zręcznością wspiął się oburącz wzwyż, a w chwilę później znalazł się jednocześnie z porucznikiem na fokrei.
— Ty tu, Billu? — spytał porucznik, widząc go wpobliżu.
— Tak jest, panie poruczniku — odpowiedział rozbitek z dziwnym akcentem w głosie. — Zrobiłem panu niespodziankę?
— Którędy tu wszedłeś?
Nieszczęśliwy porucznik stawiał jedynie słaby opór i czuł, że napastnik dusi go coraz gwałtowniej…
— Po grotsztaku.
— Pomóżże mi więc.
Porucznik siadł okrakiem na rei, trzymając się biegnącej wgórze sztaby żelaznej, a oparłszy nogi o linę, znajdującą się poniżej, starał się dostać do bras, aby zwinąć żagiel. Nagle poczuł, że czyjeś ręce ścisnęły mu kurczowo gardło z taką siłą, że nie był w stanie wydać nawet najlżejszego okrzyku. Czyniąc rozpaczliwy wysiłek, odwrócił głowę i ujrzał za sobą potworną twarz rozbitka, wykrzywioną szatańskim uśmiechem.
Porucznik pomyślał o obronie. Oderwawszy więc jedną rękę od belki, próbował odtrącić nią napastnika. Atoli rozbitek był człowiekiem silnym, a w owej chwili wydawał się trzykroć silniejszy.
Statek, wstrząsany falami, chwiał się zaciekle; wiatr huczał groźnie wśród omasztowania i miotał gwałtownie reją, a oni obaj wiedli wciąż z sobą zawziętą walkę w milczeniu. Nieszczęśliwy porucznik, nie mogąc opuścić rei, by nie rozbić się o pokład okrętu, stawiał jedynie słaby opór i czuł, że napastnik dusi go coraz gwałtowniej.
Ta walka, tocząca się pośrodku między niebem a morzem, wśród gęstej ciemności i ryczącego szturmu, trwała zaledwie minutę. Porucznik Collin poczuł nagle, że ręce napastnika ściągają go na koniec rei…, poczem stracił przytomność.
Rozbitek czekał chwili, gdy okręt przechylił się na sztybor. Wówczas wyprostowawszy się i uchwyciwszy reję obiema nogami, jednem pchnięciem strącił swą ofiarę w głębinę rozszalałego żywiołu. Collin znikł w falach bez śladu.
— Ten już nie piśnie ni słówka! — mruknął głucho rozbitek. — Idźże spytać się ryb, czy powiozą mnie na wyspę skazańców.
Powiódł wkoło oczyma, by przekonać się, czy nikt go nie widział, poczem w milczeniu zszedł na pokład, mieszając się między załogę.





Rozdział VII
W kipieli.

Nikt nie widział upadku porucznika Collina: ani kapitan Hill, który stał na mostku kapitańskim, ani stary Asthor, który całą uwagę i wszystkie wysiłki skupiał na helmącie steru celem utrzymywania okrętu stale we właściwym kierunku, ani majtkowie, którzy mieli wiele kłopotu z omijaniem przewałów, wdzierających się ustawicznie na pokład, i zajęci byli ciągłem brasowaniem dolnych żagli.
Gniewne morze i ciemności osłoniły zbrodnię, zapewne oddawna obmyśloną przez tego straszliwego człowieka i wykonaną na zimno.
Rozbitek, zszedłszy na pokład, wymknął się nieobaczkiem na przód okrętu i zdawał się być zajęty kręceniem bloków linowych. Był pewny, że go nikt nie zauważył, ponieważ ciemność nie pozwalała dostrzec niczyjej nieobecności. Jednak pomimo pozornego spokoju przechylał się kilkakrotnie przez burtę, badawczo przyglądając się rozdąsanym bałwanom i nadstawiając ucha jakby w obawie, że nieszczęśliwy porucznik płynie za okrętem i lada chwila może zawołać pomocy.
Jakkolwiek zatwardziałe w zbrodni mogło być sumienie Billa, niewątpliwie nie musiało ono w tej chwili zaznawać spokoju, gdyż ilekroć zdarzyło mu się zetknąć ze spojrzeniem któregoś z marynarzy, bladł okrutnie, a nie schodzący mu niemal z twarzy dziwny uśmiech jeszcze bardziej wykrzywiał mu wargi.
Upłynęło dziesięć minut, w ciągu których „Nowa Georgja“ niesiona huraganem przebiegła całą milę, gdy kapitan Hill, widząc, że fokżagiel wciąż jest napół rozwinięty, i nie dostrzegając porucznika pomiędzy załogą, zaczął wołać:
— Panie Collin! Hej, gdzie pan się znajduje? czy nie potrzeba pomocy?
Jedynie ryk fal i coraz to gwałtowniejsze a przeraźliwsze poświsty wiatru były odpowiedzią na to pytanie.
Kapitan, mniemając, że nie dosłyszano jego głosu, zszedł z mostku kapitańskiego i przystąpił aż do podnóża fokmasztu, wypatrując porucznika pomiędzy żaglami i takielunkiem. Atoli ciemność była tak głęboka, że nie można w niej było wyróżnić niczego.
— Panie Collin! — powtórzył kapitan grzmiącym głosem.
I tym razem pytanie pozostało bez odpowiedzi.
— Założyłbym się o pensa przeciw funtowi, że pan Collin znajduje się na maszcie — ozwał się jeden z marynarzy, który wstąpił na kasztel przedni, by lepiej widzieć.
— To niemożliwe! — wykrzyknął kapitan, blednąc.
— A jednak, panie kapitanie, nie widzę go ani na marsie, ani na szlągu, ani na rejach — odrzekł marynarz.
— Czyżby się zdarzyło jakieś nieszczęście? Ale kiedy?… i jakim sposobem?… Czy nikt z was nie słyszał krzyku?
— Nikt, panie kapitanie — odpowiedzieli majtkowie, zgromadziwszy się koło masztu.
— Nikt nie widział porucznika schodzącego?
— Nikt.
— Czyżby wpadł w morze?
W tejże chwili olśniewająca błyskawica rozdarła ciemność, ciężącą na oceanie. Wszyscy utkwili oczy w żaglach fokmasztu. Na maszcie nie było porucznika!
— Wielki Boże! — zawołał kapitan, czyniąc gest rozpaczliwy.
Skoczył ku burcie bakortu, wpatrując się uporczywie w fale, i po trzykroć huknął głośno:
— Panie Collin, gdzie pan jest?… Odpowiadaj pan, na miłość boską!
Wołania te nie osiągnęły lepszego skutku od poprzednich. Morze wciąż huczało, wicher wył i świstał wśród masztów i olinowania, lecz żaden głos ludzki nie wmieszał się w tę przepotężną fanfarę burzy.
— Zginął!… — krzyknął rozpaczliwie kapitan Hill. — Asthor, lawirować!
— Burza nas ściga, panie kapitanie, a bałwany tłuką o boki okrętu — odparł stary marynarz.
— Trzeba ratować nieszczęśliwego.
— Proszę zważyć, że naraża się okręt na niebezpieczeństwo!
— Mniejsza o to, Asthor… trzeba uczynić wszystko, co w naszej mocy, by go wyratować. Chłopcy, ku brasom! Bądźcie gotowi do lawirowania!
Szaleństwem zaiste było lawirowanie wśród huraganu, bijącego zaciekle o burty „Nowej Georgji“. Fale mogły wedrzeć się do wnętrza, przewrócić i zgruchotać cały ładunek, znajdujący się na spodzie okrętu. Atoli kapitan Hill był człowiekiem wielkiego serca, który kochał swoich ludzi, przeto pomimo wszelkiego ryzyka pragnął ocalić nieszczęśliwego porucznika.
Dzięki silnej ręce starego sternika „Nowa Georgja“ wykonała obrót, wystawiając przez dłuższą chwilę bok prawy na uderzenia fal. Pod straszliwym naporem zwałów wodnych, gnanych przez wiatr w pędzie bezładnym ku wschodowi, chybotała się tak okropnie, iż niekiedy zachodziła obawa całkowitego przechylenia. W ostatniej jednak chwili, poderwawszy się nagle, wracała na tor przebyty przed chwilą, ostrym szpicem dzielnie stawiając czoło huraganowi, który teraz zaatakował ją od frontu.
Kapitan Hill i większa część załogi, skupiwszy się na przednim kasztelu, uporczywie wpatrywali się w mrocznię, wydając co pewien czas donośne okrzyki. Puszkarz okrętowy wytoczył na pokład małą armatkę i jął co dwie lub trzy minuty oddawać z niej strzały.
Kilkakrotnie przysłyszało się temu lub owemu, że kędyś zdala dochodzi jakieś nawoływanie czy też krzyk rozpaczliwy; niebawem jednak wszyscy doszli do przekonania, że się omylili. Wiatr, gwiżdżący wśród sprzętów okrętowych, wywołuje nieraz takie dziwne pojęki, które łatwo można przez omyłkę wziąć za krzyk rozbitków.
— Zginął! — zawołał kapitan Hill, wyrywając sobie w boleści włosy z głowy. — Biedny Collin! Tak zacny człowiek, tak dzielny i młody!… Czuję, że już go nigdy nie odnajdziemy!…
— Gdyby był żywy, byłby odpowiedział na nasze krzyki i sygnały, panie kapitanie — odrzekł stary Asthor, który ustąpił bosmatowi miejsca przy sterze.
— Ale jakże mógł wpaść w morze, nie wydawszy najmniejszego okrzyku? I jak to się stało, że nikt nie zauważył jego upadku?
— Pewno osłabł nagle, a wiatr oderwał go od rei… a może spadł wskutek nagłego i silnego wstrząsu.
— Ale że też przytem nie wydał żadnego krzyku?
— Może został uderzony w głowę górną reją i zemdlał?
— Tak trzeba przypuszczać.
— Jeżeli tak się stało, biedny pan porucznik spoczywa w tej chwili na dnie czeluści morskich. Wracajmy, panie kapitanie.
Byłoby nierozsądnie borykać się w dalszym ciągu z orkanem, który właśnie zawrócił ku zachodowi. Okręt był mocny, to prawda, ale spojenia mogły z każdą chwilą coraz bardziej się rozluźniać pod wzmagającemi się ciosami wodnych przestworów.
„Nowa Georgja“, wiedziona przez Asthora, który znów ujął rękojeść steru, wykonała zwrot wtył i ruszyła torem poprzednim, dając się unosić huraganowi, który ani nie myślał się uciszyć.
Jednakże kapitan Hill i reszta załogi nie mogli oderwać oczu od tego szlaku morskiego, którego fale pochłonęły nieszczęśliwego porucznika, i choć już byli znacznie oddaleni, wychylali się często poza burty, spoglądając wdal, jakgdyby mieli nadzieję, że wpobliżu okrętu obaczą płynące zwłoki śmiałego, lecz nieszczęśliwego żeglarza.
Jeden tylko człowiek zdawał się cieszyć z tego, iż się oddala od tych okolic; był nim rozbitek Bill, który odzyskał już pewność siebie, wiedząc dobrze, że ocean nie zwróci swej zdobyczy i że umie aż nadto dobrze strzec swych tajemnic. Zrazu, widząc, iż okręt płynie zpowrotem, czuł niejaką trwogę, nie był bowiem pewny, czy porucznik zmarł naprawdę; teraz, nie mając już powodu do obaw, odetchnąć mógł spokojnie.
Występek nie miał żadnych świadków. Nikt nie dostrzegł sceny, która rozegrała się na rei fokmasztu… Czyż było więc czego się obawiać?
Tymczasem „Nowa Georgja“ w dalszym ciągu zmykała przed huraganem; kapitan Hili oceniał jej szybkość co najmniej na trzynaście węzłów. Zbliżała się ku wyspom, na których wedle opowiadań rozbitka miały się znajdować szczątki zatopionego statku. Bezwątpienia znajdowała się już od nich niedaleko, ponieważ ocean łamał się z większą wściekłością, snać zaczynał się wrzynać w archipelag Fidżjański.
Około drugiej w nocy jeden z marynarzy, który stanął na przodzie okrętu, by zwinąć żagiel zerwany wiatrem, oznajmił, że w stronie południowowschodniej widać jakiś ogień.
Kapitan Hill nastawił w tym kierunku lunetę i w istocie ujrzał jakiś punkt świecący, który bądź ukazywał się, bądź znikał, w miarę jak góry wodne wznosiły się lub opadały.
— Czyżbyśmy już byli blisko archipelagu Fidżi? — ozwał się sam do siebie. — Wolałbym przebywać o trzysta mil od lądu niż znajdować się koło tych wysp w taką pogodę.
W tej chwili na pokładzie ukazała się Anna. Dzielna dzieweczka miała na sobie długi płaszcz z nieprzemakalnego płótna i zdało się, że się nie lęka niczego, choć „Nowa Georgja“ chwiała się i kołysała okropnie, i bałwany raz wraz wspinały się na pokład, przebiegając jak szalone od galardy aż do rufy.
— Gdzie znajdujemy się, ojczulku? — zapytała.
— Anno, jakiż to nierozsądek wstępować na pokład podczas takiej zawieruchy! — skarcił ją kapitan, biegnąc ku niej.
— Jestem czegoś niespokojna, tatusiu, a gdy znajduję się przy tobie, to mi się wydaje, że mi nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Czy nie zanosi się na to, by ta burza miała się już wreszcie skończyć?
— Jak dotąd, nie… a boję się, by nie przeciągnęła się zbyt długo.
— Cóż za okropna noc!
— Straszna noc, moja Anno, a nieszczęśliwa dla jednego z nas.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Collina niema już pomiędzy nami.
— Umarł?…
— Przepadł gdzieś bez śladu, gdy wdrapawszy się na fokmaszt, próbował zwinąć żagiel.
— Jakież nieszczęście! — zawołała dzieweczka zdławionym głosem. — Nie żyje! On nie żyje!…
Dwie strugi łez popłynęły po jej policzkach, a z krtani dobyło się ochrypłe szlochanie.
— Nie żyje! — powtórzyła po raz trzeci. — I tyś go nie wyratował?
— Nikt nie dostrzegł jego upadku w morze, a kiedy zauważyłem jego zniknięcie, jużeśmy się znajdowali dość daleko.
— I nie zawróciłeś okrętu z drogi?
— Zrobiliśmy zwrot wtył, narażając wszystkich na zatonięcie, i szukaliśmy długo… ale nieszczęśliwy Collin zginął gdzieś bez śladu.
— Och, ojcze!…
— Ziemia przed nami! — krzyknął naraz jeden z marynarzy.
— Silne fale od sztymborku! — wrzasnął drugi, który stał tuż przy burcie, trzymając się karnatów grotmasztu. — Uwaga, Asthor!
— Wielki Boże! — wykrzyknął kapitan, — Gdzież się znajdujemy?
Zmierzał już ku przodowi okrętu, gdy naraz jakiś człowiek zagrodził mu drogę: był to rozbitek.
— Czego sobie życzysz, Billu? — spytał kapitan.
— Jeżeli chcesz pan ocalić życie, każ zwinąć żagle lub staraj się wypłynąć zpowrotem na pełne morze! — odpowiedział głucho rozbitek.
— Czy znasz te okolice?
— Tak jest, panie kapitanie.
— Gdzie znajdujemy się obecnie?
— Przed Fidżi-Lewu.
Usunął się wbok, by dać przejście kapitanowi, i zbliżył się do Anny, która z trudem tłumiła łkanie, snać wciąż jeszcze przerażona nieszczęśliwą śmiercią porucznika Collina.
— Łaskawa panienko! — przemówił, wpijając w nią oczy, które miotały istne błyskawice. — Czy pani chce, żebym ocalił wszystkich, czy wszystkich wygubił?
Dzieweczka podniosła głowę, dotąd opuszczoną na piersi, i ze zdumieniem spojrzała na człowieka, zadającego jej tak dziwne pytanie.
— Coś pan powiedział, panie Bill? — spytała.
— Okręt jest zgubiony, łaskawa panienko.
— Skąd pan wiesz o tem?
— Znajduje się na prysku, a za parę minut osiądzie na rafach koralowych wyspy Fidżi-Lewu.
— Ratuj więc pan nasz statek!
— Pani sobie tego życzy?
— Tu chodzi o życie nas wszystkich!
Rozbitek wzruszył ramionami niedbale, poczem ozwał się głucho:
— Panią tylko pragnę ocalić, bo nie chcę, by pani zginęła pod zębami ludożerców.
Ruszył w stronę rufy i przez kilka chwil rozglądał się wokoło okrętu. Morze zewszechstron łamało się zaciekle, wzbijając się w potwornych rozbryzgach na znaczną wysokość; ryczało straszliwie na uwięzi pomiędzy snadziznami, usiłując je przeskoczyć lub wydrzeć się z nich hen daleko.
Skroś ciemności na wschodzie widniała niewyraźnie jakaś olbrzymia bryła uwieńczona łańcuchem ostrych wierchów, gubiących się czasem wśród chmur, co gnane rozszalałym wiatrem kłębiły się na wszystkie strony.
Rozbitek jednym skokiem zbiegł z pokładu tylnego i stanął przed kapitanem, spieszącym w stronę mostku.
— Panie kapitanie! — zawołał.
— Czego sobie życzysz, Billu? Mów prędzej, bo każda minuta jest droga.
— Jeżeli pan nie chce, by okręt roztrzaskał się o rafy podwodne, powinieneś na kilka chwil powierzyć mi dowództwo.
— Co zamierzasz?
— Powiedziałem już, że chcę ocalić pański okręt.
— Zdołasz dokonać takiego cudu?
— Znamci ja, proszę pana, tę wyspę i jej rafy!
— Rozkazujże więc!
Rozbitek wstąpił na mostek kapitański, przyłożył do ust tubę i zawołał:
— Asthor, sterować na luf! Spuścić dwie kotwice na przodzie okrętu!
Stary sternik posłuchał rozkazu. „Nowa Georgja“ pod nagłem uderzeniem steru obróciła się w miejscu, wystawiając dziób na atak kipieli. Marynarze niezwłocznie zapuścili dwie kotwice, które mocno uczepiły się skalistego dna otchłani. Widząc, że statek stanął w miejscu, rozbitek zbliżył się do kapitana, który wszedł za nim na mostek kapitański, i spytał go:
— Czy macie oliwę?
— Oliwę? — zawołał kapitan, przyglądając mu się ze zdumieniem.
— Od pańskiej odpowiedzi zależy ocalenie okrętu.
— Co przez to rozumiesz?
— Później się pan dowiesz. Proszę wynieść na pokład cały zapas oliwy, jaki tylko posiadacie.
Na rozkaz kapitana dwaj majtkowie zeszli do szafarni i niebawem wrócili, niosąc dwie beczułki, z których każda mogła mieć sześćdziesiąt lub siedemdziesiąt litrów pojemności. Rozbitek, nie tracąc czasu, gdyż okręt, choć zakotwiony, podlegał na przodzie silnym wstrząsom, które groziły mu rozluźnieniem spojeń lub zerwaniem łańcuchów — kazał wypchać pakułami dwa worki z tęgiego płótna, namoczył je w kilku litrach oliwy i rzucił jeden na sztybor, a drugi na bakier okrętu.
I oto przed oczyma zdumionej załogi ukazało się zjawisko dziwne, niemal cudowne. Zaledwie te dwa worki, przez których otwory wysączała się zwolna oliwa, spoczęły na powierzchni wody, fale jak pod dotknięciem różdżki czarnoksięskiej wygładziły się nagle zupełnie.
Dokąd tylko dotarła rozprzestrzeniająca się szybko oliwa, woda słała się cicho i spokojnie, bez dąsów i podrygów, utrzymując okręt w pozycji niemal nieruchomej. Ale poza tym pasem widać było morze, szalejące z bezgraniczną zawziętością, jakgdyby chciało sobie powetować tę przymusową ciszę.
Wówczas rozbitek, podchodząc do zdumionego kapitana, odezwał się:
— Jeżeli kotwice wytrzymają, możemy bezpiecznie oczekiwać jutrzejszego świtu, a nawet pozostać tu, póki orkan się nie uspokoi; jeżeli łańcuchy się zerwą, tedy z nami i z moimi towarzyszami sprawa już skończona, bo oto tam ciągnie się wyspa ludożerców. Ufności!





Rozdział VIII
Na rafach Fidżi-Lewu.

Uspokajanie fal oliwą nie jest pomysłem tak nowoczesnym, jak to się sądzi ogólnie. Choć sposób ten, mogący oddać tak poważne usługi okrętom, napastowanym przez srogie burze oceanów, jest zapewne nieznany wielu kapitanom i żeglarzom, jednakże wzmianki o nim czytać można już w dziełach niektórych pisarzy starożytnych. Tak naprzykład Plinjusz w Historji naturalnej wykazuje jego skuteczność, a również Plutarch coś tam o nim opowiada. Jednakże przez wiele wieków nikt nie starał się sprawdzić owego zjawiska. Zasługa przypadła dopiero słynnemu szermierzowi niepodległości Stanów Zjednoczonych Franklinowi, który w r. 1757 zaobserwowawszy, jak rybacy z wysp Bermudzkich wylewają na morze oliwę celem uspokojenia, jak się wyrażał, „drżących fal”, wykazał skuteczność takiego zabiegu. W każdym razie mało który żeglarz nawet późniejszemi czasy stosował ten środek, dla wielu zaś, jak wspomnieliśmy, pozostał po dziś dzień nieznany.
I wielorybnicy, których statki zawsze są w mniejszym lub większym stopniu wysmarowane tranem, zauważyli, że koło ich burtów, zwłaszcza podczas wylewania wszelkiej tłustości, fale stają się gładkie; stwierdzili ponadto, że najlepiej do tego celu nadaje się tran rybi, a w wyższym jeszcze stopniu tran fok i delfinów; natomiast oleje mineralne są zbyt lekkie, a roślinne nazbyt się zgęszczają, przez co tracą skuteczność.
Potrzeba było bardzo wielu przykładów, zanim ten cudowny wynalazek przyswoiły sobie, jeżeli nie pomniejsze statki, to przynajmniej owe większe, dokonywające dalszych wypraw morskich. Można powiedzieć, że dopiero ostatniemi czasy wzięto go na serjo pod uwagę.
Urząd hydrograficzny w Waszyngtonie, opierając się na raportach uzyskanych z 200 statków oraz łodzi ratowniczych, w zupełności potwierdził ważność usług oddanych okrętom przez stosowanie tego środka. Australskie łodzie ratownicze, które od wielu lat ćwiczą się w przemykaniu — przy pomocy oliwy — pomiędzy skałami podwodnemi w czasie burzy, dowiodły ostatecznie, że morze wygładza się natychmiast i załamuje swe zapędy na krawędzi naoliwionego szlaku.
Oliwie zawdzięczał ocalenie parowiec. „Stockholm City“ w czasie przeprawy z Bostonu do Anglji, oraz „Nehemiah Gibson“, zostający pod rozkazami kapitana Balleya, dalej „Emily Whitney“, statek kapitana Rollina, zaskoczony szalonym huraganem dn. 25 sierpnia 1886 r., następnie „Marta Cub“, jadący z Ameryki do Europy, „Meno“, należący do Lloyda Północnoniemieckiego, a prowadzony przez kapitana Kuhlmanna, i inne. Gdyby nie było oliwy, wszystkie wspomniane statki poszłyby na dno i niewiadomo, czy z ich załogi ocalałby choć jeden człowiek, by przynieść światu wieść o tem nieszczęściu.
Zresztą nie należy mniemać, że na uspokojenie morza potrzeba wielkiej ilości oliwy. Substancja tłusta rozprzestrzenia się z ogromną szybkością, przylega do okrętu nawet wtedy, gdy ten już się oddala, a dwa worki naładowane pakułami, przesyconemi tłustością, zawieszone bądź u dzioba okrętu, bądź u rufy, bądź po bokach, zależnie od kierunku jazdy, wystarczają w zupełności, by utworzyć na morzu długą smugę. W braku worków wystarcza sączyć oliwę ze szpygaty wypchanej do połowy pakułami, żeby ciecz nie wypływała zbyt pospiesznie.
Stwierdzono, że ilość oliwy, wylanej przeciętnie przez 17 okrętów, gnanych wiatrem ztyłu, wynosiła 1,83 litrów na godzinę; u innych zaś jedenastu podano cyfrę 2,70. Należy jednak zaznaczyć, że te płynęły pod wiatr, wobec czego oliwa rozpraszała się o wiele łatwiej.
Przyczyny takiego zjawiska nader łatwo można wytłumaczyć.
Ponieważ oliwa nie ulega przenikaniu ani ze strony wody ani ze strony powietrza, zwartość jej molekuł nie dopuszcza do tego, by wylana masa miała przeobrazić się pod wpływem deszczu. Wiatr, nie mając nigdzie na niej punktu zaczepienia, całą ową powłokę, co pokrywa powierzchnię wód, zostawia nietkniętą i niemal niezakłóconą, co najwyżej wywołuje chwiejbę fal, ścierających się z sobą na krawędziach oleistej głady; nie tworzą one jednak owych przewałów, które nieraz dają się we znaki na pełnem morzu.
„Nowa Georgja“, zanurzona w oleistej powłoce, stawiającej zacięty opór odpryskom kipieli, a uwięziona pomiędzy czeluściami wyspy, tkwiła w miejscu niemal nieruchomo. Bałwany, podnoszone wiatrem na znaczną wysokość i wygrażające czubami śnieżnej piany, rzucały się z wściekłością na owo gładkie zwierciadło, utworzone przez rozlewającą się coraz szerzej oliwę, jednakże w zetknięciu z niem uspokajały się nagle, jakby ktoś ręką odjął. Ich wierzchołki zniżały się niby na zew różdżki czarnoksięskiej, wczołgiwały się pod pokrowiec tłustości, bujając zlekka statkiem, i wychodziły po drugiej stronie, gdzie zaczynały znów piętrzyć się z niesłychaną zaciekłością i łamać o skały.
— Cóż to za dziwne zjawisko! — odezwała się miss Anna, spoglądając na morze z wysokości rufy.
— Dziwne, a jednakże łatwe do wytłumaczenia — odpowiedział kapitan Hill. — Trzeba było prostego marynarza, by tego sposobu mnie nauczył… pomimo że już tyle lat żegluję po morzu.
— Czy Bill sam używał już kiedy tego sposobu?
— Niewątpliwie… albo on sam albo jego kapitan.
— Czy każdy olej ma właściwość uciszania fal morskich?
— Tak jest… a teraz skorom sobie to przypomniał, nadmienię, że ten sam skutek może osiągnąć każda oleista materja. Wszak nieraz widziałem, że wszelkie odpadki kuchenne, wyrzucone z okrętów, oraz wszelkie ciała płynne, tworzące zwartą masę, powodują zwolnienie ruchu fal.
— To prawda! — ozwał się jakiś głos poza nimi.
— Ach, to ty, Billu! — zawołał kapitan. — Pozwól, że ci podziękuję za ocalenie nas wszystkich; gdyby nie twoja pomoc, kto wie, czy „Nowa Georgja“ znajdowałaby się jeszcze na powierzchni wody.
Uśmiech zagadkowy wykwitł na przebiegłych ustach rozbitka.
— Nie mówmy już o tem — brzmiała jego odpowiedź. — Uczyniliście dla mnie niemało: jesteśmy skwitowani.
— Czy dawniejszemi czasy próbowałeś już tego cudownego doświadczenia? — spytał kapitan.
— Owszem, gdy znajdowałem się na pokładzie statku wielorybniczego. Kapitan spostrzegł, że gdy wylewa się resztki tranu wielorybiego w morze, fale nie podpływają i nie łamią się o boki statku. Spróbował więc raz tego doświadczenia w czasie strasznego szturmu, który nas zaskoczył u wnijścia do zatoki Berynga. Próba powiodła się najzupełniej. Zresztą nietylko oliwa posiada właściwość uspokajania morza. Później stwierdziłem, że wszystkie przedmioty, płynące zwartą masą, stawiają wielki opór rozłączaniu się cząstek morskiej cieczy pod działaniem zawieruchy. W zatoce Brystolskiej, niedaleko półwyspu Alaska, gdyśmy przebywali znaczną przestrzeń morza, zasłaną mnóstwem brył lodowych, widziałem, że choć wszędy wokoło łamały się rozwścieczone dunugi, jednakże pomiędzy lodami woda zachowywała się spokojniuteńko. Zewszechstron rozpętał się szturm piekielny, ale tam, gdzie myśmy się znajdowali, było cicho, jak makiem siał.
— Wierzę ci, bom i ja stwierdził fakt podobny — przyznał kapitan. — Mijając olbrzymią ławicę śledzi, widziałem, że wkoło niej morze było najzupełniej spokojne, gdy natomiast opodal fale piętrzyły się na znaczną wysokość.
— Czy pan zna dobrze tę wyspę, która znajduje się przed nami? — zagadnęła Anna rozbitka, wskazując olbrzymią czarną masę, która rozległym konturem wyłaniała się z ciemności.
— To Fidżi-Lewu… nie mylę się — odrzekł wyga morski.
— Czy na tej wyspie przebywają pańscy towarzysze?
— Tak jest, miss.
— Czy pan wiesz, gdzie oni się teraz znajdują?
— Gdy opuszczałem wyspę, obozowali koło małej zatoki na wybrzeżu wschodniem; wiem jednak, że zamierzali przenieść się w inne miejsce, groziła im bowiem napaść dzikusów, którzy ich już wyśledzili.
— Gdzie mogliby być obecnie? — spytał kapitan.
— Nie wiem… jednakże odnajdziemy ich z pewnością.
To powiedziawszy, rozbitek jakby pogrążył się w głębokiej zadumie i nie odezwał się już ani słówkiem.
Kapitan Hill i jego córka zeszli z rufy i podążyli na przód okrętu, gdzie załoga windowała trzecią kotwicę, tak zwaną kotwicę nadziei, największą ze wszystkich i zaopatrzoną w grubą linę miasto łańcucha.
Morze dokoła okrętu było wciąż spokojne, lecz opodal poza taflą oliwy szalało bezustanku, hucząc straszliwie i wywołując pod pokrowcem owej gładzizny gwałtowne drgania, które dawały się we znaki i „Nowej Georgji“.
Kiedy niekiedy owa tłusta ciecz, połyskująca przy świetle błyskawic w okręgu o promieniu trzech czwartych mili, zbijała się i marszczyła pod naporem bałwanów i wichury, jednakże wkrótce wygładzała się zpowrotem, wprost z niewiarygodną mocą odbijając ataki rozpętanych żywiołów.
Póki nie brakło oliwy, póty była nadzieja ocalenia okrętu. Jednakże kapitan i Asthor spostrzegli niebawem, że kotwice, czyto wskutek małej odporności gruntu, czy też wskutek jego śliskości, zaczęły potrosze folgować, pozwalając się wlec w stronę wyspy ludożerców.
— Niemiłe odkrycie! — rzekł kapitan do Anny. — Jeżeli kotwice nie napotkają dna skalistego, za dwie godziny możemy znaleźć się o kilka leprów od wyspy.
— Przecież morze dokoła nas jest dosyć spokojne — zauważyła Anna.
— Nie morze ciągnie nas w tę stronę, tylko wiatr, który nabiega na nasz okręt, popychając go ku południo-wschodowi.
— Czy mieszkańcy Fidżi-Lewu są bardzo dzicy?
— Dzikość ich dochodzi do tego, że nawet bracia zjadają się pomiędzy sobą. Podobno są najohydniejszymi ludożercami z pośród wszystkich wyspiarzy oceanu Spokojnego. Nie chciałbym, by z nami stało się to, co z załogą „Union“.
— Co to była za „Union“?
— Piękny i mocny okręt amerykański, należący do nowojorskiego departamentu morskiego, z liczną załogą. W końcu r. 1799 wyruszył on ku wyspie Tonga-Tabu, która znajduje się niedaleko stąd, a zażywa nader złej sławy. Gdy dotarto do wyspy, dzicy napadli na okręt, zabijając kapitana i trzech marynarzy. Już mieli opanować statek, gdy sztorman odciął liny, na których uwiązane były kotwice, i wypłynął czem prędzej na pełne morze. Wyspiarze, którzy są równie obłudni jak dzicy, udali skruszonych i wyprawili do sztormana poselstwo z prośbą o powrócenie na wyspę i o zawarcie pokoju. Sztorman dał się wziąć na podstęp i począł lądować, spostrzegłszy jednak wporę, że dzicy zaczynają się przeprawiać celem opanowania okrętu, popłynął ostatecznie na pełne morze. Atoli zły los uwziął się widocznie na „Union“, gdyż w pięć dni później statek się rozbił koło Fidżi-Lewu, a załoga została napadnięta i zjedzona przez tych okropnych amatorów mięsa ludzkiego.
— Czyż ci nieszczęśliwcy nie mogli się bronić?
— Polinezyjczycy są odważni i nie boją się broni palnej. Gdy jaki okręt zawinie do ich brzegów, wówczas nic ich nie zdoła powstrzymać: ze straszliwą śmiałością wdzierają się na burty i…
Nie dokończył zdania. Pochylił się nagle nad burtą i z głęboką uwagą przyglądał się wodzie, która wznosiła się w kształcie dużej fali, kołysząc „Nową Georgją“.
— Uderzyliśmy! — zawołał.
— Gdzie? — spytała Anna, blednąc.
— O dno.
— Pewno się mylisz.
W tejże chwili na przodzie okrętu podniosła się silna wrzawa. Majtkowie zaczęli biegać od bakortu do sztymborku, zasypując się wzajemnie gradem krzyżowych pytań i odpowiedzi.
— Czy natknęliśmy się na jakąś skałę?
— Nie widzę żadnej.
— Czy nie rozbiliśmy się?
— Nie!
— Tak!
— Ależ okręt ociera się o dno!
— Zbadajcie, co się stało! — krzyczał stary Asthor. — Prędzej, bo może być za późno!
Kapitan Hill, opanowany wielkiem wzruszeniem, zupełnie zresztą zrozumiałem, skoro statek w każdej chwili mógł ulec rozbiciu, pobiegł na sztabę. Wślad za nim podążyła Anna.
— Czy rozbiliśmy się? — spytał kapitan.
— Tego się właśnie boję, panie kapitanie — odpowiedział Asthor.
— Jaka jest głębokość wody?
Siedem stóp! — odpowiedział jeden z marynarzy, wyciągając z wody ołowiankę.
— Wielki Boże! — krzyknął kapitan. — Gdzie jest rozbitek?
— Jestem tu, panie kapitanie! — odpowiedział Bill, występując naprzód.
— Mówiłeś mi, że znasz te okolice?…
— Tak jest, panie kapitanie.
— Jednakże rozbiliśmy się.
— Wcale tego nie zauważyłem.
— Czy pod sobą mamy rewę, czy też piaski przybrzeżne?
— Zdaje mi się, że to rewa.
— Ty jednakże wpierw o tem nie wiedziałeś?
— Pan wie, że polipy często doszczętnie przeinaczają dno koło wysp Wielkiego oceanu. Miesiąc temu nie było w tem miejscu widać dna: bezwątpienia zostało podwyższone przez tych mikroskopijnych budowniczych raf i skalenic.
— Czy po drugiej stronie rewy może być depka?
— Tak przypuszczam.
— Czy potrafimy na nią się przedostać?
Rozbitek potrząsnął kilkakrotnie głową, poczem ozwał się głosem powolnym i spokojnym:
— Jesteśmy w rękach przeznaczenia.
— Zginęliśmy? — spytała miss Anna, przejęta nagłym dreszczem.
— Może jeszcze nie… — odpowiedział kapitan Hill. — Nie lękaj się, Anno, wszak mamy jeszcze poddostatkiem środków nato, by spuścić okręt na wodę, a gdyby wyspiarze próbowali wedrzeć się na pokład, to wystarczy nam i broni na odparcie ich ataków.
Następnie wyprostowawszy się, huknął:
— Rozwinąć fok, fokmarżagiel i fokbramżagiel!… Asthor, do steru!
W kilka chwil rozkazy te zostały wykonane. „Nowa Georgja“, uskrzydlona wiatrem, zwolna obróciła się w miejscu, starając się wydostać zpowrotem na pełne morze; zamiast tego jednak poszła wtył, zbliżając się ku strądowi Fidżi-Lewu. Jęk trwogi podniósł się między załogą, która widząc, że jest zagrożona rozbiciem koło krainy ludożerców, uważała się już za zgubioną. Kotwice zgrzytały i chrzęściły na grzępie rewy, która wydawała się jakby nieuchwytna dla żelaznych pazurów.
Na rufie posłyszano trzask, zrazu słaby, potem jakby zdwojony szurgotem innych trzeszczeń, które stawały się coraz silniejsze, w miarę jak statek cofał się wtył.
— Kotwicę na tył okrętu! — zawołał kapitan. — Prędzej, prędzej, bo możemy zginąć!
Na pokładzie znaleziono jedynie małą dragę. Tę przeniesiono na rufę i niezwłocznie spuszczono w morze. Zdaje się, że dobrze uczepiła się dna, ponieważ okręt obrócił się wkółko, zawracając dziób w stronę wyspy. Trwało to jednakże tylko chwilkę, bo niebawem i ona poczęła zgrzytać po gładkiej powierzchni rewy.
Nagle rozległ się trzask potężny, który zatrząsł masztami i spowodował pęknięcie kilku takli. „Nowa Georgja“, pchnięta falą, poderwała się wgórę, następnie opadła, uderzając się znów o jakąś zawadę, aż wreszcie stanęła nieruchomo, przegięta na sztybor.
Osiadła na rewie…
W tejże niemal chwili w głębi mrocznych lasów na wyspie rozległy się przerażające wrzaski podobne raczej do ryków zwierzęcych niż do wołań ludzkich.
Pośród załogi dreszcz przebiegł, a na czole rozbitka, spokojnem jak zwykle, pojawiła się głęboka zmarszczka.





