Popiół/Część I/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Popiół | |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych | |
Data wyd. | 1906 | |
Druk | Ed. Nicz i S-ka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska | |
Tytuł orygin. | Cenere | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
BIBLIOTEKA
DZIEŁ WYBOROWYCH. № 461
GRAZIA DELEDDA.
POPIÓŁ
przekład z włoskiego
Wili Zyndram Kościałkowskiej.
CZĘŚĆ I.
Cena 25 kop.
—————————
W prenum. 19¼ k.
WARSZAWA
Redakcya i Admin.
14. Warecka 14.
1906
|
Grazia Deledda nabiera coraz większego rozgłosu, tak w ojczyźnie swej, jak w czułej zawsze na zalety literackie — Francyi. Ostatnia jej powieść „Cenere”, której przekład obecnie podajemy, zajmie zapewne w wszechświatowem piśmiennictwie miejsce pobliskie „Dawida Copperfield’a”. I tu, jak tam, znajdzie czytelnik subtelne wniknięcie w dusze dziecka i młodzieńca wśród galeryi oryginalnych typów i portretów. Różnica tkwi tylko w środowisku, szerokości geograficznej i w artystycznym rozmachu. Deledda nie posiada bowiem przedziwnej, kolosalnej, wszystko przeistaczającej fantazyi Dickens'a . Nie ma jego barwności rozrzutnej, ani siły plastycznej, w zmorę nieraz przechodzącej ewokacyi. Jako większa realistka, tworzy ona na gruncie ścisłej obserwacyi a w przedmiot wnika z miłością wielką i z prostotą, co odbija się nawet w przedziwnej przezroczystości jej stylu. Liryzm jej nie dorównywa wzniosłemu patosowi dickensowskiego liryzmu, lecz tchnienie szczerej, głębokiej poezyi, odczucie przyrody samej w sobie i w związku z ludźmi, opromienia jej dzieło.
Noc wigilii Św. Jana zapadła. Z domku bielącego się przy drodze, z Nuoro do Mamojado, wyszła Ola, kierując kroki w pole. Było to wysokie i piękne, piętnastoletnie dziewczę, o oczach figlarnych, modrych, nieco skośnych, o ustach zmysłowych, których dolna wydęta i rozdwojona warga, podobna była do dwóch dojrzałych wiśni. Na głowie miała czerwony, pod brodą zawiązany kapturek, z pod którego wyglądały dwa pasma czarnych, błyszczących, za uszy zakręconych włosów, a spódniczka czerwona i wdzięczny gorsecik z brokateli, dopełniając jej stroju, użyczał wschodniego jakiegoś wdzięku. W palcach, pokrytych metalowemi, świecącemi obrączkami, niosła tasiemki i wstążeczki czerwone, któremi zamierzała zaznaczać św. Jańskie zioła, to jest krzaczki dziewanny, tymianku i złotocienia, by o świcie narwać ziółek na leki i amulety.
Zresztą nie groziło jej, by ją ktokolwiek podpatrzył znaczącą cudotwórcze zioła. Do koła zamieszkanej przez nią z ojcem i dwoma małemi braciszkami chatki, było pusto i bezludnie. Jeden jedyny dom widniał tylko z dala, wyłaniając się z zielonych łanów zboża, jak skała z zielonych wód zalewu. Na polu dogorywała wiosna, wiejska, dzika. Złocienie roniły liście, rozsypywały się paciorki jałowca, więdły i opadały róże polne, trawy żółkły, a w powietrzu rozchodził się świeży zapach sianożęć.
Na zachodzie kłębiły się obłoczki białawe i droga mleczna rozświecała zmierzchy wieczorne. Nad strumieniem, odbijającym gwiazdy i ciemne tło nieba, Ola spostrzegła braciszków swych, polujących na świerszcze polne.
— Do domu! Natychmiast! — zawołała młodym, dziecinnym niemal jeszcze głosem.
— Ani się nam śni! — odparł przekornie młody chłopak.
— Dobrze — odparła — nie zobaczycie roztwierąjącego się dzisiejszej nocy nieba, bo wiadomo, że tylko grzeczne i posłuszne dzieci widzą w wigilię Świętego Jana otwierające się niebo, a w niem Boga Ojca i aniołów świętych i... Ducha Świętego... Wam, nieposłusznym, pokaże się rogaty, we własnej osobie. Zobaczycie! pokaże się, jeśli nie wrócicie natychmiast do domu.
— Wracajmy! — zaproponował starszym przekonany wymową siostry. Młodszy opierał się chwilkę. Świerszcze uśmiechały mu się snąć więcej od raju... Ostatecznie dał się uprowadzić starszemu bratu.
Ola szła po za strumień, ścieżką, w krzaki i zarośla; tu i owdzie przystawała, przewiązywała wstążką upatrzone ziele, a gdy się podnosiła bystrem spojrzeniem obrzucała okolicę.
Serce jej kołatało lękiem, nadzieją, radością. Noc wonna, świeża, pełną była szmerów miłosnych... i Ola kochała... wszak miała już lat piętnaście i pod pretekstem znaczenia świętojańskiego ziela dążyła na schadzkę z kochankiem.
Przed pół rokiem, w długi wieczór zimowy, do chaty wstąpił był wieśniak prosząc o ogień. Był parobkiem u jednego z bogatych mieszkańców Nuoro i właśnie obsiewał grunta do koła domu, widocznego z okien chaty. Był to chłop młody, rosły, o długich, czarnych jak smoła a lśniących od pomady włosach, o oczach czarnych a tak ognistych, że aż paliły. Ola patrzała w nie śmiało, nieprzywykła bowiem spuszczać powiek.
Ojciec Oli, młody był jeszcze, lecz już szpakowaty, znękany życiem i pracą, złamany nędzą. Przyjął sąsiada uprzejmie, użyczył mu żądanych żużli, rozpytał o „gospodarza“, którego grunta wieśniak obrabiał, zaprosił, by wstępował, przechodząc.
Chłop korzystał z zaproszenia i od onego wieczoru „wstępował“ często, coraz częściej. Gdy deszcz lał na dworze, rozpowiadał bajki zasłuchanym, do komina tulącym się malcom; w dnie pogodne wskazywał Oli miejsca, gdzie najobficiej rosły grzyby, najwięcej było dzikiej, jadalnej zieleniny.
Pewnego dnia zawiódł ją na wzgórze, gdzie, pomiędzy krzakami różowych kampanuli, sterczały kamienie i opowiadał, że pod rozwalonemi grobowcami bywają ukryte skarby.
— Tyle jest tego tu i owdzie — mówił zupełnie seryo, do zbierającej dzikie finochi (kopr) dziewczyny — mógłbym natrafić kiedy, a wówczas...
— A wówczas? — pytała nieco drwiąco Ola, wznosząc nań oczy zielonkawe, zapewne od odbijającej się w nich pól zieleni.
