Święty Franciszek

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teofil Lenartowicz
Tytuł Święty Franciszek
Pochodzenie Nowa lirenka. Część I
Data wyd. 1859
Druk Drukarnia Karola Kowalewskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ŚWIĘTY FRANCISZEK.

Povertade poverina
Ma del cielo citadina
Nulla cosa, che é terrena
Tu non puoi disiderare
B, Jacopone de Todi,

Co




Coraz to jaśniéj w obłoków sieci,

Łódź coraz w dalsze błękity leci,
A ludzkie gwary, złości, bezwstydy,
Dnie przewarczałe wrogiej ohydy,
Gniją gdzieś w bagnach...
Hej! ptactwa stada,
W imie Franciszka! ile was siada

Na gałęzistych dębach wybrzeży,
Niech się przyciszy, niech się uśmierzy,
Niech się nie waży swemi szczebioty,
Przerywać mojéj powieści złotéj
O świętym człeku, w którego szatę
Kryły się wasze ojce skrzydlate.
Pieśń moja będzie krótka, króciutka,
A nim do brzegu dopłynie łódka,
Nad którym wierzba zielona płacze
Już ją zapomną moi słuchacze.


∗                    ∗

Dawno już temu, czas pędzi skoro,
Jak to niebieskie widać jezioro
I nad jeziorem, śród dębów cieni
Klasztorek cichy z białych kamieni,
Święty Franciszek na eremicie
Od dziecka ciche prowadził życie.
Na smutne czasy Boża prawica
Zwykle płonącą świecę rozświéca,

I swojém światłem ciemność rozprasza;
Owo cudowno dziecina nasza,
Naga na poły i cery płowéj
Jako ów niegdyś Zacharjaszowy,
Od maleńkości modli się w kątku,
Dziwo, skąd taka mądrość dzieciątku.
Pod Opatrzności Bożéj opieką
Dnie na modlitwach Świętemu cieką,
Dnie, lata całe; z białego łyka
Dobre okrycie dla pustelnika,
W drzewnéj plecionce jak zwykła mata
Okrywa nagość przed wichrem świata;
Ach! i przed ludźmi, bo w jakąż knieje
Człowiek nie zajdzie, wiatr nie zawieje?
I ten i owy w pustynie śpieszy,
A Święty co dnia mówi do rzeszy:
— Porzućcie próżne języków sprzeczki,
A z pokorniejcie jako owieczki,
Boście owieczki Chrystusa paszy
Miejscy, rycerze, panowie naszy.
I od dnia do dnia do siebie wabi
Z zutych z żelaza, z drogich jedwabi,

Coraz to jakaś duszę zachwyci,
Jako paciorki do jednéj nici.
I tak postarzał na służbie Bożéj,
Jako Baptysta w swojéj rogoży;
I pewnie byłby nie wyszedł z kniei,
Gdyby w koniecznéj życia kolei
W miarę zasiewu plon się nie mnożył,
Więc chatę stawił, — klasztor założył. —
W miejscu dalekiém od świata waśni,
Gdzie ciału świeżéj, a duszy jaśniéj,
Kędy nie dojdzie ludzka obłuda;
Przez święte ręce dzieją się cuda.
Jedno a drugie powtarza rzesza,
Jak chore leczy, umarłe wskrzesza;
Jak czasem w chwili od pracy wolnéj,
Rodzaj się k’niemu zlatuje polny,
Ptaki poleśne w radości błogiéj,
Skaczą na jego habit, na nogi;
A otwierając skrzydła i dzioby,
Cześć mu na różne czynią sposoby.
Toż spoglądając na starość świętą,
Zda się że rajską bramę zamkniętą

Po długich wiekach anioł odmyka,
I że nie starca, nie pustelnika,
Lecz gdy się jasna otworzy brama,
Widać pod drzewem Ojca Adama,
I mnogość ptaków, różnego zwierza,
Które mu Stwórca świata powierza.


∗                    ∗

Szczęśliwy! o kim nikt się nie dowie,
Nikt o nim złego słowa nie powie
Ani przygany, ani pochwały,
Temu w spokoju przejdzie wiek cały.
Lecz o kim naród wiele rozgada,
Choćby najświętszy! biadaż mu biada!
Święty w pustynném schronieniu żyje,
Ale że łaski Bożéj nie kryje,
Rychło się o nim powieść rozszerzy;
I król to słyszy, słysząc nie wierzy,
A rad Świętego zobaczyć wielce,
Pośród zwierzyńca krzyknie na strzelce:

— Héj! wy łuczniki! sprowadźcież go tu,
Rychło waszego czekam powrotu.
— A tak łuczniki k’temu zwyczajni
Najlepsze konie zabiorą z stajni,
Psy też ze sobą wezmą myśliwskie
I wnet się w bory zapuszczą bliskie.
Lasyż to lasy, dzikie gęstwiny,
Najprzeróżniejszéj pełne zwierzyny;
Pomknęła sarna, pędzą za drugą,
I lecą borem długo, tak długo
Ażci nareszcie o słońca wschodzie
Ujrzą łaniątko przy cichéj wodzie.
Staw był szeroki, ocienion drzewy,
Po stronach rosły krzaczyste krzewy.
— Hop! hop! — nieboga spojrzy w tę stronę,
Widzi dwie paszcze zdala czerwone,
Przesadza kłody drzew co pogniły,
Skacze, ostatniéj dobywa siły;
A coraz głośniéj zgraja myśliwa
Na świeżych tropach gęściéj zagrywa.
Kiedy tak pędzi, ujrzy pod skałą
Za żywopłotem, kapliczkę małą,