Rozdział IX
Archipelag Fidżi.

Archipelag Fidżi, zwany również Witi, ciągnie się pomiędzy 16° a 30° szerokości południowej oraz 174° a 179° długości wschodniej. Składa się z 225 wysp, z których 80—90 jest zamieszkałych; całkowite zaludnienie archipelagu oblicza się na 200 000 mieszkańców.
Pod względem wielkości i gęstości zaludnienia pierwsze miejsce zajmuje Fidżi-Lewu (inaczej Witi-Lewu), długa na 90 mil a szeroka na 50. Dalej idą: Wanua, o rozmiarach 100 i 25 mil, kształtem przypominająca gruszkę, pełna wysokich gór, głębokich jarów, okryta bujną roślinnością; Candabu, długa 40 mil, szeroka na 10, kończąca się na południu górą wysmukłą, ale bardzo wysoką; Ono, mająca 50 mil w obwodzie; Tabe-Uni z obwodem 40 mil; reszta ma obwód daleko mniejszy, niektóre są poprostu niezamieszkałemi skrawkami lądu.
Wszystkie te wyspy są skałami koralowemi lub wulkanicznemi; mają wzniesienia stożkowate, z tych niektóre dosięgają wysokości pięćdziesięciu stóp, kształtem przypominając zdaleka głowy cukru. Gleba jest tu nad podziw żyzna, a krajobraz tak piękny, że gdyby ta kraina nie była zamieszkana przez ludożerców, mogłaby uchodzić za Eden prawdziwy.
Mieszkańcy pomimo wszystko mają pewien stopień cywilizacji, osiągnięty nietyle własnym instynktem, ile raczej ustawiczną stycznością z mieszkańcami pobliskich wysp Tonga, którzy często zapędzają się na archipelag Fidżjański, celem zaopatrzenia się w mięso ludzkie. Ubierają się przyzwoicie w zawoje i fartuszki, utkane w włókien morwowych; wydłubują wielkie łodzie z pni grubych drzew, budują rozległe osiedla, wyrabiają naczynia gliniane i bardzo starannie uprawiają żyzne pola. Niestety wszystkie te zalety ich rasy nie potrafią w nich zatrzeć ohydnego obyczaju pożywiania się mięsem ludzkiem; dość wnijść w ich siedziby, by ujrzeć gotujące się w wielkich kotłach kawały mięsa wydartego z ciał nietylko nieprzyjaciół, ale niekiedy nawet rodzonych braci!
Wojownicy zażarci, nie lękający się śmierci, którą uważają jedynie za przejście do innego żywota, toczą ciągle wojnę między sobą lub z sąsiadami, zwłaszcza z mieszkańcami wysp Tonga, aby zdobywać coraz to świeże zapasy mięsa ludzkiego. Biada okrętowi, który rozbije się u ich strądu! Nie dają nikomu pardonu, przeto nieszczęśliwi marynarze, którzy wpadną im w ręce, kończą niechybnie w wielkich kotłach lub na ostrzu olbrzymiego rożna. Można więc sobie wyobrazić przerażenie załogi „Nowej Georgji”, gdy ujrzała, że ich okręt osiadł koło tej wyspy, której zła sława nie była dla nich tajemnicą!
Całe szczęście, że okręt nie został przedziurawiony i że można się było w rychłym czasie spodziewać ponownego spuszczenia go na wodę.
Kapitan Hill, ochłonąwszy z chwilowego przerażenia, stał się po dawnemu człowiekiem energicznym, zdecydowanym i gotowym na wszystko. Upewniwszy się, że „Nowej Georgji“, osłonionej taflą oliwy, która powstrzymywała napór fal, nie grozi w danej chwili żadne niebezpieczeństwo, rozkazał przenieść na bakort wszystkie ciężkie przedmioty, znajdujące się na pokładzie, ażeby przywrócić okrętowi równowagę i w pewnej mierze udaremnić wdarcie się fal od strony przeciwnej. Następnie polecił otworzyć arsenał okrętowy i wynieść na pokład strzelby, pistolety, kordelasy, siekiery oraz małą armatkę, którą nabito kartaczami. Ukończywszy przygotowania do obrony, przywołał rozbitka, który przez ten cały czas nie opuszczał przodu okrętu, widocznie zajęty bacznem przyglądaniem się brzegom wyspy, wyłaniającym się właśnie z pomroki przedświtu.
— Co uczyniłbyś na mojem miejscu? — zapytał kapitan.
Rozbitek powiódł wzrokiem po pokładzie okrętu, następnie po falach, które konały koło burtów, zmarszczył kilkakrotnie czoło i odpowiedział:
— Czekałbym wielkiego przypływu, bo zwykłe przypływy na oceanie Spokojnym bywają słabe.
— Będę musiał cztery dni czekać.
— Kiedy będzie wielki przypływ?
— W sobotę o północy, a dziś mamy czwartek. Czy sądzisz, że uda się stoczyć okręt na wodę, zarzucając kotwice od strony rufy i lawirując młynkiem?
— Nie uważam tego za wskazane, gdyż nie opieramy się na gruncie skalistym. Gdyby to była ławica piaskowa, okręt mógłby się z niej zsunąć; jednakże te wszystkie wyspy są bądź wulkaniczne bądź koralowe i dlatego bardziej szorstkie.
— Czy przez ten czas dzicy zostawią nas w spokoju?
— Słyszał pan przed chwilą ich wrzaski? Były to okrzyki bojowe. Zobaczy pan, że ledwie morze się uciszy, oni już tu nadpłyną na swych pirogach.
— Niechno przyjadą! znajdą dość jadła dla siebie! Miewałemci już do czynienia z dzikusami na oceanie Spokojnym. Napastowali mnie kilkakrotnie, ale zawsze odchodzili jak niepyszni.
— Miej się pan na baczności, panie kapitanie, bo Fidżjanie są bardzo dzielni i przebiegli. Nie okażą nam zrazu wrogich zamiarów, ale wpierw będą usiłowali pozyskać pańskie zaufanie, by móc dostać się na pokład, będą ofiarowywać pokój, znosić żywność i podarki, później zaś wpadną zdradziecko na tyły pańskiej załogi, a jeżeli nie będziecie przygotowani, wybiją was co do nogi.
— Żaden z nich nie postawi nogi na pokładzie mego statku, zapewniam cię, Billu. Teraz zajmijmy się twoimi towarzyszami. Gdzie spodziewasz się ich odnaleźć?
— Nie umiałbym tego panu powiedzieć. Może znaleźli osłonę pomiędzy górami w głębi wyspy, a może ukrywają się w którejś zatoce.
— Jakim sposobem zawiadomimy ich o naszem przybyciu?
— Macie przecież na pokładzie armatkę. Daj pan z niej parę strzałów.
— Czy nas posłyszą?
— Spodziewam się. Jeżeli jeszcze żyją, zrozumieją, że jakiś okręt zawinął do tych brzegów, i pokwapią się ku nam. Jeżeli nie osiągniemy żadnego skutku, będę wypytywał krajowców, a gdy spuścimy znów okręt na wodę, okrążymy wyspę, strzelając czasami.
— Doczekajmy świtu, a potem zaczniemy działać — oświadczył kapitan. — Tymczasem przygotujmy się do obrony, by przyjąć tych ludojadów tak, jak na to zasługują.
Cisza, panująca koło okrętu, który unieruchomiony całkowicie, jedynie na rufie doznawał lekkiego kołysania, pozwalała na podjęcie wszelkich środków obrony.
Kapitan Hill, który nieraz już wytrzymywał ataki dzikusów, zarządził zbiórkę marynarzy i nakazał im, by koło fokmasztu i bezanmasztu, czyli od strony dzioba i rufy, ustawili dwie silne barykady, dla łatwiejszej obrony statku w razie abordażu oraz wzięcia napastników w dwa ognie. Za temi szańcami kazał umieścić wszystką broń, a na pokład tylny wytoczyć armatkę nabitą kartaczami.
Nie poprzestając na tem, kazał przynieść dwa cebrzyki z pustemi butelkami. Butelki te miano tłuc i rozrzucać po pokładzie, by okruchy szkła kaleczyły nogi napastników, którzy nie znali użytku obuwia.
To uczyniwszy, spokojnie wyczekiwał świtu.
W miarę jak rozjaśniało się niebo, gwałtowność wiatru słabła, i morze zaczynało się uciszać. Fale wciąż łamały się z zaciekłością dokoła tafli olejnej i dokoła rew, jednakże na pełnem morzu zmniejszyły swą chyżość i nie wzbijały się już tak wysoko jak przedtem.
W ciągu kilku godzin huragan winien był uspokoić się zupełnie, co z jednej strony było na rękę kapitanowi, lękającemu się ciągłej chwiejby, mogącej narazić okręt na złe skutki, z drugiej zaś strony narażało na niebezpieczeństwo załogę, gdyż dzicy niewątpliwie nie omieszkaliby skorzystać z ciszy morskiej, by spuścić łodzie na wodę.
O godzinie piątej garstka promieni słonecznych, przebiwszy się przez wyłom w chmurach, oświeciła morze i wyspę, która była już widoczna w całości — wraz ze swemi wzniesieniami, lasami, zielonemi dolinami i zatokami.
Wśród załogi ugrzęzłego okrętu powstało pewne zaniepokojenie na widok setki dzikusów, uzbrojonych w dzidy i ciężkie maczugi, a skupionych bezładnie na najbliższej płaskoci.
Ludzie ci po większej części mieli barwę skóry ciemną, budowę ciała wysoką i regularną, włosy gęste i kędzierzawe. Niektórzy ubrani byli w zawoje, ozdobione muszlami i ułamkami fiszbinów, co było oznaką wodzów lub sławniejszych wojowników, wszyscy zaś mieli biodra przepasane krajką, której końce opadały zprzodu. Po długości tych przepasek można było rozpoznać ważniejsze osobistości; powiadają, że tylko królowie i wielcy wodzowie mają prawo opuszczać je aż do samej ziemi. Pośrodku gromady kapitan dostrzegł kilka kobiet, które można było rozpoznać po przepaskach ozdobionych frendzlami, zwanemi lika, które u dziewcząt mają ledwie 20 cm długości, u mężatek zaś sięgają aż do kolan. Kobiety te wydawały się nie mniej podniecone od mężczyzn i wyciągały pięści w stronę okrętu, wykrzykując słowa, które Bill określił jako straszne pogróżki.
Kilku ludzi uzbrojonych w proce, wysunąwszy się aż na najdalsze cyple skalne, posłało parę kamyków w stronę okrętu. Ponieważ jednak okręt odległy był od nich o dwa lepry, kamyki te doleciały zaledwie do połowy drogi.
— Kapitanie — ozwał się rozbitek, który wydawał się nie mniej zaniepokojony od innych — każ pan wypalić z armaty, żeby ci nicponie wiedzieli, iż mamy broń o potężnym głosie.
Na znak kapitana puszkarz okrętowy wyskoczył na pokład tylny i dał ognia na niewielką odległość, sypiąc gradem kartaczowym po wierzchołkach drzew na wybrzeżu.
Huk wystrzału, a w większej jeszcze mierze świst pocisków uciszył wyspiarzy niby jakieś zaklęcie czarnoksięskie. Zrazu wydawali się zaskoczeni, choć efekt większej i mniejszej broni palnej powinien był im być dawno znany; następnie porzucili broń na ziemię i podnieśli ręce, czyniąc gesty jakoby przyjazne.
— Łotry! — mruknął rozbitek.
Poczem wstał na równe nogi i jakby czemuś przysłuchiwał się z wielką uwagą.
— Czemu się pan przysłuchuje? — zagadnęła go Anna.
Bill zwrócił się w jej stronę. Ujrzała, że twarz ma niespokojną.
— Pani niczego nie słyszała? — zapytał ją w podnieceniu.
— Nic… prócz krzyku dzikusów.
— Ja słyszałem daleką strzelaninę! — zawołał. — Nie mylę się!
— I ja też słyszałem kędyś daleko strzał z rusznicy — potwierdził Asthor.
— Może to pańscy towarzysze? — zapytał kapitan.
— Panie kapitanie, niech pan nakaże strzelać po raz drugi.
Puszkarz, który naładował był powtórnie armatę, wypalił w stronę skał, które odgrzmiały głośnem echem.
Cała załoga zamilkła i nadstawiła uszu. Jednakże nie można było niczego dosłyszeć, ponieważ w tejże chwili podniosły się na płaskoci przeraźliwe wrzaski, i ujrzano, że niemal wszyscy dzicy zbiegli ze skał i co tchu znikli w gęstwinie borów.
— Co się stało? — spytała Anna rozbitka.
Ten zamiast odpowiedzieć skoczył ku wantom na bakorcie i wdrapał się na grotmaszt, opierając się o gafy. Z tego dość wysokiego stanowiska przyjrzał się wzdłuż całemu wybrzeżu, niewątpliwie starając się odgadnąć przyczynę nagłego popłochu krajowców.
— Nie widzisz nic? — spytał go kapitan po paru minutach oczekiwania.
— Nic, panie kapitanie — odpowiedział rozbitek. — Lasy nie pozwalają mi zapuścić wzroku daleko.
— Nie widzisz żadnej łodzi?
— Nie widzę, panie kapitanie.
— Czy sądzisz, że należałoby jeszcze raz wystrzelić z armaty?
— Nie zaszkodzi.
Mała armatka po raz trzeci hukiem rozdarła powietrze, wywołując echo wśród skał, jednakże od strony wyspy żaden wystrzał nie odpowiedział na to hasło.
Rozbitek pozostał na grotmaszcie jeszcze przez kilka minut, uważnie badając brzegi wyspy, poczem mruknął:
— Jeżeli zginęli, to i ja już zginąłem!
Uczynił gest, świadczący o wielkiej wściekłości, a oczy zapłonęły mu złowrogim blaskiem.
Stanąwszy na pokładzie, odzyskał zwykły spokój, atoli na czole jego widniała nadal głęboka zmarszczka.
— No i cóż? — zapytał go kapitan.
— Nie słyszałem już żadnych wystrzałów.
— Ale jak objaśnić ucieczkę dzikusów?
— Może na wyspie zdarzył się jakiś wypadek… Nie chciałbym…
— Czegobyś nie chciał?
— By ten wypadek skrupił się na moich towarzyszach. Mam niedobre przeczucia…
— Czy boisz się, że dostali się do niewoli właśnie w chwili, gdy znaleźliśmy się niedaleko od nich?
— Ów wystrzał z rusznicy dał mi wiele do myślenia.
— Ale my ich przecie ocalimy! — zawołała Anna z zapałem. — Żadną miarą nie zgodzimy się na to, by dzicy mieli pożreć tych nieszczęsnych ludzi.
— Łódka! — krzyknął w tej chwili jeden z marynarzy, wskazując palcem ku wybrzeżu.
Oczy wszystkich zwróciły się ku wskazywanemu punktowi. Ujrzano ciężką dłubankę, wydrążoną z pnia olbrzymiego drzewa, która odbiwszy się od brzegu, zwróciła się chyżo ku okrętowi.
Dwunastu półnagich dzikusów, uzbrojonych w ciężkie maczugi, wiosłowało z wzorową zgodnością; na sztabie łodzi stał jakiś człowiek wysokiej postawy, z turbanem na głowie i z gęstą brodą farbowaną na czerwono.
Wkrótce łódź ta przebrnęła warstwę oliwy i podpłynęła pod sztymbork okrętu. Wówczas człowiek w turbanie podniósł głowę do góry i w swoim języku spytał załogę:
— Czego życzą sobie cudzoziemcy?
Bill przechylił się poza burtę i odpowiedział w tym samym języku:
— Szukamy ludzi białych, którzy niedawno rozbili się koło tej wyspy i znajdują się w waszych lasach.
Wódz dzikusów spojrzał nań srogo roziskrzonemi oczyma, poczem wybuchnął gromkim śmiechem.
— Nasz król właśnie umiera — zawołał — a ludzie, których szukacie, będą stanowić jego eskortę honorową w drodze na drugi świat… ale my was zjemy!
Po tych słowach dłubanka chyżo wykonała zwrot wtył i oddaliła się lotem strzały.
W tejże chwili rozbitek uczynił gest, znamionujący wściekłość najwyższą.





Rozdział X
Król żywcem pogrzebany.

Na całym świecie niema może narodu, któryby miał dla śmierci taką pogardę jak naród fidżjański. Powiedzieliśmy już, że dla Fidżjan śmierć jest jedynie przejściem do drugiego żywota, ponieważ w ich duszach zakorzeniło się silne przekonanie, iż rychło po śmierci mają zmartwychpowstać. Oto jednak, do czego dochodzą:
Gdy który z nich uważa, że dość już napatrzył się świata, a raczej swej wyspy, wydaje mu się rzeczą najnaturalniejszą pod słońcem dać się zadusić któremuś z wiernych przyjaciół, który z największą wdzięcznością, jaką można sobie wyobrazić, przystępuje do spełnienia tej smutnej powinności.
A co bywa, gdy ktoś czuje się chorym? Każe się udusić, jako że miałby to sobie za uchybę, gdyby pokazał się Wielkiemu Duchowi bezsilny i wyczerpany męczarnią. Gdy umrze dziecko, matka podąża za niem, prosząc męża, by ją zadusił, gdyż jej się zdaje, że malcowi i na drugim świecie będzie potrzebna jej opieka i pomoc. Podobnież gdy umiera jeden z nierozłącznych przyjaciół, drugi pozbawia się życia, by pospieszyć za tamtym. Gdy zaś dwoje kochanków nie może się pobrać wskutek różnic kastowych, proszą ojca lub niedoszłego teścia albo też kogo bądź innego, by ich pozbawił życia... a zacni dzicy nie dają się prosić dwa razy.
Niedość na tem. Gdy ojciec rodziny jest już stary i zgrzybiały, synowie z całym szacunkiem oznajmiają mu, że żył już dość długo, przeto przyszła nań pora opuścić ten padół płaczu… poczem z jednakim zawsze szacunkiem duszą go lub każą go zadusić[5].
Gdy król zestarzeje się lub zachoruje, ludność oznajmia mu w pokorze, że czas mu już przelać władzę królewską na najstarszego syna, i przygotowuje się do wyprawienia wspaniałego pogrzebu swemu władcy oraz powitania następcy. Biedny władca wczorajszy, chcąc nie chcąc, musi się stosować do życzenia najwierniejszych poddanych i zezwala na swój pogrzeb… tylko o ile zazwyczaj grzebie się ludzi umarłych, jego czeka ten obrzęd już za życia.
To grzebanie człowieka żywego, który przecie mógłby dożyć ładnego wieku, odbywa się wśród specjalnych ceremonij, jak przystało na tak wielką osobistość. Małżonka królewska, która ku swemu wielkiemu rozgoryczeniu nie może towarzyszyć królowi w jego wielkiej podróży, jako że zabraniają jej tego obyczaje dworu, maluje pierś i ramiona nieszczęsnego władcy czarną farbą, otrzymaną z gatunku orzecha zwanego aluazzi, potem obwija mu nogi i biodra skrawkami białej materji zwanej masi, utkanej z włókien pewnego gatunku morwy bardzo pospolitego na wszystkich wyspach oceanu Spokojnego.
Po tych wszystkich przygotowaniach wynoszą żywego nieboszczyka z wielką pompą na miejsce wiecznego spoczynku; zanim jednak stoczą go w dół, rzucają tam wpierw zaduszonych już zawczasu dwóch lub trzech najsłynniejszych wojowników, żeby służyli mu za eskortę i oznajmili Wielkiemu Duchowi, iż chodzi tu o ważną osobistość; ponadto rzucają tam kilka kobiet, które mają królowi usługiwać w przyszłem życiu.
Te wszystkie obyczaje, których pomysły mogły się zrodzić jedynie w głowach ludożerców, tak są potworne, iż się wydadzą wprost nieprawdopodobnemi; raczęjby je ktoś poczytał za wymysł pisarzy lub matrosów, gdyby żeglarze, którzy niejednokrotnie zwiedzali ten archipelag, nie przekonali się o nich na własne oczy. Misjonarze, którzy ostatniemi laty zawijali do tych wysp, czynili wszelkie wysiłki, by ukrócić podobne wybryki; w części im się to udało; jednakże nie tak dawne to czasy, gdy wielebny Tomasz William musiał być świadkiem pogrzebu króla Somo-Somo, jednego z najdzielniejszych władców w Nasimie, którego poniesiono do grobu jeszcze za życia (prawda, że złożony był ciężką chorobą) razem z kilkoma kobietami, zaduszonemi uprzednio, by mogły być mu towarzyszkami na drugim świecie! Misjonarz, przerażony i bezsilny, skoro wszystkie jego wysiłki, mające na celu zapobieżenie temu wstrętnemu pogrzebowi, spełzły na niczem, zmuszony był przysłuchiwać się pokaszliwaniu starego króla, przysypanego już ziemią!…
Złowroga wieść, przyniesiona przez krajowca, stojącego na łodzi, wywarła — jak łatwo sobie można wyobrazić — smutne wrażenie na całej załodze, boć każdemu znane były dzikie obyczaje bezbożnych zjadaczy mięsa ludzkiego.
Nieszczęśliwi rozbitkowie z okrętu angielskiego, których spodziewano się zastać jeszcze wolnymi i ocalić bez utarczki orężnej, mieli oto pójść na ofiarę, by służyć umierającemu królowi za eskortę w wielkiej podróży, z której już niema powrotu; z drugiej zaś strony „Nowa Georgja“ narażona była na wściekły atak krajowców, nie mając nawet nadziei wydostania się na pełne morze, odkąd huragan uwięził ją pomiędzy skałami!
Przez kilka chwil panowało na pokładzie okrętu głębokie milczenie; wreszcie kapitan Hill, który był człowiekiem energicznym i zdecydowanym, otrząsnął się z wrażenia i przemówił:
— Nie traćmy odwagi! Prawda, że jest nas mało, wszyscy jednak jesteśmy dzielni i oswojeni z niebezpieczeństwami; mamy poddostatkiem broni, prochu i kul i nie powinniśmy się lękać dzikich ludożerców. Hej, Billu, jakiejże mi teraz udzielisz rady?
Rozbitek, który z zaciśniętemi pięściami, pałającemi oczyma i twarzą wykrzywioną zaciekłym gniewem przyglądał się wyspie, odwrócił się szybko jak ranione zwierzę. Nie był to już ten sam człowiek zimny i spokojny, co przed kilkoma godzinami; na jego bladej twarzy czytać można było wściekłość i jakieś złowrogie, lęk budzące, spojrzenie.
— A co mam panu poradzić? — odezwał się głosem zachrypłym. — Alboż to ja wiem?
— Ty znasz lepiej ode mnie wyspę i krajowców, więc możesz udzielić mi cennych rad. Czy sądzisz, że twoi towarzysze mogą się ocalić?
Błysk radości zalśnił w oczach Billa.
— Pan chce ich ocalić? — zapytał, zmieniając ton.
— O ile to możliwe, jestem gotów próbować ich ratunku.
— Możemy próbować, panie kapitanie, jednakże musimy się uciec do użycia siły i wypowiedzieć wojnę dzikusom.
— Czy masz plan jakiś?
— Być może — odpowiedział Bill po kilku minutach namysłu.
— Przedstaw mi go.
— W chwili obecnej „Nowa Georgja“ nie będzie narażona na żadne niebezpieczeństwo; jestem tego pewny. Póki nie ukończy się ceremonja pogrzebu, żaden z krajowców nie będzie nas niepokoił, bo nikt z nich nie pominie uroczystości, które nastąpią po intronizacji nowego króla. Mamy więc dość czasu do działania i nie potrzebujemy obawiać się nagłej napaści.
— Mów dalej — ozwała się miss Anna.
— Oto mój plan: dziś wieczorem po zachodzie słońca zostawimy okręt pod strażą sześciu śmiałych matrosów i wyprawimy się ku małej rejdzie, znanej jedynie mnie samemu. Ścieżką nieznaną krajowcom przejdziemy przez las i przyczaimy się wpobliżu wielkiej wsi, w której zamieszkiwał król konający. Gdy rozpocznie się obrzęd pogrzebowy, spadniemy znienacka na zgraję, uprowadzimy moich towarzyszy i umkniemy w stronę rejdy. Jeżeli później te łotry, ochłonąwszy ze zdumienia, wywołanego niewątpliwie naszem niespodzianem zjawieniem, spróbują uderzyć na nasz okręt, wykonam fortel, który oddali ich od nas na znaczną odległość.
— Zgoda; spróbujemy tej wycieczki.
— A ja czy z wami nie pójdę? — spytała Anna.
— To rzecz niemożliwa, córuchno — odpowiedział kapitan. — Wiem, że jesteś odważna i umiesz się obchodzić z bronią palną, atoli nie potrafiłabyś przemykać się z nami przez gąszcza, w których o krok od nas mogą się czaić dzicy. W każdym razie dam ci dobrą opiekę, a bądź pewna, że Asthor nie pozwoli nieprzyjacielowi zbytnio się przybliżyć.
— Uczynię wszystko, co mi rozkażesz, ojczulku.
Przez ten czas morze się uspokoiło, a na wybrzeżu nie widać było żywej duszy. Kapitan rozkazał spuścić na wodę dwie większe szalupy uzbrojone dwiema kartaczownicami; dołączył do tego znaczną liczbę co najlepszych strzelb, spory zapas prochu i kul oraz nieco prowjantów, ponieważ nie wiedział, jak długo mogła potrwać ta wyprawa. Zrobiwszy to, dzielny kapitan oczekiwał nocy, by rozpocząć akcję.
O dziesiątej wieczorem wydał rozkaz do wsiadania na szalupy. Uściskał Annę wielce wzruszoną tem rozstaniem, które jednemu z dwojga mogło przynieść nieszczęście, polecił ją opiece starego Asthora oraz sześciu marynarzy, poczem wsiadł do szalupy.
Trzynastu marynarzy, mających wziąć udział w gorącej utarczce, zajęło już miejsca w szalupach. Byli uzbrojeni od stóp do głów i czekali tylko na znak, by pochwycić za wiosła.
— Czuwaj nad nią, Asthor, — ozwał się kapitan, zanim ruszyli na morze. — Powierzam ci moją córkę, która jest mi najdroższym skarbem na ziemi!
— Dam się zabić, gdyby tego było potrzeba, ale pan znajdzie córkę żywą — odpowiedział wilk morski.
Kapitan przesłał ostatni znak pożegnania Annie, stojącej koło parapetu, poczem dał rozkaz do odjazdu.
Dwie szalupy pod osłoną ciemności odbiły od okrętu, czyniąc jak najmniej hałasu, okrążyły zdaleka skały i pomknęły ku południowi.
Rozbitek, który siadł u rudla większej łodzi, kierował wyprawą, wskazując wioślarzom, gdzie znajdują się niebezpieczne rafy i głębie. Od czasu do czasu jednak kazał się zatrzymywać i oczyma, które w nocy błyszczały jak ślepia kocie, z drobiazgową dokładnością przepatrywał krawędzie wyspy, by się upewnić, że nikt go nie śledzi.
Po upływie pół godziny Bill pchnął swoją szalupę ku strądowi i po przebyciu ławicy, na której z pewną gwałtownością łamało się morze, wpłynął do małej zatoki, opasanej gęstym lasem bananów — drzew kolosalnej wielkości, o pniach utworzonych ze splątanych z sobą grubych łodyg, mających wespół po trzydzieści metrów obwodu, oraz o gęstwie olbrzymiego listowia, w którego cieniu mogłoby się pomieścić czterdzieści osób zgórą.
— Stój! — mruknął rozbitek.
Wioślarze zatrzymali się o dziesięć lub dwanaście metrów od brzegu, a nie wiedząc, na co się zanosi, wyciągnęli broń i zaczęli ją nabijać.
— Co się stało? — zapytał kapitan Hill, który nadpłynął na drugiej szalupie.
— Słuchajcie!
Wszyscy umilkli i poczęli nadsłuchiwać, niemal dech wstrzymując.
W oddali posłyszano rozbrzmiewające głucho jakieś dzikie okrzyki, do których od czasu do czasu dołączały się dziwne dźwięki, wywołane prawdopodobnie zapomocą muszli morskich. Kapitan Hill pobladł i poczuł w sercu jakieś ukłucie.
— Czyżby oni napadli na mój okręt? — zapytał.
— Nie — odparł Bill. — Te wrzaski pochodzą nie od strony morza, lecz od strony wielkiej wsi. Albo więc Wawanuho już umarł albo też zdarzył się jakiś inny ciężki przypadek.
— Któż to jest ten Wawanuho?
— To ten król, którego mieli pochować.
— Wysiadajmy.
Obie szalupy przybiły do brzegu i osiadły na ławicy piaskowej. Piętnastu ludzi uzbrojonych w strzelby, pistolety i kordelasy, wysiadło na brzeg u podnóża wielkich bananowców, których korzenie lizała fala małej zatoki. Bill kazał przykryć łodzie wielkim stosem gałęzi i listowia, żeby nie zostały spostrzeżone przez krajowców, poczem stanąwszy na czele oddziału, zapuścił się w gęsty cień, spadający z drzew olbrzymich.
Ledwie przebiegli sześć do siedmiu kroków, gdy Bill znienacka zatrzymał się, wymierzając broń do strzału.
— Cóżeś tam dostrzegł? — spytał go kapitan Hill.
— Jakiś cień przemknął się wpoprzek ścieżki!
— Patrzcieno! — zawołał w tej chwili czyjś głos. — Bill tutaj? Czy śnię, czy też ludożercy wyprawili mnie już na tamten świat?





Rozdział XI
Towarzysze Billa.

Okrzyk ów wyszedł z ust człowieka, który w tejże chwili podniósł się z zarośli i ruszył ku oddziałowi, zatrzymując się niekiedy i zawzięcie wytrzeszczając oczy, jakgdyby bał się, że go wzrok myli.
Cóż to był za człowiek! Wysoki, chudy, jakby od trzech tygodni nic nie miał w ustach, wynędzniały i posiniaczony. Ruda, zapuszczona broda obrosła mu dolną część twarzy, a długie włosy, kostropate jak kłąb kądzieli opadały mu na barki, które były tak wyschłe, że aż z nich przezierały kości.
Parę strzępów materjału, ledwie że podobnych z kształtu do kaftana i pary spodni, okrywało ten szkielet ludzki, oznaczony mnóstwem ran i sińców.
— To naprawdę ty, Billu? — powtórzył nieszczęśliwiec.
— Mac Bjorn! — zawołał rozbitek. — W jakimże znajduję cię stanie!
— Trochę schudłem, to prawda, ale jeszcze żyję, na pohybel tym łotrom ludożercom, którzy mnie chcieli uśmiercić. Ale… zdaje mi się, że nie jesteś sam…
— Podziękuj przedewszystkiem temu oto panu, kapitanowi Hill, dowódcy okrętu „Nowa Georgja“. On przybył tu umyślnie, by ocalić was wszystkich.
Chudzielec skłonił się, aż mu zachrzęściły w krzyżach wszystkie kości, i rzekł:
— Dziękuję panu w imieniu wszystkich towarzyszy, którzy — zaręczam panu — bardzo się ucieszą pańskim widokiem, jeżeli jeszcze odnajdziemy ich żywych.
— Czemubyśmy nie mieli znaleźć ich żywych? — zapytał kapitan, odwzajemniwszy się ukłonem.
— Jeżeli się nie pospieszycie, trzeba będzie ich szukać w dole, gdzie spoczną zwłoki króla. By God! Te dzikusy nie lubią w takich sprawach marudzić!
— Czy wzięto ich w niewolę? — spytał Bill.
— Co do jednego.
— A ty jakim sposobem zostałeś na wolności?
— He! he! — zaśmiał się tamten. — Powiązali mnie jak serdelek… ale jestem taki chudy, że udało mi się wyśliznąć z powrozów i dać drapaka.
— Ścigali cię? — spytał kapitan.
— A jakże!… ale mam nogi długie a ciało lekkie, więc zdołałem chybcikiem dostać się do lasu.
— Kiedy uciekłeś? — pytał Bill.
— Niedawno.
— A więc te krzyki, któreśmy słyszeli?…
— Były to krzyki wściekłości. Ludożercy spostrzegli moją ucieczkę, gdy już byłem daleko, i podnieśli alarm. Teraz jednak mogę już gwizdać na tych szubrawców… Ale… gdzie jest Sangor, że go tu nie widzę? Przecież wyjechałeś razem z Indjaninem.
— Nie żyje — odpowiedział Bill, poruszywszy się gniewnie. — A reszta… czy żyje?
— Tak… żyją wszyscy, ale stan ich godzien jest litości. Wychudli na patyk i tak osłabli, że nie mogą utrzymać się na nogach, gdyż od dwóch dni nic nie jedli. Zdaje się, że dzicy chcą ich na tamten świat wyprawić z próżnemi wnętrznościami i przy wielkim apetycie. I cóż chcesz? Taki to obyczaj tych ludojadów!
— Czy czujesz się na siłach doprowadzić nas aż do wsi? — spytał go kapitan.
— I owszem, jeżeli mi dacie przegryźć suchara i łyknąć nieco gorzałki.
Jeden z marynarzy ofiarował mu własną manierkę, drugi napełnił mu sucharami kieszenie podartego kubraka, inny wreszcie obdarzył go puszką konserwy rybnej.
Rozbitek pochwycił łapczywie manierkę i wypróżnił ją w trzech łykach.
— Słowo daję, wyborna whisky — ozwał się, mlasnąwszy językiem. — A teraz w drogę, żebyśmy się nie spóźnili… tylko wytrzeszczajcie dobrze ślepia i nie odzywać się ani słówkiem!
Prawą ręką ścisnął kordelas, wręczony mu przez jednego z marynarzy, lewą zaś ujął pistolet, podarowany mu przez drugiego, poczem podwinąwszy poły, ruszył w drogę, chrzęszcząc kośćmi za każdym krokiem. Tuż za nim szedł Bill, szepcąc mu w ucho jakieś słowa, których kapitan nie zdołał zrozumieć, choć znajdował się o trzy kroki ztyłu.
Czy pytał o wyjaśnienia, czy też chodziło o jakąś rzecz ważniejszą? Mac Bjorn, człowiek-szkielet, nie odpowiadał, lecz widać było, że potrząsał często głową jakgdyby potwierdzał coś, co mu tamten mówił lub o co go pytał. Ktoby mu się przyjrzał lepiej zprzodu, zauważyłby, że tych dwoje drobnych wpadłych oczu rzucało jakieś błyski niesamowite, a na wyschłych wargach ukazywał się niekiedy sarkastyczny uśmiech.
Mała drużyna, posuwając się ostrożnie naprzód z wzrokiem wytężonym wciąż przed siebie i nadsłuchując każdego szmeru, po upływie godziny dotarła do przestrzeni otwartej pomiędzy drzewami. Mac Bjorn skinieniem ręki zatrzymał idących za nim marynarzy.
Nachylił się ku ziemi, by lepiej posłyszeć nadchodzące głosy, ciągnął nozdrzami powietrze, jak pies węszący zwierzynę, poczem zwróciwszy się w stronę kapitana, który nie spuszczał go z oka ani na chwilę, rzekł:
— Znajdujemy się koło wsi. Minąwszy to zarośle, znajdziemy się za ostatniemi chatami.
— Gdzie znajdują się nasi towarzysze? — zapytał go Bill.
— W chacie, sąsiadującej z chatą królewską — odpowiedział Mac Bjom.
— Czy chaty tej strzeże wielu wojowników?
— Tak jest, około dwudziestu ludzi uzbrojonych w dzidy i ciężkie maczugi.
— Czy sądzisz, że gdybyśmy tej nocy wdarli się do wsi, zdołalibyśmy ich uratować? — zapytał kapitan.
— Nie przypuszczam, bo chata jest silnie obwarowana, a nasi towarzysze mocno powiązani; zanim dostalibyśmy się do nich, ludożercy zdołaliby ich już pozabijać. Lepiej oczekiwać chwili, w której rozpocznie się ceremonja pogrzebowa, ponieważ wtedy ludność będzie bezbronna. Nasz niespodziany napad wywoła ogólną panikę, kobiety i dzieci podniosą wielki harmider, my zaś skorzystamy z tego zamętu, by rozgromić tych łotrów i uwolnić jeńców. Za mną!
Mac Bjorn, który znał drogę lepiej niż Bill, stanął na czele oddziału i ruszył ku północy, zachowując na każdym kroku mnóstwo ostrożności: wystrzegał się nawet wywołania chrzęstu gałęzi, a niekiedy zatrzymywał się, nadsłuchując, czy w lesie panuje milczenie.
Po przejściu pięciuset kroków minął las bananów i zagłębił się w innym lesie o wiele gęstszym. Ów las składał się z potężnych drzew chlebowych, które wydają owoce mięsiste o grubej i pomarszczonej skórze, zawierającej miąższ galaretowaty, po przygotowaniu mogący służyć zamiast chleba; zresztą jądro tego owocu przypomina raczej karczochy niż mąkę.
Mac Bjorn minął i ten las, przemykając się pomiędzy lianami, wijącemi się wśród pni i tworzącemi sieć zwikłaną, aż zatrzymał się przed olbrzymią kępą gęstych zarośli.
— Spójrzcie tam wdół poprzez te gałęzie — odezwał się, zwracając się do kapitana.
Hill podniósł się, odsunął kilka gałązek, by lepiej widzieć, i w odległości około dwustu metrów ujrzał dwa rzędy chat, których kształty przypominały ule; były jednak obszerne i z niektórych stron osłonięte palisadą.
Wzdłuż wielkiej drogi, rozdzielającej te sadyby, płonęły liczne ogniska; przy ich blasku widać było gromadki dzikusów, biwakujących pod gołem niebem. Dzierżyli oni w dłoniach włócznie o grotach z żelaza lub kości, oraz ciężkie maczugi, noszące nader trafną nazwę „kruszycieli głów“.
Kapitan, wytężywszy wzrok, spostrzegł nieco na uboczu wielki szałas. Na jego wierzchołku powiewały strzępki materji i gałązki drzew, dokoła tłoczyła się gromada ludzi, przejęta pewnem ożywieniem.
— To szałas królewski — szepnął mu w ucho Mac Bjorn.
— Czy król nie żyje?
— Wczoraj rano był jeszcze żywy i nie wydawał mi się tak chorym, by miał się obawiać ruchłego końca. Założyłbym się, że gdyby go pozostawili przy życiu, dożyłby jeszcze ładnego wieku.
— Czy cieszył się z tego, że mają go pochować?
— Nie wydawał mi się zaniepokojonym, co więcej dodawał otuchy swojemu synowi, który rwał sobie włosy z rozpaczy.
— Czy to jego następca?
— Tak jest.
— A czemuż ten synalek nie przeszkodził pogrzebowi?
— Mówi, że lepiej być królem niż królewiczem i że ojciec jego żył już dość długo.
— Cóż to za wstrętne draby!
— Cóż robić? takie to obyczaje tych ludożerców — rzekł Mac Bjorn, nie okazując najmniejszego obrzydzenia. — Oho! już zaczyna świtać.
Istotnie na wschodzie zaczął się ukazywać nikły brzask, a gwiazdy coraz to bladły. Za kilka minut powinno było ukazać się słońce, ponieważ w tej szerokości geograficznej, rzec można, niema ani zmierzchu ani świtu. Ledwie słońce zajdzie za widnokrąg, zapada nagła noc; równie nagle zjawia się dzień.
Naraz wśród wioski dało się słyszeć granie na muszlach morskich, a z chat wysypali się mężczyźni, kobiety i dzieci, wszyscy przystrojeni w nowiutkie spódniczki, naszyjniki z zębów morsów i kawałki fiszbinów. Dokoła chaty królewskiej podniosły się przeraźliwe krzyki, wśród których wyróżnić można było jakieś wycia rozdzierające uszy.
— To płaczą żony królewskie — wyjaśnił Mac Bjorn.
— Te jędze rozpaczają, że nie mogą być pochowane razem z królem, gdy tymczasem nasi towarzysze trzęsą się ze strachu na myśl, że mają temu pijakowi Wawanuho towarzyszyć w jego wielkiej podróży.
— Miejmy nadzieję, że ich ocalimy — rzekł kapitan. — Bądźcie wpogotowiu. Gdy dam rozkaz, strzelajcie w najgęstszą ciżbę, później zaatakujemy ich pistoletami i kordelasami.
Nastał już dzień; słońce, wzniósłszy się ponad szczyty gór, przerzynających wyspę, rzuciło ulewę złocistą na gaje i chaty wsi.
Tłum rósł z każdą minutą; nadbiegali ludzie z sąsiednich lasów, wśród których kryły się inne wsie, podbiegali od strony morza, od strony gór, i tłoczyli się koło siedziby królewskiej, gdzie drużyna trębaczy dęła zapamiętale w muszle morskie.
Nagle nastała wielka cisza; wojownicy uszykowali się pospiesznie, formując długą kolumnę, która odłączywszy się od wielkiego szałasu, ruszyła w stronę lasu, obsadzonego przez załogę „Nowej Georgji“. Za nimi ukazał się stary król, niesiony pod rodzajem baldachimu, trzymanego przez najdzielniejszych wojowników szczepu, obwieszonych mnóstwem naszyjników i utatuowanych na całem ciele.
Nieszczęsny władca ubrany był w strój paradny. Ręce i nogi miał okręcone długiemi pasmami tkaniny masi, pierś pomalowaną na czarno barwikiem aluazzi, głowę nakrytą zawojem z czerwonej chusty, nad którym wznosił się dziwaczny diadem z muszli, na szyi zaś zwieszały mu się pęki naszyjników z fiszbinu. Mógł mieć około sześćdziesiątki, jednakże nadużywanie alkoholu i jakaś przewlekła choroba nadały mu wygląd znacznie starszy. Choć wiedział, jaki los go czeka, miał jednak minę zadowoloną i uśmiechał się przyjaźnie do pierwszej żony, która chłodziła go wielkim wachlarzem z liści palmy kokosowej.
Mac Bjorn i Bill, wytężając wzrok, rozpoznali swoich towarzyszy, postępujących za starym królem, lecz otoczonych ciżbą ludzi. Byli mocno powiązani, obdarci, wychudli, przytłoczeni ciosami, które spadały im na plecy, ilekroć tylko się zatrzymywali. Tuż za nimi szło dziesięć dziewcząt odświętnie ubranych, również powiązanych a przeznaczonych na zabicie, by mogły towarzyszyć swemu władcy na tamtym świecie; nie miały jednak tego lęku i rozpaczy w twarzy, co nieszczęśni rozbitkowie, owszem, wydawały się wielce uszczęśliwione, że wybrano je do tak zaszczytnej posługi.
— Otóż i oni! — zawołał Bill, który pobladł, dostrzegłszy swoich towarzyszy.
— Widzę ich — odrzekł kapitan, nie mogąc się powstrzymać od gestu współczucia. W jakimże opłakanym stanie się znajdują! Ale zapłacą za to ci dzicy amatorowie mięsa ludzkiego!
Podniósł się i wycelował strzelbę, komenderując:
— Gotuj broń!… Cel!…
Marynarze przygotowali broń do strzału, mierząc w najgęstszą gromadę dzikusów.
— Ognia! — zagrzmiał kapitan.
Huknęło trzynaście strzałów, zlewając się w jeden grzmot potężny.