— Wówczas — ciągnął z tropu nie zbity — wyjadę daleko i, jeśli zechcesz, wezmę cię z sobą. Wyjadę na ląd stały. Znam się z tem. Dopiero niedawno skończyłem służbę wojskową. Byłem w Rzymie, w Kalabryi byłem i w wielu jeszcze innych miejscach. Cudnie tam! Gdybyś wiedziała jak cudnie.
Ola śmiała się niedowierzająco, lecz wesoło. Za kamieniami ukryci jej braciszkowie walili wróble w krzakach. Zresztą, jak okiem sięgnąć, nie widać, nie słychać nikogo.
Parobek w pół objął dziewczynę, podniósł, przymknął oczy, pocałował. Odtąd kochali się gorąco, z uczuć swych zwierzając się krzakom dzikim i milczącym, na samotnych wzgórzach, kamieniom.
Wzrosła w samotności i ubóstwie Ola, pokochała go za to wszystko, co jej przedstawiał pożądań godnego: za kraje cudne, które zwiedzał i o których cuda opowiadał, za miasto, z którego pochodził, za bogactwa „gospodarza.“, któremu służył, za fantastyczne jego rojenia, za ślepą wiarę w lepszą przyszłość. On, kochał ją, bo młodą była, piękną, namiętną, oboje zaś: nierozwinięci, pierwotni, gwałtowni, egoiści, kochali się z nadmiaru sił żywotnych, z bujności, instynktownie szukając tego, co im życie uprzyjemnić mogło.
Zresztą matka Oli — wedle opowiadań córki — dziwaczną była i namiętną.
— Z dobrego była domu — mawiała Ola — krewnych miała pomiędzy szlachtą. Chcieli ją wydać za starego bogacza. Dziad mój, ojciec mojej matki był poetą. Na jeden wieczór układał po trzy, cztery piosenki tak łatdne, że je powtarzali wędrowni śpiewacy, słuchaczy wprawiając w zachwyt. — O! tak! dziad mój, był wielkim poetą! pamiętam jeszcze niektóre jego wiersze. Nauczyłam się ich od matki mojej, posłuchaj.
Recytowała strof parę w dyalekcie miejscowym i ciągnęła:
— Brat mojej matki, wuj Merzioro Desogos, był artystą: malował po kościołach i rzeźbił pulpity. Zastrzelił sic. Wołał się zabić, niż spłacić zasądzoną sumę. Tak jest! Krewni mojej matki szlachcice i uczeni; lecz matka nie chciała wyjść za starego bogacza; spotkała mego ojca; młody był, piękny jak malowanie; zakochała się, uciekła z nim. Matka, pamiętam, mawiała często: „Ojciec mnie, wydziedziczył, lecz mniejsza z tem! Niech tam inni cieszą się bogactwy, ja mam mego Michała!“
Pewnego dnia ojciec Oli udał się do Nuoro, po zakup krup i mąki.
— Strzeż się Ola, — mówił, wróciwszy, do córki, wygrażając jej pięścią. — Niech mi tam ten twój gagatek nie obija progów. Oszust, naciągnął nas, bo się nie nazywa Luisico, lecz Anania, rodem jest z Orgosolo. Sępia to rasa! Korszuny, kmotry zbójów i kajdaniarzy. Strzeż się Ola! mówię ci: żonaty.
Dziewczyna rozpłakała się, łzy jej, wraz z przyniesionem przez ojca ziarnem, spadały do żaren, lecz zaledwie ojciec odszedł do swych zajęć wybiegła w pole, szukając kochanka.
— Wiem! wiem! — wołała zdala a oczy jej ciskały błyskawice gniewu — Nie Luisico się nazywasz, a Anania i żonaty jesteś!
Anania kończył zasiew z oranych gruntów. Dwie ptaszyny świergotały bujając się na pobliskim krzaku; kłębiące się białe obłoki podnosiły głęboki szafir nieba; wszystko tchnęło ciszą, spokojem pogodą.
— Ecco! — odrzekł spokojnie młody człowiek, nie wypuszczając z rąk worka z ziarnem, — i cóż ztąd? Żonę mam, prawda, ale starą. Narzucono mi ją gwałtem, zupełnie tak, jak gdy krewni chcieli wydać twą matkę za starego bogacza... Widzisz, i ja ubogi jestem, a ona bogata! Cóż ztąd? stara umrze prędko a myśmy z tobą oboje młodzi i ja ciebie tylko, Olo! kocham. Umrę jeśli mnie porzucisz.
Dziewczyna rozczuliła się, uwierzyła mu na słowo.
— Cóż poczułem teraz, co poczniem? — biadała. — Ojciec obije mnie; zabronił cię widywać.
— Cierpliwości jagniątko moje miłe, cierpliwości! Żona moja stara, umrze prędko, a chociażby nie umarła umkniem na ląd stały, za morze, skoro skarb znajdę.
Ola oburzała się, płakała, pewności co do znalezienia skarbu nie miała ale... kochała dalej, jak kochała przedtem.
Skończyła się siej ba, Anania jednak wychodził często w pole, doglądać wschodzące żyto i wypleniać chwasty. W godzinach, przeznaczonych na spoczynek, zamiast sypiać, szedł na wzgórze, w zarośla, grzebał pomiędzy rozwalonemi grobowcami, pud pretekstem zbierania kamieni na obmurowanie zagrody, w rzeczy samej szukając ukrytych skarbów, w które niezachwianie wierzył.
— Tu, czy gdzieindziej są i znajdę je — mawiał Oli. — W Maras, oracz, ot taki sam, jak i ja, wykopał sztaby złote. Nie poznał się na nich, odstąpił kowalowi... Nie taki ja głupi! poznam się od razu.
— Na wzgórzach tych — ciągnął — przed laty, przed wieki, mieszkali olbrzymy, wielkoludy, w których wszystko, nawet ćwieki w podeszwach obuwia, złote były. Wszystko to teraz leży w ziemi, byle odszukać! W Rzymie, gdym był żołnierzem, widziałem, i nie w jednem miejscu, za szkłem, w szafach, w salach większych, jak pół tego zagona, złote monety, naczynia, przeróżności! znalezione, wykopane, tam, gdzie je niegdyś olbrzymy zakopali. 8am widziałem! Ha! alboż to i teraz, na drugiej półkuli niema wielkoludów tak bogatych, że nawet pługi i kory mają ze szczerego srebra.
Mówił to z przekonaniem, z oczyma, rozbłysłemi od ciągłych rojeń o złocie, o srebrze. Nic potrafiłby zapewne określić, co by zrobił ze znalezionym skarbem, marzył jeno o ucieczce z Olą na ląd stały i błoga przyszłość przedstawiała mu się w nieokreślonych bez barwy widmach.
Okolo Wielkiejnocy, Ola wybrała się sama do Nuoro i rozpytała o żonę Anania. Dowiedziała się, że jest kobietą podżyłą, lecz bynajmniej nie tak jeszcze bardzo starą, zdrową, rzeżką, wcale zresztą nie bogata.