I krzyż niewielki z dwóch okrąglaków
Z pomiędzy drobnych bieli się krzaków.
A pod tym krzyżem, na świeżéj łące
Staruszek modli się na koronce.
Zwykle o białéj zorzy porannéj,
Modlił się Święty do Maryi Panny;
I właśnie kończył ofiarowanie,
Gdy psów łajanie i rogów granie
I tentent koni zagrzmi pod bokiem,
Zagrzmi pod bokiem i jednym skokiem
Wpada łaniątko z bojaźni drżące,
I oczy zwraca nań błagające;

Zgina kolanka, do nóg mu pada,
I łepek wznosi, ledwo nie gada.
Tymczasem strzelce z psiarnią zziajaną,
Zdala świętego człeka przystaną;
Radzi o nowym obwieścić cudzie,
Patrzą się owi królewscy ludzie.
A zaś łaniątko, które ów głaszcze,
Spokojnie na psie spogląda paszcze,
Co wywiesiwszy po pas języki
Leżą na brzuchach jak rozbójniki.
O téj pogoni Święty już wiedział,
Bo mu na modłach Anioł powiedział:
Że przyjdą ludzie za tropem łani,
Tacy i tacy, i tak ubrani,
I w jakiéj myśli, w jakim zamiarze,
A nawet we śnie widział ich twarze;
Więc ich pozdrowi bardzo serdecznie,
I za opłotki prowadzi grzecznie.
Wchodzą, siadają owi posłowie,
Święty się pyta o króla zdrowie:
— O bardzo dobrze! także królowa,
I synek im się szczęśliwie chowa.

Pan to wspaniały, gdyby na chatki
Nie wkładał takie ciężkie podatki.
Gdyby..... toć z resztą i dobre książe;
Więc Święty sobie sypełek wiąże,
Nie przytakuje, nie podpowiada,
Nim się Anioła swego zabada.
Wreszcie westchnąwszy, twarz wypogodzi:
— Droga daleka, panowie młodzi,
Więc się posiłek przyda jak na to: —
I na szerokim głazie przed chatą
Kładzie po gruszce, po podpłomyku,
I miarkę wody i jabłeczniku.
A gdzie się ruszy, łaniątko za nim
Wielce go cieszy swojém bieganiem,
Na pracę idzie czy na spoczynek,
Jakby przy matce malutki synek. —
Kiedy przed jadłem, jako przystało,
Święty modlitwę odprawił małą,
I ręką Boże przeżegnał dary,
Aż tu się stała rzecz nie do wiary.
W śnieżnych odzieniach, w modrych przepaskach,
Z kądciś się wzięli młodzieńcy w blaskach;

Jeden w koszyku przyniósł dostatek
Jabłek pachnących i małgorzatek;
Drugi młodzieniec przyniósł im chleba
Przyniósł im chleba z samego nieba;
A trzeci miodu w suszu komórkach,
A czwarty, lecąc na srebrnych piórkach,
Gdzie który siedział dworski młodzieniec
Przed każdym złożył pleciony wieniec.
Niebieski bławat, nieśmiertelniki,
Polne ostróżki, dzikie gwoździki,
I zaśpiewali w nucie powolnéj:
— Jam lilja wodna i kwiatek polny! —
A dworscy widząc swemi oczyma,
Że takiéj służby i sam król nie ma,
Kiedy widokiem oczy napaśli,
I przeprosili że świętych naszli;
Z poselstwa swego złożą się trwożnie,
Bardzo uczciwie, bardzo pobożnie:
— Jako król widziéć Świętego żąda,
Jak niecierpliwie przyjścia wygląda.
A gdy skończyli poselstwo oba,
Więc się Świętemu bardzo spodoba,

I rzecze: — „Dobrze, co żąda sprawię
Niech tylko trzódkę pobłogosławię,
Boża to sprawa....

Poranne słońce
Poczęło wschodzić nad mgły stojące,
Kiedy mieszkańcy owi pustynni,
W pracy wytrwali, w sercu niewinni,
Istne chłopiątka, z téj, z owéj strony,
Na dzień ruszyli na smug zielony.
Ano tak Święty krzyż ręką kryśli,
Chwilkę się za nich pomodli w myśli;
A wziąwszy w rękę laskę wysoką,
Z gałką toczoną jak gdyby oko,
W którą nabity gwóźdź krzywy duży,
Do suchéj tykwy na wodę służy;
Bogu oddając trzodę ubogą,
Ruszył ku światu skalistą drogą.


∗                    ∗

Tymczasem króla ciekawość zdejma
Co się to znaczy że dworskich nie ma.
Siedzi za stołem, miód, wino pije,
Stalową ręką po stole bije,
Bije po stole aż srebro zlata,
We trzy warkocze brodę zaplata.
Na wieży strażnik przelękły srodze,
Stoi jak żóraw na jednéj nodze,
Stoi a patrzy, nie widać wcale;
Okręta płyną przez morskie fale,
Jako łabędzie płyną okręty,
Ale nie widać żeby szedł Święty.
Więc już na króla wystąpią poty,
O ziemię rzucił roztruhan złoty,
W oprawne okno pięścią uderzy,
Rękę podniesie i patrzy z wieży.