Rozdział XII
Napaść ludożerców.

Ta niespodziana salwa powaliła na ziemię kilkunastu krajowców, którzy zaczęli się tarzać w kurzawie, wydając przeraźliwe okrzyki. Wśród zgrai ludożerców wszczął się niesłychany popłoch.
Mężczyźni, kobiety, dzieci, a nawet wojownicy, otaczający palankin, przejęci nagłym strachem, nie wiedząc, czemu przypisać ów huk, rozbiegli się we wszystkie strony, krzycząc wniebogłosy i porzucając starego króla, który padł bez przytomności na ziemię, oraz sześciu jeńców i dziesięć kobiet skazanych na śmierć.
Kapitan Hill skoczył naprzód, trzymając w prawej ręce kordelas a w lewej pistolet, i krzyknął:
— Za mną, marynarze!
Bill, Mac Bjorn i majtkowie z „Nowej Georgji“ w mgnieniu oka przebyli zarośla i rzucili się w stronę wsi, wrzeszcząc, ile im tchu w piersiach stało, celem zwiększenia trwogi i zamętu.
Kilku wojowników, widząc ich biegnących ku królowi i mniemając zapewne, iż zamierzają go zabić, a potem zjeść, zwróciło się wtył, wymachując zaciekle ciężkiemi maczugami; jednakże jedna salwa pistoletowa wystarczyła, by zmusić ich do ucieczki. Paru z nich, ugodzonych kulami, runęło n a ziemię.
Kapitan Hill, Mac Bjorn i Bill otoczyli białych jeńców, zdumionych tą niespodziewaną odsieczą, kilkoma cięciami noża zerwali ich więzy i pchnęli ich w stronę lasu, wołając:
— Uciekajcie czem prędzej, by nie było za późno!
Marynarze, widząc nadbiegającą zewsząd dzicz, rozwścieczoną tym morderczym atakiem oraz ucieczką jeńców, oddali ostatnią salwę, poczem sami jęli uciekać śladem zbiegów.
Dotarłszy do zarośli, zaszyli się wśród bujnej roślinności, starając się zatrzeć za sobą ślady, i nabiwszy broń, ruszyli zpowrotem w stronę morza. Do uszu ich dochodziły ustawicznie dzikie wrzaski całego plemienia, które rzuciło się w pościg za swemi ofiarami oraz ich wybawcami.
— Prędzej, prędzej! — naglił kapitan, lękając się, że dzicy mogą mu odciąć drogę do morza.
— Spiesz się, Mac Doil! wytężaj siły, Kingston! wyciągaj pedały, O’Donnell! — nawoływał Bill, popędzając swoich dawnych kamratów. — Prędzej, Brown! Nie szczędź nóg, Dickens, a ty, Welker, uważaj, byś się nie zawieruszył.
Nieszczęśliwi ci ludzie, z których po tak długiej głodówce i cierpieniach ledwie że pozostała skóra i kości, wyczerpani do ostatka, biegli w niezgrabnych podskokach z rozpaczliwym wysiłkiem bez wytchnienia.
Coraz donośniejsze krzyki dzikusów, które jakby zbliżały się z każdą chwilą, były dla zbiegów dostatecznym bodźcem; zdawali sobie sprawę z tego, że jeżeli tym razem wymknęli się mogile, to za drugim razem nie udałoby im się uniknąć rożna.
O dwieście kroków od skraju lasu dwaj z pośród tych nieszczęśliwców padli bez przytomności na ziemię; atoli marynarze, którzy szli za nimi zwartą grupą, podnieśli ich z ziemi i ostatnim wysiłkiem donieśli do zatoki.
Dwie szalupy znajdowały się tam jeszcze. Marynarze rzucili w wodę przykrywające je liście i gałęzie, zepchnęli szalupy z wydmy piaszczystej i zajęli miejsca w burtnicach.
— Na morze! — huknął kapitan Hill, widząc, iż wszyscy już wsiedli.
Szalupy jęły oddalać się pospiesznie, zmierzając ku ujściu małej zatoki.
Kilku najzwinniejszych dzikusów dotarło już do wybrzeża. Widząc wymykającą się zdobycz, podnieśli szaloną wrzawę i poczęli zasypywać obie łodzie gradem pocisków; lecz kapitan, który nigdy nie tracił ich z oczu, celnym strzałem powalił najzajadlejszego z nich na ziemię. Inni, widząc zły obrót sprawy, ukryli się w gąszczy, poczem jęli biec wzdłuż brzegu, wrzeszcząc i odgrażając się bezustanku.
Szalupy, wiedzione silnemi rękoma wioślarzy, wkrótce wydostały się na morze i skierowały się ku „Nowe Georgji“, której sylwetka rysowała się wyraźnie na jasnym horyzoncie.
— Dzięki Bogu! — zawołał kapitan, ujrzawszy znowu swój okręt. — Teraz nie lękam się już dzikusów.
Następnie zwrócił się ku jeńcom, którzy wyczerpani z sił do ostatka, pokładli się na dnie szalupy. Było to sześć istnych szkieletów, mogących godnie dotrzymać towarzystwa Mac Bjornowi: wychudzeni, wyschli, wynędzniali, okryci ranami i sińcami. Na ich twarzach rysował się długi szereg niewypowiedzianych mąk i nieszczęść.
Wszyscy niemal liczyli sobie około czterdziestki, a płowe włosy świadczyły o przynależności do rasy anglosaskiej. Jednakże, rzecz zaiste dziwna, wszyscy mieli taki wyraz twarzy, który nie mógł w widzu budzić ufności, i jakieś złowrogie błyski w oczach, kryjących w sobie coś zwierzęcego i nieszczerego. Szczegółem najmniej pocieszającym było to, iż wszyscy mieli w przegubach rąk i przy kostkach nóg głębokie sine blizny, takie same jakie widać było na członkach Billa. Jednakże kapitan nie przywiązywał do tego większej wagi. Skłonny był wierzyć, że przyczyną tych sińców były pęta niewoli u dzikusów.
O ósmej rano obie szalupy dotarły do skał, które uwięziły „Nową Georgję“.
Anna, Asthor i marynarze, pozostawieni na straży okrętu, okrzykiem radości powitali powrót wyprawy. Kapitan Hill, stanąwszy na pokładzie przednim, kilkakrotnie uścisnął dzielną dziewczynę, która nie lękała się zostać niemal sama na statku w tak bliskiem sąsiedztwie hord ludożerczych.
— Nie jesteś ranny, ojczulku? — zapytała.
— Wracam bez szwanku, tak samo jak reszta moich towarzyszy.
— Ocaliliście wszystkich?
— Wszystkich, Anno… lecz biedacy tak są wynędzniali, że aż się o nich boję.
— Nieszczęśliwi! — zawołała dzieweczka, wychyliwszy się za burtę. — Wyglądają jak szkielety.
— Prędzej, prędzej! wynieście ich na pokład i zanieście do lazaretu! — rozkazał kapitan.
Mac Bjorn i jego towarzysze, którzy nie mogli już utrzymać się na nogach ani też uczynić kroku, zostali na ramionach marynarzy wyniesieni na okręt i umieszczeni pod pokładem w przedziale ganku, gdzie znajdowało się kilka łóżek dla rannych.
Asthor zajął się ich leczeniem, które zresztą nie powinno było być długie ani uciążliwe, gdyż chodziło o ludzi wycieńczonych wprawdzie długą męczarnią, ale o silnej jeszcze budowie ciała, tak iż przy należytem odżywianiu i kilku butelkach szlachetnego wina powinni byli niebawem przyjść do siebie.
Kapitan byłby rad sam roztoczyć nad nimi pieczę, jednakże w tym momencie obecność jego była więcej niż konieczna na pokładzie, ponieważ „Nowa Georgja“ była narażona na powtórne i to jeszcze straszniejsze niebezpieczeństwo.
Brzeg wyspy, jak daleko zasięgnąć okiem, pokrył się nagle tłumami ludożerców, przywiedzionych do wściekłości niedawną hańbą oraz utratą jeńców. Słychać było, jak rzucali straszliwe przekleństwa pod adresem cudzoziemców, jak ich trwożyli wrzaskiem, nie mającym w sobie nic ludzkiego, i odgrażali się im, wywijając w sposób opętańczy ciężkiemi maczugami, długiemi włóczniami i procami.
Chwilami wydawało się, że cała ta zgraja chce rzucić się w morze, by przypuścić szturm do „Nowej Georgji“.
— Toci armja! — rzekł kapitan, na którego czole zjawiła się przelotnie głęboka zmarszczka. — Jeżeli cała ta ludność rzuci się na nas, nie pozostanie nam nic innego jak zginąć.
— Przewiduję gwałtowne uderzenie z ich strony — ozwał się Bill, który wydawał się więcej zaniepokojony od innych. — O, gdyby nasz okręt nie był uwięziony!
— Na szczęście jesteśmy gotowi przyjąć ich jak należy, a nadto powiększyła się przecie liczba obrońców. Mniemam, że twoim towarzyszom nie brak odwagi?
— Tak, są to ludzie dzielni, a co ważniejsza doskonali strzelcy — ozwał się Bill z pewną przechwałką. — O, o! już widać łodzie.
Kapitan, Anna i marynarze, stojący wokoło, spojrzeli ku wyspie i nie bez pewnego niepokoju ujrzeli kilkanaście wielkich łodzi, sunących szybko od strony wybrzeża północnego.
Kapitan Hill wyprostował się i krzyknął:
— Wszyscy na miejsca! Gotować się do walki!
Poczem zwróciwszy się ku Annie, która mimo bladości twarzy udawała spokój, rzekł do niej głosem wzruszonym:
— Córko! ukryj się w swojej kajucie, bo niebawem zaczną tu świstać włócznie i proce ludożerców.
— Jeżeli ty stajesz oko w oko ze śmiercią, tedy i ja pragnę się z nią spotkać przy twym boku — odpowiedziała Anna. — Nie boję się, ojczulku, a wiesz przecie, że umiem władać bronią palną jak najlepsi z twoich marynarzy.
— Wiem o tem, jednakże niedobrze byłoby ci walczyć, mając świadomość, że jesteś wystawiona na pociski tych okrutników. Jeżeli będzie nam potrzeba jeszcze jednej strzelby, obiecuję ci, że przywołam cię na pokład.
Pocałował ją w czoło i odprowadził na rufę, gdzie zamknął za nią drzwi kajuty. Gdy wrócił na pokład, dzicy wsiadali właśnie do łodzi, wydając dzikie okrzyki i wywijając bronią.
Marynarze, rozstawieni wzdłuż parapetu, usadowieni w bocianich gniazdach lub ukryci za stosami lin na kasztelu przednim i przy dunecie, oczekiwali ataku nieustraszeni, ze strzelbami w dłoniach oraz z toporami i kordelasami u pasa. I rozbitkowie, pomimo wielkiego osłabienia opuścili łóżka w lazarecie, gotowi walczyć do ostatniego tchnienia.
— Podejdźcie ku nam, dzicy ludożercy! — zawołał kapitan. — Hej, Asthor, rozwińno banderę amerykańską, a ty, puszkarzu, wytocz moździerze i armatkę na kasztel przedni!
Był już czas po temu! Dwadzieścia wielkich łodzi, obsadzonych przez dwustu zgórą wojowników, uzbrojonych w dzidy, pałki i proce, odbiło od brzegu, by całą siłą wioseł pomknąć w stronę „Nowej Georgji“, która unieruchomiona wśród skał nie mogła w żaden sposób uchronić się od szturmu.
Reszta dzikich, którzy wskutek braku miejsca w łodziach pozostali na lądzie, dodawała ochoty towarzyszom przeraźliwemi krzykami, ścinającemi krew w żyłach. Zdawało się, że i oni pragnęli wziąć udział w bitwie. Było ich zgórą tysiąc, a z każdą chwilą dołączali się do nich inni, wynurzając się z zarośli; cały brzeg zaległa gęstwa głów, odróżniających się od siebie jedynie zawojami.
W połowie drogi łodzie uszykowały się w dwie kolumny, by zaatakować nieszczęśliwy okręt z obu stron, t. j. od bakortu i sztymborku.
Kapitan Hill, który nawet w tej strasznej opresji zachowywał podziwu godny spokój ducha i nie spuszczał z oka flotylli nieprzyjacielskiej, podzielił obrońców „Nowej Georgji“ na dwie grupy; dowództwo nad jedną z nich powierzył Asthorowi, staremu bywalcowi morskiemu, który już nieraz walczył z dzikusami.
Gdy podjechali na trzysta metrów, puszkarz otworzył ogień armatni, zasypując zgraję nieprzyjacielską gradem kartaczy; jednakże mimo że kilku Fidżjan padło lub odniosło ciężkie rany, łodzie sunęły dalej.
— Do roboty, wiara! — zawołał kapitan. — Ogień pojedyńczy!
Na tę komendę z nad burty uwięzionego okrętu wytrysło dwadzieścia błyskawic, wślad za niemi rozległ się przeraźliwy huk dwóch moździerzy, miotających pociski wagi pół funta.
Nieopisane wrzaski, świadczące o bólu i wściekłości, podniosły się wśród napastników. Piętnastu lub dwudziestu z nich upadło na dno łodzi, brocząc krwią, kilku zaś stoczyło się w wodę, jednakże atak trwał dalej.
Prędzej niż da się to opowiedzieć, dwadzieścia łodzi znalazło się pod burtami okrętu, i horda djabłów, maści bronzowej lub kasztanowatej, przypuściła szturm zawzięty, wdrapując się jedni drugim na ramiona, by dosięgnąć parapetów, chwytając się burtylów, takli, okien kajutowych, sieci drabinek sznurowych i kabli, zwieszających się z bukszprytu, napełniając powietrze srogą wrzawą i po desperacku wymachując bronią.
Kapitan Hill, rozbitkowie, Asthor i marynarze walczyli z rozpaczliwym wysiłkiem, strzelając z pistoletów, śmigając toporami i kordelasami, zasłaniając się kolbami strzelb i ciężkiemi korbami wind, jednakże trudy ich były daremne. Choć dziesięciu dzikich padło z roztrzaskaną głową, przetrąconemi rękami i nogami, lub rozpłataną piersią, na ich miejsce stawało do boju nowych dziesięciu, dwudziestu, pięćdziesięciu wojowników, wdrapując się na boki okrętu niby legjon demonów z pogardą śmierci, ważąc się na wszystko, byleby odzyskać jeńców i zdobyć pieczeń z mięsa ludzkiego.
Kapitan Hill, ryzykując śmierć własnych marynarzy, kazał zwrócić armatkę i moździerze w stronę morza i walić w napastników wzdłuż burty okrętu. Asthor kazał tłuc butelki i rozsypywać szkło koło parapetów. Jednakże ludożercy, nie robiąc sobie nic nawet z kartaczy, wdzierali się wciąż na pokład i rzucali się między potłuczone szkło, jakby im niczem były straszne rany, tworzące się na stopach.
Bitwa wydawała się już ostatecznie przegraną, gdy nagle wśród wrzasku zwycięzców, wśród huku strzelaniny i jęków marynarzy posłyszano donośne wołanie:
— Wszyscy na maszty! Panie kapitanie! proszę zatarasować się w kajucie miss Anny! Okręt jest ocalony!
W tejże chwili Bill, przywódca złowrogo wyglądających rozbitków, rzucił się na środek pokładu i znikł w czeluści gaty, na której dnie porykiwały zatrwożone piekielną wrzawą tygrysy.





Rozdział XIII
Pogromca tygrysów.

Ludożercy odnieśli całkowite zwycięstwo. Ów atak zaciekły i nieprzemożony, ich włócznie, ciężkie maczugi i przewaga liczebna, co najmniej kilkunastokrotna — wszystko to odniosło triumf nad męstwem i bronią ognistą białych ludzi.
Marynarze, dokazawszy cudów waleczności i straciwszy sześciu towarzyszy w zamęcie walki, niezdolni zatamować rozszalałego naporu zastępów nieprzyjacielskich, gdy już lada chwila mogli zostać osaczeni i rozbici, na rozkaz, rzucony przez Billa, pospieszyli szukać schronienia na masztach, skąd o wiele łatwiej było się bronić. Jednocześnie kapitan Hill, utorowawszy sobie kordelasem drogę wśród napastników, cofnął się pospiesznie do kajuty Anny, zamykając i zaryglowując lukę, by udaremnić, a przynajmniej opóźnić wdarcie się ludożerców do kwatery rufnej.
Zwycięzcy, choć uszczupleni o dwie trzecie swych zastępów, ponieważ znaczna ich liczba tarzała się w strugach krwi na pokładzie, a sporo innych pływało dokoła łodzi, uświetnili swój triumf trzykrotnym donośnym wrzaskiem, na który z radością odpowiedzieli wojownicy zebrani na wybrzeżu. Była to zapowiedź, że okręt zdobyty i pieczeń z mięsa ludzkiego jest już zapewniona!
Jednakże pieczeń ta nie była tak bliska, jakby się im zdawało, ponieważ marynarze, przyczajeni na rejach, marsach i szlągach, mieli jeszcze broń w ręku, a na krzyki zwycięstwa odpowiedzieli dwiema morderczemi salwami, które niejednego z napastników obaliły na ziemię.
Ludożercy nie zlękli się i przypuścili zaciekły szturm do masztów, starając się wdrapać na wanty i sztaki, jednakże szanse nie były równe, więc czekał ich znaczny rozlew krwi, zanimby im się udało wyprzeć obrońców ze stanowisk. Ktokolwiek z krajowców usiłował tego dokazać, ugodzony kulą, staczał się na pokład, a spadając łamał sobie ręce i nogi lub rozbijał czaszkę. Dzicy, zrozumiawszy, że nigdy im się nie uda dosięgnąć obrońców, póki tym starczy kul i prochu, zmienili taktykę i jęli dobierać się do masztów toporami, znalezionemi na pokładzie. Zamierzali podciąć maszty, a tem samem strącić marynarzy na dół, co było kwestją kilku minut, a najwyżej kwadransa.
Już marynarze uważali się za zgubionych, gdy posłyszano ponownie głos Billa z czarnej głębi dna okrętu:
— Wgórę! wgórę, tygrysico! — wołał, śmiejąc się na całe gardło. — Naprzód, moja owieczko! Tam na górze znajdziesz żer obfity!
W chwilę później ogromna tygrysica, największa z dwunastu uwięzionych w klatkach, wyskoczyła z wyzioru gaty, rzucając się w środek przerażonych dzikusów.
Początkowo była jakby zdumiona, iż znalazła się w tak licznem towarzystwie, następnie rozjuszona zapachem krwi, która obluzgała pokład okrętu, ulegając wrodzonym instynktom, wpadła na dzikich z rykiem potężnym. Dwoma ciosami pazurów zwaliła na ziemię dwóch ludzi, poczem rzuciła się ku innym, skacząc na piętnaście stóp.
Krajowców na widok bestji tak dzikiej i wielkiej, jakiej nie widzieli nigdy w życiu, opanował strach zabobonny, który jeszcze się wzmógł, gdy spostrzegli, że potwór ten rozdziera każdego, kogo tylko napotka na drodze.
Rozpoczęła się paniczna ucieczka. Dzicy, uniesieni szaloną trwogą, rzucali się z burtów w morze, wskakując na karki kamratom, znajdującym się w łodziach, i rzucając broń. Wioślarze, również ogarnięci paniką, wzięli się do wioseł i jęli umykać rozpaczliwie ku wybrzeżu, nie zatrzymując się nawet, aby pozbierać płynących ziomków, którzy wrzeszczeli wniebogłosy, wyobrażając sobie, że ów dziki zwierz rzuci się niebawem w morze, by rozszarpać ich na sztuki.
W kilka chwil potem na pokładzie „Nowej Georgji“ nie było już ani jednego krajowca. Tygrysica zajęła się zkolei zagryzaniem rannych i brodziła w krwi poległych, racząc się dowoli mięsem ludzkiem.
— Hurra! Hurra! — jęli krzyczeć z wysokości masztów marynarze. — Niech żyje Bill!
W tejże chwili otwarła się luka galardy i ukazał się w niej Bill, trzymając w ręce kordelas. Widząc pokład opróżniony, bez obawy zbliżył się ku tygrysicy, która właśnie w potężnych szczękach miażdżyła członki jednego z dzikusów.
— Billu! Billu!… — poczęli wołać marynarze. — Uważaj, żeby tygrys ciebie nie pożarł!
Rozbitek ruszył ramionami ze wzgardą, i podchodził coraz bliżej ku zwierzęciu, które podniósłszy głowę, jęło wydawać głuche pomruki.
— Wynocha! — ozwał się Bill, wskazując energicznym ruchem lukę gaty.
Tygrys nie ruszał się z miejsca, wpijając w niego dwoje skrzących oczu. Kto inny cofnąłby się czem prędzej przed tem wrażem spojrzeniem, Bill jednak w dalszym ciągu podążał drogą.
Zdało się, jakoby w tym człowieku zaszła jakaś gruntowna przemiana. Rysy jego twarzy okazywały w tej chwili niezmierną energję i niezachwianą siłę woli, a z oczu jego tryskały jakby błyskawice.
Zatrzymał się o trzy kroki od tygrysicy, która ani na chwilę nie przestawała mruczeć i, wskazując jej ponownie lukę gaty, powtórzył głosem, który miał dziwne jakieś brzmienie:
— Wynocha!
Marynarze, którzy z wysokości masztów przyglądali się ze zdumieniem całej tej scenie, ujrzeli, że zwierz począł cofać się zwolna, wygiął z pokorą potężny grzbiet, pochylił głowę, jakgdyby nie mógł zdzierżeć przemożnego i czarującego wzroku tego człowieka, ruszył w stronę luki i zszedł w głąb gaty.
Bill odprowadził go ręką, wciąż wyciągniętą przed siebie, i zszedł za nim do wnętrza gaty. Posłyszano łomotanie się rozjuszonych zwierząt, w chwilę zaś później ujrzano Billa, wstępującego zpowrotem na pokład.
— Możecie zejść — zwrócił się do osłupiałej jeszcze załogi. — Tygrysica już powróciła do klatki.
Udał się na rufę, odsunął lukę i przywołał kapitana Hilla, który niezwłocznie w towarzystwie Anny pospieszył na pokład.
— A gdzie dzicy? — zapytał Amerykanin, widząc, że pokład jest pusty.
— Uciekli! — odpowiedział Bill spokojnie.
— Wypuściłeś tygrysy?
— Jeden wystarczył, by wypłoszyć ludożerców.
— Dziękuję ci, Billu, za wszystko coś uczynił. Gdyby nie ty, okręt mój byłby już w tej chwili zgubiony, a my wszyscy bylibyśmy więźniami.
— Wyście mnie ocalili, a ja was — odpowiedział głucho rozbitek. — Teraz ani ja nie jestem wam nic winien ani wy mnie. Skwitowaliśmy się!
Kapitan Hill przyjrzał mu się ze zdziwieniem.
— Nacóż te słowa, Billu? — spytał go głosem karcącym.
— Nie lubię być niczyim dłużnikiem — odpowiedział Bill dobitnie.
— Harda z ciebie sztuka, Billu.
Rozbitek potrząsnął głową i zmarszczył czoło.
— Nie — ozwał się. — Przyjdzie czas, że pan dowie się o przyczynie.
Wykręcił się na pięcie, rzuciwszy przenikliwe spojrzenie w stronę Anny, i oddalił się z sardonicznym uśmiechem na wargach i z posępnym marsem na czole.
— Cóż to za dziwak!… — zauważyła miss Anna.
— Nigdy nie zdołam go zrozumieć, Anno — rzekł kapitan Hill. — W każdym razie jego słowa wywarły na mnie przykre wrażenie… Ale nie myślmy już o tem.
Machnął ręką, jakby chciał odegnać jakąś myśl niemiłą, i zbliżył się ku marynarzom, schodzącym właśnie z masztów.
— Ilu straciliśmy ludzi? — zagadnął Asthora.
— Sześciu, i to najdzielniejszych, panie kapitanie.
— Wszyscy z naszej załogi? — zapytał kapitan z westchnieniem.
— Tak jest, na nasze nieszczęście, panie kapitanie. Los jakby wyraźnie sprzyjał rozbitkom, gdyż żaden z nich nie odniósł nawet najlżejszej rany. Mówiąc nawiasem, jakie też pan ma zdanie o tych ludziach?
— Mam ich za ludzi uczciwych i biedaków — odrzekł kapitan. — Ale…
— Czy ma pan jakie podejrzenia?
— Na ich rękach i nogach zauważyłem sine Pręgi, które mi dają dużo do myślenia, mój stary druhu. Być może, że pochodzą one od pęt niedawnych, lecz może…
— Rozumiem — odpowiedział sternik, a przy tem słowie twarz mu się zachmurzyła. — Nieboszczyk pan Collin zauważył te same pręgi na przegubach Billa. Na miły Bóg! Czyżbyśmy tyle krwi wylali dla uratowania ludzi tego pokroju… ot, poprostu zesłańców z tej osławionej wyspy Norfolk?
— Może się mylimy, Asthor, a zresztą…
Przerwał, a na jego twarzy odbiło się zdumienie. Przyszły mu na myśl dziwne słowa, wypowiedziane niedawno przez Billa.
— Asthor, czuję jakiś lęk nieokreślony!
— Pan się lęka?
— Narazie jeszcze nie mam powodu… ale miejmy się na baczności.
— Roztoczę nad nimi czujny nadzór, panie kapitanie, a biada im, gdyby ośmielili się knuć coś niedobrego. Stary Asthor jest jeszcze dość silny i w razie potrzeby potrafi ukręcić kark śmiałkowi, któryby podniósł rękę przeciwko panu lub przeciw miss Annie.
— Uspokój się, stary wilku morski. Czas nam pomyśleć o umarłych.
Kazał odejść Annie, nie chcąc, by była świadkiem przykrej sceny; poczem marynarze jęli na jego rozkaz rzucać w morze trupy napastników, zalegające pokład. Zwara, która właśnie poczęła bić silnie, poniosła parę trupów aż do brzegów wyspy. Wówczas ujrzano rzecz straszną: okrutni ludożercy łapczywie wyłowili zwłoki swoich rodaków i zanieśli je na skraj lasu, nie poto by sprawić im przyzwoity pogrzeb, ale by sporządzić sobie obiad z ich mięsa… bo jak wspomnieliśmy, te wstrętne istoty nie uważają sobie za rzecz zdrożną żywić się mięsem nawet rodzonych sióstr i braci, gdy ich pobudzi głód lub żarłoczność.
Wieczorem wywieszono banderę amerykańską, opuszczoną do połowy masztu na znak żałoby, a po modlitwie za umarłych, odczytanej przez kapitana wespół z całą załogą, wrzucono w morze zwłoki sześciu marynarzy poległych w bitwie, które jednak owinięto szczelnie w grube płótno żaglowe i obciążono sporą kulą żelazną, by poszły odrazu na dno i uniknęły zębów potwornych obywateli archipelagu Fidżi.





Rozdział XIV
Wielki przypływ.

