Na rozkaz kapitana dwaj majtkowie zeszli do szafarni i niebawem wrócili, niosąc dwie beczułki, z których każda mogła mieć sześćdziesiąt lub siedemdziesiąt litrów pojemności. Rozbitek, nie tracąc czasu, gdyż okręt, choć zakotwiony, podlegał na przodzie silnym wstrząsom, które groziły mu rozluźnieniem spojeń lub zerwaniem łańcuchów — kazał wypchać pakułami dwa worki z tęgiego płótna, namoczył je w kilku litrach oliwy i rzucił jeden na sztybor, a drugi na bakier okrętu.
I oto przed oczyma zdumionej załogi ukazało się zjawisko dziwne, niemal cudowne. Zaledwie te dwa worki, przez których otwory wysączała się zwolna oliwa, spoczęły na powierzchni wody, fale jak pod dotknięciem różdżki czarnoksięskiej wygładziły się nagle zupełnie.
Dokąd tylko dotarła rozprzestrzeniająca się szybko oliwa, woda słała się cicho i spokojnie, bez dąsów i podrygów, utrzymując okręt w pozycji niemal nieruchomej. Ale poza tym pasem widać było morze, szalejące z bezgraniczną zawziętością, jakgdyby chciało sobie powetować tę przymusową ciszę.
Wówczas rozbitek, podchodząc do zdumionego kapitana, odezwał się:
— Jeżeli kotwice wytrzymają, możemy bezpiecznie oczekiwać jutrzejszego świtu, a nawet pozostać tu, póki orkan się nie uspokoi; jeżeli łańcuchy się zerwą, tedy z nami i z moimi towarzyszami sprawa już skończona, bo oto tam ciągnie się wyspa ludożerców. Ufności!