∗                    ∗

Na górnym zamku cóż się to dzieje?
Sto wyrabianych chorągwi wieje,

Idą posłowie z cudzego kraju,
I niosą dary podług zwyczaju.
Jednemu sokół o szarém piórze,
Siedzi na dłoni w srebrnym kapturze.
Drugi prowadzi konia w ubraniu,
We strusich piórach, w jedwabném tkaniu;
Trzeci tarcz niesie jak obraz złoty,
A świat nie widział takiéj roboty.

Stają, czekają aż król zawoła,
A król się chmurzy u końca stoła;
Ale posłowie czekać nie mogą,
Każda godzina kosztuje drogo.
Przyszli kłaniając papier oddają,
Papier oddają, swego czekają;
A w tym papierze stały te słowa:
„Królu mój bracie, niech Cię Bóg chowa.
„Otoć posyłam konia w ubraniu,
„We strusich piórach, we złotem tkaniu,
„A tarcz szeroką jak obraz złoty,
„A świat nie widział takiéj roboty.

„I ulubieńca mego sokoła,
„Co na głos leci gdy ptasznik woła;
„A proszęć, gdy się podoba Tobie,
„Pomóż mi bracie w mojéj chorobie.
„Wiem, jako w Twojéj żyje krainie,
„Człek, co cudami wielkiemi słynie,
„Który u Boga zrobić to może
„Że wstanę zdrowy i rzucę łoże.
„Owóż cię proszę do mnie go przyśléj
„A jako prędzéj już sam obmyśléj.“
I podpisano od dziecka gorzéj:
Ludwik Francuzki, król z łaski Bożéj.

Był to król także swojego chowu;

Więc do strażnika posłano znowu,
Czy od pustyni Święty nie kroczy?
Sto bitych srebrnych jeśli go z oczy. —
Jakoż tą razą z za drzew co kwitną,
Od gór odzianych we mgłę błękitną,
Z wyrazem co się opisać nie da,
W podartym płaszczu szła święta bieda.

A tak król szczęsny, ot idzie — rzecze,
I srebrną zbroję na się nawlecze,
I z swą królową konno i dworno,
Jedzie przed ową postać pokorną.
A w bramach ludu jak nabił wszędy
Gromada tylko czeka, którędy.....
Dzieci z kwiatami w białych sukienkach
Z wielkanocnemi palmami w rękach,
W powietrzu nuta brzmi nieustanna:
— Temu co z Bogiem idzie, hosanna! —

Bardzo królowi to nie do smaku
Lecz nie okazał żadnego znaku,
Owszem, ujrzawszy Świętego w bramie,
Jednego z giermków uderzy w ramie,
I odda konia, sam pójdzie pieszo:
A dobrzy ludzie bardzo się cieszą. —

— Kochany ludu, Bóg Święty z Tobą,
Cóż się tak moją cieszysz osobą?
Czym cię jak Józef obdarzył zbożem?
Czym cię jak Mojżesz prowadził morzem?

Czemu całujesz sukni méj rogi?
Ja tak ubogi, jak ty ubogi. —
Widzisz, ot bosy, na nogach żyły,
I ręce w pracy się narobiły,
Zżółkła mi skóra przyschła do kości,
A żyję z pracy i z Opatrzności,
I z łaski nieba, z prawdy i cudu,
Tak jako i ty, biedny mój ludu! —

Kiedy tak mówi, aż ci pachole
Czepiając rączki po starca pole,
Jąkliwym głosem woła od ziemi:
— Święty Franciszku, błogosław-że mi!
Zatem staruszek powstrzyma kroki,
I na ten błękit wejrzy wysoki,
Tak przeniebieski, że jeszcze nieco
A już anioły w niebie zaświecą;
Potem na stronę, na tę, na owę,
Rozdziela znaki na każdą głowę.
Dopieroż w zamku widziéć co było,
Jak się to wszystko od złota lśniło;

One to hełmy, one pancerze
Które rycerstwo na siebie bierze;
Pazie królewscy, wzdłuż, przez pokoje
Trzymali w dzbanach słodkie napoje,
A przy królowéj sto panien w rzędzie,
Sto panien w rzędzie, bogactwo wszędzie;
Lecz co najbardziéj do dziwu wzrusza,
To na jéj czole brylant jak grusza. —
...............
Ale się Święty nie dziwi wcale,
Co mu tam perły, co mu korale;
Koral na głębi wielkiego morza,
Bardzo to piękna roślina Boża,
Jeszcze piękniejsza róża o zmroku,
Jeszcze piękniejszy blask w żywém oku.
Ale i koral rozkruszy burza,
Zwiędnie w jesieni sadowa róża;
I ludzkie oko, mało, pomału,
Straci przedziwny urok zapału.
Nic tu trwałego na naszym świecie,
Szybko przemija lato po lecie,

Wciąż krótsza radość; żałości sporsze,
Dni coraz suchsze i coraz gorsze. —
Szczęsny, kto siwą oparłszy głowę,
Spokojną z życiem wiedzie rozmowę,
Rany oblicza na polach boju,
Zaznane szczęścia, owoce znoju;
Ni się o przyszłość dzieci kłopocze,
Patrząc na woły w polu robocze,
Na ciche sady, na nizkie chaty,
Bezpieczne widzi kraju powiaty,
Szacunek obcych, miłość u siebie:
Takiego życia dalszy ciąg w Niebie.
Śliczna osoba królowa sama,
Jak owa Ewa, żona Adama;
Ciągle się Panu swojemu mili:
To się po jabłko królowi schyli,
To mu z uśmiechem poda na zwrocie,
Czarę napoju wykutą w złocie;
A co się zniży, co się obróci
Tysiąc promieni brylant rozrzuci.
Patrząc się na to Franciszek cichy,
Myślą wędruje pomiędzy Mnichy.