— Ebbene — odpowiedział Anania, gdy mu zarzuciła kłamstwo. — Cóż z tego, teraz biedna, lecz gdym się z nią żenił bogatą była. Po ożenku służyłem w wojsku, chorowałem i ona chorowała, a nie wiesz Olo, ile to choroba zjada pieniędzy. Pożyczaliśmy temu, owemu, straciliśmy. Zresztą, powiem ci, pewien jestem, że baba, w nieobecności moej, sprzedawszy ziemię, pieniądze trzyma w schowaniu. Przysiądz bym gotów.
I to mówił szczerze, z przekonania, to też łacno przekonywał Olę. Wierzyła z potrzeby wierzenia weń, wciągnięta zresztą w jego rojeń fantastyczne koło. Trzebaż, że pierwszych dni czerwca, pracując w ogrodzie swego „gospodarza”, wykopał obrączkę metalową, miejscami błyszczącą. Przekonany był, że złotą była.
— Tu, tu właśnie być musi skarb ukryty — mówił pokazując Oli znalezioną obrączkę.
W polu wiosna zakrólowala bez podziału. Błękitne wody strumienia odbijały kiście bzów kwitnących. Trawy roniły woń balsamiczną, powietrze samo zdawało się upajającem.
Ola chodziła z oczami płonącemi. W zmroki jasne, przejrzyste, w południe oślepiające, gdy dalekich gór wierzchołki zlewają się z nieboskłonami, wzrokiem goniła swych, w pól nagich, niby z bronzu ulanych, śniadych, ogorzałych braciszków, rozigranych w słońcu, naśladujących świegot piskląt w gnieździć. Goniła wzrokiem i myślała o, dniu, w którym porzuci to wszystko, uchodząc z kochankiem.
Pokazał jej znalezioną obrączko, twierdząc, że jest złotą i ukrytych w tem miejscu skarbów zapowiedzią. Wierzyła, czekała ziszczenia się nadziei, a tym czasem chłonęła w siebie wszystkie wiosny upadające balsamy i... trucizny.
∗ ∗
∗ |
— Olo! — ozwał się głos Anania, z po za krzaku.
Drgnęła, zwróciła się, podła mu w ramiona. Usiedli razem na ciepłej trawie, na kwitnących czombrach, pod krzakiem oleandrów, roniących woń korzenną.
— Ledwom się wyrwał — mówił Anania, obejmując Olę. — Wyobraź sobie, gospodyni była w połogu, żona moja ją pielęgnuje i chciała zatrzymać mnie na noc w domu. Nie! — odrzekłem — nie zostanę za nic — gdyż muszę zbierać czomber i dziewannę, chybaś zapomniała, że dziś wigilia Św. Jana”, mówię, i odszedłem. Ecco! Jestem.
Zaczął szukać coś w zanadrzu, a Ola zrywając dziewannę pytała się, czemu właściwie służyć mogą świętojańskie ziółka?
— Jakto nie wiesz? — mówił — dziewanna, dziś naznaczona, zerwana jutro rano, posiada moc cudowną: służy na leki i w innych wielu razach. Dość naprzykład wysypać tem obwód winnicy lub owczarni, a żaden szkodnik nie wejdzie.
— Przecieżeś nie owczarz — zauważyła Ola.
— Teraz nie, lecz kto wie czem zostać mogę. Sani „gospodarz” może mi powierzyć swą winnicę. Zresztą, dość położyć trochę tego ziółka w stodole, a mrówki i myszy nie tkną ziarna. Jak będzie młócka, przyjdziesz do nas, prawda? Zbierze się nas wielu, będziemy śpiewali, zabawim się.
— Gdyby to ojciec puścił — westchnęło dziewczę.
— Eh! dziwak! żeby też choć widział na własne oczy moją żonę, przekonałby się, że stara jak grzyb. — Mówiąc to szukał ciągle w zanadrzu. — Gdzież się podział? Gdzie?
— Co, żona — spytała figlarnie Ola.
— Krzyżyk srebrny... aha! znalazłem. Szczero srebrny. I to znalazłem na...
— Znalazłeś — zawołała rozradowana Ola — gdzie? tam gdzie i pierścionek? Mów, mów prędzej. — Ola oglądała, macała podany sobie krzyżyk.
— Czy aby srebrny? Ależ tam pewnie są ukryte skarby!
Anania nie śmiał rozwiać złudzenia Oli, przyznając się, że krzyżyk znalazł na drodze.
— Tak — twierdził — muszą tam być ukryte skarby.
Olę zdjęły nowe wątpliwości.
— Czy aby skarb, leżący w ziemi „gospodarza”, nie należał do niego.
— Skarb zostaje własnością tego, co go znajdzie — twierdził Anania i dla lepszego przekonania Oli zaczął ją całować.
— Zobaczysz, znajdę skarb, lada dzień wykopię — mówił, drżąc cały. — Byłe prędzej, bo żyć bez ciebie nie mogę, różyczko luba! Kwiatku ty mój! Gdy patrzę na mą żonę cni mi się, zamieram! przy tobie, z tobą żyćbym chciał wiek cały!
Olę przebiegały długie dreszcze. Do koła panowała głęboka cisza. Gwiazdy perliły się na niebie, kwiaty omdlewały w ciepłem powietrzu, wzmagała się woń siana i ziół aromatycznych.
— Stara umrze, prędko umrze — mówił z przekonaniem Anania — Po co starzy żyją? Potrzebne to komu! Kto wie, może za rok, za pół, pobierzem się z tobą Olo!
— Dałby to Święty Jan! — wyrwało się Oli, lecz natychmiast dodała:
— Śmierci życzyć nie wolno nikomu.
— Zostań — błagał ją coraz natarczywiej chłop, pieszczotliwie jak, rozpieszczone dziecko — choć chwilkę jeszcze, nie odchodź, zostań. Zwaryuję bez ciebie.
Ale Ola, drżąca cała, powstała z trawy.
— Spotkamy się jutro rano — mówiła szybko, zmieszana. — Przed wschodem słońca rwać będę naznaczone dziś zioła... zobaczysz... zrobię ci z nich amulet przeciw pokusom...
Co mu tam pokusy. Klęczał przed dziewczyną, przytrzymując ją silną dłonią.
— Zostań! nie odchodź! Olo! Kwiatku mój, różyczko! życie ty moje, ukochanie! Patrz, całuję ziemię, po której stąpasz... zostań! Umrę, jeśli odejdziesz.
Nalegał, błagał, a głos jego był tak przejmujący, słodki, że do łez wzruszał Olę. Została.
∗ ∗
∗ |
Pod jesień Michał spostrzegł, że się coś złego z Olą święci. Ból i gniew zawrzały w piersiach słabego, znękanego, schorowanego człowieka. Przecierpiał wiele, oswoił się ze złą dolą, ale ba... Zbuntował się biedak, zawziął, córkę precz z domu wygnał.
Płakała, łamała ręce. Nic nie pomogło, ojciec pozostał niewzruszony. Czyż nie ostrzegał, czy nie mówił? Zawiodła go, a on jej ufał! Gdyby to było z nieżonatym, wybaczyłby może, ale tak, nigdy.