Podczas nocy nie zdarzyło się nic godnego uwagi. Wyspiarze bez przerwy wygrywali chrapliwie na swych muszlach morskich, jednakże nie oddalali się od wybrzeża i nie atakowali okrętu.
Marynarze, którzy oczekiwali lada chwila nowego napadu, przebywali bez przerwy na pokładzie; żeby zaś dać znać o swej czujności dzikusom, wystrzelili kilkakrotnie z armatki i moździerzy, wywołując ogłuszające wrzaski ze strony nieprzyjaciół, obozujących po skałach i u stóp wielkich drzew na wyspie.
Gdy na niebie ukazał się świt, kapitan, który przez całą noc nie zmrużył oka, żeby być gotowym do odparcia wszelkich ataków, obaczył, że liczba nieprzyjaciół znacznie się zwiększyła. Na płaskoci zgromadziło się ich już co najmniej pięć do sześciu tysięcy, inni zaś nadciągali z wysp sąsiednich, jednakże żaden z nich nie kwapił się w stronę „Nowej Georgji“, która jakby przejmowała cały ten tłum zabobonną trwogą.
— Czyżby próbowali nowego ataku i gromadzili w tym celu jak najliczniejsze siły? — spytał kapitan Mac Bjorna, który z głęboką uwagą przyglądał się dzikusom.
— Nie — odpowiedział chudzielec. — Zanadto wielkiego strachu napędził tym drabom pański tygrys, by mieli szturm ponawiać. Oni tu liczą na jakąś burzę, któraby im pozwoliła nas zjeść.
— Jakto?
— Niewątpliwie sądzą, że wasz okręt nie zdoła już opuścić skały, i oczekują, że pierwsza lepsza burza go rozbije. Może też i boją się, że zamierzacie wysiąść z okrętu, i stoją wpogotowiu, by stawić wam opór i przeszkodzić wam dostać się do gęstych lasów pośrodku wyspy.
— Gdy ta burza, której oni oczekują, rozpęta się nad tutejszemi brzegami, my na szczęście będziemy już daleko. Jutro rozpocznie się wielki przypływ, więc jestem przekonany, że „Nowa Georgja“ bez trudu wydobędzie się z tej rewy.
— I ja też tak przypuszczam, panie kapitanie; przyglądałem się rewie i upewniłem się, że cypli skalistych już nie widać i że okręt opiera się jedynie dziobem o skałę.
— To prawda, Mac Bjorn. Jeżeliby wielki przypływ okazał się niewystarczający, zarzucimy dwie kotwice od strony rufy i zaprzęgniemy całą załogę do windy.
— A gdzie nas pan poprowadzi, gdy już będziemy wolni?
— Do Melbourne — odpowiedział kapitan. — Tam jest cel mej podróży.
— Do Australji! — wykrzyknął rozbitek, marszcząc czoło i wykrzywiając twarz.
— Nie podoba ci się? — spytał kapitan Hill, którego baczności nie uszedł ów gest niezadowolenia.
— Nie, panie kapitanie — odparł żywo Mac Bjorn.
— Jeżeliby ci jednak to nie dogadzało, możemy wysadzić cię na wyspie Norfolk, gdzie i tak musimy zatrzymać się na parę godzin — dodał kapitan, przyglądając się uważnie rozbitkowi.
Posłyszawszy nazwę tej wyspy strasznej, która była miejscem zesłania skazańców angielskich, Mac Bjorn wzdrygnął się, a blada jego twarz pokryła się sinością.
— Nie, nie! — zawołał. — Pobyt na tej wyspie jest zgoła niemiły. Wolałbym wylądować na wyspie, zamieszkanej przez dzikusów.
— A więc pojedziecie do Melbourne.
— W braku czegoś lepszego można jechać i do Australji. Może tam znajdę jakiś okręt, który mnie przewiezie do ojczyzny.
— Czy już dawno jej nie widziałeś?
— Sześć lat, panie kapitanie — odpowiedział rozbitek, a czoło mu się schmurzyło.
— Pewnie gorąco tęsknisz do jej widoku. Czy masz tam kogo? Może żonę?
Mac Bjorn spojrzał na kapitana, udającego spokój kamienny; w oczach jego zalśnił błysk krwawy.
— Żonę?! — zawołał głosem ochrypłym. — Nie, kapitanie, ona już dawno umarła.
— Biedak! — mruknął kapitan z lekką ironją, gdyż zrozumiał, z jakim rozmawia osobnikiem. — Idź, wypij kieliszek wódki i wybacz mi, jeżeli niebacznie wywołałem w tobie bolesne wspomnienia.
Mac Bjorn, który naraz sposępniał i przybrał dziki wyraz twarzy, oddalił się bez słowa, zataczając się, jakby był podchmielony.
— Do pioruna! — warknął kapitan — jakąż to zgraję rozbitków wziąłem na swój pokład? Ten człowiek niechybnie kogoś zamordował, może nawet swoją żonę… i teraz jestem przekonany, że mam na pokładzie nie ludzi nieszczęśliwych, lecz zbrodniarzy zbiegłych z wyspy Norfolk. Ale biada im, jeżeli odważą się przedsiębrać cokolwiek przeciwko mnie.
— Co tam mruczysz, ojczulku? — zapytała Anna, która w tej chwili ukazała się na pokładzie.
— Nic, Anno — odpowiedział kapitan, zmuszając się do uśmiechu — zrzędziłem na tych przeklętych dzikusów, którzy ponoś mają ochotę nas oblegać.
— Bill jeszcze raz wypuści tygrysa i zmusi dzikich do ucieczki, jeżeli ośmielą się stanąć ponownie na pokładzie „Nowej Georgji“.
— Bill! Bill!… — mruknął Amerykanin przez zaciśnięte zęby. — Tak, on wypuści tygrysy, Anno.
— Czemu mówisz to takim tonem? — spytała dzieweczka. — Zdaje się, że nie żywisz sympatji dla tego nieszczęśliwego rozbitka.
— Nie, Anno! bodaj on nigdy nie był postawił nogi na moim okręcie!
— Dlaczegóż to?
— Cicho, córuchno. W tej chwili nie mogę ci jeszcze tego wyjaśnić.
— I czemuż to, panie kapitanie? — zapytał jakiś głos.
Kapitan się obrócił i znalazł się oko w oko z Billem, który coraz to blednąc, wpijał w niego dwie płonące źrenice.
— Co tu robisz? — spytał Amerykanin, ściągając brew. — Może mnie szpiegujesz?
— Nie, kapitanie — odpowiedział Bill, starając się nadać sobie wyraz spokojny. — Zaszedłem w tę stronę, by lepiej przyjrzeć się ruchom dzikusów na wyspie, i mimowoli posłyszałem pańskie słowa, które sprawiły mi wielką przykrość. Czy pan miał choć raz powód do użalania się na tego rozbitka, począwszy od dnia, kiedy wyciągnęliście go napół żywego z rozhukanego oceanu?
— Nie… owszem, dwa razy powinienem był ci podziękować.
— Skądże więc słowa tak surowe?
— Nie mogę ci tego teraz tłumaczyć.
— Czegóż pan się obawia? Jeżeli ja i moi towarzysze przeszkadzamy panu na pokładzie tego okrętu, proszę wysadzić nas na brzeg pierwszej napotkanej wyspy.
— Pomyślę nad tem; wszystko będzie zależało od waszego sprawowania.
— Dobrze, panie kapitanie — odpowiedział Bill uspokojony.
Ukłonił się Annie i oddalił się w stronę rufy. Jednakże twarz jego była blada, a pięści zaciskały się silnie, jakgdyby chciał w nich zmiażdżyć coś lub kogoś.
— Zbyt jesteś srogi, ojczulku — ozwała się Anna z wyrzutem. — Nie wiem, co sobie upatrzyłeś do tego biedaka.
— Dowiesz się później; teraz nie chcę ryzykować strasznego sądu.
W nocy zdarzył się dwukrotny alarm, który postawił na pokładzie całą załogę, gdyż spostrzeżono kilka łodzi, odpływających od wyspy; dość było jednak jednego wystrzału armatniego, by zmusić je do odwrotu.
Nazajutrz sytuacja pozostała bez zmian: „Nowa Georgja“ wciąż była uwięziona, a ludożercy nie schodzili ze swych stanowisk na wybrzeżu. Atoli za kilka godzin miało już nadejść wyzwolenie z tej niebezpiecznej matni, gdyż koło południa wielki przypływ winien był dosięgnąć największej wysokości i pozwolić okrętowi wypłynąć na pełne morze. Kapitan, który wzdychał do chwili, kiedy będzie można opuścić tę niemiłą okolicę, wydał zawczasu konieczne zarządzenia, by wszystko było gotowe na godzinę wielkiego przypływu. Nakazał zmniejszyć balast na przodzie okrętu, przenosząc na rufę większe kotwice, łańcuchy, skrzynie marynarskie, beczki ze słodką wodą, znaczną część rej zapasowych, a wreszcie klatki z tygrysami, które zajmowały przednią część gaty. Następnie kazał spuścić na wodę łódź i zarzucić od strony rufy dwie dragi, których łańcuchy przymocowano do kabestanu, by wywołać silne ciągnienie wtył; nakoniec rozwinięto wszystkie żagle, by wyzyskać wiatr, który dmuchał lekko od strony galardy.
Ukończywszy te działania, kapitan ustawił większą część swoich ludzi wraz z rozbitkami dokoła kabestanu, do którego już przymocowano liny manewrowe.
Przypływ tymczasem podnosił się coraz wyżej. O godzinie jedenastej zakrył już niemal całą rewę, a poniżej dziobu okrętu dawały się słyszeć trzeszczenia, świadcząc niezbicie, że statek zaczyna się podnosić. W pół godziny później woda nad rewą była już głęboka na dwie stopy. Była to chwila odpowiednia do podjęcia pierwszego wysiłku.
— Wszyscy na miejsca! — zagrzmiał kapitan Hill. — Przypływ zaczyna dosięgać najwyższego poziomu.
Załoga pochyliła się nad bosakami i zjednoczonym wysiłkiem pchnęła je z energją niemal nadludzką. Łańcuchy dwóch kotwiczek, zarzuconych na rewę, wyprężyły się gwałtownie, lecz żelazne pazury trzymały się silnie.
— Nie traćmy nadziei! — mruknął kapitan. — Silniej, przyjaciele, silniej! bo inaczej nigdy nie opuścimy tej rewy.
Marynarze odbijali się od rewy niemal z zaciekłością, prężąc muskuły tak silnie, jakgdyby miały pęknąć za chwilę. Twarze ich były blade, a czoła zroszone zimnym potem. Biadaż, gdyby te wysiłki miały pójść na marne! Byłaby to już śmierć dla wszystkich, a nawet coś gorszego niż śmierć, boć każdemu było wiadomo, iż w takim razie czeka go rożen tych dzikich smakoszy mięsa ludzkiego.
Okręt wciąż trzeszczał pod silnem parciem tylu krzepkich ramion, jednakże ani myślał cofać się wtył. Zdawało się, jakgdyby został przygwożdżony do tej przeklętej rewy.
Kapitan Hill mimo swej odwagi pobladł mocno i uczuł, że serce bije mu silniej niż zazwyczaj. Poczęła go ogarniać wielka trwoga; raz po raz rzucał zrozpaczonym wzrokiem na Annę.
— Hej, rób! jeszcze raz, chłopcy! — wykrzyknął głosem zdławionym.
Asthor i czterej ludzie, stojący dotąd przy brasach, przybiegli na pomoc towarzyszom. Ten nowy wysiłek był decydujący.
Okręt drgnął nagle, ześlizgnął się z rewy najpierw zwolna, potem prędzej, aż wkońcu zakołysał się na morzu, zatrzymując się na kilka łokci od dwóch kotwiczek.
Ogromny krzyk radości powstał między załogą; odpowiedzią nań były wściekłe wycia i straszliwa wrzawa. Dzicy, widząc, że okręt opuszcza rewę, i rozumiejąc, że zdobycz wymyka im się z rąk, rzucili się tłumnie do łodzi i nadpływali ze wszystkich stron, by przypuścić szturm rozpaczliwy do okrętu.
— Baczność, dzicy! — huknął Asthor, skoczywszy na tył okrętu.
— Za późno, moi drodzy! — zawołał z triumfem kapitan Hill — do brasów! ster bakier! irować!
Cały ten manewr wykonano z nieprawdopodobną prędkością, tak dalece obawiano się pogoni. „Nowa Georgja“ okrążyła skały, zamykające rewę, i wypłynęła pełnemi żaglami na morze, kierując się ku zachodowi.
Długie łodzie Fidżjan nie zaniechały jednak pościgu.
Lotem ptaka przemknęły się nad rewą i goniły bez przerwy, pracując zawzięcie wiosłami. Jednakże, jak słusznie zauważył kapitan, zabiegi te były już spóźnione. Okręt mknął chyżo niby jaskółka morska, a niebawem tak był już daleko, iż okrutni mieszkańcy wysp Fidżi stracili wszelką nadzieję doścignięcia statku.
Kapitan Hill, straciwszy ich z oczu, westchnął z ulgą.
— Czy pojedziemy wprost do Australji, ojczulku? — spytała Anna.
— Prosto, bez zatrzymywania się, bo chciałbym pozbyć się jak najprędzej dwóch niebezpiecznych ładunków.
— Jakie ładunki masz na myśli?
— Tygrysy i rozbitków.
— Zawsze masz w podejrzeniu tych nieszczęśliwców.
— Powiedziałem ci, że mam do tego powody.
— Jeżeli są ci niemili, czemuż nie wysadzisz ich na jakiej wyspie?
— Uczynię to, gdy będę mógł.
— Czy wpobliżu niema jakiej wyspy, gdzieby oni byli wolni od niebezpieczeństw?
— Przed sobą mamy archipelag Nowych Hebrydów, a na południo-zachód Nową Kaledonję; i tu i tam mieszkają dzicy gorsi może od Fidżjan.
— Czyż niema tam wysp bezludnych?
— W swoim czasie było ich dużo, dziś zaludniły się niemal wszystkie. Ludność wzrasta ustawicznie pomimo wielkich spustoszeń, wywołanych przez wojny i zarazy, przeto pewnego dnia nigdzie nie będzie wolnego miejsca.
— Co powiadasz? Przecież są lądy z wielkiemi obszarami słabo zaludnionemi… Cała Afryka, Australja i dwie Ameryki.
— To prawda, lecz za dwa stulecia nie będzie już pustkowi lub obszarów słabo zaludnionych. Uczeni doszli do wniosku, że niezadługo ludność kuli ziemskiej nie będzie m iała poddostatkiem jedzenia i będzie musiała bądź dziesiątkować się w ciągłych wojnach, bądź… powrócić do ludożerstwa.
— To nieprawdopodobne.
— A jednak prawdziwe, Anno. Zaraz ci lepiej wyjaśnię całą sprawę. Uczeni stwierdzili, że powierzchnia ziemi ma dwadzieścia osiem miljonów mil kw. ziemi urodzajnej, czternaście miljonów nieużytków i cztery miljony zajętych przez pustynie. Otóż obliczyli, że na ziemi urodzajnej może wyżywić się najwyżej dwieście siedem osób na milę, kw., na nieużytkach dziesięciu ludzi na milę kw., a na pustyniach tylko jedna na milę kw.; stąd wniosek, że kiedy ludność kuli ziemskiej dosięgnie cyfry 5994 miljonów, żaden kraj nie będzie w stanie wyżywić większej liczby ludzi. Czy ten rachunek nie wydaje ci się dokładnym?
— Więc to prawda — odpowiedziała Anna po chwili namysłu — ale ileż to lat upłynie do czasu, gdy liczba ludzi stanie się tak wielka?
— Ludność naszej kuli ziemskiej wzrasta co dziesięć lat o 8%. Stąd wynikałoby, że w niespełna dwieście lat będzie 5994 miljonów mieszkańców! Czem są dla ludzkości dwa wieki? Niczem.
— Ach, to rzecz straszna!
— Nie przeczę… Może jednak postępy wiedzy i przemysłu znajdą sposoby na użyźnienie ziemi, zużytkowanie pustyń i nieużytków. W każdym razie będzie to tylko półśrodek. Ludność będzie ciągłe wzrastać, ziemia przestanie jej wystarczać, a nasi prawnukowie nie będą mieli innego wyjścia jak mordować się wzajemnie w strasznych wojnach lub zjadać się nawzajem… chyba że znajdą jakiś sposób dostania się na księżyc lub na jakąś inną planetę… co jednak wydaje mi się rzeczą dość trudną. Na szczęście nas już wówczas nie będzie na świecie; będziemy, od Bóg wie ilu lat, spoczywali snem wiecznym bądź w głębinie morskiej, bądź pod warstwą ziemi. Ale teraz, Anno, dajmy spokój tym smutnym myślom i pójdźmy na śniadanie.





Rozdział XV
Bill ujawnia swe zamiary.

„Nowa Georgja“, uniknąwszy rozbicia i powtórnego napadu ludożerców, mknęła bez przerwy ku południowemu zachodowi, zamierzając ominąć najdalsze wyspy archipelagu Nowych Hebrydów i zdala objechać niebezpieczne wybrzeża Nowej Kaledonji, w owym czasie mające smutną sławę i nie podlegające jeszcze władzy francuskiej. Kapitan trzymał ją wciąż przy pełnych żaglach, rozpiąwszy nawet kliwry i bonety, by jak najprędzej dosięgnąć brzegów australskich. Dzielny ten marynarz coraz to częściej popadał w zadumę nie z powodu tylodniowej mitręgi, nie z powodu statku, który mimo osadzenia na rewie nie poniósł żadnej awarji, nie z powodu tygrysów, zamkniętych w żelaznych klatkach, ale z powodu rozbitków, ocalonych dzięki jego trudom i męstwu.
Ludzie ci, odkąd ujrzeli, że okrętowi nie grozi żadne niebezpieczeństwo, zmienili się całkowicie… i zdawało się, jakoby im ciężył szacunek, który winni byli okazywać załodze amerykańskiej. Nie byli już tak pokorni, usłużni i posłuszni, jak wówczas gdy groziło im niebezpieczeństwo.
Próżnowali od rana do wieczora, nie biorąc udziału w uciążliwych manewrach statku. Sternikowi Asthorowi na jego wezwania odpowiadali z przekąsem, grywali w karty i w kości na dnie okrętu; z każdą chwilą stawali się bezczelniejsi i zuchwalsi. Nie wystarczała im już prosta strawa marynarska i domagali się wiktu kapitańskiego, przechwalając się nader bezczelnie i uszczypliwie swemi zdolnościami marynarskiemi. Co więcej, mieli pretensję, by po każdem jedzeniu wydawano im podwójną porcję wina lub wódki.
I Bill nagle się zmienił; co więcej wszystko przemawiało za tem, że to on potajemnie podżegał swoich towarzyszy. Kapitana traktował jak równego sobie, a wobec Anny nie okazywał tego szacunku co dawniej.
Załoga wyczuwała instynktownie, że rozbitkowie nie byli karnymi żeglarzami, lecz zgrają nicponiów, gotowych przy sposobności zbuntować się otwarcie przeciw władzy okrętowej.
Kapitan i Asthor nie spuszczali ich z oka i, coraz mocniej przekonani, że obcują ze skazańcami, zbiegłymi z wyspy Norfolk, trzymali się wpogotowiu, by z jak największą energją stłumić najlżejszy objaw buntu.
Ta niestrudzona czujność doprowadziła wkrótce do nader poważnego odkrycia.
Pewnego wieczora, gdy kapitan i Anna odpoczywali w kajutach, a Asthor pełnił warugę na pokładzie, jeden z czatowników spostrzegł, że rozbitkowie cichaczem opuścili swe tapczany. Zdziwiony tem pospieszył zawiadomić sternika.
— O, łotry! — zawołał stary marynarz, marszcząc czoło. — Albo jestem skończonym osłem, albo tu święci się coś niedobrego.
Nie mówiąc nikomu ni słowa, by niepotrzebnie nie alarmować załogi, zaopatrzył się w latarkę, ukrył w kieszeni pistolet i zszedł na spód okrętu, pewny, iż znajdzie tam rozbitków.
Istotnie siedzieli tam wszyscy kołem, tuż koło klatek z tygrysami, zajęci rozmową, która jednakże tak była przyciszona, iż nie można było nic z niej dosłyszeć. Bill znajdował się w środku i w tej właśnie chwili zabierał głos.
Sternik, ujrzawszy ich, pobladł. Cóż mogli omawiać ci ludzie, ukryci w tem miejscu ustronnem, oddalonem od uszu i oczu załogi amerykańskiej? Niewątpliwie nie kryło się w tem nic dobrego.
Stary marynarz namyślał się przez chwilę, czy nie zbudzić kapitana lub przywołać pomocy załogi; nie chcąc jednak wywołać nieuzasadnionego niepokoju, zszedł sam wgłąb gaty i odważnie posunął się ku rozbitkom.
Ledwie spostrzegli blask latarni, podnieśli się jak jeden mąż czyniąc wzgardliwe gesty, może zawstydzeni, a w każdym razie rozgniewani tem nagłem zaskoczeniem.
— Cóż wy tu robicie, zgromadzeni w ciemności jak spiskowcy? — zapytał sternik ostro — może uszy waszych towarzyszy nie powinny wiedzieć tego, co wy tu mówicie?
— O, do kroćset masztów! — zawołał Bill z ironją. — Cóż to, czyż jesteśmy niewolnikami na waszym okręcie? Czyż nie wolno nam pogawędzić z sobą przez chwilę, panie sterniku?
— Dobry kawał! — zawołał chudy Mac Bjorn. — Na drugi raz przyniesiemy tu wszystkie latarnie i pochodnie, jakie znajdziemy na pokładzie.
— Hej! ptaku złowieszczy — krzyknął sternik, stanąwszy w groźnej postawie przed chudzielcem. — Uważaj, że Asthor może wpakować ci te słowa w gardło zpowrotem. Nie mam względem ciebie żadnych zobowiązań, a jeżeli nie ruszysz stąd swemi kościstemi kulasami, to ci kark skręcę.
Rozbitkowie poczęli się śmiać. Ale sternik nie miał ochoty do śmiechu; owszem, przyszła mu chęć szalona pojmać wszystkich tych ludzi i zamknąć ich w jednej kajucie, z kajdanami na rękach i nogach.
— Mówcie — powtórzył — coście tu robili?
— Toż pan widzi! — odpowiedział Bill. — Rozprawialiśmy, w jaki sposób możnaby jak najprędzej wydostać się z waszego okrętu.
— A to czemu? — zapytał sternik, przeszywając go wzrokiem ostrym jak sztylet.
— Bo nie chcemy wylądować ani na wyspie Norfolk ani w Australji.
— Aha! może macie jakieś porachunki z tamtejszą władzą?
Bill pobladł i uczynił gest złowrogi, a jego towarzysze wpili w sternika posępne spojrzenia, w których można było odczytać groźbę straszliwą.
— Dość tego! — ozwał się Bill głosem ochrypłym. — Mamy dość już waszych podejrzeń, panie sterniku. Wkrótce przekonasz się, kim jesteśmy.
— Czy mam to uważać za pogróżkę?
— Uważaj pan, za co ci się podoba; mnie to nie obchodzi.
— Jutro opowiem wszystko kapitanowi.
— Owszem, opowiadaj.
— Obiecuję ci, Billu. Teraz opuśćcie to miejsce i wracajcie na swe legowiska, w przeciwnym razie przywołam marynarzy i zapędzę was do dobrze zamkniętej kajuty.
Rozbitkowie oddalili się bez słowa i powrócili na galardę, udając spokój zupełny. Asthor powiódł za nimi wzrokiem, poczem kręcąc głową wyszeptał:
— Obym się mylił… ale ci ludzie przyniosą nam nieszczęście.
Obejrzał dokładnie klatki z tygrysami, nie wierząc już teraz niczemu, upewnił się, że rozbitkowie powrócili na swe legowiska, poczem w zamyśleniu i niepokoju wstąpił znów na pokład.
O świcie Bill znajdował się już na pomoście. Z wyniosłem czołem przemaszerował przed Asthorem, rzucając nań wzrok szyderczy, gdy tymczasem jego towarzysze wylegiwali się bezczynnie na kasztelu przednim, przyglądając się spokojnie manewrom marynarzy amerykańskich. Przemaszerował przed nim trzy razy, jakby szukał pretekstu, by go zagadnięto o tajemniczą schadzkę nocną; później usadowił się na parapecie bakortu, przyglądając się z głęboką uwagą morzu, które rozciągało się przed oczyma, lśniące jak zwierciadło.
Gdy kapitan Hill ukazał się na pomoście, rozbitek tak był jeszcze pogrążony w obserwacji, iż nie spostrzegł, jak Asthor zbliża się do komendanta.
— Co nowego? — zagadnął kapitan, widząc, iż stary marynarz zbliża się doń z miną tajemniczą.
— Nic wesołego, panie kapitanie — odpowiedział Asthor.
Czoło kapitana zasępiło się.
— Co chciałeś mi powiedzieć? — zapytał.
— Melduję, że na „Nowej Georgji“ coś się święci — odpowiedział sternik.
— A co takiego?
— Nie wiem, panie kapitanie: niewątpliwie jednak szykuje się przeciw nam jakiś spisek.
— Z czyjejże strony? Czyżby ze strony mej załogi?
— Nie, dzięki Bogu! Nasza załoga jest wierna; tu chodzi o rozbitków.
— Co takiego? śmieliżby oni?…
— Tak jest, panie kapitanie. Zeszłej nocy przyłapałem ich na tajemniczej naradzie na dnie okrętu tuż przed klatkami tygrysów.
— Czy chcesz mnie przestraszyć, mój stary? — zapytał kapitan głosem zmienionym.
— Byłoby to rzeczą niepotrzebną; powiadam, żem widział… i basta.
— Więc ci ludzie, których ocaliłem, narażając okręt i życie nas wszystkich, ważyliby się spiskować przeciw mnie? O, do kroćset!… Ale nie mów ani słowa Annie, mój stary przyjacielu, żebyś jej nie przestraszył. Aha… więc to tak… gdzie Bill?
— Oto tam siedzi na parapecie bakortu.
— Dobrze! a więc on pierwszy zapłaci za wszystkich.
Upewnił się, czy ma za pasem pistolety, boć już wiedział, że ma sprawę z łotrem zdecydowanym na wszystko; podszedł do parapetu i, poklepawszy rozbitka po ramionach, zawołał:
— Do mnie, panie Bill!
Rozbitek odwrócił się z całym spokojem, ale widząc przed sobą kapitana z zasępioną twarzą, pobladł zlekka, a oczy jego zatrzymały się nagle na postaci Asthora. Wkrótce jednak rozpogodził się i, zszedłszy z parapetu, założył ręce na piersiach i zapytał:
— Czego sobie pan życzy, panie kapitanie?
— Najpierw poproszę o parę wyjaśnień.
— Proszę mówić.
— Przedewszystkiem skąd pochodzisz?
Twarz Billa wyraziła zdziwienie.
— No… no… z rozbitego okrętu… przecież panu wiadomo.
— Kłamiesz! Bill wzdrygnął się, a w oczach zalśnił mu błysk krwawy.
— Ja! — zawołał zaciskając pięści, jednak w tejże chwili zapanował nad sobą i, odzyskawszy spokój, dodał:
— A więc niech pan sam mówi, skoro wie lepiej ode mnie.
— Toby mi wystarczyło, by wydać sąd o tobie. Powiedzże mi teraz: z jakiej przyczyny zgromadziłeś w noc zeszłą towarzyszy swoich pod pokładem?
— Jeżeli pan tak mówi, to inna sprawa — odpowiedział zabójca nieszczęsnego Collina — czy chcesz pan wiedzieć całą prawdę?… Zebraliśmy się, by naradzić się nad… waszą żeglugą.
— Nad żeglugą mojego okrętu?! — zawołał kapitan zdumiony w najwyższym stopniu.
— Tak, kapitanie, bo kierunek waszej żeglugi nie dogadza ani mnie ani moim towarzyszom.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Że nie życzymy sobie, aby wasz okręt przybijał do wyspy Norfolk ani do wybrzeży australijskich — odparł rozbitek głosem nieustraszonym.
— Aha!… więc wy sądzicie?…
— Że będziecie nam posłuszni — odpowiedział Bill tonem groźnym, wpatrując się bystro w kapitana.
Kapitan Hill, zdumiony taką bezczelnością, przez dłuższą chwilę nie mógł wydobyć ani słowa. Zdumienie jego było zresztą uzasadnione, wziąwszy pod uwagę, że załoga amerykańska była dwakroć liczniejsza od rozbitków, wierna swojemu dowódcy i gotowa nawet na orężną rozprawę z buntownikami.
— Czyś ty się nie upił? — zapytał po chwili.
— Nie, kapitanie — odpowiedział spokojnie rozbitek — nie wziąłem w usta ani kropli whisky ani brandy.
— A czy wiesz, że mogę rozkazać, by cię do krwi ochłostano batogiem?
— Pan się nie odważy!
— Któż mi zabroni? Może twoi towarzysze? — zapytał kapitan przez zaciśnięte zęby.
— Nie, pan na to się nie odważysz, jeżeli zależy ci na tem, by doprowadzić okręt do portu i ocalić córkę.
Tego już było za wiele. Cierpliwość kapitaną była wystawiona na ciężką próbę.
— Nieszczęśniku! — wykrzyknął, podnosząc zaciśniętą pięść, której rozbitek nawet nie starał się uniknąć.
Potężna ręka olbrzyma spadła z głuchym łoskotem na plecy Billa i obaliła go na pokład.
Rozbitkowie, którzy dotąd wylegiwali się na kasztelu przednim, z udanym spokojem oczekując końca tej burzliwej rozmowy, teraz na widok upadku towarzysza zerwali się na równe nogi, groźnie zmarszczywszy czoła. Atoli Asthor donośnym gwizdem zwołał całą załogę, która stała wpogotowiu, by odeprzeć każdą zaczepkę z ich strony.
— Zabijcież mnie, lub raczej zamordujcie, jeżeli się wam podoba! — ozwał się Bill z zimną ironją, nawet nie próbując powstać.
— Nie, drabie — odpowiedział kapitan z wściekłością. — Nie należę do tych ludzi, co zajmują się mordowaniem bliźnich, w każdym razie udaremnię twe zabiegi, któreby mogły przynieść szkodę mnie, mojej córce i mojej załodze.
— A potem? — zapytał rozbitek z jednaką zawsze ironją.
— Potem każę ci wyliczyć dwadzieścia plag harapem, ażebyś się nauczył szanować najpierw swych wybawców, a następnie swych zwierzchników.
— Spróbuj pan!
— Nie wierzysz mi?
— Nie wierzę!
— Do mnie, marynarze!
Siedmiu lub ośmiu marynarzy rzuciło się na zuchwałego draba, obezwładniając go.
W tejże chwili ukazała się na mostku Anna.
— Ojcze! — zawołała, biegnąc naprzeciw kapitana, który trzymał w ręce pistolet, gotów każdej chwili do wystrzału w stronę kamratów Billa.
— Wielki Boże, cóż to się dzieje? — Uchodź stąd, Anno! — rozkazał kapitan. — Te sprawy do ciebie nie należą.
— Ale czemu ten człowiek?…
— Tego draba musimy ukarać…
— Co?… Billa ukarać?… jego, który nas ocalił od ludożerców?
— I który obecnie zagraża mojemu okrętowi i twojemu życiu, Anno!
— To niemożliwe, ojczulku!
— Cała załoga może zaświadczyć!
— Ale co zamierzasz uczynić z tym nieszczęśnikiem?
— Każę go oćwiczyć jak psa.
— O, nie! Ty mu przebaczysz!
— Nigdy, Anno. Oddal się… rozkazuję ci.
Dzieweczka zrozumiała, że wszelkie prośby na nic się nie zdadzą, i wycofała się zwolna; rozbitek, podniósłszy głowę, wpatrywał się w nią błyszczącemi dziwnie oczyma.
Gdy znikła, kapitan zwrócił się do marynarzy, którzy trzymali związanego Billa, i odezwał się:
— A teraz chłostajcie tego nieszczęśnika.
— Rozkaz, panie kapitanie — odpowiedział Asthor, wymachując świszczącym harapem. — Mam rękę silną i zdrową, więc wlepię mu tęgo całe dwadzieścia batów!





Anno! — ozwał się kapitan, ściskając córkę — wszystko stracone…
Rozdział XVI
Pożar okrętu.

W owych czasach kary cielesne były szeroko stosowane na okrętach zarówno handlowych jak wojennych.
Chłostanie marynarza opieszałego lub krnąbrnego było rzeczą pospolitą; zwłaszcza Amerykanie i Anglicy uciekali się do użycia harapa, noszącego nazwę „kota dziewięcioogoniastego“.
Harap ten, budzący istną trwogę pośród marynarzy, składa się z krótkiej rączki, do której jest przymocowanych dziewięć rzemyków, zakończonych małemi kulkami z ołowiu; każda z tych kulek zostawia krwawą pręgę na plecach skazańca.
Dwadzieścia do trzydziestu uderzeń tym przyrządem wystarcza, by zmasakrować doszczętnie najsilniejszego nawet człowieka. Anglicy wprawdzie skazują czasem buntowników, opryszków i złodziei na pięćdziesiąt plag i więcej, ale w takich wypadkach potrzebna jest przy egzekucji obecność lekarza, który może nakazać przerwanie kary, gdy życiu skazańca grozi niebezpieczeństwo; w każdym razie przerwa ta bywa tylko chwilowa, gdyż ledwo rany nieszczęsnego skazańca jako tako się zasklepią, wymiar kary rozpoczyna się na nowo.
Bill, który podawał się za marynarza angielskiego, powinien był wiedzieć o srogości tej kary; jednakże niegodziwiec ten miał chyba niezmożoną siłę i niezwykłą odwagę, gdyż spokojnie przyglądał się Asthorowi, który podchodził ku niemu, wymachując ze świstem dziewięcioma rzemykami z twardej skóry.
— Obnażcie mu plecy — ozwał się stary marynarz.
Na ten rozkaz rozbitek zerwał się z miejsca i usiłował odepchnąć trzymających go marynarzy, wykrzykując chrapliwym głosem:
— O, nie! na to nie pozwolę!
— A to czemu? — zapytał kapitan Hill, w którego umyśle zrodziło się podejrzenie.
— To zbyteczne.
— Może kryjesz coś na plecach?
Rozbitek rzucił na kapitana dzikie spojrzenie i próbował rozpaczliwym wysiłkiem wstać na równe nogi, jednakże marynarze trzymali go silnie.
— Mówię, że nie zedrzecie ze mnie ubrania! — wrzasnął z wściekłością Bill.
— Jedno słowo, panie kapitanie — ozwał się głos jakiś.
Kapitan obrócił się i ujrzał przed sobą chudego Mac Bjorna, który wśliznął się pomiędzy marynarzy, ustawionych dokoła grotmasztu celem czuwania nad resztą rozbitków.
— Czego sobie życzysz? — spytał go kapitan opryskliwie. — Tu nie twoje miejsce.
— Pozwól pan, że rzeknę słowo w obronie mego kamrata.
— Co? chcesz przeszkodzić wykonaniu kary?
— Nie mam tego zamiaru, panie kapitanie — odpowiedział chudzielec, kłaniając się z pokorą — prosiłbym jednak, ażeby pan nie kazał wymierzać dwudziestu uderzeń harapem w plecy tego nieszczęśliwca.
— A to czemu?
— Przed dwoma miesiącami biedak złamał sobie obojczyk… i… rozumie pan…
— Zrozumiałem więcej niż trzeba, Mac Bjorn — odpowiedział kapitan z iron ją. — Hola, druhowie, zajmijcież się i tym żyjącym kościotrupem!
— Ależ… panie kapit…! — wykrzyknął Mac Bjorn, pobladłszy. — Czy chcesz pan i mnie wysmagać?
— Nie… ale chciałbym obejrzeć i twoje plecy. Dalej, obnażyć plecy tym ludziom!
Już marynarze mieli wykonać ten rozkaz, gdy nagle znienacka posłyszano czyjeś wołanie:
— Gore!… gore!…
Grom z jasnego nieba nie wywołałby większego wrażenia pomiędzy załogą, jak ten krzyk rzucony w takiej chwili.
— Gore! — powtórzył ten sam głos.
Z luki pokładu głównego wypadł jeden z marynarzy, blady, zmieniony na twarzy, z błędnem spojrzeniem, i krzyknął po raz trzeci głosem schrypłym od trwogi:
— O kręt się pali!…
Kapitan rzucił się ku niemu:
— Oszalałeś, Brown! — zawołał.
— Nie, panie kapitanie — odpowiedział marynarz — szafarnia stoi w płomieniach: proszę patrzeć!
Chmura gęstego i gryzącego dymu wydobywała się z wielkiej luki zrazu powoli, potem coraz gwałtowniej, wijąc się dokoła dolnych żagli.
— Wielki Boże! — wykrzyknął kapitan. Powiódł dokoła straszliwym wzrokiem, przyglądając się najpierw Billowi, następnie Mac Bjornowi, a wreszcie ich towarzyszom.
— Biada wam, biada! Wystarczy najmniejsze podejrzenie, a każę was wszystkich powywieszać na najwyższej rei! — wykrzyknął. — Do mnie, Asthor i inni, jeżeli zależy wam na życiu, bierzcie się raźno do pomp!
To rzekłszy, skoczył w stronę luki wraz ze sternikiem; załoga zaś, porzuciwszy obu jeńców, pospieszyła wynosić pompy i kubły; pomagali im w tem i rozbitkowie, którzy jakoby zaniechali wszelkich planów zemsty.
Pomimo kłębów dymu, które z nieodpartą zaciekłością buchały z szerokiego otworu, kapitan i Asthor zeszli po schodach wiodących pod pokład.
Dym zapełnił całą niemal komorę. Wydobywał się potężnemi słupami z magazynu żywności, umieszczonego pod czeladnią na galardzie, gromadząc się na korytarzach i wdzierając się we wszystkie zakątki wielkiego okrętu.
Tygrysy, które instynktownie odczuwały bliskość ognia, ryczały i z wściekłym impetem rzucały się na pręty, że aż klatki drżały w posadach. Był to koncert straszliwy, mieszanina miauczeń potężnych, ochrypłego wycia i przeraźliwych wrzasków, od których włosy jeżyły się na głowie.
Kapitan i sternik wcisnęli czapki na oczy, i trzymając chusteczki przed nosem, zapuścili się w głąb korytarza.
Dotarłszy tu skroś dymu, który stawał się coraz czarniejszy i coraz gęstszy, ujrzeli migocące języki płomienia, rzucające krwawe odbłyski na czarne ściany komory.
Do ich natężonego słuchu doszedł głuchy szum, przerywany niekiedy hukiem wybuchających beczułek z naftą i innemi cieczami, oraz trzaskiem płonącego drzewa. Gdy na chwilę dym się przerzedzał, ukazywały się w kształcie wężowych splotów same tylko płomienie, liżące wiązania pokładu; później dym znów gęstniał i podchodził coraz bliżej, jakby gnany wichrem gwałtownym.
— To pali się magazyn — ozwał się kapitan, cofając się i ocierając pot z czoła.
— Tak, panie kapitanie — odpowiedział sternik, któremu twarz pociemniała.
— Wychodźmy na górę, bo może być za późno.
Przebili się przez kłęby dymu, wdarli się pospiesznie na drabinę i wrócili na pokład. Marynarze pobladli, lecz zdecydowani walczyć do końca z niszczycielskim żywiołem, przygotowali już pompy, zanurzywszy węże sikawek w morze wzdłuż boków okrętu.
— Jak dotąd, pożar nie jest groźny — rzekł kapitan — lecz może stać się groźny, jeżeli nie zaczniemy go zwalczać z całych sił. Żądam od was spokoju i zimnej krwi, a oznajmiam, że kto odejdzie od pompy bez mojego pozwolenia, jest już człowiekiem zgubionym.
Poczem zwróciwszy się ku rozbitkom, którzy z rękoma w kieszeni przyglądali się z wysokości kasztelu przedniego pożarowi, ozwał się do nich groźnym głosem:
— Wy też do roboty! Jeżeli będziecie się wzbraniali, każę was powiesić, jakem Jankes!
Nie było żartów z kapitanem Hillem, który dał już dowody, że umie nakazać posłuch i nie cofa się przed żadną przeszkodą. Rozbitkowie, nie wyłączając Billa i Mac Bjorna, którzy zdawali się cieszyć z tego, iż uniknęli oględzin, mogących ujawnić ich fach istotny, a może i coś gorszego, wzięli się żwawo do roboty razem z załogą.
Gdy Asthor z kilkoma marynarzami zszedł do komory, by umieścić tam węże sikawek, a inni pompowali z całej mocy, ukazała się na pokładzie Anna, wołając:
— Ojczulku! pożar na okręcie!
Kapitan zbliżył się do niej.
— Wiem, Anno — odrzekł z głębokiem wzruszeniem. — Nie lękaj się! Mam nadzieję, iż z pomocą Bożą i mojej załogi uda mi się go ugasić.
— Przy twoim boku nie boję się niczego. Masz nadzieję ugasić pożar?
— Jeszcze nie mogę nic powiedzieć, ale nie dam się zaskoczyć niespodzianym okolicznościom. Przywołaj dwóch marynarzy i każ im przygotować dwie największe szalupy oraz załadować broń i żywność.
Dwaj marynarze przybiegli na wołanie i poddali się rozkazom Anny, kapitan zaś wrócił do pomp.
Pożar, choć gwałtownie zwalczany przez całą załogę, posuwał się naprzód; zachodziło niebezpieczeństwo, że rozciągnie się na cały okręt. Skład żywności zamienił się w piec płonący; w jego wnętrzu jarzyły się i pryskały tłuszcze, strzelały ogniem napoje wyskokowe, trzeszczały i skwierczały wiązki stokfiszów, baryłki solonego mięsa, wędliny i skrzynie z sucharami, wyrzucając kłęby czarnego, cuchnącego dymu i fontanny iskier, które natarczywie dobywały się z luki, owijając grotmaszt i żagle. Pod pokładem słychać było głuche huki i trzaski, tym zaś odpowiadały coraz trwożliwsze wycia i ryki dwunastu tygrysów, które dławiły się dymem pomimo strug wody, omywających klatki.
W czeladni marynarskiej nikt nie mógł już wytrzymać. Ludzie, którzy utworzyli łańcuch, podając sobie z rąk do rąk kubły z wodą, musieli cofnąć się z tego miejsca niebezpiecznego, z obawy by ich nie zadusił dym i by nagle nie zabrakło im oparcia pod nogami.
Pompy pracowały bez wytchnienia. Marynarze, którzy zachowali nad podziw zimną krew, nie szczędzili trudów, dokonywanych pod okiem kapitana i sternika. Gdy któryś zasłabł, na jego miejscu stawał drugi, i strugi wody z szumem donośnym lały się bezustanku w zadymione czeluści okrętu. Kapitan Hill z nieporównaną zuchwałością po trzykroć usiłował wejść pomiędzy chmury dymu i deszcz iskier, tryskających z pod pokładu, by upewnić się o stanie pożaru, lecz zmuszony był za każdym razem cofnąć się, by nie paść trupem na miejscu. O godzinie trzeciej po południu Asthor, który zapuścił się do czeladni, by ratować skrzynie i łóżka załogi, wyskoczył pospiesznie na pokład, mając brodę i włosy spalone do połowy.
— Kapitanie — powiedział, odciągając na bok Amerykanina — ogień ogarnął czeladnię i podłoga lada chwila się zawali!
— A więc pożar się rozszerza? — zauważył Hill z boleścią w głosie.
— Tak… pomimo strumieni wody spadających do szafami.
— Co począć? — wyszeptał kapitan, rzucając rozpaczliwy wzrok na Annę, która siedziała na rufie. Naraz zerwał się z miejsca i wydał okrzyk przeraźliwy:
— Wielki Boże!
Na przodzie okrętu podniosły się okrzyki trwogi. Kilku marynarzy porzuciło pierwszą pompę, ustawioną koło fokmasztu. Z luki przedniej wydobywał się kłąb dymu. Płomienie, które przeżarły belki i pozbawiły oparcia załogę, ogarnęły całą czeladnię i sięgały już podnóża fokmasztu.
Kapitan Hill rzucił się między zbiegów i huknął groźnie:
— Na miejsca!
Marynarze wahali się chwilę, lecz mając w pamięci groźbę kapitana, zdecydowali się wrócić do pompy, puszczając strugi wody na czeladnię.
Wszystkie te wysiłki nie zdały się jednak na nic. O godzinie ósmej, gdy na horyzoncie gasły ostatnie blaski zachodzącego słońca, olbrzymi płomień buchał z luki przedniej, rzucając złowrogie, krwawe światło na fale oceanu Spokojnego!…
„Nowa Georgja“ była zgubiona.