Aż król zagada: — No cóż, mój stary!
Kiedyż podanéj odmawiasz czary,
Chciejże jak wieści krążą wśród ludu
W naszych tu oczach dokazać cudu. —


∗                    ∗

A Święty milczy, — głowa schylona
Między zawiędłe spada ramiona;
Ani się zgorszy poczciwa dusza,
Oczy przymyka, ustami rusza;
Na lada słowo mówić nie skory
Dogodnéj sobie ugląda pory.


∗                    ∗

Aż w ciągu uczty, gdy coraz nowe
Znoszą a znoszą statki stołowe,
A coraz inne półmiski srebrne;
— Oj! królu, rzecze, czy to potrzebne
Na jedną ucztę tyle krwi przelać?
Tyle skowronków w polu nastrzelać,
Które Bóg stworzył sobie na chwałę?
Za co mu wdzięczne to ptastwo małe

Na wstyd rozumnéj ludzkiéj istocie,
Podzwania pieśnią w ustawnym locie.
Albo ryb owych po co tak wiele?
Wesoła ryba otwiera szkrzele,
Wije się wdzięcznie w jasnym potoku,
W jasnym potoku jak w modrém oku;
Bóg ci ją stworzył na nasz pożytek,
Lecz nie na psucie, lecz nie na zbytek.
Proszę Cię tedy, Wielmożny Panie,
Byś mi ustąpił choć jedno danie.
A jako prędko król go obdarzy,
Wstaje z przesłodką ciszą na twarzy,
Potém krzyż zrobi wierzchem półmiska.
Aż tu z półmiska ryba się ciska,
Żywym ogonem po stole miota,
Więc się gołąbka daléj trzepota,
Kogutki stają na srebrnym blacie
I pieją, jakby pod strzechą w chacie.


∗                    ∗

Dopiero radość w koło się szerzy,
Król ucieszony w dłonie uderzy,

— Co chcesz, uczynię: — a Święty na to:
— Masz ty, wielmożny królu, za kratą
Ubogie więźnie okute w dyby,
Uwolnij ludzi, jako ja ryby.
— Zrób jeszcze jedno, a klnę się tobie,
Że jakom żywy, co zechcesz zrobię. —
Więc starzec sięgnie między puhary,
Kędy pieniędzy stało dwie miary,
A zaczerpnąwszy ważne dukaty,
Potrzęsie ręką na lite szaty.
Jako z kropidła woda wytryska,
Tak mu z pod palców krew się wyciska
Bujnemi deszczu leci strugami,
I zbroje plami, jedwabie plami. —

— Cud! cud! — i wszystko co tylko żyje,
Zgina kolana, w piersi się bije;
Dopiero Święty: — Słuchajcież, prawi,
Patrzący na was serce się krwawi,
Co wy robicie, trzodo bezbożna!
Krzywdzicie ludzi, a czy to można

Ostatni pieniądz wydzierać wdowie,
A czy to o tém Bóg się nie dowie?
Za lada sprawę w więzieniu głodzić,
I codzień w grzechu jak w sukni chodzić.

Więc się sumienie w królu obudzi,
Radby przepraszał zabitych ludzi,
Radby powrócił wydarte mienie;
Na twarz mu żywe wyjdą płomienie
I krew podchodzi pod same białka;
To znowu radby ukarał śmiałka,
Ale co spojrzy na brodę siwą,
Widzi Bóg, stoi niebiańskie dziwo.
Ta nędza króla milczéć przymusza
I po raz pierwszy stracha się dusza.
— Więźnie z ciemnego wywiodę lochu,
Lecz trudniéj z tymi co leżą w prochu.
Wreszcie, po długiéj ze sobą walce
Pochyli głowę, podniesie palce;
I rzecze: klnę się na cześć rycerza,
Że oddam biednym co do halerza;

Więźniom na zamku ucztę wyprawię,
Każdemu sukna dam po postawie,
I złoty łańcuch jeśli sławetny,
A zbroje srebrną jeśli szlachetny;
Na przebłaganie za wszystkie winy
Pociągnę boso do Palestyny. —
A Święty ręce wznosząc nad głową:
— Bogdajby prawdę miało twe słowo,
Bogdajbyś, królu, na przyszłość baczył,
A co wymówisz dotrzymać raczył.
Niech słowo króla nie zna przygany,
Jako brant szczery siedmkroć przelany.