Ola schroniła się do pustego domu pośród pola, które Anania uprawiał. Braciszkowie przynosili jej chleb i resztki strawy, lecz ojciec dopatrzył i obił chłopców.
Przyciśnięta głodem i chłodem — jesień chłodna była, chmury pokryły niebo, wiatr wstrząsał obmokłe krzaki — zdecydowała się szukać wsparcia u kochanka i wybrała się do Nuoro. Przypadkiem, czy, że był uprzedzony, Anania spotkał ją w pół drogi, pocieszył, uspokoił, przykrył swym płaszczem i odprowadził w góry, do Fonni, do Mamojady.
— Uspokój się, nie bój — uspakajał ją — umieszczę cię u mojej krewnej, dobra kobieta i dobrze ci tam będzie. Bądź spokojną, nie opuszczę cię nigdy.
Zawiódł ją do wdowy, która miała przy sobie czteroletniego synka. Spostrzegłszy chłopca śniadego, ogorzałego, obdartego, z odstającemi uszami, i ogromnemi czarnemi oczami, Ola przypomniała sobie swych braciszków i rozpłakała się szczerze.
— Ach! Któż tam będzie miał o nich pieczę? Kto nakarmi, napoi? Biedne sierotki! Kto usłuży schorzałemu ojcu, chleba upiecze, bieliznę u pierze?
Płakała dzień cały, noc cala płakała. Potem suchemi już, lecz ponuremi oczami, zaczęła się rozglądać w nowej siedzibie.
Anania odszedł. Wdowa blada, chuda, podobna do widma, z żółtą nad czołem opaską, przędła, siedząc, przed dogasającym kominem. W izbie wszystko ubogie było, stare, szare, zakopcone. Z pułapu i po kątach zwisały płachty opylonych pajęczyn. Stoły i stołki poczerniałe były, poobłamywane. Chłopak o czarnych oczach i odstających uszach, cichy był, nie śmiał się, nie płakał, nie odzywał i całą jego zabawą, całem zajęciem było pieczenie kasztanów w dogasających na kominie żarach.
— Cierpliwości córko — mówiła wdowa, nie odrywając oczu i chudych palców od wrzeciona. — Różnie się na świecie dzieje. Ty nie pierwsza, nie ostatnia. Rodzimy się, by cierpieć! I ja młodą byłam, śmiałam się chętnie, a potem płakałam. Wszystko minęło.
Pokiwała głową. Oli serce się ściskało od nadmiaru otaczającego ją smutku. Mroki zwiększały się, zimno było i na dworze wiatr dął i huczał, jak zbałwanione morze. Przy dogasających węglach wdowa przędła, pogrążona w smutku i we wspomnieniach. Ola, przykucnąwszy na ziemi, w rogu komina, przypomniała sobie noc inną, wonną, czerwcową, w blaskach miesiąca, z perlistem i na niebie gwiazdami i perlistą na pachnących ziołach rosą.
Kasztany małego Zuanna pękały w gorących popiołach, wiatr, niby rozgniewany dach nadbiegającej nocy, kołatał we drzwi chaty. Dokoła chłód, ciemność, pustka.
— A ja — ciągnęła monotonnie, po długiej chwili milczenia wdowa — nie z byle jakiej byłam rodziny i nie za byle kogo wyszłam za mąż. Ojciec tego ot chłopca nazywał się też Zuanne. Wiedz córko, że synom, chcąc, by do ojców podobnemi byli, trzeba dawać na chrzcie świętym ojców imiona. Mąż mój zdolny był, zręczny i silny. O! silny, wysoki jak topola. Patrz! na ścianie w kącie płaszcz jego wisi. Długi, co?
Ola obejrzała się. Na szarem tle ściany dostrzegła fałdy długiego płaszcza, śród których pająki snuły sieci.
— Nie ruszę go z miejsca — mówiła wdowa — chociażbym zmarznąć miała, nie ruszę. Dla synów gdy dorosną, dla tego, co najpodobniejszy będzie do ojca, jak on zdolny, zręczny.
— Lecz kimże był — spytała zaciekawiona Ola?
— Kun był — ciągnęła z ożywieniem i dumą na trupio bladej twarzy, lecz głosu nie zmieniając i chudych palców od Kądzieli nie odrywając wdowa — był bandytą. Był nim przez lat dziesięć, tak przez całe lat dziesięć. Poszedł w parę miesięcy po ślubie. Ileż to razy chadzałam do niego w góry Gennuargentu! Polował na kozy dzikie, na orły, sępy, a za każdym razem, gdym go odwiedzała pieczono pół kozła, by mię ugościć. Sypialiśmy pod gołem niebem, na wiatrach, na dżdżu, na gór szczytach, pod tym oto płaszczem, lecz dłonie mego męża płonęły wówczas nawet, gdy śnieg padał. Innym razem wesołe zbierało się towarzystwo.
— Jakie — pytała coraz bardziej zaciekawiona i na chwilę o troskach swych zapominająca Ola, a chłopiec o wielkich, czarnych oczach, nastawiał ciekawie odstające uszy, podobny do wilczątka, wsłuchującego się w wycie oddalonej wilczycy.
— Jakie? Wiadomo jakie, bandytów. Byli to ludzie zdolni, zręczni, silni, odważni na śmierć, na życie. Ty głupia, myślisz może, że bandyci są ludźmi niegodziwymi? Mylisz się, córko. Są to ludzie zacni, potrzebujący zużytkować moc swą i zdolności. Tyle, tylko tyle. Mąż mój nieboszczyk mawiał, że niegdyś ludzie wojowali ciągle pomiędzy sobą, a gdy to ustało muszą napadać, grabić, rozbijać; nie ze złości, broń Boże! lecz dla zabicia czasu, z bujności...
— Piękna mi bujność! lepiej by o mur rozbijali własne głowy. — Zawołała Ola.
— Nie znasz się zgoła na tem. Co przeznaczenie przeznaczy, to się staje. Nie zmienisz, nie umkniesz i pod ziemię się nie skryjesz. Chcesz, opowiem ci jak i kiedy, nieboszczyk mój bandytą został.
— Opowiedzcie ciotko! — prosiła Ola, czując już dreszcze przyjemnej ciekawości i dziecinnego strachu.
Ciemność się wzmagała, wiatr dął coraz silniej, zdawało się, że wywróci, zdmuchnie małą chatę. Trupio-bladą twarz wdowy rozświecały od czasu do czasu tryskające z komina żywsze iskry. Oli zdawało się, że przeżywa jedną z tych strasznych baśni, jakie zeszłej zimy Anania opowiadał jej braciszkom. Czyż losy jej nie były straszną bajką?