Rozdział XVII
Napaść tygrysów.

Niema rzeczy straszniejszej niż pożar okrętu na pełnem morzu.
Napozór wydaje się niepodobieństwem, by przedmiot pływający, otoczony zewsząd wodą, mógł zginąć w pożarze, zamiast ocalić się z największą łatwością. W rzeczywistości rzadko kiedy okręt zdoła uniknąć nieszczęścia, gdy na jego pokładzie wybuchnie ogień.
Wysiłki załogi prawie zawsze okazują się za słabe do okiełznania niszczycielskiego żywiołu. Choćby pompy były czynne bez przerwy, choćby energja ludzi nie słabła ani na chwilę, choćby strugi wody lały się nieprzerwanie w czeluści okrętu, to jednak ogień, uwięziony w ciasnocie drewnianego pudła, nawilgłego zzewnątrz, ale suchego od wnętrza, jakimś sposobem zawsze potrafi wzmóc się na sile.
Gorejące płomienie rozszerzają się z szybkością straszliwą, wdzierają się do kajut, rozpościerają się po korytarzach, ogarniają nasady masztów, kruszą podpory, zżerają wanty i sztaki, przegryzają pomost, aż wreszcie cały pokład, pozbawiony oparcia, wali się w głąb gaty, ciągnąc z sobą pompy, omasztowanie, takle, kasztel przedni, kwaterę rufną, a także i ludzi, którzy nie pokwapili się uciec z dymiącego wraku.
Wówczas już nic nie stoi na przeszkodzie dziełu zniszczenia. Nieubłagany płomień, zżarłszy wielki stos drewnianych przyborów i zasiliwszy się tą nową pastwą, ogarnia bocznice, spopiela wręgi, tworzące szkielet okrętu, otwiera pośród nich wielkie szczeliny. Morze wdziera się w te otwory, między wlewającą się wodą i żywiołem ognia wywiązuje się bój ostatni, płomienie gasną nagle pod naporem potężniejszego żywiołu… lecz okręt jest już nieodwołalnie zgubiony.
Dymiący szczątek niezdolen jest pływać po błękitnej powierzchni morza i, zdławiony przez nowego nieprzyjaciela, zapada w głębokie otchłanie.
Taki byłby los „Nowej Georgji“, gdyby przypadek nie przyszedł jej z pomocą. Pożar zawładnął już kadłubem statku; ostateczna zguba była rzeczą najwyżej kilku godzin.
Załoga, wyczerpana nużącem pompowaniem, przerażona niespodzianem pojawieniem się ogromnej ściany ognia, ogłuszona i oślepiona otaczającemi ją kłębami dymu, opadała z sił. Nadomiar nieszczęścia zachodziła obawa, że pomost, którego deski tak już były osmalone pożarem, iż żar przypiekał ludziom pięty, może w niektórych miejscach się zawalić. Z wielkim trudem udawało się utrzymać ludzi na wyznaczonych stanowiskach, i to raczej postrachem pistoletu niż nadzieją, gdyż wszyscy oddawna przestali się łudzić, by można było okręt ocalić.
Choć wszystkie węże pomp zwrócono ku czeladni, jednakże wielki płomień olbrzymiał z każdym momentem, rozjaśniając jak w biały dzień okołne wody oceanu. Miotał się zajadle, jakgdyby rozgniewany dotychczasowem uwięzieniem wśród ścian czeladni, chował się poza gęstemi obłokami dymu, poczem jawił się ponownie, jeszcze świetniejszy i pyszniejszy, wydłużając się ku żaglom fokmasztu i sypiąc deszczem iskier, które wiatr unosił hen daleko śród ciemności, rozsiewając je po falach oceanu Spokojnego.
Obok głuchych huków i trzeszczeń, rozlegających się pod pokładem, kędyś z dna okrętu dochodziły wściekłe ryki dwunastu tygrysów i chrzęst klatek, wstrząsanych zapamiętałemi uderzeniami dzikich i potężnych mieszkańców dżungli indyjskich.
Miss Anna, strwożona pożarem i temi rykami, cofnęła się na rufę, gotowa każdej chwili zejść do jednej z dwóch łodzi, ale kapitan i Asthor, nie tracąc jeszcze ostatniej nadziei, stawiali nieulękle czoło pożodze, chwytając się wszelkich sposobów zwalczenia klęski. Dzierżąc w dłoniach pistolety, których groźbą zmuszali załogę do nieustawania w ciężkiej pracy, kierowali strugi wody to w jedną to w drugą stronę, nakazywali zrąbanie tego lub innego odcinka kasztelu, ażeby izolować wdzierające się płomienie, odcinali brasy, by ratować fokmaszt lub opuścić żagle i reje, narażone na większe niebezpieczeństwo.
Atoli wszystkie te wysiłki wydawały się niemal bezużyteczne.
O dziesiątej wieczorem musiano przenieść pompy poza grotmaszt, ponieważ pożar posunął się już znacznie naprzód. Cały kasztel przedni gorzał wielkim płomieniem, a bukszpryt można było uważać za stracony. O jedenastej fokmaszt nadwęglony pożarem, zwalił się ku przodowi okrętu, pociągając za sobą całe ożaglowanie i gruchocąc dwie ostatnie szalupy, zawieszone na dawisach, oraz część parapetu.
Przez kilka chwil maszt pozostał w zawieszeniu, oparty o pokład okrętu, lecz gdy pękły przytrzymujące go wanty i gafy, runął w morze, wywołując silne wzbałwanienie się topieli.
— Już jedna wykałaczka poszła sobie precz! — zawołał chudy Mac Bjorn. — Jeszcze jeden się maszt zawali, a upieczemy się jak węgorze.
— Zamknij dziób, ty złowieszcza wrono! — ofuknął go Asthor.
— Już po okręcie… — ozwała się Anna, przejęta dreszczem. — Biedny ojczulku!
— Tak!… już po nim — odparł kapitan głuchym głosem. — Nie pozostało nam nic innego, jak schronić się do łodzi, ale zanim wyruszymy, Asthor, przyjrzyjmy się jeszcze postępom pożaru.
— Chodźmy się przyjrzeć, panie kapitanie — podchwycił sternik.
Przebili się przez dym i snopy iskier, zalegające cały statek, i dotarli aż do luki głównej, gdy tymczasem załoga, choć wyczerpana z sił, przystąpiła na nowo do uciążliwej roboty.
Żarłoczny płomień, jakby zaspokojony zwaleniem fokmasztu, przypadł nieco wdół, mimo to pracował z całą zawziętością nad zniszczeniem kasztelu przedniego. Jednocześnie pod pomostem trzeszczały w ogniu belki i wspory międzypokładzia, a komora była od jednej krawędzi do drugiej oświecona odblaskiem żaru. Kapitan i Asthor zstąpili w lukę, wdarli się w czeluść gaty i posunęli się ku przodowi okrętu. Pożar srożył się wszędy i właśnie zaczynał ogarniać pomostnice, grożąc zawaleniem się ich pod stopami załogi.
— Wszystko nanic! — zawołał kapitan. — „Nowa Georgja“ już przepadła!
— I ja to widzę — odpowiedział sternik, kiwając smutnie głową. — Ale… ale skąd dobywa się ten dym?
— Co? drugi jakiś dym?
— Tak… ciągnie od strony gaty.
Schylili się nad szczeliną międzypokładu i spojrzeli wdół. W głębi gaty tuż pod nasadą grotmasztu płonęły drzazgi drzewne, przyniesione tu zapewne wybuchem beczek z alkoholem i olejem skalnym. Grotmaszt tedy niewątpliwie już zagrożony był ogniem.
— Uciekajmy! — krzyknął kapitan. — Tu się zaczyna nowy pożar i może nas ogarnąć.
— Bądź zdrowa, „Nowa Georgjo!“ — rzekł sternik. — Zgubionaś już na wieki!
Wrócili pospiesznie na pokład, odprowadzani coraz to donośniejszym rykiem tygrysów, odurzonych i rozwścieczonych bliskością nowego pożaru.
— Anno! — ozwał się kapitan, ściskając córkę. — wszystko stracone i nie pozostało nic innego jak opuścić ten okręt nieszczęsny.
— Więc niema już żadnej nadziei? — spytała dzieweczka ze łzami w oczach.
— Żadnej. Ja tu wydam wszelkie potrzebne rozporządzenia, ty zaś zajdź do mojej kajuty, zabierz mapę okrętową, pieniądze oraz inne cenności i powracaj do mnie co rychlej.
— Dobrze, ojczulku.
Gdy Anna schodziła do kwatery rufnej, kapitan ogłosił:
— Porzucić pompy i zabrać zapasy żywności, ile kto znajdzie pod ręką!
— Czy opuszczamy okręt? — zaczęli pytać marynarze.
— Tak, druhowie — odparł kapitan głosem wzruszonym. — „Nowa Georgja“ już stracona!
— Spieszmy się — ozwał się Asthor. — Grotmaszt lada chwila może zwalić się nam na głowy.
— Pójdźmy zobaczyć, czy nie da się wyratować czegoś z szafarni! — zawołał Bill, zwracając się ku rozbitkom.
— Czy chcesz się spalić? — zapytał go Asthor. — Tam w głębi okrętu jest porządnie gorąco.
— Twardą mamy skórę! — odpowiedział Mac Bjorn, śmiejąc się. — Chodźmyż, druhowie!
I Bill z towarzyszami, nie dbając na słupy dymu, zstąpili w lukę komory głównej, gdy tymczasem załoga krzątała się po pomoście, by zgromadzić baryłki z wodą oraz skrzynki z sucharami i mięsem solonem, które wyniesiono z czeladni jeszcze przed wtargnięciem tam ognia.
Kapitan Hill, Asthor i warownicy Mariland, Grinnell i Fulton przenieśli się na rufę, by spuścić pod falrep sztymborku jedyne dwie szalupy jeszcze pozostałe.
Właśnie zabierali się do naciągania lin, gdy w głębi gaty rozległy się dzikie wycia i ryki straszliwe.
Kapitan zadrżał.
— Wielki Boże! — zawołał. — Czyżby tygrysy wyłamały się z klatek?
— To niemożliwe — odpowiedział sternik. — Chyba że ktoś…
Nie dokończył. Dwaj marynarze, którzy zstąpili w głąb komory, zamierzając dopomóc rozbitkom w ich poszukiwaniach, nagle z rozwichrzonemi włosami i wyrazem nieopisanej trwogi na twarzy wpadli na pokład, krzycząc głosem zrozpaczonym:
— Ratuj się, kto może!… Tygrysy!
— Zdrada! — krzyknął głos jakiś.
W tejże chwili skroś dymu i odbłysków ognia ujrzano wpadające olbrzymim skokiem na pokład dwanaście tygrysów, wyzwolonych z uwięzi, rozwścieczonych długą niewolą, spragnionych mięsa ludzkiego… straszniejszych niż tysiąc ludożerców!…
Napaść była straszna i nieuchronna. Zwierzęta, skacząc przez dym i płomienie, wpadły na załogę amerykańską, bezbronną i obezwładnioną trwogą.
Straszna scena rozegrała się na pokładzie nieszczęśliwego statku. Majtkowie, których napaść ta zaskoczyła tak niespodzianie, że nawet nie zdążyli pomyśleć o ucieczce, padali po dwóch, po trzech naraz, powaleni potężnemi pazurami potworów lub rozdarci ich okropnemi szczękami.
Przez chwilę słychać było rozpaczliwe wrzaski, nawoływania, jęki, charczenia, ryki, poczem rozległy się dwa strzały pistoletowe i grzmiący głos kapitana Hilla:
— Na maszty!… Schrońcie się na maszty!… Anno… Anno!… zatarasuj się w kajucie!
Kapitan, łącząc słowa z czynem, jednym skokiem uchwycił się drabinek bezanmasztu i wdrapał się pośpiesznie aż na sam szląg. W chwilę później przyłączyli się do niego dwaj ludzie: jednym z nich był sternik, drugim matros Grinnell.
— Moja załoga! — wołał kapitan, wyrywając sobie włosy z głowy. — Anno! Ach, moja Anno!
— Zdrada! — wykrzyknął sternik. — Och, cóż za potwór z tego Billa!
— Dajcież mi przynajmniej strzelbę! — wołał nieszczęśliwy komendant. — Fulton, Mac Land, O Riel, Mariland, gdzie jesteście?
— Wszyscy zginęli! — odpowiedział Grinnell, blady jak ściana.
— Och, łotry, kajdaniarze!…
— Tak! to oni otworzyli klatki — odpowiedział stary marynarz, zapłakany narówni z kapitanem.
— Ach, zdrajcy! serce wam wydrę z piersi! — z głęboką nienawiścią wykrzyknął Amerykanin. — Asthor, czy nie widzisz nikogo na grotmaszcie?
— Owszem, skroś dymu widzę dwóch ludzi, przyczepionych do szlągu — odpowiedział Grinnell.
— A inni?
— Pastwią się nad nimi tygrysy — odparł Asthor posępnym głosem. — Przekleństwo na tych łotrów!
— A Anna?
— Niech się pan o nią nie lęka! — odpowiedział Grinnell. — Widzę, że luka rufna jest silnie zamknięta.
— A była wpierw otwarta?
— Tak jest! Jestem tego pewny, panie kapitanie.
— Zatem Anna ją zamknęła?
— Tak, nikt inny tego nie mógł zrobić tylko miss… Pewno w chwili alarmu zamierzała wyjść na pokład i spostrzegła się wporę.
— Psst!
— Jakieś krzyki! — zawołał Asthor, drgnąwszy.
— Tak!… od strony kwatery rufnej… O moja Anno!
— Słyszę głos Billa! — oznajmił Grinnell.
— Czyżby ci niegodziwcy schronili się do kwatery rufnej?
— Słuchajcie! — wykrzyknął Asthor.
Ponad ryk bestyj, uwijających się między trupami, ponad szum i trzask pożaru rozbrzmiał odgłos wystrzału pistoletowego, po którym nastąpił okrzyk boleści i straszliwe przekleństwo.
— Schodźmy! — zawołał kapitan, nie panując już nad sobą.
Sternik z ogromną siłą pochwycił go wpół pasa.
— Nie!… — zawołał — nie pozwolę, by pana miały pożreć tygrysy!
— Puść mnie, Asthor, — zżymał się kapitan, starając się wyzwolić z tego uścisku.
— Nie… pomóż mi, Grinnell!… Tam na pokładzie grozi śmierć niechybna!
Kapitan, jak oszalały, usiłował odepchnąć dwóch dzielnych towarzyszy, gdy naraz otworzyła się luka rufna, i ukazał się w niej jakiś człowiek.
Amerykanin ryknął jak zwierz zraniony.
— To Bill! — wrzasnął z najwyższą nienawiścią. — To Bill!





Rozdział XVIII
Ucieczka przestępców.

Tak! Człowiekiem, który wyszedł z kwatery rufnej, gdzie schroniła się Anna, był istotnie Bill, posępny i tajemniczy rozbitek, wyratowany z fal wzburzonego oceanu. Z szaleńczą niemal odwagą wstępował na pokład, gdzie srożyła się pożoga i dwanaście tygrysów indyjskich rozdzierało ciała ludzkie.
Cóż go tu sprowadziło? Czy chciał przyjrzeć się krwawej uczcie drapieżników, czy też upewnić się, że wszyscy już zginęli?
Zdaje się, że nie kierowała nim żadna z tych pobudek.
Ubranie łotra było w strzępach, jakby osmalone dymem. Miało się wrażenie, że ledwo stał na nogach. Jedną ręką trzymał się za bok prawy, z którego sączyły się duże krople jakby krwi, w drugiej zaś ściskał jakąś skrzynkę.
Tygrysy, zoczywszy nowy łup, rzuciły się ku niemu z rykiem, ścinającym krew w żyłach, ale nagle cofnęły się, niby zdjęte trwogą tajemną.
Rozbitek bowiem wyprężył się całem ciałem, oczy mu zalśniły żywym ogniem — ich blask niesamowity działał nawet na zwierzęta i przejmował je dreszczem…
Uczyniwszy gest groźny, zaczął cofać się ku rufie. Chwiejnym krokiem, zataczając się, wszedł na pokład tylny, nie tracąc z oczu dwunastu tygrysów, które postępowały za nim zwolna, jakby je ciągnęła jakaś siła tajemnicza; oparł się o klamburtę i spojrzał na ocean, wołając:
— Podjeżdżaj, Mac Bjorn!
— Billu! Niegodziwy Billu! — wrzasnął kapitan.
Rozbitek podniósł głowę.
— A, to pan, panie kapitanie! — odpowiedział głosem ochrypłym. — Słowo marynarskie, bardzo się cieszę, iż widzę pana żywym.
— Coś ty zrobił z moją córką Anną?
— Z Anną! — wykrzyknął rozbitek głosem ponurym. — Ależ mnie ona kropnęła… i jak tęgo!… bodajby ją!
— Giń, psie! — krzyknął kapitan, wyrywając pistolet z za pasa Asthora.
Wycelował w zbrodniarza, ale ręka trzęsła mu się tak silnie ze wzruszenia i wściekłości, że strzał nie mógł trafić do celu.
— Teraz na mnie kolej! — zawołał stary Asthor, wyrywając kapitanowi broń z ręki.
Zmierzył się i wypalił. Bill wrzasnął przeraźliwie i runął z parapetu w morze.
— Do stu kartaczy! — krzyknął ktoś, w kim rozpoznano głos Mac Bjorna. — Te ptaki morskie zadziobały mego druha! Na morze, towarzysze!… Niech ich tam djabeł usmaży w smole!
Pod rufą okrętu rozległy się jakieś głuche uderzenia, jakgdyby ci opryszkowie zatapiali coś w morzu; prawdopodobnie uległa temu losowi jedna z szalup. Mac Bjorn znajdował się przy sterze, Bill zaś spoczywał na burtnicy, nieruchomy, jakby nieżywy. Pozostali wzięli się do wioseł, wprawiając łódź w ruch szybki. Przecięli strefę, oświeconą pożarem, poczem zniknęli w ciemnościach.
W oddali posłyszano jeszcze drwiący głos chudzielca:
— Życzymy powodzenia, panie kapitanie!
I już nic więcej…
— Uciekli! — zawołał kapitan głosem rozdartym.
— Tak! — odpowiedział Asthor — i zatopili nam drugą szalupę. Ale Bill może już nie żyje.
— A Anna?… Żyje czy nie żyje?
— Miejmy nadzieję, że żyje — odpowiedzieli obaj marynarze.
— A jeżeli Bill… o, Boże!… jeżeli ją zabił?
— To niemożliwe, kapitanie! Ona miała broń przy sobie, a jeżeli Bill został ranny, to musiała się dobrze bronić.
— Och, cóż za okropna sytuacja! — zawołał z płaczem nieszczęśliwy kapitan. — Gdybym przynajmniej mógł zejść na dół i…
— Cyt, panie kapitanie — ozwał się Grinnell.
— Czyś co usłyszał? — spytał kapitan, pochwyciwszy go silnie za ramię.
— Posłyszałem głos miss Anny.
— Ach, Grinnell, nie łudź mnie, proszę!
— Psst! — ozwał się Asthor. — Tak… nie mylę się… Grinnell dobrze słyszał… Proszę słuchać, panie kapitanie…
Z kwatery rufnej ozwał się dość wyraźny głos, nawołujący:
— Ojczulku, gdzie jesteś?
— Anna! — huknął kapitan głosem potężnym.
— To ty ojczulku? — zapytała dzieweczka.
— Tak, to ja, Anno!
— Zdrów?
— Tak jest, zdrów… a ty?
— Jestem zamknięta w swojej kajucie.
— Nie jesteś ranna?
— Nie, ojczulku. Czy sam jesteś?
— Nie, jest nas pięciu.
— A Asthor?
— Żyję, dzięki Bogu, miss — zawołał stary marynarz.
— A inni?
— Zginęli — odpowiedział kapitan.
— A rozbitkowie?
— Uciekli nikczemnicy!
— Czy i Bill?
— Zdaje mi się, że już nie żyje.
— Ukradł wszystkie klejnoty!
— Ale już nie żyje!
— A próbował i mnie porwać.
— Aha! — krzyknął kapitan. — Teraz rozumiem całą tę piekielną robotę. Ten zbrodniarz kochał moją córkę!
— Czy tygrysy są jeszcze na pokładzie? — spytała Anna.
— Tak, wciąż jeszcze!
— Nie możecie zejść?
— Jesteśmy na masztach, brak nam nabojów.
— Czy „Nowa Georgja“ jeszcze się pali?
— Tak… ale… Hej, Asthor, czy ci się nie zdaje, jakoby dym się zmniejszał?
— Tak, tak — potwierdził stary marynarz — teraz poznaję wyraźnie dwóch ludzi, siedzących na grotmaszcie… przedtem zasłaniał ich ogień.
— A któż tam?
— Fulton i Mariland.
— Cóżby to było za szczęście, gdyby ogień zgasnął!
— Nie możemy jednak zejść w tej chwili — odpowiedział sternik. — Póki tygrysy hasają po pokładzie, nikt nie może nogi tam postawić.
— Wiem o tem.
— Gdyby je można powystrzelać!
— Nasze pistolety są nienabite.
— Mam pewną myśl — zawołał sternik. — Gdyby miss Anna mogła nam pomóc!
— W jakiż sposób?
— Miss! — zawołał sternik. — Czy pani ma w kajucie strzelby i amunicję?
W parę chwil później Anna odpowiedziała:
— W saloniku są trzy karabiny.
— Czy pani może je zabrać?
— Czy wszystkie tygrysy są na pokładzie?
— Tak — odpowiedział kapitan.
— Czy mogę spróbować wyjść z kajuty?
Kapitan zawahał się z odpowiedzią. A gdyby w chwili, kiedyby dzielna dziewczyna opuszczała kajutę, jeden z tygrysów wdarł się niespodzianie do kwatery rufnej, której drzwi Bill zostawił otwarte.
Ta myśl sparaliżowała na chwilę język ojca.
— Anno, córko moja kochana! — zawołał — nie waż mi się na podobną lekkomyślność!
— Jest to konieczne dla waszego i mojego ocalenia — odparła stanowczym głosem dziewczyna.
— Ależ tygrysy mogą zajść ci drogę!
— W dziesięć sekund się uwinę. Jakże więc dostarczyć mam tej broni?
— Powiem pani później — odpowiedział Asthor.
— Uważajcie na tygrysy, a gdyby który zbliżał się do rufy, dajcie mi hasło potrójnym okrzykiem.
— Niech ci Bóg pomoże, dzielna córko! — zawołał kapitan głosem wzruszonym.
— Niech pani zaczeka chwilę — zawołał Grinnell.
Wydobył z za pasa nóż marynarski i trzema cięciami oderwał gruby bosak z wierzchołka szlągu.
— Oto pocisk, który z łatwością rozbije czaszkę tygrysa — odezwał się — Pierwszy, który się zbliży do rufy, poczuje jego ciężar.
— Dziękuję ci, Grinnell — odpowiedział kapitan. — Spiesz się, Anno!
— Uważajcie na tygrysy! ja wychodzę z kajuty.
Trzej marynarze, ogarnięci nieopisaną trwogą, jęli czuwać wśród najgłębszego milczenia.
Tygrysy zgromadziły się wszystkie w przedniej części okrętu i, nic sobie nie robiąc z dymu i iskier, które się wydobywały z czeladni, rozszarpywały leżące na pokładzie zwłoki, potężnemi szczękami miażdżąc i rozszarpując kości nieszczęśliwych ofiar. Nie myślały chwilowo o żywych, mając może tę pewność, że zczasem i tych dostaną w swe łapy. W pewnym jednak momencie wielki tygrys podniósł głowę i nadstawił uszy, wydając głuche miauczenie, jedno z tych miauczeń, które tak są właściwe tygrysom i przypominają ryk prawdziwy.
Kapitan, Asthor i Grinnell pobledli; w tej akurat chwili Anna powinna się była znajdować w saloniku na rufie.
— Grinnell! — rzekł kapitan głosem zdławionym.
— Jestem gotów — odpowiedział majtek, podnosząc ciężki bosak.
Tygrys oderwawszy się od jadła, jakby się czemuś zaczął przysłuchiwać z głęboką uwagą. Machnął dwakroć ogonem, potem raptownie zwrócił się ku rufie, wpatrując się w lukę kwatery.
— Usłyszał coś widocznie — mruknął Asthor, zadrżawszy.
— Tak jest — odpowiedział kapitan, którego czoło perliło się zimnym potem.
Tygrys przez dłuższą chwilę stał w miejscu nieruchomo, przyglądając się wciąż drzwiom kwatery lśniącemi oczyma, poczem w milczeniu ruszył ku rufie, lecz jakby niezdecydowanym krokiem.
— Anno!… Anno!… tygrys! — krzyknął kapitan.
Grinnell podniósł ciężki bosak i rzucił w stronę tygrysa. Ten w wielkim podskoku umknął w stronę galardy.
Na rufie rozległ się głuchy łoskot, jakgdyby ktoś silnie zatrzasnął drzwiami, następnie zaś usłyszano triumfujący głos Anny:
— Ojczulku, jesteśmy ocaleni!
— Czy masz broń?
— Tak!
— Zatarasuj drzwi!
— Już zatarasowane.
— A teraz na ciebie kolej — odezwał się kapitan do Asthora.
— Miss! — zawołał stary sternik. — Czy pani znajduje się w swojej kajucie czy w kajucie pana kapitana?
— W swojej — odpowiedziała Anna.
— W którą stronę wychodzi okno kajuty?
— W stronę bakortu, ku sterowi.
— Czy pani potrafi chwycić linę, jeżeli ją rzucę w stronę steru?
— Spodziewam się.
— A więc uwaga!
Sternik ściągnął fansznur, mocną linkę, mogącą podnieść przedmiot wagi trzydziestu do czterdziestu kilogramów, do jej końca przywiązał swój kordelas i zakrzyknął:
— Miss, rzucam linę! — I trzymając w ręku drugi koniec, cisnął ją tak celnie, iż kordelas utkwił tuż koło steru. Anna wysunęła ramię z okienka kajuty i pochwyciła fansznur.
— Proszę trzymać mocno drugi koniec — ozwała się.
— Niech się pani nie boi — odpowiedział Asthor.
Upłynęło parę minut. Tygrysy przerwały krwawą ucztę i z pewnym niepokojem przyglądały się owej dziwnej czynności, jakgdyby przeczuwały, że może mieć ona dla nich zgubne następstwa.
— Hys! — zawołała naraz Anna.
Asthor i Grinnell jęli ciągnąć fansznur, który stał się znacznie cięższy niż przedtem, i z radością spostrzegli, że na jego końcu były uwieszone trzy karabiny i spora paczka, zawierająca niewątpliwie amunicję.
— Jesteśmy ocaleni! — zawołał kapitan, podnosząc broń. — Dzielna dziewczyna! Przetnijcie liny sznurowe, żeby tygrysy nie mogły na nie skoczyć, a potem strzelać, ile wlezie!
Bestje, które zapewne znały skuteczność broni palnej i z żywem zaniepokojeniem przyglądały się tym dziwnym czynnościom, zgromadziły się pośrodku pokładu, porykując zcicha.
— Ognia! — krzyknął kapitan.
Zagrzmiały trzy wystrzały, zlewając się w jeden huk. Wielki tygrys, który jakby przewodził innym, dał potężnego susa, wydając ryk straszliwy, i rozciągnął się na pokładzie, miotając się wściekle. Reszta zwierząt, przerażona tą pierwszą salwą, jęła biegać po pokładzie, wyjąc i rycząc, przebiegając jednym skokiem cały okręt wpoprzek z bakortu na sztymbork.
Lecz wystrzały następowały jeden po drugim, kule świstały i z przerażającą celnością szerzyły śmierć nieubłaganą lub rany. Napróżno zwierzęta zdwajały ryk oraz prężność skoków; próżno z wściekłością rzucały się na maszt, na którego wierzchołku kapitan, Asthor i Grinnell pracowali bez przerwy; napróżno uciekały, starając się ukryć za beczkami, skrzyniami i sprzętem marynarskim rozsypanym po pokładzie.
— Strzelać, strzelać! — wołał wciąż kapitan, a Fulton i Mariland, przyczepieni do grotmasztu, odzywali się gromkiem „hurra“ dla powiększenia grozy.
Strzelanina stawała się coraz silniejsza, strzały padały coraz celniej, powalając na ziemię jednego po drugim z tych strasznych, lecz bezsilnych przeciwników. Po upływie dziesięciu minut już siedem tygrysów leżało bez życia na pokładzie, dwa tarzały się w śmiertelnej agonji, jeden zaś oszalały ze strachu rzucił się w morze, gdzie rekiny niechybnie zaciągnęły go w bezdenne głębiny. Jedenasty, ciężko zraniony wlókł się po obryzganym krwią pokładzie, starając się dosięgnąć masztu i ostatnim wysiłkiem skoczyć ku marsowi, a dwunasty cofnął się na przód okrętu, gdzie przyczaił się za dwiema skrzyniami.
— Jeszcze dwie salwy — ozwał się kapitan Hill — a będziemy mogli zejść.
Znów rozległy się trzy strzały karabinowe, i osłabły tygrys padł bez życia u stóp bezanmasztu.
— Teraz kolej na drugiego — rzekł Asthor, nabijając broń.
W tej chwili Grinnell wydał okrzyk wściekłości:
— Tygrys uciekł!
— Dokąd?
— Do czeladni.
— Czyżby ogień wygasł?
— Chyba tak — odrzekł Asthor — ale jakże go tam podejdziemy?
— Boisz się? — zapytał kapitan.
— Nie — odpowiedzieli obaj marynarze.
— A więc schodźmy nadół i zapolujmy na niego.