Zatem nazajutrz już na okręty,
Z górnego zamku wychodził Święty
Z jednym braciszkiem, a tłum tak samo
Kupił się w mieście, kupił za bramą;
Jak na gwałt biegli starzy i młodzi,
I w głos płakali że już odchodzi.
Król był skruszony, łzawego lica,
Swojego przywiódł mu królewica,

I padł na ziemię z całą rodziną,
Żeby go starzec przeżegnał ino.
I błogosławił Święty jak trzeba
Naród i Króla słowami z Nieba,
Potem się w ręce oddawszy Boże
Ruszył do Francyi za wielkie morze. —




II.

Płyną żeglarze: cicha pogoda,
Nad samo niebo niebiestsza woda,
Na skraju morza ogromne skały
Pod noc się mgłami pookrywały;
Miesiąc też wyszedł i żywą smugą.
Pod okręt drogę wyświecał długą.
Święty się modlił.
Oj! czy wy wiecie
Co to wędrować po wielkim świecie?
Lepiej na małéj siedzieć zagrodzie,
Las mieć na wschodzie, las na zachodzie,
I wciąż na jedne patrzéć obrazy,
Na staw szeroki, na brzeżne głazy,
Gdzie ludzie wodę wiadrami biorą,
Bydło się poi i chusty piorą;

I gdzie za płotem wieśni koniarki,
W noc księżycową dmą we fujarki.
A jeszcze w burzę.

Na stronie wschodniéj
Choć się zdawało jak najpogodniéj,
Na samym krańcu niebieskiéj fali,
O jaką milę, i jeszcze daléj,
Zobaczył sternik siedząc przy sterze
Mały obłoczek jak wiotkie pierze,
Co się powoli wyniósł nad wały,
Jak kulka krągły, skupiony, biały.
Poczém wiatr morski zerwał się nagle,
Pękały liny, darły się żagle;
Pod chmurném niebem morze ze wnętrza,
W góry olbrzymie swe wody spiętrza,
A po gniewliwéj nieba zieleni
Coraz to kilka zcieknie promieni
Na rozszalałe morza głębiny,
Jak przetopione kropelki cyny. —
Więc się wściekłemi porwą uściski
Morze z chmurami, przelotne błyski

Świecą bez przerwy, jak przestrzeń długa;
Ani tak prędko źrenica mruga
Jak błysk po błysku niebo zapala,
Istnym się wrzątkiem przewraca fala.
Toż kiedy serca ogarnie trwoga:
— Ratuj nas Święty! — krzyknie załoga.
A Święty rzecze na głos do burzy:
— Przez miłość, burzo! nie szaléj dłużéj!
I wraz się fale morskie uciszą,
Jeszcze się tylko nieco kołyszą;
I widać niebo zdarte na szmaty,
Lecz już łagodniéj, pełne oświaty
Jak oko matki, kiedy po gniewie
Nad dzieckiem śmiać się czy płakać nie wie.
Po widnokręgu smudze słonecznéj,
Płynie gdzieś łódką rybak bezpieczny.
Owo i Francya, cel długiéj drogi!
Toż do wędrówki nawykłe nogi
Starzec pośpiesznie idący stawia,
Kijem się wspiera, modły odmawia.
Przechodzi liczne wioski i grody;
Naród poczciwy, wdzięcznéj urody,

Ale tak smutny jak żaden w świecie;
Kogo napotka, starca czy dziecię,
Lico wybladłe, oczy zapadłe,
Co śmielsze tylko na ucho szepnie
Rzeczy, od których krew w żyłach krzepnie.
Owdzie pień krwawy opłynion świeżo;
Indziéj rozgłośne jęki pod wieżą;
Po drogach więzień w żelaza brzęka,
Ciężka ludowi monarsza ręka.....
Nie raz na widok ludzkiéj żałości,
Żalem się wszystkie zatrzęsą kości.
Nad szubienicą kruk polny kracze,
Święty przystanie, spłacze się, spłacze
I ciągnie daléj — wreszcie, z za góry
Zobaczy wieże wybiegłe w chmury,
Kędy w posępną niebiosów głębię
Wzlatają orły, szare jastrzębie. —
— Ej! to tu będzie — jakoż niedługo
Zejdzie się w lesie z królewskim sługą.
Stary sokolnik z piórem u czoła,
Na krągłém berle trzymał sokoła,

Patrząc na ptaka co w leśnéj głuszy
Podlatał w górę jak na strzał z kuszy.
— Wracaj do zamku, wracaj niebawem,
Król ci zapewnie będzie łaskawym
Gdy mu opowiesz moje przybycie,
I już ptaszkowi podaruj życie.

Przez czarne bramy, ciemne przedsienie,
Kędy łby wilcze, rogi jelenie,
Dzikie zwierzęta przerozmaite,
Jastrzęby szare na drzwiach rozbite,
Przypominały myśliwską knieje;
Przez izby z których chłód ciągły wieje,
Gdzie okna, w ołów całe oprawne,
Pomalowali malarze sławne,
Tak, że przez złote Świętych figury,
Słońce świeciło jakby przez chmury,
I na podłogi, na rzeźbne słupy
Poroznaszało złote biskupy,
Twarze dziewicze i patryarsze
W kwiecianych szatach, młodsze to starsze.