Wdowa opowiadała:
— Pobraliśmy się byli przed kilku zaledwie miesiącami; byliśmy zamożni, żyta, kartofli, kasztanów było poddostatkiem. Mieliśmy wina, rodzenek, dom był, ogród, koń, pies. Mąż mój nie potrzebował pracować, więc się nudził i nie znosząc bezczynnego życia chciał zostać kupcem. Silny był, zdrów, zdolny, zręczny, a w bezczynności, mawiał, złe przychodzą myśli. Na handel nie mieliśmy jednak gotowego grosza. Wówczas jeden z przyjaciół mówi mu: „Znamię Atouzu — tak się zwał nieboszczyk mąż mój — przystań do bardana“, to jest do bandy, wybierającej się na wyprawę, — objaśniła, głosu nie zmieniając, wdowa.
— Banda liczną była, a wyprawę zamierzano w okolicę oddaloną, nieznaną; napaść na dom pewnego jegomościa, o którym wiedziano, że ma pieniądze i trzy skrzynie sreber. Wiedziano o tem od człowieka, co przybył ztamtąd umyślnie do Saspasii dla powiadomienia naszych bandytów i ofiarowywał się za przewodnika, bo droga daleką była, za góry, za rzeki. „Pôjdź z nami Zuanne“ — namawiano mego męża. Gdy mi się z tem zwierzył; „słuchaj — mówię mu — potrzebne bo ci bogactwa tego jegomościa?“ On na to odpowiada: „o bogactwa nie dbam, lecz są do przebycia góry, rzeki, tyle się ciekawych zobaczy rzeczy, pozna ludzi. Ciekaw jestem bandytów i ich życia; tu mi się nudzi w bezczynności. Pomyśl, byłoby gorzej gdybym uczęszczał do karczmy i rozpił się, jak to się nie jednemu przytrafia. Tam, nie bój się! nic mi się złego nie stanie. Tylu innych, młodych rusza rok rocznie, ot tak, po prostu, dla spędzenia czasu, zużytkowania sił i zdolności” — tak mówił nieboszczyk mąż mój.
Wdowa zamilkła na chwilę.
— Płakałam, zaklinałam go, by pozostał — ciągnęła, nie odrywając oczu i chudych palców od przędziwa. — Nie pomogło, poszedł, ludziom mówiąc, że się udaje do Gagliardi, w interesie.
— Poszedł — westchnęła — zostałam sama, a ciężarną już byłam. Banda składała się z sześćdziesięciu ludzi. Szli rozbici na małe partye, schodząc się w nocy na narady. Przewodnikiem był ów, tamtejszy, co ich o bogaczu powiadomił; wodzem sam słynny Corteddu. Słyszałaś o nim pewnie? Oczy miał, jak rozpalone żużle a pierś porosłą rudą szczeciną. Olbrzym! Goliat! jak lew silny, w przedsięwzięciach jak błyskawica szybki. W pierwszych dniach wyprawy deszcz lał, jak z cebra, przeciągały burze, piorun raził jednego z towarzyszy, strumienie górskie wezbrały, a w nocy same błyskawice wskazywały drogę. Przybywszy do lasu, pod Monte del Sette tratelli pod górą Siedmiu braci, Corteddu, zebrał starszych. „Żle mi się widzi — mówi — wątpię, by się nam udało, niebo się przeciw nam sprzysięgło, a przewodnik pachnie mi zdrajcą. Kto wie, czy nie zwabił nas w zasadzkę. Rozejdźmy się. Innym razem lepiej nam się uda.
— Wielu — ciągnęła wdowa — zgodziło się na wniosek wodza, ale Piłata Barras, z Ulani, ten, co miał nos srebrny, bo mu jego własny, w potyczce obciął pałasz żandarma, założył protest. „Bracia w Chrystusie — zawsze tak przemawiał! — zawołał — że deszcz pada niezaprzeczoną jest prawdą, lecz nie dowodzi to bynajmniej, by niebo nam nie sprzyjało. Owszem, zsyła raczej próbę dla zahartowania młodych, których wyprawa niniejsza jest początkiem karyery. Jeśli przewodnik zdradzi nas, zabijemy go i tyle. Naprzód bracia! Naprzód, źrebce wy moi nieustraszeni”. Corteddu wstrząsał swą grzywą, a ktoś z boku zauważył, że Piłata „węchu” nie ma. Wówczas ten wrzasnął: „Węszą psy, a nie ludzie. Nos mój ze srebra, lecz twój, głupcze, z trupiej kości. Cofając się zasłużym na miano tchórzów i jakiż przykład damy młodym, którzy poszli z nami? Niech odraz u rozwiną odwagę na kształt nowego, bojowego sztandaru, a wówczas dowiemy się ile są warci. Wracając bez wypróbowania sił i zdolności w domowe progi, rozpróżniaczą się na nic, straceni będą. Naprzód, naprzód bracia w Chrystusie i wy, źrebce moje miłe”.
— Wówczas — ciągnęła wdowa — wszyscy stanęli po stronie Piłata, ale Corteddu, doświadczeńszy. miał racyę. Przewodnik zdrajca, wiódł ich w zasadzkę. W domu bogacza czekali ich ukryci żandarmi. Wszczęła się bójka, jednego zabito, kilku raniono, wielu porwano i zanotowano. Zabitemu, by go niepoznano, towarzysze odcięli głowę i zabrali z sobą, by pogrzebać, jak przystało, w lesie. Mąż mój został poznany i zanotowany. Tak mu było przeznaczone... widzisz, nie było innej rady, jak zostać bandytą... Poroniłam.
Wdowa przestała prząść i chude ręce trzymała nad żarzącemi się żużlami. Ola drżała ze strachu, z zimna, z ciekawości. Jakże straszne, lecz jak ciekawe i piękne były te historye! Tak, prawda! dotąd myślała Ola, że bandyci są ludźmi złymi, teraz dowiadywała się, że ulegają przeznaczeniu, odważni są, prześladowani, wykolejeni. Nie byłaż ona sama wykolejoną losu ofiarą?
— Pora wieczerzać — odezwała się wdowa powstając z miejsca. Zapaliła świece w starym, czarnym, żelaznym lichtarzu i postawiła na stole kartofle. Codzień kartofle! Od dwóch dni Ola żywiła się samemi kartoflami i kasztanami.
— Anania krewnym jest waszym, ciotko? — spytała przerywając milczenie.
— Krewnym mego męża, ale dalekim, — odrzekła wdowa i dodała wzgardliwie:
— To też Anania wcale do nieboszczyka me podobny. Mąż mój powiesiłby się raczej na pierwszym lepszym dębie, niżby miał postąpić tak, jak Anania postąpił z tobą.
Ola rozpłakała się, cofając za komin, a że mały. Znamię znalazł się w pobliżu, przygarnęła do piersi senną jego główkę, ujęła w swe dłonie, śniadą, brudną rączkę dziecka i płakała długo cicho, rzewnie, myśląc o swych biednych, opuszczonych braciszkach. Nagłe przemówiła głośno:
— Są jak nieopierzone pisklęta, gdy zraniona przez strzelca matka do gniazda nie wróci. Kto ich nakarmi, kto matkę zastąpi? Pomyślcie ciotko! młodszy nie umie sam się jeszcze rozebrać, ani umyć!