Rozdział XIX
Pomiędzy gruzy i trupy…

Projekt kapitana, jak można sobie wyobrazić, był nierozważny, albowiem tygrysy są bezwątpienia najodważniejszemi zwierzętami na świecie; rzadko kiedy lękają się człowieka i zwykły z szaloną wytrwałością rzucać się na łowców, nie zważając na ich broń ani liczbę.
W każdym razie był to jedyny sposób upolowania zwierzyny, boć inaczej tygrys mógł pozostawać w ukryciu przez dwanaście godzin albo całą dobę, nietylko trzymając w osaczeniu kapitana i gromadkę jego towarzyszy, lecz ponadto narażając ich na dotkliwy głód i pragnienie.
Ponieważ drabinki sznurowe były odcięte, trzej dzielni ludzie zsunęli się wdół po wantach, niosąc z sobą karabiny i znaczną część amunicji.
Tygrys, który pewno śledził ich ze swego ukrycia, dostrzegł widocznie, iż stają na pokładzie, gdyż ozwał się groźnym pomrukiem.
— Nie bądźcie nierozważni — rzekł kapitan do towarzyszy. — Trzymajcie się tuż przy mnie i uważajcie, by nie chybiać strzałów.
Kryjąc się za zwałem skrzyń i beczek, zalegających pokład, kapitan wraz z towarzyszami podsunął się na dziesięć kroków do kasztelu przedniego.
— Grinnell, strzelaj wpoprzek kasztelu!
Matros oddał strzał. Wywabiony tym hukiem tygrys ryknął straszliwie i wysunął łeb z drzwi czeladni, w tejże jednak chwili cofnął się, zanim kapitan i Asthor zdążyli wziąć go na cel.
— Boi się — ozwał się Grinnell, nabijając pospiesznie strzelbę.
Asthor podniósł jeden z bosaków i cisnął go wgłąb komory.
Tym razem tygrys z głośnem warczeniem wybiegł nazewnątrz. Sprężył się w sobie, by wziąć rozmach, i skoczył wprzód, opisując w powietrzu olbrzymią parabolę.
Huknęły trzy strzały. Zwierz, ugodzony w rozpędzie, zwalił się na bok, tłukąc łbem o parapet bakortu.
Z rozpaczliwym wysiłkiem podniósł się raz jeszcze, starając się wziąć rozmach powtórnie i rzucić się na napastników. Naraz opuściły go siły i znieruchomiał, straciwszy przytomność. Już nie żył!…
— Hurra! Hurra! — wykrzyknęli Asthor, Grinnell, Fulton i Mariland.
Kapitan skoczył ku rufie, wołając:
— Anno! Anno! Jesteśmy ocaleni!…
W kwaterze rufnej otwarły się z łoskotem wielkie drzwi, zaskrzypiały schody i na pokład Wielki tygrys… rozciągnął się na pokładzie miotając się wściekle.
wybiegła dzielna dziewczyna, rzucając się w objęcia ojca.
— Moja Anno! — zawołał kapitan, przyciskając ją do piersi. — Ach, jakże drżałem o ciebie!
— A jak ja drżałam o was wszystkich! — odpowiedziała dzieweczka, płacząc z radości. — Więc jesteśmy ocaleni?
— Tak… niebu niech będą dzięki!
— A tygrysy?
— Wszystkie pozabijane.
— A pożar?
— Przygasa! — zawołał sternik, nadbiegając ku nim.
— Przygasa? — wykrzyknęli kapitan i Anna.
— Tak — odpowiedział stary marynarz. — Pali się jedynie stos rumowisk, lecz łatwo możemy ten ogień stłumić.
— Przecie to cud! — zawołał kapitan.
— Tak i ja sądzę — odpowiedział Asthor.
— A rozbitkowie? — spytała Anna.
— Uciekli wczoraj wieczorem, a teraz pewno są dość daleko — odpowiedział kapitan — lecz serce mi mówi, że kiedyś jeszcze się z nimi spotkam, a wtedy biada im!
— Zabiliście Billa?
— Asthor strzelił do niego z pistoletu… a łotr stoczył się z burty w morze. Gdy ci niegodziwcy opuszczali „Nową Georgję“, nie dawał znaku życia.
— Potwór! — krzyknęła Anna.
— Powiedz mi — rzekł kapitan — czy te łotry wsiadały do łodzi od strony rufy?
— Tak — odpowiedziała Anna — przeszli przez salon i jęli wychodzić przez okno jeden po drugim.
— A Bill?
— Bill nadszedł nieco później i zaczął dobijać się do mojej kajuty. Posłyszawszy twoje krzyki, zgadłam odrazu, że tygrysy wpadły na pokład, i zamknęłam się w kajucie, uzbroiwszy się w pistolet.
— Mów dalej, Anno.
— Zapytałam go, czego sobie życzy; odpowiedział, że chce mnie ratować. Nie wiedząc jeszcze, kto on zacz, i nie domyślając się, że jest w porozumieniu ze swymi towarzyszami, otworzyłam drzwi i ujrzałam, że w ręce trzymał kasetkę, zawierającą twoje klejnoty. Wówczas dopiero spadła mi z ócz zasłona. „Coś ty ukradł?“ — zapytałam. — „Dolary ojca pani“ — odpowiedział z piekielnym chichotem, — „Myślałem, że mogą bardziej przydać się mnie niż komu innemu“. — „Wynoś się stąd… albo cię zabiję!“ — zawołałam, pokazując pistolet. Bill począł się śmiać mówiąc: „Wyniosę się, ale razem z panią, bo panią kocham!…“ — „ Precz!“ — powtórzyłam, wznosząc pistolet, — „Ho! ho!“ — zawołał z ironją. — „ Gołąbka myśli, że jest silna, ale ja jestem sokół, nie znający trwogi.“ I zamierzał rzucić się na mnie. Wyprężyłam ramię, wystrzeliłam przed siebie i zamknęłam drzwi, zatarasowując je stołem. Bill wydał okrzyk boleści, poczem oddalił się, klnąc szkaradnie. Domyśliłam się, że odniósł ranę, bo zataczał się i przystawał na schodach.
— Nikczemnik! — zawołał kapitan — teraz wszystko rozumiem… on cię kochał!… Tak, przypominam sobie, że przyglądał ci się zawsze dziwnym wzrokiem i chodził wciąż za tobą po pokładzie… Zamierzał ukraść mi okręt i ciebie… Cóż za piekielne zamysły! o Boże!
— Jak sądzisz, kto są ci ludzie?
— Przestępcy, Anno, którzy zbiegli z więzienia na wyspie Norfolk! Przeklęty niech będzie dzień, kiedy wyratowałem tego łotra z fal wzburzonego oceanu! Ładna mi wdzięczność!… A le teraz nie wspominajmy już o tem… pomyślmy o własnym losie… Asthor!
Sternik, który właśnie brał się do pompy, przybiegł żwawo.
— Czy na dnie okrętu wiele jest dymu? — zapytał go kapitan.
— Nie, panie kapitanie.
— Czy można zejść?
— Tak jest.
— A więc chodźmy zobaczyć.
Zeszli z pokładu i wstąpili na schody, wiodące do głównej komory.
Z szafami dobywały się raz po raz obłoki dymu, nie był on jednak gęsty ni gryzący. I z dna okrętu płynął prąd znacznie słabszy niż przedtem.
— Pożar gaśnie z dwu stron — zauważył kapitan. — Czemu to przypisać?
— Doprawdy nie wiem, jak cud ten objaśnić — odpowiedział sternik. — Jeszcze wczoraj wieczorem ogień płonął potężnie.
— Chodźmy naprzód, mój stary!
Trzymając się pochyło, by uniknąć dymu, który gromadził się pod sklepieniem pomostu, zbliżyli się do czeladni. Była usiana drzazgami drzewa, które jeszcze płonęły, lecz lada chwila miały zagasnąć.
— Słuchaj! — zawołał naraz kapitan, zatrzymując się.
— Ciewy! — zawołał sternik, — Powiedziałby kto, że ktoś zalewa ogień wodą.
— Ale skądże się bierze ta woda? Czy ludzie nasi pompują?
— Nie — odpowiedział sternik.
Kapitan posunął się naprzód i znów stanął, wołając:
— Patrz, Asthor!
Stary marynarz spojrzał we wskazanym kierunku i ujrzał wielką szczelinę, przez którą wlewały się strugi spienionej wody.
— Teraz rozumiem! — zawołał. — Ogień objął wręgi i utworzył szczelinę. Fale wlewają się ciurkiem ku przodowi okrętu. Gdyby nie to opatrznościowe zdarzenie, nie udałoby się ognia zgasić.
— To prawda — przytwierdził kapitan, skinąwszy głową. — Niechże te wody będą błogosławione.
— Jednakże ta szczelina będzie zczasem zagrażała bezpieczeństwu „Nowej Georgji“.
— Zatkamy ją, Asthor.
— Ale jakimże sposobem zagasł płomień, szerzący się na dnie okrętu?
— Zaraz zobaczymy.
Zeszli na dół. Doszedłszy do dna okrętu, zauważyli, że było tam już wody na kilka cali.
— Wszystko się wyjaśnia — rzekł kapitan. — Woda, sącząca się ze szczeliny, spłynęła wdół i zalała drugi pożar. Asthor, wracajmy na pokład.
— I cóż? — spytała ich Anna, gdy powrócili.
— Narazie okręt jest bezpieczny — odpowiedział kapitan. — Do pomp, chłopcy!
Rąk było niewiele, lecz na szczęście sił im nie brakło. W kilka chwil największa z pomp była już gotowa; kapitan i czterej marynarze zaczęli pracować przy niej gorączkowo, Anna zaś, która nie chciała być gorszą od drugich, kierowała strumień wody w dymiące zgorzeliska szafarni i komory marynarskiej. W pracy tej skutecznie pomagały jej fale, które w obfitych strugach wsączały się przez wyrwę otwartą pożarem.
Dym z każdą minutą rzedniał, a płonące szczapy przygasały z sykiem przeciągłym. Koło południa ogień był całkowicie zagaszony. Kapitan skrzyknął marynarzy i oznajmił im:
— Słuchajcie mnie, druhowie! Sytuacja nasza pomimo zgaszenia ognia nie jest piękna, w każdym razie nie rozpaczliwa. Mam zamiar zawinąć do najbliższej wyspy, mianowicie do Tanny, zamieszkałej przez niezbyt dzikich Polinezyjczyków, i zbudować tam stateczek ze sprzętów naszego okrętu. Czy pochwalacie mój pomysł?
— Wydaje mi się jak najlepszym — odpowiedział Asthor.
— Dobrze, zatem doprowadzimy jako tako do porządku biedną „Nową Georgję“ i pożeglujemy w stronę Tanny. Do roboty, druhowie! Nie traćcie czasu!





Rozdział XX
„Nowa Georgja.“

Sternik i trzej marynarze, niecierpliwiąc się do dalszej żeglugi, bezzwłocznie pod kierownictwem kapitana wzięli się do dzieła.
Przedewszystkiem wyprzątnęli pokład, zasłany trupami nadjedzonych ludzi i pozabijanych tygrysów. Zwłoki nieszczęsnej załogi zebrano razem, owinięto w hamaki i rzucono w morze. Za niemi poszły i tygrysy, choć marynarzom żal było marnować przepysznych futer, z których możnaby przecie sporządzić cenne kobierce.
Oczyściwszy pokład z wielkich kałuży krwi i przeniósłszy na dno okrętu walające się po nim skrzynie i beczułki, przystąpili do zrąbania grotmasztu, który z powodu nadwęglonej podstawy i strzaskanego drzewa lada chwila runąć mógł na pokład. Rąbiąc zawzięcie, w ciągu pół godziny zwalili go w morze, odciąwszy wpierw liny, co go łączyły z bezanmasztem.
Upadek tego olbrzyma uszkodził poważnie klamburtę na bakorcie, lecz sternik obiecał sobie, że w odpowiedniejszej chwili naprawi to uszkodzenie.
Po ukończeniu różnych prac zeszli pod pokład, by zatkać szczelinę powstałą wskutek pożaru, przez którą raz po raz wlewała się woda. Choć miała prawie dwa metry długości i prawie półtora metra szerokości, Asthor z trzema towarzyszami zdołał ją całkowicie uszczelnić zapomocą materacy, które utwierdził kilku deskami, przybitemi nakrzyż. Była to naprawa tymczasowa, niedostateczna wobec silnych fal, mogła jednak wystarczyć na kilka dni, bodaj nawet aż do przybycia na wyspę Tanna.
O godzinie ósmej wieczorem, gdy słońce zanurzało się, a raczej zdawało się zanurzać w morze „Nowa Georgja“ była gotowa podjąć na nowo żeglugę, przerwaną tylu nieszczęściami.
Kapitan ustanowił zmiany straży, by nie zużywać sił całej załogi, co byłoby rzeczą wielce niebezpieczną, zważywszy, iż ludzi było tak mało a okręt przy znacznej wielkości posiadał jeden tylko maszt i niedostateczne olinowanie.
Asthor, Grinnell i Mariland mieli objąć pierwszą warugę, drugą zaś Hill, Fulton i Anna, ponieważ i ta nie chciała być gorszą od innych, a znała się dobrze na sztuce żeglarskiej. W ten sposób każdy mógł wypocząć przynajmniej na cztery godziny, zanim zkolei objął przypadającą na niego służbę.
O godzinie dziewiątej rozwinięto żagle na bezanmaszcie, ponadto rozciągnięto żagiel dodatkowy, przymocowany nakształt sztakżagla do przodu okrętu. Asthor chwycił za ster, i „Nowa Georgja“ ruszyła w dalszą drogę, kierując się ku północy czyli w stronę archipelagu Nowych Hebrydów.
Łagodna bryza lekko tylko marszczyła powierzchnię morza. Noc była spokojna i jasna, za chwilę miał wzejść księżyc. Okręt, choć obsługiwany tylko bezanmasztem — który jak wiadomo znajduje się koło rufy, zaczął posuwać się naprzód, ale nadzwyczaj powoli. Przebiegał co najwyżej dwa węzły na godzinę. Kapitan, Anna i Fulton udali się do swych kajut, a reszta towarzyszy objęła wartę.
W czasie pierwszej wachty nie zdarzyło się nic godnego uwagi. „Nowa Georgja“, choć nieraz zbijała się z drogi, zmuszając sternika do ustawicznej czujności ze względu na bezanmaszt, wywierający zbyt wielkie ciążenie na rufę, płynęła jednak bez przerwy, przebiegając w ciągu pierwszych czterech godzin przestrzeń około dziewięciu węzłów.
O północy kapitan, Fulton i Anna, która nie chciała zostać w kajucie, uważając się już za jedną z załogi, objęli drugą warugę.
O świcie kapitan, chcąc by Anna wypoczęła, zamierzał zbudzić sternika i jego towarzyszy, gdy ukazało się dziwne zjawisko, które wszystkich napełniło zdumieniem. Już od kilku minut zauważono, że na pokład padają jakieś leciuchne niteczki, cieńsze od tych, które wysnuwa się z kokonów jedwabnika; przyczepiały się one całemi pasemkami dokoła rej, żagli, szpirów i lin bezanmasztu. Fulton i Anna, spostrzegłszy to, chcieli prosić kapitana o wyjaśnienie dziwnego zjawiska, gdy nagle na pokład poczęły się sypać nieprzeliczone krocie olśniewająco białych pasemek, jakby nadbiegających z górnych sfer powietrza. Niebawem pojawił się w powietrzu jakby obłok mglisty i lekki, który ubarwiony pierwszemi promykami jutrzenki, spływał coraz niżej, kołysząc się szeroko i rozsnuwając ponad okrętem oraz rozległym szlakiem przyległego oceanu.
— Co się stało, mój ojcze? — spytała Anna w najwyższym stopniu zdumiona.
Kapitan nie odpowiedział. Wpatrywał się uważnie w ów dziwny obłok, który wciąż obsuwał się wdół, opuszczając na pokład i liny okrętowe leciuteńkie pasma. Niektóre z nich miały bezmała dwadzieścia metrów i były jakby utworzone z jednej nici dziwacznie powikłanej.
— Aha! — zawołał, nagle uśmiechając się — jesteśmy świadkami jednego z najrzadszych i najosobliwszych zjawisk.
— Cóż to takiego? — spytała Anna i Fulton.
— Wędrówka pająków — odpowiedział kapitan.
— Wędrówka pająków?! — podchwyciła Anna z niedowierzaniem.
— Tak, Anno.
— A więc to są pajęczyny?
— Co, nie wyglądają na to?
— Masz rację; chociaż mają kształt dziwny i barwę niepospolicie białą.
— Ależ ja nie widzę ani jednego pająka — zauważył Fulton.
— Pająki wędrowne, czyli „lotniki“ tak są drobne, że trudno je dostrzec; przyjrzyj się jednak uważnie, a znajdziesz je pośród ich tkaniny — odpowiedział kapitan. — Zjawisko nie jest nowe i było już wielokrotnie zaobserwowane przez uczonych.
— Ale jakież to są pająki? — zapytała Anna, wpadając w coraz większy podziw. — I czemu urządzają takie dziwne wędrówki?
— Nie umiem dokładnie powiedzieć, do jakiego należą gatunku; podobnież nieznane mi są pobudki, które skłaniają je do poddawania się prądom powietrznym. Większość uczonych przypisuje wędrówki ekscentrycznemu usposobieniu tych pająków; inni natomiast dopatrują się przyczyn jedynie przypadkowych. Kilku badaczy towarzyszyło podróżom tych stworzonek, szczególnie zaś z gatunku thomicus viaticus.
— Musiała to być podróż wielce osobliwa.
— Oto jak odbywa się ich „wyjazd“: pajączki, zanim wzbiją się w powietrze, uczepiają się koniuszków trawy lub kłosów zboża, nadymają kałdun, wypuszczając zeń pęczek leciuchnych niteczek, który pełni dla nich rolę balonu, poczem za pierwszym podmuchem wiatru opuszczają swoje stanowisko i razem ze „statkiem“ unoszą się w powietrze.
— Patrzcieno, patrzcie! — zawołał zdumiony Fulton. — Pająki zaczynają snuć nowe nitki.
— Gotują się do odlotu — odpowiedział kapitan.
— Jakto? Polecą dalej? — zapytała Anna.
— Zobaczymy niebawem.
Istotnie pająki zeszły z dawnych pajęczyn, ociężałych od nocnej rosy, i z zadziwiającą szybkością poczęły snuć nowe przędziwo.
Po upływie pół godziny większa część zwierzątek, wyrzuciwszy z szelestem nową nitkę w powietrze, poddała się tchnieniu wietrzyka porannego, który poniósł je z największą łatwością, wzbiwszy ku wyższym strefom atmosfery. Za drugim podmuchem wiatru reszta pająków poszła za swoimi towarzyszami, niknąć pośród pierwszych promyków słońca.
— Szczęśliwej podróży! — zawołał jakiś głos wesoło. — Och, jakże wam zazdroszczę!
Był to Asthor, który przed kilku minutami wszedł na pokład i z ciekawością przyglądał się tej niezwykłej wędrówce.
— Ach, to ty, mój stary! — ozwał się kapitan.
— Tak, przybyłem jeszcze w samą porę, by przyjrzeć się temu niezwykłemu zjawisku. Jakże się miewa „Nowa Georgja“?
— Posuwa się naprzód jak człek kulawy lub jak ptak, któremu podcięto skrzydła!
—Przez cały dzień „Nowa Georgja“ płynęła zwolna ku północy. Pod wieczór nieco przyspieszyła biegu, gdyż podniósł się silniejszy wiatr od południowego zachodu.
—Słońce zanurzyło się w łono ciemnawego obłoku, a morze wzdęło się szeroką dunugą, łamiąc się z łoskotem o boki okrętu.
Kapitan nie chciał zażywać wypoczynku i pozostał na pokładzie wraz z całą załogą. Stał się czegoś niespokojny, przyglądał się często wyrwie w boku okrętu, dającej słaby opór ciosom morza, i raz po raz zstępował pod pokład, by upewnić się o wytrzymałości bezanmasztu, który pozbawiony oparcia ze strony grotmasztu wskutek przecięcia lin przednich, a nawet nie umocniony wantami, mógł zachwiać się i runąć na pokład.
O dziesiątej w nocy wiatr świstał już z wielką gwałtownością pośród lin i żagli, a z wielkiej chmury, która rozciągnęła się nad oceanem, wypadały błyskawice i łoskoty gromowe.
Fale tłukły zaciekle o boki skołatanego statku, który kołysał się na wszystkie strony, to pogrążając się wprzód dziobem, to znów przechylając się na bakier i sztybor. Nadomiar złego ciemność była tak gęsta, że na odległość jednego węzła nie można było nic rozpoznać.
Anna pomimo próśb kapitana wstąpiła na pokład i nieustraszenie przyglądała się wzburzonemu oceanowi, jakby mu niedowierzając. Dzielna dziewczyna chciała okazać się godną swego ojca, który uchodził za jednego z najśmielszych wilków morskich Ameryki.
O północy Grinnell, który zstąpił pod pokład, zauważył, że poprzeczki, umieszczone poza materacami, zasłaniającemi szczelinę, poczęły ustępować pod rosnącym naporem fal. Asthor wezwany przybiegł pospiesznie i z pomocą Fultona załatał, ile mógł, uszkodzenie, piętrząc barykadę z beczułek i skrzyń, jakie tylko znalazły się pod ręką. Woda mimo wszystko przesączała się szparami, i słychać było, jak wielkie jej krople spadały na dno okrętu.
Niebawem morze stało się jeszcze zacieklejsze, a wiatr jął przynaglać chyżość okrętu, który z niewiarygodną szybkością przebywał milę za milą, mimo że pozostał mu jedynie maszt tylny.
Przelewy morskie, skacząc przez parapety burtów, wyszczerbione i nadłamane zwaleniem się fokmasztu i grotmasztu, wdzierały się na pokład, zmiatały stosy rumowisk, wkraczały na kasztel przedni i z głuchym łoskotem staczały się w głębiny komory. Skrzynie, beczki i klatki po tygrysach, nie przytrzymywane wiązadłami ani też własnym ciężarem, przetaczały się na wszystkie strony, trącając o siebie wzajemnie. Załoga jednak nie miała czasu zajmować się temi rupieciami, gdyż uwagę jej zaprzątała obsługa wielkiego statku, do którego kierowania byłoby potrzeba co najmniej dziesięciu jeszcze ludzi.
Kapitan, który z każdą chwilą stawał się coraz niespokojniejszy, napróżno usiłował bystrym wzrokiem przeniknąć zalegające ciemności, nie tracąc nadziei, że przecie uda mu się dostrzec ogień, jako zwiastuna bliskości wyspy.
Nakoniec o drugiej po północy ujrzał przy świetle błyskawicy rysującą się na widnokręgu jakąś wielką, ciemną masę, na której wierzchołku chwiała się chmura dymu o czerwonym odblasku.
— Wulkan! — zawołał.
— Gdzie? — spytała Anna.
— O, tam!
— Więc już ziemia? — zapytała dziewczyna.
— Tak! To Tanna! — wołał kapitan. — Wiem, że na niej jest wulkan podobno wiecznie czynny.
— Ach, ojczulku!
— Asthor! — zawołał Hill. — Zwiń żagle i steruj prosto przed siebie.
W tejże chwili rozległ się na rufie trzask gwałtowny.
To bezanmaszt runął wpoprzek pokładu tylnego, zanurzając wierzchołek w łono fal spienionych!





Rozdział XXI
Rozbicie.

Wyspa Tanna jest jedną z najpiękniejszych i najbardziej malowniczych w grupie Nowych Hebrydów. Wysunięta pomiędzy niemi najdalej na północ, jest jednak, a przynajmniej była naówczas, najlepiej znana Europejczykom. Odwiedzał ją już w r. 1606 żeglarz Quiros, następnie w r. 1768 podróżnik Bougainville, a później Cook.
Wyspa ta jest pochodzenia wulkanicznego, a podług obliczeń geografów ma zaledwie siedem mil długości i trzy mile szerokości. Po większej części górzysta, pokryta jest gęstemi lasami; znajduje się na niej wulkan wiecznie czynny, wiele ciepłych źródeł oraz szczelin, z których wydobywają się wyziewy siarczane.
Uchodzi za jedną z najżyźniejszych w całym archipelagu, chociaż jej gleba składa się z różnych gatunków lawy, z warstwic gliniastych i iłowatych, ziemi trójzmiennej oraz pokładów siarki. Jej góry wznoszą się amfiteatralnie, darząc ten skrawek ziemi, zagubiony wśród oceanu Wielkiego, widokiem nietylko uroczym, ale i zaciekawiającym.
Krajowcy, których liczba w owych czasach dochodziła do trzech lub czterech tysięcy, nie są ani lepsi ani gorsi od mieszkańców reszty archipelagu, choć zapewne nie tak wiarołomni, jak wyspiarze z Tonga-Tabu lub Fidżi. I chociaż za czasów „Nowej Georgji“ byli tam jeszcze ludożercy, jednak pożerali wyłącznie nieprzyjaciół zabitych w boju i jeńców.
W każdym razie wśród tak wielu wysp, rozsianych po bezmiarach oceanu, biedni niedobitkowie „Nowej Georgji“ nie mogli znaleźć lepszej dla siebie przystani i schronienia.
Niestety, zanosiło się na to, że do owego lądu, mającego im przynieść ratunek, dobiją w opłakanym stanie. Upadek bezanmasztu, w sam raz zbiegający się z chwilą spostrzeżenia lądu przez załogę, zagrażał wielce bezpieczeństwu okrętu, który uważać należało jedynie za szczątek zdany na łaskę i niełaskę fal morskich.
Atoli marynarze tak już byli zżyci z nieszczęściem, iż żaden z nich nie lękał się zbytnio, choć narażeni byli na rozbicie się o skały wyspy. Anna tylko pobladła, ale niebawem odzyskała zwykłą przytomność umysłu i zaufała w zupełności zdolnościom ojca.
— Asthor! — zawołał kapitan, widząc, iż maszt wali się na rufę. — Trzymaj mocno ster i staraj się prowadzić okręt ku wyspie, wy zaś strąćcie maszt w morze.
Trzej marynarze jęli rąbać maszt siekierami, by oderwać go całkowicie od nasady, następnie pogruchotali go w dolnej części na kawałki, gdyż całość była za ciężka na ich siły, i spławili w wodę.
„Nowa Georgja“, która pod wpływem ciężaru przechylała się na bakier, wyprostowała się i niesiona wiatrem pomknęła w stronę wyspy, musiała jednak borykać się z falami i nie zdołała już odzyskać całkowitej równowagi.
Kapitan, wstąpiwszy na kasztel przedni, uważnie spoglądał przed siebie. Wyspa była oddalona najwyżej o trzy lub cztery węzły; na jej froncie widać było lekko nachyloną płaskoć, która zdawała się być wolna od wieńca raf koralowych, opasujących zazwyczaj lądy oceanu Spokojnego. Była więc nadzieja, że można przybić do brzegu, uniknąwszy rozbicia lub przynajmniej niezbyt gwałtownie osiąść na rewie. Fale miotały nieszczęsnym statkiem, który podnosił się z trudnością, gdyż szczelina otworzyła się na nowo i woda poczęła wsączać się przez nią w wielkiej ilości. Siła kipieli, wywołującej wielkie i pieniste fale wsteczne, kilkakrotnie zatrzymywała bieg okrętu i odrzucała go na pełne morze, niebawem jednak okręt podejmował na nowo pławbę ku wybrzeżu, które raz po raz czerwieniło się odbłyskami wulkanu, zionącego silnym płomieniem i grzmiącego głucho.
— Ach! — zawołał kapitan — gdybym mógł odnaleźć zatokę Postanowienia, którą Cook opisał tak dokładnie! Ale kto wie, z której strony ona się znajduje, a zresztą… do kroćset masztów! jeżeli to nie jest wyspa Tanna!… Jeżeli dobrze pamiętam, na południe od niej znajduje się druga wyspa, zwana Anatton… ale ten wulkan? O ile mi wiadomo, na Anattonie niema wulkanu.
„Nowa Georgja“ posuwała się wciąż naprzód, zagłębiając się w kotlinę fal i pnąc się lękliwie na ich grzbiety. Jęczała żałośnie, jakby przeczuwała bliski koniec, przechylała się z rosnącą gwałtownością to w jedną to w drugą stronę, jakgdyby sprzeciwiała się holowaniu do tych wybrzeży, atoli przelewy popychały ją wciąż naprzód z coraz to większą chyżością.
O trzeciej nad ranem okręt był już tylko o dwa węzły oddalony od wyspy. Kapitan, który uważnie przyglądał się falom celem wymiarkowania, czy dno nie jest pokryte skałami lub wzgórkami koralowemi, zawołał nagle:
— Spuszczać kotwicę!
Mariland, Fulton i Grinnell wskoczyli do wind, i dwie kotwice stoczyły się w wodę, ciągnąc za sobą przez kluzy łańcuchy kotwiczne. Okręt posunął się naprzód parę metrów, poczem zatrzymał się nagle, irując w miejscu. W tej samej prawie chwili od strony rufy dał się odczuć silny wstrząs, który powalił na pokład całą załogę.
— Czy okręt się rozbił? — zapytał Asthor, zrywając się na nogi.
— Rufa osiadła na rewie! — zawołał kapitan.
— Niema uszkodzeń?
— Zdaje się, że nie — odpowiedział Grinnell, który upadł na pokład tylny.
— Ależ woda się wdziera! — zawołał Fulton.
— Gdzie? — zawołał kapitan.
— Słyszę, jak wlewa się do komory.
— Czyżby jaki cypel skalny przebił nam dno okrętu? — zapytał Asthor.
— To możliwe — odpowiedział kapitan. — Ale mniejsza o to; znajdujemy się na rewie.
Ocean, wzburzony wichurą, ani myślał się uciszać. Ogromne przewały wpadały na galardę „Nowej Georgji“, przeskakiwały parapety i kasztel przedni i zalewały pokład. Szpygaty nie wystarczały do odprowadzania wody, która płynąc ku rufie, staczała się niby katarakta w głąb komory okrętowej.
Pod temi ciosami ustawicznemi i mocarnemi nieszczęsny okręt wił się na wszystkie strony, skrzypiał, chrzęścił i potrosze posuwał się ku wybrzeżu, ale nie było obawy, by kipiel miała go zpowrotem zanieść na pełne morze. Olbrzymie jego pudło oszańcowało się pomiędzy skałami i piaskowiskiem, tak iż żadna siła nie zdołałaby go stąd wyforować.
To wystarczało, by uspokoić załogę, która zresztą nie lękała się niczego, mając ląd tuż przed sobą. Nawet gdyby ocean zniszczył statek doszczętu, nietrudno byłoby mimo gwałtowności bałwanów znaleźć ocalenie.
Około czwartej zaczęło dnieć. Przez wyrwę w chmurach wytrysnął snop światła, który pozwolił rozbitkom przyjrzeć się wyspie.
Wybrzeże biegło od wschodu ku zachodowi na rozciągłości kilku mil, tworząc niemal linję prostą bez śladu przystani, zatoki lub choćby małej rejdy; porastały je bujne kępy drzew kokosowych, bananów, różnych gatunków figowców i palm o wielkich wachlarzowatych liściach. Poza niemi wznosiły się góry, porosłe zielonością i ustawione amfiteatralnie, a w ich środku sterczał stożek wulkanu, z którego krateru wznosił się potężny słup różowawego dymu, opadający olbrzymim kręgiem czarniawego popiołu.
Co zaś było rzeczą zaiste dziwną i stało wyraźnie w sprzeczności z teorjami uczonych: wulkan zamiast panować nad wyspą, znacznie był niższy od sąsiadujących z nim wzgórz!
Kapitan, Anna, sternik i trzej marynarze uważnie przyglądali się wybrzeżu, obawiając się, iż ujrzą znowu gromadę dzikusów, gotowych do napaści. Nie ujrzeli jednak nikogo, a nawet nie mogli dostrzec śladów żadnej osady.
— Czy wysiadamy? — zapytała Anna. — Chętnie przeszłabym się koło tych lasów.
— Nietrudno będzie wysiąść — ozwał się Fulton. — Skrawek ziemi, odsłonięty przy odpływie, ciągnie się aż do rufy okrętu.
Uzbroili się w karabiny, zatknęli topory za pas, napełnili kieszenie prochem i kulami, wzięli z sobą garść zapasów, i spuściwszy drabinkę sznurową, zeszli na skrawek ziemi, odsłonięty odpływem.
Choć fale czasami rzucały się wpoprzek ich drogi, jednakże po kilku minutach sześciu rozbitków z „Nowej Georgji“ stanęło na wyspie w obliczu wielkich zarośli. Trudno sobie wyobrazić miejscowość bardziej malowniczą. Przed nimi rozciągała się gąszcz drzew wszelkiego gatunku i wszelkich rozmiarów, w której gubił się wzrok widza. Widać było potężne baniany, drzewa otaczane czcią przez mieszkańców Indyj, wsparte na stu pniach ustawionych rzędami niby kolumny; przepiękne kokosowce, uginające się pod ciężarem owoców, sędziwe figowce o pniach sękatych i błyszczących, wśród których zwisały dziwne jakieś owłosione owoce; drzewa migdałowe, zwane catappa, które dają migdały dwa razy większe i smaczniejsze od europejskich; wreszcie przepiękne banany, których olbrzymie liście słały cień rozkoszny nawet w najskwarniejszych dnia godzinach.
Wśród gałęzi gwarzyły nieprzeliczone roje gołębi, papug czarnych i pstrych oraz drobnych ptaszątek, nie lękając się widoku ludzi, których może widziały po raz pierwszy.
— To raj prawdziwy — ozwała się Anna, wdychając wonne powietrze gajów, u których podnóża rosły krocie przepięknych szkarłatnych kwiatów. — Co za szkoda, że ten raj ziemski jest zamieszkany przez okrutnych zjadaczy mięsa ludzkiego!
— Patrzcieno, patrzcie! — wykrzyknął Grinnell. — Co tam widać na tem drzewie kokosowem?
Wszyscy spojrzeli we wskazanym kierunku i ujrzeli przyczajone pomiędzy liśćmi dziwne jakieś stworzenie, które jakby ich śledziło, może spodziewając się, że nie dostrzegą go i pozwolą mu się wymknąć.
— To rak kokosowy![6] — zawołał kapitan.
— Czy on jest jadalny? — zapytał sternik, chwytając topór.
— Będziemy mieli zeń wyśmienite śniadanie, mój stary!
— A więc drab nam się nie wymknie. Za mną, marynarze!
Sternik, Fulton, Grinnell i Mariland przyskoczyli do kokosowca i, objąwszy pień, poczęli go trząść z taką siłą, iż strącili na ziemię owo dziwne stworzenie. Rak wyciągnął w tejże chwili mnóstwo cienkich nóżek i zamierzał umknąć ku morzu; jednakże marynarze, którzy już pewni byli śniadania, dopadli go w mgnieniu oka i dwoma ciosami topora rozciągnęli go nieżywego na piasku.





Rozdział XXII
Pierwszy krajowiec.

Ów rak kokosowy, wprawdzie schwytany został na lądzie, ba, na wierzchołku drzewa kokosowego, niemniej jednak był to mieszkaniec morza, mówiąc dokładniej, olbrzymi rak morski.
Birgusy, przezywane przez wyspiarzy Pacyfiku „rakami złodziejami“, mają dziwaczne obyczaje, których nie można zbyć milczeniem. Choć są mieszkańcami mórz, znaczną część życia spędzają na lądzie, poszukując zawzięcie drzew kokosowych, które rosną niemal na wszystkich wyspach oceanu Spokojnego. Osobliwe te raki przepadają za orzechami kokosowemi i ważą się na wszystko, byle je zdobyć.
W dzień śpią, pochowane w załomach skał lub zawieszone na gęstych gałęziach drzew, a gdy noc zapadnie, udają się na poszukiwanie ulubionych owoców. Znalazłszy drzewo kokosowe, wdrapują się na nie z wielką łatwością, przegryzają włókniste łyko najgrubszego orzecha i strącają go na ziemię.
Jak wiadomo, orzechy te są tak twarde, że nawet człowiek znalazłby się w kłopocie jak je rozłupać, nie mając pod ręką siekiery; jednakże rakazłodzieja nie zbija to z tropu. Wbija on potężną szczękę w punkt, zwany okiem łupiny, i kręcąc nią wkoło, wyłamuje kawałek po kawałku, poczem wypija chciwie mleko kokosowe i spożywa biały i delikatny miękisz.
Asthor i reszta marynarzy, przyjrzawszy się z ciekawością temu wielkiemu skorupiakowi, nazbierali suchych gałęzi, zapalili na wybrzeżu wielkie ognisko i upiekli na węglach zdobycz.
Gdy rak się przypiekał, Asthor i Grinnell uganiali się po lesie, by nazbierać owoców. Wziąwszy się do siekier, zrąbali wielkie drzewo bananowe, które miało pęk owoców wagi do sześćdziesięciu kilogramów. Nie poprzestając na tem, zrobili wielki zapas fig, yambos, owoców, przypominających wielkością europejskie gruszki, rozpływających się w ustach jak masło i rzeźwiących, następnie dużych migdałów oraz manjoku, grubych słodkich i mączystych korzeni, które piecze się w popiele.
Właśnie mieli wracać, gdy ujrzeli coś w rodzaju koguta wysokiego na 40 cm, o dziobie czerwonym, długim i silnym, oczach wielkich i czarnych, nogach zbrojnych w ostrogi i czerwono-szarem upierzeniu. Ptak ten skakał pod drzewem, zadzierając wgórę biały czub i nawołując głośno: — Kaha, ka-hu!
— To kagu — wyjaśnił Asthor. — Wspaniała pieczeń, godna strzału.
— Bierzmy go, sterniku! — ozwał się Grinnell.
Asthor podniósł zwolna strzelbę, wycelował uważnie i strzelił. Kogut wywinął koziołka w powietrzu i padł na ziemię. Grinnell już chciał rzucić się w stronę drzewa, by podnieść zdobycz, gdy naraz wśród gałęzi sąsiedniego krzewu podniosła się jakaś postać ludzka.
— Murzyn! — wykrzyknął marynarz, zatrzymując się i nabijając pospiesznie strzelbę.
— Dzikus! — zawołał Asthor, chwytając topór. — Do kroćset!… nie tak brzydki, jak myślałem.
Istotnie, człowiekiem, który się pojawił tak nagłe, był dziki mieszkaniec wyspy Tanny. Jak trafnie zauważył sternik, przybysz był wcale niebrzydki. Był średniej, lecz krzepkiej postawy, rysy miał dość regularne, a skórę bronzową. Ubrany był w skromną spódniczkę ze strzępiastych włókien roślinnych, tak ściśniętą w pasie, iż na brzuchu utworzyło się silne wydęcie. Włosy, wymazane czerwonawą glinką napuszczoną tłuszczem, były spięte czemś w rodzaju strzały, a na szyi i ramionach zwisały ozdoby ze skorupy żółwiej i zębów dzika.
Uzbrojenie jego składało się z łuku i siekiery kamiennej.
Nie wydawał się zbyt zaskoczony widokiem Grinnella i ograniczył się jedynie do okrzyku:
Erramandże![7]
— Czego sobie życzy ten ludożerca? — zapytał zdumiony sternik i postąpił parę kroków naprzód.
Krajowiec, który zdawał się z głęboką uwagą przysłuchiwać ich słowom, jakgdyby starając się odgadnąć ich znaczenie, również wysunął się wprzód i ozwał się niespodziewanie:
Sir!
— Słuchajcie ludzie! — zawołał sternik przejęty zdumieniem. — Ten dzikus umie po angielsku! Słyszałeś, Grinnell? On mi mówi per „panie“!
— A więc to dzikus cywilizowany?
— Zaraz się dowiemy! — odrzekł sternik, poczerń zwrócił się do tubylca: — Chcesz pójść z nami?
Krajowiec chwilę jakby zastanawiał się nad znaczeniem tego zapytania, poczem odpowiedział po angielsku:
Yes, sir!
Zatknął za pas siekierę kamienną i przewiesił sobie łuk przez plecy, jakgdyby dwoma temi gestami chciał uspokoić marynarzy, podniósł zabitego kagu i podszedłszy do sternika, otarł się nosem o jego nos.
— Co to takiego? — zapytał Grinnell.
— To oznaka przyjaźni — odpowiedział Asthor. — Chodź ze mną, miły dzikusie, a poczęstuję cię wspaniałem śniadaniem.
Obładowali się owocami i we trzech ruszyli w drogę. Grinnell, z natury podejrzliwy, szedł ztyłu za wyspiarzem, by udaremnić jakikolwiek podstęp z jego strony.
Przekroczywszy krawędź lasu, w parę minut dotarli do obozowiska, gdzie oczekiwał ich kapitan, zaniepokojony hukiem strzału, wymierzonego do kagu.
— Przyprowadzam gościa, panie kapitanie — zawołał sternik już zdaleka.
— Ludożerca! — zawołała na widok dzikusa Anna głosem niebardzo pewnym.
— Tak… ale dość dobrze wychowany, miss Anno. Proszę dalej, panie… Jak u licha mam pana tytułować?… no… panie dzikusie.
Wyspiarz posunął się naprzód, nie okazując najmniejszego zdumienia, i począł trzeć nosem o nos kapitana Hilla. Naraz, ogarnięty żywym przestrachem, zrobił dwa susy wtył, przyglądając się wielkiemu okrętowi, uwięzłemu wśród piasków, i ściskając w garści topór, jakby gotował się do obrony.
Niewątpliwie poczytał statek za jakąś ogromną potworę i lękał się że może być przez nią napadnięty i zjedzony. Niebawem jednak uspokoił się i siadł zpowrotem przy ognisku.
Fulton wyciągnął pieczyste, które wydawało zapach rozkoszny, oraz manjok, wyprażony w popiele, dwoma ciosami siekiery rozciął skorupę raka i wyłożył na obrus masę białawą, która zapowiadała smak wyśmienity.
Krajowiec wielce sobie chwalił potrawy, z dość wielkim apetytem zajadał suchary i łapczywie wychłeptał czarkę pełną wina. Następnie wszyscy uraczyli się zapasem owoców, nie mogąc się nachwalić delikatnego smaku bananów, wonności gruszek oraz słodkości kokosów i migdałów.
Gdy zapalono fajki i ułożono się na świeżej trawie w cieniu drzew wielkich, kapitan wdał się w rozmowę z dzikusem, posługując się językiem tongańskim, którym władał dość dobrze. Pierwsze pytanie brzmiało:
— Jak się nazywasz?
— Koture — odpowiedział tymże językiem krajowiec.
— Czy wieś twoja znajduje się daleko?
— O tam, wgórze — odpowiedział wyspiarz, wskazując szczyt góry, pokryty gęstym lasem.
— Czy zechciałbyś nas tam zaprowadzić?
— Tak! tak!
— Przedstawisz nas swojemu królowi?
— Tak.
— Czy przyjmie nas dobrze?
— Tak, bo to twój krewniak.
— Mój krewniak?
— Tak, bo jest tak samo biały jak ty i twoi towarzysze.