Święty Franciszek, wezwawszy Boga
Do królewskiego zbliżał się proga;
Wreszcie w wysokiéj z modrzewia sali,
Otoczon pany w srebrze, we stali,
Król wynędzniały, z bojaźni drżący,
Zwrócił na starca wzrok błagający.
Gdy stanął przed nim pobielon wiekiem,
Nie jak przed królem, lecz przed człowiekiem
Który ostatnią czuję godzinę,
I wielką bojaźń za wielką winę;
Spojrzał błagalnie na sługę Pana,
Poczem mu jęły giąć się kolana,
Aż podtrzymany lekko pod pachy
Przez męży jasnych od srebrnéj blachy,
— Zdrowia! zawoła, powróć mi zdrowie!
Ale Franciszek Święty odpowie:
— Iżalim Bogiem? o Miłościwy!
Weź życie Boże a będziesz żywy.
Biedny zakonnik, cóż Ci dać mogę?
Miłość serdeczną, ludzką przestrogę,
Jeźli żyć poczniesz prawie a godnie
Bóg ci przebaczy rozliczne zbrodnie.

Wstań, możny królu, tak wielka chwała
Samemu tylko Bogu przystała.
Na takie szczere, serdeczne słowo,
Król się uśmiechnął, potrząsnął głową.
Królewskie ucho prawda obraża,
Dobrych nie słucha, złych nie poważa;
Stał długo, patrzał, w mieszczańskiéj szubie.
— Poczekaj mnichu, już ja cię zgubię,
Jeśli mi tylko próba się uda,
Porobię z tobą prawdziwe cuda. —

Więc naprzód salę wskaże mu złotą,
Po któréj ścianach rzeźby się plotą.
Esy, floresy przerozmaite,
W dębowém drzewie dłutem wybite.
Tam liszka w gęstą przysiadła skrytkę,
Tu z krzewia widać wiewiórczą kitkę,
Indziéj paw’ złoty na drzewko włazi,
A wszystko lśni się aż oczy razi.
Takiemiż cudy pokryte sprzęty,
Aż się z podziwu przeżegnał Święty.

A kiedy przytem służba przydana
W zbroje zakuta, w pióra ubrana,
Jacyś paziowie z bronią przy pasie,
Z pióry strusiemi, w drogim atłasie,
Drabów a strzelców przed nim się zbierze;
Święty szatańskie poznał więcierze.
Spojrzał, odmówił rzecz przeciw czarom,
I owym ludziom, jak zwodnym marom,
Taką odpowiedź odnieść poleci:
— Bogactwo świata krótko się świeci,
I dłużéj biedy niźli wystawy;
Niechże z piór złotych szczycą się pawy
Świetne rozwodząc pióra po kwiatach,
Cnota nie w szatach ani w komnatach.
Mam ci ja wszystko co mi potrzeba:
Sakwę na suche okrawki chleba,
Krupkę drewnianą z lipy wybraną,
Na całe życie jedno okrycie;
Na kroplę wody tykwę pękatą,
Lada gdzie prześpię zima czy lato.
Czasem jak drzewo szron mnie opruszy,
Nic to nie szkodzi zbawieniu duszy.

Po łzach za grzechy, słowach podzięki,
Kamień pod głowę, o! jakże miękki!
Po co mi złota, gdy cichą nocą
Miesiąc a gwiazdy piękniéj się złocą.
Po co te z drzewa robione dziwy,
Kiedy piękniejszy skowronek żywy;
Jeleń mosiężny ucieszy oczy,
Jeśli piękniejszy niechże wyskoczy.
Boże łaskawy!

I daléj prawi:
Owo rycerze gdyście łaskawi,
Tedy mi chatę uproście oną,
Która pod olchą stoi zieloną,
Opustoszałą chatę strażnika;
Nikt jéj nie strzeże, nikt nie zamyka,
A dobra, cicha, w leśnéj ustroni,
Człowiek się prześpi i zwierz się schroni
Od wielkiéj biedy. —

Po odpowiedzi
Król w złotém krześle w zamysłach siedzi,

Czapkę nasunął, wyciągnął nogi:
— Wbiłże mi sęka ten dziad ubogi.
I wciąż do siebie powtarza z cicha:
— Rzeczono w Piśmie, pierwszy grzech pycha,
Drugi łakomstwo. —

A miał zdobyczną,
Najświętszą Pannę srebrną, prześliczną,
Jasną jak z nieba, z przecudną twarzą,
A stała w skarbcu pod wielką strażą.
Więc układając sposoby w głowie:
— Już go też na to rzecze ułowię.
Wszak pożądańszéj przynęty nie ma
W oczach niewiasty, w oczach pielgrzyma,
Jak pozłociste świętych osoby;
Zobaczym jeśli wyjdzie z téj próby.
I wnet świsnąwszy w piszczałkę srebrną
Na nieodstępną gawiedź służebną,
Posąg im z onéj wyda skarbnicy
Matki Przeczystéj, Boga-Rodzicy,
I do pustelni leśnéj wyprawi,
Posłuszna służba wiernie się stawi;

Na noszach cenną krytych makatą
Owo i posąg świeci przed chatą,
A jeden w hełmie z ptakiem na czole
Głośno otrąbią królewską wolę.
Ale Franciszek, znając zamiary
Do czego mierzy monarcha stary,
Snycerską pracę wielce pochwali,
I prosi ludzi żeby oddali;
Że ma obrazek bez szkła, bez ramy,
Przytwierdzon w górze dwiema ćwieczkami,
Który przed laty w ubiegłych czasach,
Raz na odpuście kupił na tassach.
Prosty obrazek Maryi z koroną,
Pomalowany żółto, czerwono,
I z rzędem liter który wyraża:
Że wysłuchana prośba nędzarza.
Na cóż mu więcéj?..