— Kładzie się nie rozebrany — pocieszała ją wdowa. — Nie płacz! Na nic się to nie przyda! Cierpliwości! Pan nasz, Ojciec niebieski karmi ptaki powietrzne i lilje polne odsiewa.
— Jakże wiatr wieje, huczy — szlochała Ola, a po chwili uspakajając się nieco, spytała wdowy:
— Ciotko! czy wierzycie w umarłych?
— Ja! — odrzekła kobieta — gasząc niepotrzebną już świecę, ujmując wrzeciono i siadając przed kominem — nie wierzę ani w umarłych, ani w żywych.
Zuanne podniósł z kolan Oli czarną główkę.
— Ale ja wierzę — odezwał się cicho, cichutko i znów skrył twarzyczkę w fałdy jej sukni.
Tymczasem wdowa wróciła do przerwanej wieczerzą opowieści. — Poroniłam pierworodne nie dzieciątko. Miałam potem drugiego syna. Ma teraz lat 8 i jest owczarkiem w jednej owczarni. Potem ten mi się urodził — ciągnęła, ruchem głowy wskazując małego Zuanne. — Byliśmy już wówczas ubodzy, bo mąż mój złodziejem nie był, a życie kosztowało drogo, poszedł dostatek, mienie poszło, nie nie zostało oprócz tej oto chaty.
— Jak, kiedy umarł? — pytała niecierpliwie niemal Ola, gładząc włosy uśpionego, jak sądziła, na jej kolanach dziecka.
— Jakże miał umrzeć? Wiadomo, jak mu przystało, na wyprawie. Mąż mój ani dnia jednego nie odsiadywał w więzieniu. Nie dałby się, za nicby się nie dał. Bywało żandarmi, szukając go, przetrząsają góry i lasy, a on, zmyliwszy pogoń, najspokojniej nocuje w tamtej oto komorze, lub gwarzy ze mną, siedząc u komina, tam, gdzie właśnie teraz siedzisz.
Dziecko podniosło z kolan Oli główkę. Obrzuciło okiem izbę, po chwili ukryło znów twarzyczkę na kolanach Oli.
— Dwa lata temu, dwa roki bez mała — ciągnęła monotonnym głosem wdowa, oczu i chudych palców nie odrywając od wrzeciona — dowiedział się, że żandarmi odeszli w góry, na poszukiwania. „Szukać mnie tam będą, mówi, więc najstosowniejsza chwila dla przedsięwzięcia nowej wyprawy. Z powrotem spędzę noc w domu. Wyczekuj mnie, żoneczko...”. I odtąd — ciągnęła głosu nie zmieniając — czekałam go noc jedną, drugą, trzecią. Uprzędłam cały kłąb wełny czarnej. Noc czwartą czekałam...
— Gdzież był — przerwała dziewczyna?
— Kto go wie, nie mówił gdzie idzie, mówił tylko, że na nową idzie, wyprawę — odparła wdowa z pewną niecierpliwością. — Czekałam go cztery noce, lecz smutna byłam i serce mi biło za lada szelestem! Czwartej nocy zapukano do drzwi: „Przestań go czekać kobieto, nie wróci już nigdy” rzekł zamaskowany jakiś człowiek, podając mi ten oto płaszcz mego męża.
Wdowa westchnęła. Westchnienie to do jęku podobne było. Zamilkła. Ola patrzała na nią długo. Nagle spostrzegła wystraszone oczy Zuanne, którego rączęta ciemne i twarde jak dzikiego ptaka piszczele, wskazywały ścianę.
— Co ci jest, co tam widzisz? — spytała dziecko.
— Tam się coś rusza — szepnął. — Cień... widmo... Umarły.
— Jaki tam umarły! — zaśmiała się Ola — lecz w nocy, leżąc w izdebce ciemnej i chłodnej, słysząc wiatru wycie myślała o opowieści wdowy, o tym nieznajomym, zamaskowanym, co rzucając od proga ciemny płaszcz ostrzegał: „Nie czekaj go kobieto! nie wróci już...” i myślała o tem dziwnem dziecku, któremu się pokazują umarli... o pisklętach nieopierzonych w opuszczonych gniazdach... o braciszkach swoich, skarbach ukrytych, o nocy wigilii św. Jana, o zmarłej swej matce... Strach ją zdjął wielki... smutek jeszcze większy, tak wielki, że gdyby nie lęki piekła, zapragnęłaby śmierci.
Syn Oli urodził się w Fonui, wczesną wiosną. Za poradą wdowy po rozbójniku, która też służyła dziecku za matkę chrzestną, nazwano je imieniem ojca, Anania. Chłopiec spędził dzieciństwo w Fonni i głęboko wrył mu się w pamięć krajobraz wioski, przyczepionej do skały, niby jastrzębie gniazdo. Zimą wszystko to spowijały mgły lub śniegi, lecz na wiosnę trawa pokrywała ścieżki i zaułki wioski, zieleniąc się pomiędzy kamieniami niedbale brukowanych ulic, po których pełzały spokojnie żuczki, a mrówki śpieszyły bez przeszkody do mrowiska. Lepianki z kamieni szarych, chropowatych jak łuska rybia, wychodziły na zaniki przed sienią mroczną, ganeczkiem z poczerniałych brewion, schodkami koszlawemi, oplecionemi zielonością. Malownicza dzwonnica bazyliki św. Męczenników, wyłaniając się z wieńca dębów klasztornego dziedzińca, królując nad okolicą, tonęła, w błękitnych przezroczach południowego nieba. Horyzonty, jak wymarzone, opasywały wioskę: wysoka góra Gennargentu z osrebrzonemi wierzchołkami, panowała nad wzgórzami Barbagia, wznoszącemi się niby konchy zielone, precz aż pod skałę, na której zboczu Fonni przysiadło swemi szaremi lepiankami, wyziewając wiatry halne i błyskawice nocne.
Zimą wioska wyludniała się niemal, gdyż zamieszkujący ją pasterze trzód, jak wichry halne silni, a jak wilki przebiegli, zstępowali z trzodami na pastwiska cieplejsze, od strony południa, lecz na wiosnę wioskę napełniali jeźdźcy, konie, psy, starsi i młodzi, gromadni pasterze.
I Zuanne, syn wdowy po rozbójniku w jedenastym już roku życia swego został pasterzem. Dniem wiódł na samotne pastwiska w górach pewną liczbę kóz, należących do rozmaitych mieszkańców wioski. Ze świtem przebiegał ulice i zaułki, zwołując kozy, które wychodziły z zagród na głos jego. Pod wieczór odprowadzał je do wioski i kozy rozchodziły się same, rozpoznając zagrody do których miały wracać.