Rozdział XXIII
Biały król.

Kapitan Hiłl i jego towarzysze przez parę minut nie mogli głosu wydobyć ze siebie, tak byli zdumieni wieścią, że na tej wyspie znajduje się biały człowiek, i to jeszcze zaszczycony godnością królewską. Kim mógł być ten człowiek, który zawitał do tej dzikiej krainy i był niewątpliwie Anglikiem, albo może Amerykaninem? Byłże to rozbitek, wyrzucony burzą na to wybrzeże, czy też żeglarz przybyły tu z własnej woli?… A może to jeden z kajdaniarzy, zbiegłych z pokładu „Nowej Georgji“ po wykonaniu niegodziwej zbrodni?
Takie myśli niepokoiły sześciu rozbitków okrętu amerykańskiego.
— Ktoby to mógł być? — zapytał Asthor, pierwszy przerywając milczenie.
— Ach, jak radbym go poznać!
— A może to jeden z zesłańców? — zauważył Grinnell.
— To niemożliwe — odpowiedział Fulton. — Koture mówił o jednym, a ich było ośmiu.
— Może inni potonęli? — zauważył Mariłand.
— Zaraz się dowiemy — rzekł kapitan. — Siedźcie cicho i pozwólcie mi porozmawiać z tym człowiekiem.
— Dobrze, dobrze! — zawołali wszyscy.
— Koture — ozwał się kapitan, zwracając się do dzikusa, który jakoby z głębokiem zainteresowaniem przysłuchiwał się ich rozmowie, starając się zrozumieć sens ich słów. — Czy mój biały krewniak jest młody czy stary?
— Młody — odpowiedział wyspiarz.
— Czy ma brodę?
— Tak, ma brodę o barwie błyszczącego metalu.
— Chciałeś powiedzieć, że jest blondynem? A czy dawno wylądował on na tej wyspie?
Koture myślał przez chwilę, poczem dwukrotnie pokazał dziesięć palców.
— Dwadzieścia dni — rzekł kapitan — a więc tym człowiekiem białym nie jest żaden ze skazańców.
— To rzecz jasna — odpowiedział Asthor — bo oni dopiero przed kilkoma dniami opuścili nasz okręt. Ale kto to może być?
— Pewno jakiś rozbitek — odpowiedziała Anna.
— Koture — zaczął znów kapitan — w jaki sposób ten człowiek dostał się na waszą wyspę?
— Został znaleziony na morzu niedaleko stąd przez kilku moich przyjaciół — odpowiedział wyspiarz.
— I obraliście go królem?
— Tak… po zwycięstwie, odniesionem nad szczepem Arru. Biały człowiek swoją odwagą rozstrzygnął los bitwy.
— Bardzobym chciał zobaczyć tego mojego krewniaka! Jeżeli zaprowadzisz mnie do niego, podaruję ci strzelbę i nauczę cię z nią się obchodzić.
— Zaprowadzę cię — odpowiedział wyspiarz.
Ponieważ tymczasem uspokoiło się morze i nastąpił odpływ, przeto kapitan, Anna i marynarze postanowili powrócić na okręt, by spędzić tam noc. Dzikus po pewnem wahaniu poszedł za nimi.
Widząc przeróżne przedmioty na pokładzie i mierząc okiem głębokość statku, wpadał w podziw coraz to większy, a radość swą ujawniał częstem pocieraniem nosa nietylko o nosy kapitana i marynarzy, ale nawet o nosek Anny. Gruby nos starego Asthora stał się czerwony jak chińska piwonja, gdyż dzikus poczuł ku niemu szczególną słabość.
Po spokojnie spędzonej nocy, w czasie której wulkan ział ogniem bez przerwy i odzywał się głuchym pomrukiem, rozchodzącym się na dwadzieścia mil wokoło, rozbitkowie z dzikusem opuścili okręt, by dostać się do wsi białego króla.
Uzbroiwszy się, weszli w cień wielkich borów i jęli wdzierać się na wysoką górę porosłą drzewami. Po wielu przystankach, mających na celu danie wypoczynku Annie, i po trzygodzinnym marszu osiągnęli szczyt góry i stanęli nagle przed wioską, złożoną z sześćdziesięciu chat, ogrodzonych Ujrzawszy gromadę ludzi, otaczających kobietę, biały król przymknął oczy…
wokoło płotami z cierni. Pośrodku wznosiło się spore domostwo, zbudowane z większą regularnością, o dwóch pochyłych dachach. Nosiło ślady niedawnej budowy. Od pierwszego rzutu oka można było odgadnąć, że pracować nad nią musiała ręka Europejczyka.
Na spotkanie cudzoziemców wyszła gromada tubylców, złożona z trzystu lub czterystu mężczyzn, kobiet i dzieci; Koture jednak odegnał wszystkich, waląc kijem naoślep w prawo i w lewo.
— Idziemy do króla — rzekł kapitan do przewodnika, — wy zaś — zwrócił się do marynarzy — otoczcie Annę i nabijcie strzelby.
— Zwolna! — zagrzmiał sternik, odtrącając dzikusów, którzy tłoczyli się gromadą wokoło pomimo spadających nań plag. — Uważajcie! Grinnell! trzymaj się tuż za Fultonem, a ty, Mariland, toruj drogę panience. A bodaj tych ciekawskich!… Przecież wasz król jest tak biały jak my!
Posuwając się z trudnością i przepychając zaciekle, dostali się wkońcu przed wielką chatę. W tejże chwili sam monarcha, zwabiony hałasem, ukazał się w progu.
Był to człowiek biały, jak go opisał Koture, lat około trzydziestu; postawę miał wysoką, dwoje błękitnych oczu i płową brodę. Ubrany był w starą podartą koszulę, parę czarnych spodni, wielce wystrzępionych, spiętych szerokim pasem barwy naprzemian pomarańczowej i czarnej, co na wyspie Tanna było oznaką wielkich wodzów i królów. Na głowie miał pióropusz z piór papugi i kagu, przewiązany skórzanym rzemykiem, a na szyi i w przegubach rąk liczne naszyjniki z zębów gulu oraz bransolety z zębów dziczych i psich, przetykanych szyldkretem.
Ujrzawszy gromadkę ludzi, otaczających kobietę, biały król przymknął oczy, zbladł jak trup i jakby skamieniał. Naraz zerwał pospiesznie z głowy pióropusz, przesłaniający rysy jego twarzy, i z okrzykiem radości rzucił się ku kapitanowi.
— Pan mnie nie poznaje? — zawołał.
— Collin! — wykrzyknęli marynarze, kapitan i Anna, przejęci zdumieniem.
— Pan Hill! miss Anna! Asthor! — wołał król.
— Collin!… — to pan? — powtarzał kapitan.
— Czy ja śnię? — zawołała Anna, która zrazu pobladła, a potem sponsowiała jak róża.
— Tak, to ja, mój kapitanie! — zawołał król, rzucając się w ramiona Hilla, a następnie gorąco ściskając ręce miss Anny, Asthora i marynarzy.
— Ale skąd się pan tu wziął, panie Collin? — zapytał kapitan, który nie ochłonął jeszcze ze zdumienia i myślał, że wciąż śni tylko.
— Więc pan nie utonął? — spytała Anna, płacząc z radości. — Ach! myślałam, że już pana nigdy nie zobaczę!
— Później wam to opowiem, teraz wejdźcie do mej siedziby królewskiej i pozwólcie, że odprawię do domu tę hałaśliwą i natrętną gromadę.
Ujął Annę za rękę i, wprowadzając ją do chaty, rzekł szarmancko:
— Pani pozwoli, że jej ofiaruję mój tron królewski. Inni muszą poprzestać na matach, bo nie mam więcej krzeseł.
— Dziękuję, panie Collin — odpowiedziała Anna z uśmiechem. — Chętnem sercem przyjmuję dar pański, chociaż jest to tron ludożercy.
— O nie, miss! zapewniam panią, tak źle nie jest. W ciągu mego krótkiego panowania nie zjedzono jeszcze ani jednego kotleta ludzkiego w mojej chacie, a nawet i w całej wiosce… przynajmniej jak mi się zdaje. Proszę wejść, panie kapitanie. Wejdźcie, przyjaciele, i siadajcie gdzie kto może.
Władczym gestem uspokoił ludność, nakazując jej bezwzględne milczenie, rozstawił straż przyboczną dokoła chaty, by nikt mu nie zakłócał spokoju, i powrócił do swoich przyjaciół, którzy zasiedli w wielkiej izbie czyli sali tronowej, gdyż pośrodku znajdowało się coś w rodzaju zydla, zasłanego rogożą; było to niewątpliwie dzieło samego króla, gdyż wyspiarze oceanu Spokojnego nie znają użytku krzeseł.
— Zanim zacznę opowiadać swoje przygody — rzekł Collin — pozwólcie, że ofiaruję wam wszystko, czem królewska chata bogata; prawda, że potrawy niezbyt są wyszukane, jednakże na smak ich trudno się uskarżać.
Klasnął w dłonie. Nadbiegli dwaj chłopcy, niosąc wazę pełną żółtawego płynu, orzechy kokosowe oraz kilka ciastek, wydających miły zapach.
— Czem pan nas częstuje? — spytała Anna, usiadłszy na tronie królewskim.
— Piwem mojego wyrobu — odpowiedział Collin, podając gościom filiżanki, sporządzone z zaokrąglonych liści bananów. — Potem podam wam tutejsze torty, sporządzone z gotowanych liści figowych i bananowych, ciastka z jądra orzecha kokosowego i liście figowe w miękiszu bananów. Zapewniam państwa, że to prawdziwe smakołyki.
— A do czegóż te trzciny?
— To przepyszne trzciny cukrowe.
— A teraz, panie Hill, między jednem daniem a drugiem opowiem wam swoją historję. Radbym jednak wiedzieć, czemu przypisać to szczęście, że was tu oglądam?
— Oto, panie Collin — odpowiedział kapitan — rozbiliśmy się koło tej wyspy.
— „Nowa Georgja“ się rozbiła! — wykrzyknął Collin z boleścią — w jaki sposób? a… Bill?
— Uciekł — odpowiedział kapitan głucho.
— Uciekł!… ten nędznik uciekł? — wrzasnął porucznik, zaciskając pięści.
— Skądże ten wybuch gniewu, skoro pan jeszcze się nie dowiedział o niecnych planach tego człowieka? — spytała Anna.
— Niecnych planach?… Co pani przez to rozumie? Wielki Boże!… Ale co wam zrobił ten niegodziwiec?
— Zrujnował nas doszczętnie — odpowiedział kapitan. — On i jego towarzysze nie byli rozbitkami, lecz zbiegami z kolonji karnej na wyspie Norfolk.
— Więc uratowaliście jego towarzyszy?
— Tak jest, panie Collin, uratowaliśmy ich kosztem wielkich niebezpieczeństw, odpierając atak ludożerców, a oni odpłacili się nam zdradą, wypuszczając na nas tygrysy i podpalając nasz okręt.
— Nędznicy!… I uciekli?… Ale dokąd?
— Nie wiemy. Wsiedli do wielkiej szalupy, gdy my schroniliśmy się na maszty, by uniknąć kłów tygrysich.
— A gdzie się znajduje obecnie „Nowa Georgja“?
— Ugrzęzła na mieliźnie, o jakie osiem mil stąd.
— Aha! — zawołał Collin. — zatem moi podwładni nie przynieśli mi mylnych wiadomości!
— Więc był pan zawiadomiony o naszem przybyciu? — zapytał kapitan.
— Tak, jeden z moich najwierniejszych poddanych meldował mi dziś rano, że w północnej części wyspy widział kręcących się białych ludzi.
— W stronie północnej? — wykrzyknęli jednogłośnie kapitan i Asthor. — W południowej, chciał pan powiedzieć.
— Ależ nie, w północnej — upierał się Collin.
— To niemożliwe! — zawołali rozbitkowie. — „Nowa Georgja“ osiadła w południowej stronie wyspy.
— Ależ mój dzikus nie mógł się mylić, bo wybrał się na wybrzeże północne na poszukiwanie raków-złodziei!
— Zatem wylądowali tu chyba i inni biali ludzie.
— Któżby to mógł być? Czyżby inni rozbitkowie? — spytał Collin.
— Ilu ich widział wasz łowca? — spytał kapitan, w którego głowie zrodziło się straszliwe podejrzenie.
— Było ich kilku, ale dokładnej liczby nie znam. Czy ów pański człowiek znajduje się tu wpobliżu?
— Nie, wysłałem go na zwiady, by przyniósł mi dokładniejsze wiadomości.
— Kiedy powróci?
— Wyszedł dziś o świcie wraz z bratem, spodziewam się go tutaj za kilka godzin. Ale co pana tak niepokoi, panie kapitanie?
— Teraz wierzę w sprawiedliwość Boską! — zawołał Hill głosem uroczystym.
— Niech pan się jaśniej wytłumaczy, panie kapitanie — ozwali się wszyscy obecni.
— Podejrzywam, że tymi ludźmi są zesłańcy.
— Zesłańcy?… tu?
— Tak, przyjaciele, to niewątpliwie ci złoczyńcy, którzy podpalili okręt i wypuścili na nas tygrysy, mordując naszą załogę. Niewątpliwie skierowali się ku tej wyspie jako najbliższej, by tu oczekiwać okrętu, któryby przewiózł ich do Europy lub Ameryki, gdzie mogliby używać zrabowanych pieniędzy. Mówi mi przeczucie, że się nie mylę i że wkrótce wszyscy poniosą karę… Panie Collin, przysiąż mi pan, iż pomożesz mi ukarać tych złodziejów, podpalaczy i morderców.
Porucznik podniósł się i rzekł głosem uroczystym:
— Przysięgam!… tem więcej, że mam do wyrównania stary rachunek z owym Billem.
— Pan?! — zawołali wszyscy.
— Tak, ja! który o tej godzinie byłbym już spał na wieki pod falami w bezdennych głębinach wielkiego oceanu. Wysłuchałem waszej bolesnej opowieści. Posłuchajcież teraz mojej.





Rozdział XXIV
Zesłańcy.

Collin kazał przynieść piwa, które był sporządził przez fermentację pewnych owoców. A gdy jednogłośnie zostało uznane za wyborne, zapalił fajkę, podarowaną mu przez Asthora, położył się na rogoży i zaczął mówić:
— Zapewne przypuszczaliście wszyscy, że wpadłem w morze wskutek jakiegoś nieszczęścia w ową noc okropną, kiedy „Nowa Georgja“ zmagała się z huraganem. Głowę daję, iż nikomu z was nie przyszłoby nawet na myśl, że nurka w wodę zawdzięczam potwornej zbrodni.
— Zbrodni! — wykrzyknęli wszyscy, Anna zaś pobladła ze wzruszenia. — A któż jej się dopuścił?
— Zaraz się dowiecie. Od pierwszej chwili, gdy Bill stanął na naszym pokładzie, miałem względem tego ptaszka trafne, jak się okazało, podejrzenie. Te sine pręgi, które widać było na jego rękach i nogach, potwierdziły mój domysł. Miałem więc Billa na oku, wiedząc, do jakich sprawek zdolni są zesłańcy na wyspie Norfolk, ta prawdziwa śmietanka stanu złodziejskiego w Anglji. On też niewątpliwie wiedział o moich podejrzeniach, gdyż ilekroć go mijałem, rzucał na mnie wzrokiem pełnym głębokiej nienawiści, w którym można było wyczytać gorące pragnienie pozbycia się mej niebezpiecznej osoby. Zdaje mi się przytem, że był jeszcze drugi powód jego nienawiści: oto uważał mnie za swego rywala w miłości.
— Rywala! — wykrzyknął osłupiały kapitan, jednocześnie zaś Anna zarumieniła się po uszy.
— Tak jest… bo on potajemnie kochał się w miss Annie.
— Czyżby to była prawda? Nie wierzyłem temu pomimo takich dowodów.
— Tak, pan Collin ma rację — ozwała się dziewczyna. — Ten niegodziwiec nie spuszczał oczu ze mnie. Wpatrywał się we mnie jak w tęczę, starał się zadowolić moje drobne życzenia, chodził za mną wszędzie, i przypominam sobie, że w chwili, gdy „Nowa Georgja“ osiadła koło wysp Fidżi, zwrócił się do mnie z zapytaniem: „Czy pani chce żyć czy umrzeć?“ Poczem dopiero zdecydował się wylać oliwę na morze.
— Tak, chyba to prawda — podchwycił kapitan. — Ten łotr kochał się w tobie i tylko z tego względu usiłował cię porwać… a może miał przytem jakieś djabelskie zamysły. Mów pan dalej, panie Collin.
— W ową noc, kiedy nas zaskoczyła druga nawałnica — jął opowiadać porucznik — wszedłem na grotmaszt, by rozplątać węzeł, przeszkadzający zwijaniu żagli. Zajęty tą robotą, ujrzałem poza sobą tego draba, siedzącego okrakiem na rei. Mniemałem zrazu, iż przyszedł mi pomagać, atoli on znienacka pochwycił mnie za gardło i, korzystając z chwili, w której „Nowa Georgja“ przechylała się na bakier czy na sztybor, strącił mnie w morze.
— Nędznik! — wykrzyknęli rozbitkowie.
— Gdy przyszedłem do siebie, już okręt, uniesiony huraganem, uciekał hen daleko. Myślałem, żem zgubiony… mimo to zacząłem rozpaczliwie borykać się z falami, które niosły mnie jak piórko, przerzucając z jednej wyniosłości na drugą, z zaklęsłości w zaklęsłość. Niebawem dostrzegłem łódź gnaną wiosłami kilku krajowców, którą burza ponosiła w pędzie szalonym. Błyskawicznym ruchem uchwyciłem się burty, poczułem, że chwytają mnie czyjeś ramiona, i padłem zemdlony. Gdy odzyskałem przytomność, spostrzegłem, że leżę na płaskoci nieznanej mi wyspy. Krajowcy, którzy wracali z wysp Tonga, uratowali mi życie i, zamiast nabić mnie na rożen lub wrzucić do kotła z jarzyną, mianowali mnie królem swej wioski! Czy wzięli mnie za bóstwo morskie czy za człowieka wielkiej wartości? Nie wiem tego po dziś dzień, wiem tylko, że wszyscy mnie uwielbiają, że każde moje życzenie jest dla nich rozkazem i że na każde moje skinienie nie zawahaliby się nawet wskoczyć w płomienie wulkanu.
— Czy pan zamierza nadal pozostawać na stanowisku króla tej wyspy? — zapytał sternik. — Godność to nielada, zwłaszcza póki człowieka szanują i tuczą, ja jednak bałbym się ciągle, by mnie nie zjedzono.
— Nie mam bynajmniej zamiaru spędzać tu kresu dni moich, sterniku — odrzekł z uśmiechem porucznik. — Pomiędzy moimi poddanymi mam kilku biegłych cieśli, którzy pomogą nam zbudować ze szczątków rozbitego okrętu wielką łódź, a gdy już załatwimy wszystkie interesy, rozwiniemy żagle i popłyniemy do Australji.
W tejże chwili wszedł jeden z dzikusów i zameldował:
— Paowang powrócił!
— Człowiek, którego wysłałem na zwiady — wyjaśnił Collin. — Niech wejdzie.
Krajowiec, oczekujący wezwania, wszedł do izby. Był to człek przystojny, wysokiej postawy, o energicznych rysach i srogiem spojrzeniu. Dy szał od długiego biegu. Widać, że nie tracił czasu, byle przybyć jak najprędzej, gdyż nie zdjął z siebie uzbrojenia, składającego się z ciężkiej drewnianej maczugi, ozdobionej kiściami włosów, z dzidy o kościanym grocie i łuku wraz z tuzinem strzał.
— Widziałeś ich? — spytał Collin, nie dając mu prawie odetchnąć.
— Tak, wodzu — odpowiedział krajowiec głosem zdyszanym.
— Gdzie się znajdują?
— Obozują koło jaskini na wybrzeżu północnem.
— Ilu ich jest?
— Siedmiu, a jeden ranny.
— Czy mają łódź?
— Widziałem na strądzie szczątki dość wielkiego czółna.
— A co robili ci ludzie?
— Zrąbali wielkie drzewo i żłobili je, by sporządzić z niego łódkę.
— Czy są uzbrojeni?
— Widziałem, że mają owe kije, które miotają ogień i wydają huk podobny do huku wulkanu.
— Czy mógłbyś doprowadzić nas do ich jaskini tak, by nas nie spostrzegli?
— Choćby i zaraz — odpowiedział Paowang. — Czy ci ludzie są twoimi krewnymi?
— Nie! To moi nieprzyjaciele.
— A więc ich zjemy — oznajmił groźny ludożerca.
— Zobaczymy — odpowiedział Collin.
— Niema teraz żadnej wątpliwości: to zesłańcy! — zawołał kapitan, gdy mu przetłumaczono tę rozmowę. — Ów człowiek ranny — to Bill, a reszta to jego towarzysze. Spytajcie krajowca, czy widział człowieka chudego i wysokiej postawy?
Collin zadał pytanie Paowangowi.
— Tak — odpowiedział krajowiec — widziałem człowieka chudego jak rak-złodziej; wydał mi się on wodzem tej zgrai.
— To Mac Bjorn — wyjaśnił kapitan — zastępca Billa. Nareszcie nadszedł dzień zapłaty. Asthor! z marynarzami i eskortą tubylców udasz się na strąd i zawieziesz tam armatkę, strzelby i spory zapas amunicji, by zdemolować jaskinię tych łotrów.
— Zaraz wyruszę, kapitanie.
— Pan zaś, panie Collin, zgromadzisz wszystkich swoich wojowników co najtęższych i najdzielniejszych, by dopomóc nam w przedsięwzięciu.
— Wyprawię poselstwa do sąsiednich wsi. Jeszcze dziś będę miał pod bronią dwa do trzech tysięcy wyborowych ludzi.
— A co zrobicie z zesłańcami? — spytała Anna.
— Powiesimy ich na najwyższem drzewie — rzekł Asthor. — Jeżeli dzicy zechcą ich później wbić na rożen, nie będę im w tem przeszkadzał.
— Jeżeli znajdziemy którego z nich przy życiu — rzekł kapitan — zawieziemy go z sobą do Australji i każemy odesłać na wyspę Norfolk.
— Czy i ja pójdę do jaskini? — spytała Anna.
— Nie — rzekł Collin — pani tu zostanie pod opieką Koturego, bo tam nas czekają poważne niebezpieczeństwa.
Niebawem Asthor, trzej marynarze i dziesięciu tubylców zstępowali ze zbocza góry, a Collin wyprawił kilku posłów do wsi sąsiedniej, by sprowadzić wojowników i dowódców.





Rozdział XXV
Banda Billa.

W ową noc panowało we wsi białego króla wielkie ożywienie; wojownicy, obozujący na rynku, nie zmrużyli oka. Słychać było pogwarki, krzyki, trąbienie na muszlach morskich i gorączkową krzątaninę, jakgdyby niecierpliwiono się, by wyruszyć czem prędzej na północny brzeg wyspy, gdzie spodziewano się zapewne niebywałej uczty.
W pewnych odstępach czasu przybywały z dalszych wiosek nowe oddziały zbrojne, które z wrzawą piekielną odbywały swój pochód do stolicy. Można było odgadnąć, że zapał osiągnął niebywałe napięcie i że wszyscy pragnęli wziąć udział w wyprawie, gdyż wojna jest dla dzikich ludów jakby zabawą, niemal uroczystością.
O wschodzie słońca Collin, kapitan i marynarze byli już na nogach, gotowi do wymarszu. Gdy ukazali się na rynku, zostali przyjęci radosnym okrzykiem.
Trzystu wojowników, uzbrojonych w maczugi, włócznie, kamienne topory i łuki, uszykowało się ze swymi wodzami na czele przed chatą królewską.
— Odchodzimy — rzekł kapitan, ściskając Annę. — Nie bój się, moja córko, wrócimy cało i zdrowo. Jesteśmy w takiej liczbie, że bez marnowania wielkiej ilości prochu zmusimy tych łotrów do poddania.
— Działaj odważnie, mój ojcze — ozwało się dziewczę wzruszone. — Prócz ciebie nie mam nikogo na tym świecie i nie wiem, coby się stało ze mną, opuszczoną na tej wyspie wśród ludożerców, gdybyś ty zginął.
— My już do tego nie dopuścimy — rzekł Collin. — Piersi nasze będą tarczą dla ojca pani.
— Nie będzie to potrzebne, panie poruczniku — zauważył kapitan. — Zesłańcy nie będą stawiali silnego oporu.
— Koture! — zawołał Collin.
Koture stawił się na wezwanie.
— Zostawiam tę panią pod twoją opieką — ozwał się król. — Uważaj, że ona jest więcej warta od mojego tronu. Zapowiadam ci, że gdyby ona miała się skarżyć na ciebie lub na którego z twych ziomków, wystrzelę z armaty i zrównam waszą wieś z ziemią.
— Niech mnie zabiją, jeżeli jej dotknę! — odpowiedział krajowiec. — Ta kobieta jest tabu.
— Dobrze… A więc w drogę!
Kapitan po raz ostatni uściskał Annę i zastęp wojowników opuścił wioskę, odprowadzany kawał drogi przez gromadę pozostałej ludności. Na czele orszaku szedł Paowang z bratem oraz dwunastu najokazalszych wojowników, za nimi kroczyła garstka białych, następnie ciągnęły dwa szeregi krajowców. Na samym zaś końcu czterech ludzi naprzemian dźwigało na ramionach armatkę.
Torując sobie drogę wśród gęstych lasów siekierą, zeszli na przeciwległe zbocze góry, zstąpili w wąski jar, ocieniony mnóstwem drzew bananowych, uginających się pod ciężarem olbrzymich owoców, i miejscami poprzerywany łanami trzciny cukrowej.
Paowang ruszył ku wulkanowi, z którego krateru zionęły wciąż płomienie, dym i ułomki rozżarzonych kamieni, następnie poprowadził całą drużynę poprzez plantacje, aż wydostali się na łańcuch gór.
— Czy moi nieprzyjaciele są blisko wulkanu? — spytał Collin, doganiając przewodnika.
— Niedaleko — odpowiedział wyspiarz.
— A więc nie obozują na strądzie?
— Morze jest oddalone od ich jaskini.
— A czemu tak się oddalili?
— Bo tamten brzeg jest prawie pozbawiony drzew. Musieli się oddalić, by znaleźć gruby pień na wydrążenie łodzi.
— Rozumiem — odpowiedział Collin — tem lepiej dla nas, a gorzej dla nich. Uważaj jednak, Paowang, że jeżeli nas odkryją, nie omieszkają czmychnąć do lasu.
— Zbliżymy się do nich ostrożnie, wodzu. Gdy nas spostrzegą, będą już otoczeni.
— Czy ich jaskinia leży na uboczu?
— Znajduje się u stóp pasma wzgórz.
— Czy wzgórza są porosłe lasem?
— Jedynie na przeciwległem zboczu.
O ósmej godzinie po trzygodzinnym marszu, wdzieraniu się na góry, zstępowaniu w doliny, przebywaniu piargów i rozpadlin, Paowang zatrzymał się u stóp wulkanu.
— Czy jesteśmy u celu? — spytał Collin.
— Wkrótce będziemy — odpowiedział wyspiarz. — Większa część naszego oddziału zostanie tutaj, a my z waszymi białymi przyjaciółmi udamy się na grzbiet tamtej góry.
Część wojowników, której zalecono jak najgłębsze milczenie, pokładła się wśród zarośli, a kapitan, Collin i Paowang, przedzierając się wśród gąszczy, jęli wdzierać się na górę. W niespełna dwadzieścia minut wyszli na szczyt i powiedli wzrokiem po okolicy. Na wschodzie w odległości półtorej mili widać było ocean, którego fale z łoskotem uderzały o wybrzeże. Tuż przed nimi wznosił się wulkan, spowity obłokami dymu i iskier, które niekiedy rozgarniał wiatr, odsłaniając olbrzymi słup ognia, wybuchający z krateru. Na zachodzie widniała niewielka wyniosłość przyparta do boku wzgórza, z jednej strony ogołocona z roślinności, z drugiej natomiast pokryta gęstą masą krzewów, oraz kępami palm kokosowych i figowców.
— Czy ich widać? — zapytali z niepokojem Collin i kapitan.
— Tak jest — odpowiedział wyspiarz po kilku minutach obserwacji. — Są oto tam.
— Gdzie? gdzie?
— U stóp wyniosłości.
Kapitan i Collin spojrzeli we wspomnianym kierunku i ujrzeli istotnie sześciu ludzi, z których odzieży można było poznać, iż są marynarzami. Byli zajęci pracą koło olbrzymiego pnia drzewnego, z którego niewątpliwie zamierzali sporządzić czółno.
— To oni! — wykrzyknął kapitan. — Ten, który kieruje robotą, to Mac Bjorn; ten grubas to Mac Doil, w trzecim poznaję O‘Donnella, czwartym jest Brown, piąty, ten który wymachuje siekierą, to Dickens, szósty to Kingston, a ostatni Welker.
— Lecz gdzież jest ósmy… ten niegodziwiec Bill? — spytał Collin przez zaciśnięte zęby.
— Oto leży tam u stóp bananu — odpowiedział kapitan. — Nędznik jeszcze żyje pomimo dwóch ran.
Collin odchylił zasłaniające ich zarośle i jął się im przypatrywać. W rzeczy samej ujrzał ósmego mężczyznę, którego poznał od pierwszego wejrzenia.
— To Bill! — zawołał głosem pełnym nieopisanej nienawiści. — Zatem spotkamy się z sobą!
— A gdzie ta jaskinia? — spytał kapitan.
— Czyż nie widzicie jej otworu? — odpowiedział porucznik. — Niech pan spojrzy tam koło tego krzaka.
— Widzę ich.
— Jak rozstawimy naszych ludzi?
— Paowang z setką ludzi zaczai się wśród tych zarośli, które się ciągną ku wschodowi; jego brat z takąż drużyną ukryje się w tamtym gaiku figowym, ciągnącym się na zachód, my zaś zajmiemy stanowisko tam na przodzie, między temi krzakami. Jeżeli bandyci wejdą na grzbiet górski, łatwo nam przyjdzie rozwinąć owe trzy kolumny i wziąć ich w pułapkę.
— Idę wydać konieczne zarządzenia — odrzekł Collin. — Oczekujcie mnie tutaj. Następnie przejdziemy naprzełaj ten las i zajmiemy stanowiska przed pasmem górskiem.
To rzekłszy porucznik wraz z Paowangiem zszedł z urwiska, a kapitan pozostał na stanowisku obserwacyjnem.
W pół godziny potem Collin powrócił w towarzystwie marynarzy, niosących armatkę, oraz pięćdziesięciu wyborowych wojowników.
— Czy inni już odeszli? — spytał kapitan.
— Za kilka minut i oni będą na miejscu — odpowiedział porucznik. — Ruszamy, panie kapitanie.
Pod osłoną zarośli przebyli stromiznę i, przedzierając się przez lasy, dotarli do równiny; tam pokładli się na ziemię pośród dwu fig rajskich, które same przez się tworzyły jakby mały gaj.
Asthor wyciągnął armatkę przed urwisko, wymierzając ją w stronę jaskini, a Collin rozstawił swoich wojowników w prawo i w lewo, ukrytych za pniami kolosalnych figowców.
Ledwo ukończyli te przygotowania do walki, gdy ujrzeli, iż zesłańcy przerwali nagle robotę, rozejrzeli się wokoło z widoczną podejrzliwością, poczem umknęli pospiesznie w stronę jaskini, wyprzedzeni przez kulejącego Billa.
— Do kroćset piorunów! — zawołał Asthor, który właśnie nabijał armatę. — Spostrzegli nas.
— Temci lepiej — odpowiedział Collin. — Teraz już nam się nie wymkną.
To rzekłszy, wystrzelił w stronę jaskini. Na ten znak podniosły się dokoła w zaroślach dzikie wrzaski i ukazali się dzicy, którzy zawzięcie wymachiwali bronią, żądni orężnego starcia.
— Wezwijmy ich do poddania się — rzekł kapitan.
— Te łotry nie poddadzą się — odrzekł sternik.
— Patrzcie, patrzcie! — zawołali Fulton i Mariland.
Z jaskini wyszedł z bronią w ręku jeden z zesłańców i starał się rozpoznać, co się dzieje. Nie wiedząc jeszcze, kim byli napastnicy, niewątpliwie był zdumiony, słysząc wśród dzikich wrzasków huk strzelby, zwiastujący obecność białych ludzi.
— Kto idzie? — krzyknął. — Przyjaciele czy wrogowie?
— To ja, mości Brown — krzyknął Hill, wychodząc z zarośli. — Poznajesz mnie?
Zesłaniec, widząc kapitana „Nowej Georgji“, którego uważał oddawna za umarłego, cofnął się, wpatrując się weń oczyma szeroko rozwartemi jak u warjata.
— Umarli wracają? — wyjąkał.
— Tak… żeby was wszystkich powywieszać!
— I czego sobie życzycie? — spytał łotr blady jak trup.
— Powywieszać was wszystkich! — odpowiedzieli rozbitkowie, wychodząc z krzaków.
— Wpierw powinniście spytać nas o pozwolenie — odezwał się jakiś głos zuchwały.
Przed jaskinią ukazał się Mac Bjorn, wstrętny zastępca Billa, i śmiejąc się bezczelnie, przyglądał się niedobitkom pożogi i strasznej napaści tygrysów.
— Do kroćset piorunów! — mówił dalej. Niema co mówić! Twardą pan masz skórę, panie kapitanie, iż znalazłeś się tu żywy i zdrowy, ale zapewniam pana, że i nasza skóra jest twarda i po wróz konopny, na którym nas chcecie powiesić, nie został jeszcze upleciony. A teraz cofnij się, Brown, i strzeż się kulek.
Sternik i Fulton rozwścieczeni bezczelnością i uszczypliwością tego draba, otworzyli ogień, lecz zesłaniec jednym skokiem schronił się do jaskini, a tuż za nim podążył tamże Brown.
— Dostaniemy was, bądźcie tego pewni! krzyknął Collin. — A teraz, na stanowiska bojowe!
Z jaskini zagrzmiały cztery strzelby, lecz kapitan i porucznik mieli już czas schronić się za pniami bananów. Dzicy, słysząc tę strzelaninę, podnieśli wrzask przeraźliwy i odpowiedzieli chmurą strzał. Strzały jednakże nie odniosły żadnego skutku, ponieważ zesłańcy byli silnie obwarowani i ukryci za olbrzymiemi odłamami skał, które byli przytoczyli przed wejście do swojej twierdzy.
— Phi! nie wypędzicie ich stąd swemi wykałaczkami — ozwał się sternik. — Na tych drabów potrzeba kartaczy… Zaraz poczną cienko śpiewać.
Wycelował armatkę i oddał pierwszy strzał; kule poczęły z trzaskiem obijać się o skały. W jaskini rozległ się wściekły wrzask, a potem głos Browna:
— Umieram!
— Oto już jeden zaśpiewał — rzekł sternik. — O jednego łotra mniej!
— Ognia! — zakomenderował Collin.
Karabiny poczęły grzmieć, mieszając ostre trzaski z rozgłośnym hukiem armatki, świstem strzał i wrzaskami krajowców.
Jednakże zesłańcy, silnie obwarowani, byli nieulękli i stawiali zaciekły opór, odpowiadając wystrzałem na wystrzał i z matematyczną dokładnością trafiając krajowców, którzy poważyli się wyjść z zarośli, by rzucić assagaje w stronę otworu jaskini.
Niekiedy ukazywała się skroś dymu, wychodzącego z przesmyku jaskini, czyjaś głowa, która znikała natychmiast, i słychać było sarkastyczny głos Mac Bjorna:
— Ognia do tych przeklętych Amerykanów! Celujcie dobrze i trafiajcie jak należy!
Próżno Asthor słał kartacze w sam środek jaskini, druzgocąc skały; próżno kapitan, Collin i trzej marynarze utrzymywali ciągły ogień karabinowy, a krajowcy miotali dzidy i strzały: zesłańcy bronili się z desperacką uporczywością i ani myśleli się poddać, a co najgorsze, nie ponosili żadnych strat.
Już kilkunastu krajowców leżało martwych pomiędzy krzakami, gdy kapitan ozwał się grzmiącym głosem:
— Wreszcie ich dostaniemy!
— Co? Czy się poddają? — spytał Collin.
— Nie, ale możemy ich zmusić.
— W jaki sposób?
— Wykurzymy ich.
— Asthor, zostaw armatkę, weź dziesięciu ludzi i podpal krzaki przed jaskinią.
— Rozkaz! panie kapitanie — odpowiedział sternik.
— Uważaj na kule!
— Nie dosięgną mnie. Wypatrzyłem już bezpieczną ścieżkę.
— Idź więc i spiesz się.