Z pod brwi obfitéj,
Słaby wzrok starca jak mchem pokryty;
Radziéj lubuje w drzew gęstych cieni,
Rozgałęzionych dębów zieleni,

Jak w blasku słońca, którego strzały
Szerokie wody pooświecały.
Czasem po całych dniach nie otworzy
Powiek zawartych, na ten świat Boży. —

Po takich słowach, po odpowiedzi,
Król w wielkiém krześle w zamysłach siedzi.
— Pieniądz ma dziwną nad ludźmi siłę,
Złoto.... a złoto komuż nie miłe?....
Więc jeszcze pieniądz niech swoje czyni.
To pomyślawszy pójdzie do skrzyni
Od któréj klucze naszał przy boku;
Klucze od skarbu, sztylet na pasku,
Łańcuch, na którym święty w obrazku
Ledwie dojrzany z perłowych ramek,
I psałterz spięty na srebrny zamek;
Poszedł, drżącemi dłońmi otwiéra,
Brzęka, to słucha, to znów nabiéra.
Nabrał, zawiązał, wieko zatrzasnął,
Wyjrzał za okno — zamek już zasnął,
Tylko wartowni przechodzą ganki,
I zbroje świecą pomiędzy blanki.

Spieszy król stary do drzwi Franciszka,
A ptak spłoszony, odpadła szyszka,
Włosy mu wznosi twardémi druty;
Dobywa często sztylet okuty,
Na strony baczne posyła wzroki,
I daléj idzie prędszémi kroki.
Niebo spokojne na podorywce,
Oj! biedni, biedni świata szczęśliwce,
Co wam do Nieba?

I daléj kroczy:
Owóż i chata, przeciéra oczy,
Bo mu się zdało, że po nad mnichem
Stał cień perłowy z złotym kielichem
I gwiazdą w górze. —

Ej! to się zdało!
Znać miesiąc głowę posrebrzył białą
Dziwnego starca, który w téj dobie
Srogą pokutę zadawał sobie.

Ściągając pasek aż między żebra,
A bijąc głową jak bryłą srebra
O kamień chłodny.

Za cudze winy
Ciało padało od dyscypliny,
Aż strach przejmował, a słowa przytem
Zdały się z żywym spierać błękitem
O czyjąś duszę,

— Ojcze litości!
Nie racz spoglądać na nasze złości,
Ani na grzeszne nasze rodzice. —
A krew bluzgała na włosiennice.

Wąż pokuszenia wszędy się wślizga,
Piekielnym jadem na dusze bryzga,
Nad królów trony, z pod baldachimu
Zieje kłębami czarnego dymu.
Obniża ślizgą, zdradliwą paszczę,
Suwa się po nich, wrzekomo głaszcze,

A schlebia próżnéj dumie człowieka,
Że aż się Pana swego wyrzeka.
O Królu świata! na jasném niebie,
Co tak w wielkości ukryłeś siebie,
A kiedyś zstąpił zmyć nasze grzechy,
To w najuboższéj ukryciu strzechy,
Żeby nad wszystko podnieść pokorne;
Spojrzyj, o Panie! na rady zborne,
Na pany świeckie, duchowne pany,
Na wszystkie wężem związane stany,
A niech Twój anioł wzrok im przemyje;
I znów upada, i znów się bije. —
Więc gdy król w progi wstępował mnicha,
Uczuł, że dłoń go jakaś odpycha
Chociaż nie było żywéj istoty;
Tylko po ścianie snuł się cień złoty
Z miejsca na miejsce.

Tak raz i drugi,
Aż Święty pacierz zakończył długi,
Powstał, i wodą z prostego dzbana
Co w kącie chaty stała źródlana,

Spieczone usta nieco opłukał,
Kaptur narzucił — wtém król zapukał,
I za próg chaty ciała połową,
Nieśmiałą nogą, ciekawą głową
Wsunął się lekko, pochylił czoła,
Ubogą chatę przejrzał do koła
Ażali z obcych nie ma nikogo.
Jedyne zielsko między podłogą
Wyrosło sobie nie przeszkodzone,
Porozwijało pręty zielone,
I daléj wije — więc grzyby ścienne,
A zresztą wszystko umarłe, senne.
Święty pod oknem odzian kapturem,
Zdał się nie człekiem, ale marmurem.
Wtém król zagada. — Witamy radzi,
Kogóż tak późno Bóg nam prowadzi?
— He, to my grzeszni, lecz w dobréj sprawie
Chciejcie nas tylko słuchać łaskawie.
Oto świadomi jakoście dbały
O rozszerzenie Chrystusa chwały,
Równie gorliwi o świętą wiarę,
Przynosim z sobą małą ofiarę. —

I wydobędzie z pod krótkiéj szuby,
Worek z pieniędzmi, ładowny, gruby.
— Zachowaj skrycie skąd się to wzięło,
Boć to na kościół, na Boskie dzieło,
A lepiéj z tego nierobić pychy;
Proś tylko Boga za nasze grzechy.
A za nic ważąc ziemskie bogactwo,
Dorzucęć jeszcze jakie opactwo.
Ale Franciszek rzecze z pokorą:
— Oddaj ubogim niech swe odbiorą.