Mały Anania towarzyszył wiernie swemu przyjacielowi, małemu Zuanne, o dużych, odstających uszach. Obaj biegali boso, w porteczkach i kurtkach podartych, zbrukanych, z rozwianemi czarnemi czuprynami. Anania chory na oczy, miał je zaczerwienione a i z noska ciekło mu często, umorusany był, brudny. Kiedy kozy pasły się spokojnie, pomiędzy kwitnącemi krzakami i gronami dzikiego kapryfolium, chłopcy wybiegali na drogę, obrzucali kamykami przechodniów, zakradali się w pola obsadzone kartoflami, szukali u stóp drzew opadłych orzechów. Zuanne słuszny był i szczupły, Anania niższy i przysadzisty, obaj pełni sił bujnych i pomysłów dzikich. Zuanne często mówił o swym ojcu, przechwalał się, obiecywał wstąpić z czasem w jego ślady i pomścić jego krzywdę. Anania chciał zostać żołnierzem...
— Przyaresztuje cię, wydam w ręce władzy — mówi najspokojniej i jaknajłagodniej.
— O, ja cię wpierw zabiję! — odpierał żywo Zuanne.
Bawili się w rozbójników, uzbrojeni w kije z któremi obchodzili się jak z fuzyaini. Posiadali kryjówki i Anania nie mógł nigdy odnaleźć towarzysza gdy się skrył w górach chyba, że Zuanne udawaniem kukułki na ślad swój go naprowadzał.
Na nawoływania te prawdziwa kukułka odpowiadała z oddali, pobudzając chłopców do zbójeckich, względem siebie, zamysłów i szczęściem bezowocnych poszukiwań. Głos kukułki oddalał się, w miarę jak się do niego zbliżali. Wówczas siadywali na trawie, zadawalniając się rzucaniem kukułce wyrocznych pytań.
Skromniejszy Zuanne skromne też zadawał pytania:
— Powiedz mi kukułko! kukułeczko miła, która być może godzina? — pytał.
— Ku-ku — ku-ku — powtarzało się w oddali do dziewięciu lub dziesięciu razy.
— Powiedz mi kukułko, kukułeczko miła, za ile lat się ożenię — wołał śmiało Anania.
— Ku-ku! ku-ku!
— Za cztery! — zaśmiał się Zuanne. — A toż się wcześnie ożenisz!
— Cicho bądź — upominał go młodszy chłopiec — wsłuchajmy się dobrze, co powie.
— Kukułko, kukułeczko miła, za ile lat będę miał syna?
Kukułka kukała bez końca i liku, a dwaj chłopcy, w wiejskiej samotni, w ciszy przerywanej jeno smętnem kukaniem kukułki, zadawali jej coraz zuchwalsze i smutniejsze pytania.
— Kukułko powiedz, powiedz moja miła, za ile lat umrę niebogi?
Pewnego razu Anania udał się sam w góry, wznosząc się coraz wyżej pomiędzy głazy białawe, krzaki dzikich, silnych mirtów, wzorzyste dzierzganie fijoletowyeh czombrów na skalnym gruncie. Dotarł do samego szczytu. Słońce było już zaszło lecz w dali, po za sinemi wzgórzami paliło się jeszcze, rzucając na niebo czerwone smugi.
Przeląkł się chłopiec tej pożogi wyżyn, na których się oparł, samotności, ciszy. Przypominał mu się ojciec towarzysza, bandyta, z trwogą obejrzał się w koło. Pomimo wojownicze swe usposobienie, bał się strasznie rozbójników, który cli ujrzeć Zuanne pragnął znów sercem całem. Bał się Anania nawet długiego płaszcza, wiszącego śród kurzu, i pajęczyn, w chacie wdowy. Zbiegając z góry, posłyszał nawoływania swego towarzysza, a spostrzegłszy go opowiedział mu gdzie był, co widział, o niebie całem w ogniu i dodał, że mu się on tam pokazał. Syn wdowy nie bardzo mu zrazu dowierzał, lecz z dziwnem jakiemś spoglądał nań odtąd uszanowaniem. Razem wrócili do wioski, milczący i zadumani, wiodąc za sobą stado kóz, których żałosne beczenie rozlegało się w smętku zapadającego wieczoru.
Gdy nie towarzyszył pastuszkowi kóz, mały Anania spędzał dnie na cmentarzu okalającym bazylikę św. męczenników, bawiąc się z dziećmi fabrykantów świec woskowych, pracujących za kościołem. Ogromne, stuletnie dęby ocieniały obszerny cmentarz, otoczony szeregiem lodżyi zrujnowanych. Kamienne schody wiodły do kościoła, na którego nagim frontonie czernił się krzyż duży. Na wschodach tych, Anania z towarzyszami spędzał godziny całe, bawiąc się barwnemi kamykami, lub z odłamków korka lepiąc miniaturowe gromnice. Z okien pobliskiego, na koszary zamienionego klasztoru, wyglądały wąsate twarze żołnierzy; przez otwarte drzwi dawniejszych celi, widać było buty z ostrogami i rozwieszone tu i owdzie mundury. Głos jakiś grzmiał w oddali basem:
„A te questo rosario,” czy innej jakiejś żołnierskiej piosenki zwrotkę. Jakiś braciszek, ostatni zapewne z pozostałych, w uszczuplonym, w gruzy rozpadającym się klasztorze, w poszarpanej sutannie, podartych sandałach przesuwał się po korytarzu, szepcząc pacierze. Czasem żołnierz z okna, lub braciszek zadawali dzieciom dziecinne, żartobliwe pytania. Czasem który z żołnierzy zagadnął wprost już Anania:
— Co porabia twa matka?
— Przędzie — odpowiadało dziecko.
— A co jeszcze?
— Chodzi do studni po wodę.
— A no, powiedz jej, niech tu przyjdzie, mam jej coś do powiedzenia — kończył żołnierz.
— Sessignoria — odpowiadało najniewinniej dziecko, a gdy powtarzało propozycyę matce, dostawało w nagrodę szturchańca i Ola zabraniała synkowi powrotu na cmentarz, chociaż Anania widział ją raz rozmawiającą z żołnierzem. Naturalnie, nie słuchał matki, gdyż cóżby robił, nie mając do zabawy pod nieobecność Zuanne, dzieci fabrykantów świec woskowych.
Oprócz w niedziele i w święta św. męczenników, wiosna i samotność panowały bez podziału, na ocienionym przez stuletnie dęby cmentarzu, w otaczających go podziemiach i lodżyach, pełnych zapachu wosku.
Drzewa orzechowe wydawały się Ananii wyższe od samej góry Genuargentu, mroczne jak sam kościół ze swą opadającą gipsaturą i pobladłemi malowidłami, polnemi smutku i opuszczenia. Później przez życie całe, przypominał mu się ten smutek zaznany w dzieciństwie na cmentarzu opuszczonego klasztoru, gdzie na wiosnę trawy rosły pomiędzy kamiennemi, popękanemi płytami, a w jesieni słały się żółte kobierce suchych liści, podobnych do opadłych piór nieżywych ptaków. Zuanne, który się palił chęcią bawienia się z dziećmi, na kościelnym cmentarzu, i smucił, gdy Anania nie dopisywał mu na posterunku, towarzystwa zazdrości! dzieciom fabrykantów świec woskowych i starał się od nich odciągnąć małego swego przyjaciela.