Rozdział XXVI
Szturm do jaskini.

Wykurzenie było jedynym sposobem, by zmusić oblężonych do poddania się. Zabarykadowani potężnemi skałami, które opierały się kartaczom i kulom karabinowym, mogli stawić czoło choćby całemu wojsku. Prawda, że można ich było oblegać aż do wyczerpania się zapasów żywności i amunicji, to jednakże wymagałoby dłuższego czasu, a wtedy zapał dzikusów, przyzwyczajonych do rozstrzygania losów bitwy w ciągu kilkunastu minut, mógłby znacznie ostygnąć.
Asthor, Grinnell i dziesięciu wyspiarzy jęli pełzać jak węże wśród zarośli, aż dotarli do olbrzymiego pnia, leżącego o piętnaście kroków od jaskini, który zesłańcy zwalili na ziemię celem sporządzenia zeń łodzi. Za tą osłoną mogli się nie lękać kul nadlatujących z jaskini.
— Prędko, podpalmy krzaki! — rozkazał Asthor. — Wiatr wieje od strony wybrzeża, tak iż cały dym pójdzie do jaskini. Pyszny pomysł miał kapitan!
Zapalił hubkę, rozsypał pośród traw i pobliskich pni kilka garści prochu strzelniczego i podpalił. Natychmiast wzniósł się wielki słup ognia i jął rozszerzać się pospiesznie, obejmując gałązki i prątki krzaków, które jęły trzaskać od gorąca.
Zesłańcy, spostrzegłszy fortel oblegających i zrozumiawszy wielkie niebezpieczeństwo, które im groziło, poczęli na widok płomieni i kłębów dymu wrzeszczeć jak opętani i wymierzyli strzelby w stronę sąsiednich zarośli, mniemając, iż tam przyczaili się podpalacze. Kule ich jednak nie zdołały dosięgnąć ani dwóch marynarzy ani żadnego z dzikusów, którzy ukryli się poza olbrzymim pniem.
Rozwścieczeni tem zaszachowaniem i dymem, który wiatr wtłaczał do jaskini, wyskoczyli nazewnątrz, by wyprzeć nieprzyjaciół, znajdujących się tak blisko, lecz kapitan i Collin, nie spuszczając ich z oka, sypnęli w ich stronę grad kartaczy. Dwaj zesłańcy padli na ziemię jakby rażeni piorunem, a reszta umknęła pospiesznie do jaskini, ciągnąc za sobą rannego towarzysza.
— Znów dwóch poszło — ozwał się Asthor. — Szkoda, że w ich liczbie niema Mac Bjorna! Odechciałoby mu się z nas szydzić!
— Wkrótce nie będzie sobie z nas szydził — dorzucił Grinnell, który właśnie zamierzał wpakować kulkę jeszcze jednemu łotrowi. — Ogień, o ile nie zgaśnie, napełni do tego stopnia dymem jaskinię, że oni tam nie będą mieli czem oddychać.
— Naprzód! — posłyszano w tejże chwili wołanie kapitana i Collina.
Na tę komendę krajowcy rzucili się na ziemię i poczęli czołgać się wśród krzaków, usiłując podkraść się ku jaskini. Asthor, Grinnell wraz z dziesięcioma towarzyszami uczynili to samo, postępując tuż za płomieniami, które posuwały się wciąż naprzód, pożerając rośliny po drodze.
Zesłańcy strzelali bezustanku, dzikim wrzaskiem dodając sobie otuchy; jednakże opór ich nie był już tak silny jak przedtem, i widocznie byli już słabi liczebnie, gdyż słychać było tylko trzy karabiny.
Co się stało z resztą? czy wyginęli od kul, czy też dym osłabił ich do tego stopnia, że nie byli już w stanie podtrzymywać bitwy?
— Co się za tem kryje? — takie pytanie zadawał sobie Asthor, starając się dostrzec, co się dzieje w jaskini. — Uhm, nie wiedzieć dlaczego boję się przykrej niespodzianki.
Krajowcy, osłonięci dymem i ogniem, dotarli na dwadzieścia kroków do jaskini. Wówczas, poniechawszy wszelkich środków ostrożności, zerwali się na równe nogi i sypnęli gradem assagajów i strzał; jednocześnie biali odezwali się salwą z broni palnej. Oblężeni odpowiedzieli stekiem przekleństw, poczem wśród dymu ujrzano człowieka, który na chwilę poderwał się na nogi, ale po przebyciu kilku kroków runął na ziemię.
To Dickens! — zawołał sternik, poznawszy go. — Jeszcze jeden z nich poszedł z wizytą do Lucypera.
— Jeszcze jedna salwa — zakomenderował Collin — i wszyscy naprzód!
Zagrzmiało pięć strzałów karabinowych, a krajowcy poczęli ciskać kamienne siekiery w otwór jaskini… jednakże zesłańcy nie odpowiedzieli.
Asthor, który doszedł na parę kroków do jaskini, powstał z karabinem w ręku i spojrzał poza strefę ognistą, ale nie dojrzał tam nikogo.
— Do kroćset! — wykrzyknął. — Cóż to za kawały?
— Widzisz ich? — zawołał kapitan.
— Czekajcie… poprzez dym widzę jakiegoś człowieka, walczącego ze śmiercią… a gdzież inni? Aha! Widzę jeszcze dwóch, którzy, jak mi się zdaje, już zakończyli swój marny żywot.
— Naprzód! — krzyknął Collin.
Krajowcy rozgarnęli dzidami zarzewie, zwalili gorejące jeszcze krzaki i jednocześnie z Asthorem i Grinnellem stanęli przed jaskinią.
— Nie widzę nikogo prócz zabitych i jednego konającego — zawołał sternik, wkraczając do wnętrza.
Kapitan i Collin poszli za nim, ale ze względu na dym musieli się cofnąć. Gdy powietrze nieco się oczyściło, zapuścili się ostrożnie w czarną szczelinę.
Czterej ludzie spoczywali poza skałami, których z taką uporczywością bronili przed chwilą. Był tu Brown z czołem strzaskanem kulą, Mac Doil z piersią zalaną krwi strumieniem, Kingston i O’Donnell, przeszyci dzidami krajowców. Piąty, Welker, rzęził, oparty o ścianę jaskini.
— A inni? — zapytał Collin, wodząc wokoło bystrym wzrokiem.
— Dickens padł przed jaskinią — odpowiedział Asthor.
— A Bill i Mac Bjorn? — spytał kapitan.
— Nie widać ich, do kroćset masztów! — zawołał sternik, zaciskając pięści.
— Ależ nie mogli uciec — zauważył Collin.
— Welker — ozwał się kapitan, podchodząc do rannego zesłańca.
Drab, posłyszawszy swoje nazwisko, otworzył oczy i, widząc stojącego przed nim Hilla, wymamrotał:
— Powiesisz pan nieboszczyka, panie kapitanie.
— Gdzie Bill i Mac Bjorn?
W oczach konającego błysnął ogień nienawiści.
— Podli!… — zawołał. — Oni… nas… o… pu… ści… li… zdra… dzili!…
— Ale jakimże sposobem?
— Tam… tam… — wybełkotał Welker, wskazując głąb jaskini. — U… ciekli!…
— Jeszcze jedno słowo — odezwał się kapitan. — Kto wy jesteście?
Blady uśmiech wykwitł na wargach Welkera.
— Już… u… mie… ram — wymówił z trudnością. — Mogę… po… wiedzieć… je… steśmy… ze… słań… cami… z wyspy Nor…
Nie dokończył, pochwycony nagłym dreszczem. Wzniósł ręce, zaciskając je koło gardła, zgiął się w pałąk i w tej pozycji znieruchomiał. Był już nieżywy.
— Spieszmy się — zawołał Collin — bo inaczej ujdą nam ci nędznicy.
Rzucili się wgłąb jaskini i odkryli w niej ciemny i wąski korytarzyk. Nie zważając na mogące im zagrażać niebezpieczeństwo, zapuszczali się coraz dalej z bronią w garści. Przebiegłszy pięćdziesiąt metrów, znaleźli się przed otworem, jakby wyrąbanym siekierą lub kilofem. Przeszedłszy przezeń, wydostali się na otwartą przestrzeń i znaleźli się na przeciwnym stoku wzgórza, który łączył się z podnóżem pasma górskiego, przylegającego do wulkanu.
— Uciekli! — krzyknął Collin, wyrywając sobie włosy z głowy.
— Ach, nędznicy! — zawołał kapitan.
— I zabrali z sobą pańskie pieniądze, panie Hill — dodał Asthor, który właśnie przetrząsnął wszystkie zakątki jaskini.
— Jednakże ich odnajdziemy, choćby nam przyszło przeszukać wszystkie lasy na wyspie! — odpowiedział Collin.
— I dokądżeby się udali? — spytał kapitan. — Nie mogą mieć przewagi nad nami, zwłaszcza że Bill jest ranny i utyka na nogę.
W tej chwili Paowang, który od kilku minut bacznie przyglądał się terenowi, zbliżył się do Collina i rzekł:
— Odkryłem ich ślady, wodzu.
— Dokąd zmierzają?
— Tam wgórę po zboczu.
— Czy potrafiłbyś ich wytropić?
— Tak i nie pomyliłbym się ani razu.
— A więc chodźmy! Niech dziesięciu wojowników podąży za nami.
Collin przywołał dziesięciu wojowników i jął postępować za Paowangiem. Wślad za nimi poszli trzej marynarze, oraz kapitan i Asthor.
Odciski stóp, które widać było tu i owdzie na trawie, oraz wyłomy poczynione miejscami wśród zarośli przez zbiegów, doprowadziły pościg aż na drugie zbocze górskiego grzbietu. Gdy doszli do podnóża, Paowang zatrzymał się niezdecydowany.
— Zgubiłeś ślad? — zapytał Collin.
— Nie, ale ślady idą zpowrotem.
— To niemożliwe.
— Przecież się nie mylę.
— Ależ myśmy ich nie spotkali!
Paowang nic na to nie odpowiedział. Przyglądał się uważnie zaroślom i jakby się dręczył jakąś skrytą myślą.
— Zaczekaj tu na mnie, wodzu — odezwał się.
Rzucił się na ziemię i jął bacznie przyglądać się trawom, a zwłaszcza gałązkom jakoby świeżo nadłamanych krzewów, poczem zaczął czołgać się na brzuchu, opisując półkole, dobiegające do stóp pasma górskiego. Jednakże w chwilę później ujrzano, iż zawrócił zpowrotem i posunął się ku podnóżu wulkanu.
— On wszedł na trzęsącą się górę! — oznajmił.
— Chciałeś powiedzieć, że weszli?
Paowang potrząsnął głową.
— Nie — odpowiedział — bo ślad jest tylko jeden.
— A gdzie ślady drugiego?
— Masz pan rację, panie Collin…
— Domyślam się… — rzekł Asthor.
— No… cóżby takiego? — spytał Hill.
— Tak mniemam, że Mac Bjorn wziął Billa na ramiona, by nie nużyć go pochodem. Wiecie przecie, że ten łotr odniósł postrzał w nogę… widzieliśmy, jak na nią utykał.
— Masz rację, Asthor. Tak jest niewątpliwie… ale temci lepiej dla nas, gdyż będziemy mogli ich tem prędzej dogonić.
— Mac Bjorn ma długie nożyska — odpowiedział Asthor — więc boję się, że niemało się natrudzimy, nim go schwytamy. Chudy on jak kościotrup, ale ścięgna ma, do kroćset, mocne i potrafi wyprzedzić nas znacznie, nawet niosąc towarzysza na ramionach.
— Naprzód! — zawołał Collin.
Paowang ruszył za śladem przez zarośla pnące się na zbocza „trzęsącej się góry“. Hill, Collin i reszta drużyny szli tuż za nim.
W miarę jak wstępowali pod górę, droga stawała się coraz uciążliwsza. Nieprzeliczone mnóstwo lian wiło się po drzewach lub pełzały po ziemi jak węże, plącząc się w tysiączne węzły i utrudniając każdy krok małego oddziału. To znowu ciągnęły się zarośla, utworzone przez gatunek leszczyny o nader gęstych gałązkach, lub rozległe przestrzenie, zarosłe trzciną podobną do bambusa, lecz tak powikłaną, iż aby je przejść, należało walić je pokotem.
Marynarze i krajowcy z wściekłością cięli kordelasami i rąbali toporem, ale w pewnych momentach wprost niemożliwością im się wydawało wydobycie się z tej plątaniny roślinności, która niemal ich przytłaczała. Paowang kilkakrotnie zgubił ślad, nie przestawał jednak wdzierać się na stromą górę. Powodując się instynktem, miał niezbitą pewność, że jest na tropie zbiegów.
Czasem zatrzymywał się i, nakazawszy najgłębsze milczenie, słuchał uważnie, spodziewając się, iż pochwyci jakiś szmer, któryby mu oznajmił bliskość dwóch nieprzyjaciół; atoli ciągły huk góry ognistej tłumił wszelkie inne odgłosy.
O trzeciej po południu oddział, zdyszany długim marszem, dotarł do grzbietu wzgórza, przylegającego do wulkanu. Paowang, który szedł wciąż na czele gromadki, nie zważając na czarny popiół, wybuchający z krateru, zatrzymał się przed bajorkiem, którego wody dymiły, wydając niemiły zapach siarki.
Pochylił się i jął przypatrywać się czarnemu popiołowi, pokrywającemu brzegi tego gorącego źródła.
— Oto ich ślady! — zawołał. — Należą do dwóch ludzi i idą wzdłuż grzbietu.
— Czyżby mieli zamiar zejść z drogi? — zapytał Collin.
— Tak… ale… cisza!
Wyspiarz podniósł się nagle i utkwił oczy w zboczu jednej z gór sąsiednich nieco wyższej od wulkanu, ciągnącej się prawdopodobnie w stronę wybrzeża. Wdarł się na skałę pod osłoną gałęzi niaulisa i, przysłoniwszy oczy rękoma od rażących blasków słońca, patrzył wciąż przed siebie.
— Słyszałem jakiś trzask gałęzi — szepnął — i widzę, że tam wgórze poruszają się zarośla.
— Czy jeszcze?
— Tak… oto oni!
Collin, kapitan i marynarze spojrzeli we wskazanym kierunku i o sześćset lub siedemset metrów przed sobą ujrzeli na zboczu góry jakąś głowę. W tejże chwili głowa ta znikła, jednakże jedna chwila wystarczyła do jej poznania.
— Mac Bjorn! — zawołali wszyscy.
Asthor i Fulton gorączkowo zmierzyli się z karabinów i dali ognia. Krzaki zatrzęsły się nagle… a potem nic…
— Spieszmy się! — zawołał kapitan — teraz już nam nie umkną.





Rozdział XXVII
Pojmanie Billa.

Nadszedł kres dla obu złoczyńców; pojmanie ich było już rzeczą kilku godzin, może i minut. Ucieczka nie mogła już im się udać, ponieważ zaskoczono ich w tak bliskiej odległości. Mac Bjorn niewątpliwie był już wyczerpany, a jego towarzysz, raniony i kulawy, nie mógł dążyć spieszniej.
Collin i kapitan wzdychali do chwili, aby jak najprędzej ich schwytać. To też pospieszyli za Paowangiem, który ruszył w drogę, prowadząc za sobą marynarzy i dziesięciu krajowców.
Przeszedłszy grzbiet góry, zeszli w małą dolinę i poczęli wdzierać się na drugą górę, starając się zdążać ku owemu miejscu, gdzie ujrzano głowę chudego Mac Bjorna. Z wściekłością depcąc rośliny, tamujące im drogę, po dwudziestu minutach gwałtownej wspinaczki dotarli do zarośli, które stanowiły niedawno cel dla Asthora i Fultona.
— Czy widzisz ich, Paowang? — spytał Collin.
— Widzę tylko jakiś kapelusz — odpowiedział dzikus.
— Z której strony?
Paowang podał mu czapkę marynarską, którą znalazł wśród zarośli.
— To czapka Mac Bjorna — stwierdził kapitan.
— Przedziurawiona kulą — dodał Asthor.
— Szukajmy ich — naglił Collin.
— Patrzcie!… co to takiego? — zawołał Mariland, wskazując trawy zbryzgane barwą czerwoną.
— To krew — upewnili się obaj dowódcy.
— Więc Mac Bjorn poniósł ranę? — spytał Asthor.
— Albo on albo Bill… to rzecz niewątpliwa — odpowiedział kapitan.
— Tem lepiej; dogonimy ich bez trudności — rzekł Collin. — Paowang, nie widzisz nic?
— Owszem — odrzekł dzikus, patrząc wgórę. — Widziałem, że krzaki znów się ruszyły.
— Gdzie?
— Tam wgórze, trzysta kroków stąd.
W tejże chwili zagrzmiał wgórze huk wystrzału i koło uszu kapitana świsnęła kulka, obalając krajowca, stojącego poza nim.
Chmura dymu podniosła się wśród jednego z krzaków, rozpraszając się zwolna.
— Na ziemię! — krzyknął Collin.
— A bodaj ich djasi! — zawołał Asthor, rzucając się za pień drzewa. — Zdaje mi się, że te draby muszą być niedaleko.
Collin i kapitan zmierzyli się z karabinów w stronę zarośli, nad któremi chwiał się jeszcze obłoczek dymu, i jednocześnie dali ognia.
Na szczycie góry rozbrzmiał wrzask bólu, po którym nastąpił okrzyk:
— Tym razem mi się dostało!
— To Mac Bjorn! — zawołali marynarze.
— Trafiony! — krzyknął Collin.
— Uważać na głowy! — zagrzmiał Asthor.
Po zboczu góry toczył się z hukiem wielki głaz wagi pół centnara, druzgocąc po drodze krzewy i pomniejsze drzewa. Przeleciał o jakie pięć metrów od gromadki szturmujących.
— Niezbyt celne masz oko, Mac Bjorn! — zadrwił Asthor.
— Robię, co w mojej mocy — odpowiedział zbójca zwykłym sobie wyzywającym tonem.
— My lepiej się załatwimy z twoją szyją, łotrze! — zawołał Collin.
— O ile znajdziecie mnie żywym! — odkrzyknął się Mac Bjorn.
— Naprzód!… ale uważać na głazy i kule! — zakomenderował kapitan.
— Jeszcze chwilkę, kapitanie — zatrzymał go Asthor. — Teraz poślę im jeden z mych cukierków.
Ryzykując, iż może otrzymać kulkę w łeb, wdrapał się na drzewo, które go dotąd osłaniało, usiadł okrakiem na jednym z konarów, starając się skryć pomiędzy listowiem, i zmierzył się z karabina. Celował niezmiernie uważnie. W chwilę później pociągnął za cyngiel. Tuż za strzałem rozległ się czyjś przeraźliwy okrzyk.
— Dostało ci się? — spytał Asthor.
Nikt nie odpowiedział. Dopiero w chwilę później ozwał się słaby głos, zuchwały wszakże w tonie:
— Zarobiłem sobie!
— Co za bezczelność u tego łotra! — zawołał zdumiony Collin.
— Ale co się stało z Billem? — zapytał kapitan.
— Pewnie już nie żyje — ozwał się Asthor.
— Albo ucieka w tej chwili — odrzekł Collin.
— Cyt! — zawołał Fulton.
Na górze posłyszano ponownie słabnący już głos Mac Bjorna:
— Uciekaj… już po mnie… wzrok… tak mi mgłą zachodzi… Ba!… tak… powinienem był skończyć!…
— Bill ucieka! — zawołał Collin. — Naprzód!… Naprzód!…
Ruszyli pod górę szykiem indjańskim, t. j. gęsiego, by jak najmniej czasu tracić na torowanie sobie drogi. Paowang, najlepiej obeznany z okolicą, szedł zawsze na czele, rąbiąc kordelasem marynarskim liany i gałęzie.
Dotarłszy do górnej kępy zarośli, znaleźli Mac Bjorna, rozciągniętego na ziemi. Łotr nie dawał już znaku życia, a z dwóch ran przestrzelonej piersi sączyła się obficie krew.
Wyglądał na śpiącego, a na wargach widniał jeszcze ów uśmiech, który nigdy go nie opuszczał za życia.
— Życie jego było zuchwałe i zuchwała śmierć! zawołał Asthor. — Należał mu się taki koniec.
O kilka kroków od martwego bandyty leżał jego karabin, a nieco dalej znalazł Grinnell skrzynkę zrabowaną przez Billa kapitanowi. Otworzono ją natychmiast, ale zawierała jedynie kilka dolarów i banknotów.
— Co się stało z resztą? — zadał sobie pytanie Asthor.
— Zapewne Bill zabrał je z sobą — odpowiedział kapitan.
— Tak, ten łotr zrabował pieniądze! Zdaje mi się jednak, że nie wporę obarczył się takim ciężarem.
— Marsz naprzód! — zawołał Collin.
— Otóż i on! — zawołał w tejże chwili Fulton. — Wyszedł z lasu!
Oczy wszystkich zwróciły się ku wierzchołkowi góry. Na połoninie, nie porośniętej krzewami, ujrzano Billa, który kulejąc i chwiejąc się na nogach, wdzierał się z trudem pod górę.
— Zatrzymaj się albo strzelę! — zawołał Collin.
Bandyta odwrócił się, a widząc, iż go dostrzeżono, zdjął z ramienia karabin, jakgdyby miał zamiar strzelać, ale niebawem, rozmyśliwszy się, jął z większym pośpiechem piąć się pod górę, dochodząc do drugiej kępy drzew.
Collin, uniesiony wściekłością, podniósł karabin, ale kapitan powstrzymał go, chwytając za lufę.
— To niepotrzebne — ozwał się. — On już w naszej mocy.
Istotnie dla rozbójnika nie było już ratunku. Jedynie trzysta metrów dzieliło go od prześladowców; rana w nodze i znużenie nie pozwalały mu posuwać się prędko, a grzbiet góry był dosyć daleko.
— Jeszcze raz wytężmy siły, przyjaciele! — zawołał kapitan.
Choć wszyscy byli wyczerpani tem polowaniem na ludzi, które trwało od kilku godzin, oraz dłuższym marszem porannym, wdarli się jednak niemal biegiem na urwiste zbocze i dotarli do skraju lasu.
Na dalszej przestrzeni teren był niemal zupełnie pozbawiony roślinności, usiany jedynie zrzadka kępkami traw i kamieniami. Bill, który nie mógł już się ukryć przed pościgiem, czynił rozpaczliwe wysiłki, by dosięgnąć szczytu góry, zapewne spodziewając się, iż znajdzie schronienie w zaroślach przeciwnego zbocza, widać jednak było, że ledwie trzymał się na nogach. Słyszano, jak sapał mocno, i widziano, z jakim trudem gramolił się pod górę, chwytając się pniaków i występów skał, by utrzymać równowagę. Co pewien czas zatrzymywał się, by nabrać tchu, poczem wspinał się dalej, zataczając się jak człek pijany.
— Zatrzymaj się, albo ci nogi poharatam! — krzyknął Collin.
Bandyta nie odpowiedział i uciekał w dalszym ciągu.
— Stój! — powtórzył porucznik groźnym głosem.
Tym razem Bill się zatrzymał. Jego prześladowcy byli już tylko o parę kroków poza nim i mogli go zastrzelić z największą łatwością.
Skrzyżował ręce na piersiach, odrzuciwszy precz karabin i utkwiwszy wzrok w prześladowcach, ozwał się głosem złamanym:
— Przegrałem partję: gotów jestem zapłacić!…
Poczem upadł na skałę, objąwszy głowę rękoma.
Collin, który wyprzedził wszystkich, przypadł do niego i przyłożył mu karabin do piersi.
— Poznajesz mnie, łotrze?! — zawołał.
Bill podniósł głowę. Twarz mu pobladła jak płótno.
— Poznaję pana — ozwał się powoli, cedząc każdą sylabę. — Widzę, że umarli czasem powracają na ziemię.
— A wiesz, kim ja jestem? — zapytał Hill, który go dogonił w tej chwili.
Błysk nienawiści zapalił się w oczach zesłańca.
— Pan? — zawołał. — Przez jakie sztuki djabelskie znalazł się pan tutaj… i żywy? Myślałem, że pana pożarły tygrysy.
— Omyliłeś się! morderco, podpalaczu i złodzieju! Żyję jeszcze i przybyłem tutaj, by odpłacić ci za twoje bezeceństwa.
— Zabijcie mnie więc, jeżeli macie ochotę. Przegrałem i gotów jestem zapłacić.
— Nie. Śmierć byłaby dla ciebie zbyt wielkiem dobrodziejstwem.
— Co zamierzacie ze mną uczynić? — spytał skazaniec niespokojnie.
— Odwiozę cię na wyspę Norfolk.
Twarz Billa pobladła jeszcze bardziej, a jej rysy skurczyły się złowrogo.
— Czy córka pańska jeszcze żyje? — zapytał znienacka.
— Tak, Bóg ją ustrzegł.
— Ale pana nie ustrzeże! — wykrzyknął bandyta.
Błyskawicznym ruchem wyciągnął z zanadrza nabity pistolet i wycelował go w pierś kapitana; atoli Grinnell, który stał tuż przy nim, obalił go w tejże chwili ciosem kolby na ziemię. Strzał chybił i kula pomknęła w przestrzeń.
— A bodaj cię!… — ryknął Bill.
— Zwiążcie go — ozwał się Collin.
Marynarze rzucili się na Billa i skrępowali go mocno pomimo rozpaczliwego oporu, Asthor przeszukał mu kieszenie i wyjął z nich banknoty, zrabowane w kajucie kapitana.
— Wracajmy — ozwał się Collin. — Noc zapada, a długą drogę mamy przed sobą.
Na dany znak przez niego czterej krajowcy podnieśli Billa i jęli go znosić z góry.
Asthor, zanim zszedł z wierzchołka góry, spojrzał wdół na leżące poniżej równiny i kotliny. Koło pasma górskiego, u którego podnóża otwierała się jaskinia, ujrzał olbrzymie ogniska, połyskujące między drzewami.
— Patrzaj! — ozwał się do idącego przy nim Grinnella.
— Dzicy urządzają sobie ucztę z białego mięsa — odpowiedział marynarz.
— Smacznego! — zawołał Asthor.
Taka była mowa pogrzebowa nad zwłokami towarzyszów niegodziwego Billa, zbiegłych z kolonji karnej na wyspie Norfolk.





Rozdział XXVIII
Zakończenie.

W kilka dni po tych zdarzeniach rozbitkowie z „Nowej Georgji“ z pomocą dzikusów zawsze posłusznych rozkazom swojego króla, który w ich oczach zdobył sobie wielką sławę po pogromie rozbójników, przystąpili do rozbierania okrętu, aby zbudować wielką szalupę. Nie mieli już nic do roboty na Tannie i wzdychali do chwili, gdy będą mogli dostać się do krajów cywilizowanych.
Prace, podjęte pod kierownictwem kapitana i Collina, posuwały się tak szybko naprzód, że w cztery tygodnie później wykończono nową łódź albo raczej statek, gdyż łódź zasługiwała na taką nazwę, mając około stu tonn pojemności.
Ożaglowawszy ją na sposób kutra i zaopatrzywszy w prowjanty, pozostałe na „Nowej Georgji“, przechowywane pilnie w specjalnym magazynie, wzniesionym na wybrzeżu, wprowadzili na pokład Billa, którego zamknięto w mocno zbudowanej kajucie, nie zdejmując mu wszakże więzów. Te środki ostrożności były jednak zbyteczne, ponieważ łotr widocznie już pogodził się z losem.
Wiele kłopotu miał Collin, zanim zdołał wyrzec się tronu, bo poczciwi wyspiarze tak go pokochali, iż nie chcieli go puścić; dopiero, gdy im przyrzekł, że wróci niezadługo, pozwolili mu wsiąść na statek wraz z kapitanem, Anną, Asthorem i trzema marynarzami.
Przed odjazdem Hill obdarzył wszystkich naczelników wyspy bronią, innym zaś podarował resztki „Nowej Georgji“ z rzeczami, które się jeszcze na niej znajdowały.
Ostatecznie, pewnego pięknego poranku, mały kuter rozwinął żagle i wypłynął na pełne morze, odprowadzany na znacznej przestrzeni łodziami wyspiarzy, którzy z płaczem żegnali Collina.
Po dwudziestu sześciu dniach szczęśliwej żeglugi ujrzeli brzegi australskie, a w tydzień później wylądowali w Brisbane, gdzie oddano Billa w ręce policji.
W chwili, gdy policja kolonjalna aresztowała go na pokładzie statku, Bill ozwał się do kapitana:
— Życzę panu szczęścia.
Potem zwrócił się do Anny:
— Gdyby pani została moją, stałbym się innym człowiekiem… ale już za późno… Niech pani zapomni o moich niegodziwościach, a jeżeli to możliwe, użali się nade mną.
I nie stawiając najmniejszego oporu, dał się zaprowadzić na ląd.
Rozbitkowie „Nowej Georgji“ pozostali przez dwa tygodnie w Brisbane, oczekując okrętu, któryby ich przewiózł do Ameryki.
Przed odjazdem dowiedzieli się, że Bill niegdyś dopuścił się morderstwa, za co skazano go na dwanaście lat robót przymusowych na wyspie Norfolk. Za zbrodnie, popełnione na pokładzie „Nowej Georgji“, zamieniono mu karę na dożywocie.
Po czterdziestu pięciu dniach wylądowano w Meksyku koło Acapulco, stąd zaś wyruszono do Stanów Zjednoczonych, pobyt ich jednak na lądzie stałym nie trwał długo.
Kapitan Hill, zakupiwszy nowy i większy jeszcze okręt, któremu na pamiątkę poprzedniego dał miano „Nowej Georgji“, wybrał się niebawem w podróż po oceanie, wioząc z sobą zamiast jednego dziecka — dwoje: porucznika Collina i jego żonę Annę.
Nie potrzeba dodawać, że żwawy Asthor, Mariland, Fulton i Grinnell wsiedli na okręt razem z nimi.

Koniec.



OBJAŚNIENIE WYRAZÓW ŻEGLARSKICH.

Abordaż — uderzenie burtą statku przy mijaniu lub dojeżdżaniu.
Awarja — szkoda poniesiona przez okręt lub jego ładunek.
Bakort — lewy bok statku. Na bakier — na lewo (od kierunku jazdy).
Bezanmaszt — ostatni z tyłu maszt na trójmasztowcach.
Bocianie gniazdo — p. Mars.
Bocznica — boczna ściana statku.
Bonet — mały żagiel pomocniczy zakładany u końców rej.
Bram — przybranka do oznaczania wszystkiego, co ma związek z drugą, górną nadstawą statku, np. bramreja, bramżagiel etc.
Brasować — nadstawiać podług wiatru.
Brasy — liny u końców rei do przyciągania ich pod wiatr.
Bryza — lekki wiatr na morzu.
Bukszpryt — maszt ukośny na przodzie statku, wystający poza burtę.
Burty — boki i krawędzie statku.
Burtnica lub burtyl — płyta metalowa do obijania statków z boków i od spodu. Także i nazwa ławki w łodzi.
Dawis — hak nad burtą, służący do zawieszania szalupy lub kotwi.
Depka — wąski a głęboki pas wody.
Dłubanka — czółno z pnia wydrążone.
Draga — mniejsza kotwica.
Dryf — zboczenie z właściwej drogi pod wpływem wiatru lub prądu morskiego.
Dunuga — znaczne falowanie na morzu.
Duneta — pomieszczenie dla ludzi na rufie.
Falrep — schodki do wychodzenia na statek.
Fokmaszt — maszt przedni; żagiel na nim nazywa się fokżagiel lub fok.
Gafla — drąg żaglowy, wsparty ukośnie o maszt.
Galarda — inaczej kasztel przedni — kwatera załogi na przedzie okrętu.
Gata — czeluść we wnętrzu statku.
Głada — łagodna fala w czasie pogody.
Grotmaszt — maszt środkowy. Żagiel na nim zwie się grotżagiel.
Grzępa — kępa w morzu, usypisko żwiru na mieliźnie lub pod powierzchnią wody.
Helmąt — rękojeść steru.
Hysować — podnosić do góry. Hys! — komenda na podnoszenie żagli.
Irować — obracać statek dokoła osi pionowej.
Kabestan — winda kotwiczna.
Karnaty — inaczej wanty — liny podtrzymujące maszt z boków.
Kasztel przedni — p. galarda.
Kipiel — wielka fala łamiąca się o brzeg.
Klamburta — górna krawędź burty.
Kliwer — żagiel trójkątny na przodzie okrętu.
Kluza — otwór, przez który przechodzi łańcuch kotwicy.
Krajcmaszt — niemal to samo co bezanmaszt.
Kuter — jednomasztowy statek pobrzeżny.
Kwatera — część górnego pokładu od grotmasztu do krajcmasztu.
Leper — długi sznur marynarski.
Luf — strona, z której dmie wiatr.
Luka — otwór, przez który schodzi się pod pokład.
Ładuga — ładunek okrętowy.
Mars — pomost półkolisty na szlągu masztowym, gdzie stają marynarze przy manipulacjach z żaglami lub na warcie.
Matros — marynarz niższego stopnia.
Mostek kapitański — wzniesienie obserwacyjne dla dowódcy okrętu.
Okrętnik — marynarz.
Oporząd statku — ogół przyborów okrętowych (maszty, kotwie, żagle, reje, liny etc.).
Pachołek — słupek na pokładzie statku, służący do wiązania lin.
Pazur — ostro zakończony hak kotwicy.
Plichta — wzniesiona część pokładu ponad sztabą i kwatera załogi okrętowej.
Płaskoć — plaża.
Pławba — żegluga.
Prysk — fale, bijące o brzeg.
Przelewa — gwałtowna fala, odbijająca się od burty i wdzierająca się na pokład.
Przewal — wielki napływ fali.
Reja — drąg, wiszący poziomo na maszcie i służący do rozpinania żagli.
Re(j)da — miejsce, gdzie okręty zawijają do brzegu.
Rewa — ławica na morzu.
Ruchawa — wielka fala na morzu.
Rufa — tył okrętu.
Rumać — wiosłować na głębi.
Snadzizna — płytkie miejsce na morzu.
Strąd — otwarte nadmorze, opłókiwane falami.
Szafarnia — magazyn okrętowy.
Szalupa — wielka łódź okrętowa.
Szląg — wiązanie części składowych masztu.
Szpir — przedłużenie masztu.
Szpygata — otwór koło burty, odprowadzający wodę z pokładu.
Sztaba — przód okrętu.
Sztabnik — matros, zajmujący stanowisko w sztabie statku.
Sztorman — oficer okrętowy.
Szturm — nawałnica.
Sztymbork — prawy bok statku, Sztybor! — na prawo.
Takiel(aż) — oporząd statku, zwł, olinowanie.
Topżagiel — żagiel górny.
Wanty — p. karnaty.
Wachta, waruga — dyżur, straż (nocna) na okręcie.
Wełna — bałwan, wał, fala.
Węzeł — mila morska.
Wrak — kadłub uszkodzonego okrętu.
Wśledni — rufny, tylny.
Wyglądała — czatownik na marsie okrętu.
Wyzior — p. luka.
Zwara — p. kipiel.

Uwaga. Przeważną część zawartych tu wyrazów i objaśnień wziąłem z bogatego Polskiego Słownika Marynarskiego, opracowanego przez niestrudzonego badacza polskiej mowy żeglarskiej Bolesława Śląskiego (Poznań, 1926).








  1. Wyrazy, należące do słownictwa żeglarskiego, objaśniam na końcu książki. (Przyp. tłum.)
  2. Po angielsku: „Ratunku! ratunku!“
  3. przerabiany na kadzidło i maści wonne.
  4. Exocoetus evolans
  5. U Batjasów, narodu, zamieszkującego północne wybrzeże Sumatry, między królestwem Achin a morzem, podobno spotyka się ten sam obyczaj. Gdy ludzie starsi nie mogą już pracować, przywiązują się do drzewa, oczekując, aż krewni raczą ich zjeść. A przecie Batjasowie mają pewną, nawet dość starą cywilizację
  6. Birgus latro.
  7. Człowiek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Emilio Salgari i tłumacza: Józef Birkenmajer.