Ma swoich Stwórca kościołów dosyć,
By z cudzéj krzywdy domy Mu wznosić.
Za krzywdy ludzkie, królu a panie!
Choćby jak nie wiem kościół nie stanie;
Krew bo niewinna o pomstę woła,
Ani jéj zgłuszą dzwony kościoła,
Ani złagodzą wdzięczne organy:
Jęk pójdzie mimo niepowstrzymany,
Choćby moc waszych mężów chwalebnych
Dzień i noc grała na trąbach srebrnych.....
Przeto raz jeszcze z czartem pospołu
Kusił go rybą ze swego stołu,
Aż zwyciężony wreszcie prostotą,
Raz pierwszy w życiu zszedłszy się z cnotą,
Zmiękł i zpokorniał przed biednym mnichem;
Ów król potężny tak stał się cichym,
Że nic nie począł bez jego rady,
Łowy zacichły, znikły biesiady;
I dwór królewski jako był dworem,
Na raz się głuchym zrobił klasztorem.
Król się zamyślał przez całe doby,
Nie chciał widywać żadnéj osoby;

Przed obrazami świętémi stawał,
Jakby litości wzywać się zdawał.
To udręczony duszy widziadłem,
Słuchał coś, słuchał z licem wybladłém;
A ile razy krzyk małych dzieci
Bywało, uszu króla doleci,
Zrywa się z miejsca, bez związku gada
I w najtajniejszym kącie przysiada.
Tak było długo że król się smucił,
Aż raz naprawdę we łzach się rzucił
I zaręczoną zaczął pokutę;
Odprawił swoje rycerze sute,
Odprawił druha, starego kata
Co tyle ludzi zgładził ze świata;
Wreszcie na biednéj mnicha pościeli,
Skonał przykładnie w ubogiéj celi. —

Po śmierci jego w niedługim czasie,
Raz po zamkowym chodząc tarasie,
Dzieci królewskie, rycerze, damy,
W cieniach ogrodu między dębami,

Na letnim zmierzchu, ujrzą klęczącą
Postać staruszka od światła lśniącą.
Przeto się cały orszak zatrzyma
Czyli jakiego złudzenia nie ma,
Lecz najwyraźniéj z starca habitu
Wychodzą blaski jak gdyby świtu.
Ręce wzniesione, głowa i broda
Jak kiedy się kto na wolę poda;
Cały w pacierzu, cały na niebie,
Jakby za życia wyszedł ze siebie. —
A kiedy na raz orszak spostrzegnie
Że Święty klęczy a w górę biegnie,
I wciąż na drzewa spokojne liście
Blaski od niego biją srebrzyście;
Pochylą głowy, zegną kolana,
I poczczą sługę Wielkiego Pana.
Klęczą, i słyszą jakby rozmowę:
— Miłość i łaska na twoją głowę!
I znowu słyszą: — Nie dla mnie, Panie,
Nawróconemu niechaj się stanie.
Każdemu który do Ciebie wróci
Niech anioł z duszy ciemności zrzuci,

I serce wiary odświeży zdrojem,
Jako jelenia chłodnym napojem,
U stoku życia. —

Więc pełni cześci,
Po całym kraju roznieśli wieści,
I była wielka radość śród ludu
I dziękowanie za łaskę cudu,
I za Świętego, co rychło potem
Z swym się doczesnym rozstał żywotem,
I przy którego śmiertelnéj głowie
Zeszli się Pańscy Apostołowie;
Jan Chrzciciel z krzyżem związanym wstęgą,
Paweł Apostoł z mieczem i księgą,
Marek i Łukasz Ewangeliści,
Krysztofor z drzewem wiszących liści.
W Chrystusa latach każdy był Święty
Mimo powagi brody zwiniętéj,
Oczów wmyślonych w wieczność bezbrzeżną
I białość włosów przedziwnie śnieżną.
Nad niemi w górze, powyżéj łoża,
Stał Jezus Chrystus i Matka Boża,

Jakby czekając, rychło już z łona
Wybiegnie dusza błogosławiona,
Rozpowinięta z swego powicia,
Równie dziecinna jak i za życia.


∗                    ∗

I tak to wszystko sztukmistrz chrześciański
Ku dobru ludzi i chwale Pańskiéj,
Nie czyniąc z pracy zaszczytu sobie,
Wykuł foremnie na jego grobie;
Dodawszy wedle zwyczaju sztuki,
Czego nie było, słupki i łuki,
Jak sznurki złote w dwójkę skręcane,
Co miał wyrobić zwyczajną ścianę.
Czego mu przecie za złe nie biorą,
Bo grób wykonał z wielką pokorą,
A jeśli dodał jakiéj ozdoby,
Toć i nie wadzi kwiatek na groby.

A z pieśni mojéj nauka światu,
Że kto pomoże błędnemu bratu,
Zabłąkanemu w świata manowce;

Popędzi w niebo zgubioną owcę,
Z błogosławieństwem wybranych wiela,
Matki Przeczystéj i Zbawiciela,
Którzy mu wieniec światłości włożą.

Tak się pieśń kończy z pomocą Bożą. —





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teofil Lenartowicz.