— Pójdź jutro ze mną — mawiał mu, sypiąc kasztany na żar w kominie — pokażę ci gniazdo zajęcy. Jest ich tam tyle, ot takich malusich, bez szerści jeszcze, a uszy już mają, ot, jak długie! Oj długie! — kończył mrużąc oczy.
Nazajutrz Anania udawał się z nim na poszukiwanie rzeczonego gniazda i naturalnie nic nie mógł znaleźć, ale Zuanne klął się na wszystkie bogi, że wczoraj jeszcze na własne widział oczy. Ktoś musiał znaleźć. Szkoda, że Anania wcześniej nie przyszedł, miałby małe zajączki.
— Widzisz! wolisz się bawić z temi tam szubrawcami — mówił Zuanne — lepsze ci świeczki woskowe od żywych zający. Gdybyś tu wczoraj był ze mną...
— A czemuś ich wczoraj nie zabrał — zarzucał mu Anania.
— Chciałem, byś sam znalazł gniazdo — odpowiadał tamten — teraz chodź, poszukajmy gniazda wrony.
Mały pastuszek dokładał wszelkich starań, by zająć i zatrzymać u swego boku małego przyjaciela lecz Ananii zimno było w górach, na które spuszczały się mgły jesienne, wołał pozostawać w wiosce! O matce swej, z tej epoki swego życia, niejasne zachował wspomnienie. Widywał ją mało, rzadko zastawał w domu; pracowała jako najemnica w polu lub u obcych ludzi, a wracała wieczorem zmęczona, zziębnięta, głodna. Ojciec chłopca, od dłuższego już czasu nie pokazywał się w Fonni, i chłopiec nie pamiętał nawet, czy go kiedy widział.
Tylko wdowa po rozbójniku zajmowała się nim nieco i o niej dziecko zachowało wyraźne wspomnienie. Tyle go razy usypiała, koiła swemi dziwnie smętnemi piosenkami. Ona to czesała mu włosy, obcinała brudne u nóg i rąk paznogcie, ocierała — niezbyt zresztą łagodnie — nos, mylą go czasem, upominała. Wieczorem, przędąc u skąpego ogniska, rozpowiadała o heroicznych czynach nieboszczyka męża swego. Obaj chłopcy wsłuchiwali się z nienasyconą ciekawością, lecz Ole opowiadania te przestały zajmować i wzruszać. Przerywała wdowie, lub udawała się na spoczynek do swej ubogiej izdebki. Anania sypiał z matką, często zastawał ją już śpiącą, lecz bladą zawsze, zziębłą i szukającą przez sen, zimnemi stopami jego ciepłych pleców i ramion.
Nie raz słyszał, jak wzdycha i szlocha w nocnym mroku, lecz nie śmiał spytać co jej dolega, gdyż bał się matki. Zwierzył się przyjacielowi, małemu Zuanne, który uważał za obowiązek oświecać go.
— Musisz wiedzieć — mówił — że jesteś bękartem, to jest, że ojciec twój nie jest mężem twej matki. Zdarza się to zresztą bardzo często.
— Czemuż się z nią nie ożenił? — pytał naiwnie Anania.
— Ba! inną ma żonę. Gdy umrze tamta, z tą się ożeni.
— A kiedy tamta umrze?
— Kto wie! życie w ręku Boga! Ojciec twój przychodził tu dawniej często. Znam go.
— Znasz! — zawołał Anania zaciskając piąstki w instynktownym żalu do nieznanego, zapominającego o nim ojca. — On to, on pewnie był przyczyną łez matki.
— Znam — mówił Zuanne, zbierając rozpierzchłe wspomnienia — Przystojny, wysoki, patrz! ot taki i oczy ma błyszczące jak iskry... nosi szynel jak żołnierze.
— A gdzie mieszka?
— W Nuoro. Nuoro to nie wioska, to duże miasto, tam, za Genuargenta, za górami. Znam Monsiniora z Nuoro, tego, co mię bierzmował.
— Jakto! byłeś w Nuoro?
— Byłem — skłamał po chwili wahania Zuanne.
— Nieprawda! nie byłeś! — zarzucił mu Anania, pamiętałbym.
— Byłem bo, widzisz, przed twem urodzeniem — twierdził starszy.
Odtąd Anania chodził znów chętnie w góry z pastuszkiem, chociaż bał się zimna. Rozpytywał go o swego ojca, o miasto, tajemnicze owe Nuoro, o drodze, co doń wiedzie, i w nocy potem śniła mu się ta droga i miasto pełne kościołów, domów wysokich... ba, chyba wyższych od najwyższej góry.
Pewnego wieczoru, ostatnich dni listopada, Ola, wróciwszy z Nuoro, gdzie chodziła na odpust, posprzeczała się z wdową. Od jakiegoś czasu sprzeczała się ze wszystkiemi i napadała częstej na dzieci.
Anania słyszał potem, jak płakała noc całą, a chociaż obiła go wieczorem, żałował jej bardzo, chciałby jej powiedzieć:
— Ucisz się, ucisz matulo! Zuanne twierdzi, że płaczesz nademna. Uspokój się. Niedługo wyrosnę, pójdę do Nuoro, ojca odszukam i poproszę, by przyszedł do nas. Albo... pójdę teraz... zaraz puść mię tylko...
Chciał to powiedzieć, lecz nie śmiał.
Dzień nie wzszedł był jeszcze, gdy Ola zerwała się z posłania, wybiegła do kuchni, wróciła z węzełkiem jakimś.
— Wstawaj! — zawołała na dziecko.
Ubrała go sama, uściskała, potem zawiesiła mu na szyi, na łańcuszku woreczek jedwabny, zielony, szczelnie zaszyty[1].
— Co tam jest wewnątrz? — pytał ciekawie Anania.
— Rezetta — odrzekła Ola. — Amulet, co ci przyniesie szczęście. Nie mam nic cenniejszego... Dał mi to kiedyś starzec, braciszek wędrowny, kwestarz... Strzeż tego, noś zawsze na piersiach... pamiętaj, byś nie zgubił...
— A jak wygląda! stary kwestarz? Czy długą miał brodę i wielki kij w ręku
— O tak! wielki.
— A może... był to On sam.
— Kto?
— Pan nasz, Jezus Chrystus?
— Może... — odrzekła kobieta. — Otóż obiecaj mi, że nie zgubisz, a zawsze na sobie na samych nagich piersiach nosić będziesz i nikomu nigdy ani słówka nie piśniesz o tym woreczku. Obiecaj! Przysięgnij.
— Przysięgam — ndrzekł z powagą mały Anania — tylko, czy łańcuszek mocny?
— O! mocny!
Ola wzięła zawiniątko, ujęła dziecko za rączkę, powiodła do kuchni, dała mu napić się trochę ciepłej kawy z kawałkiem chleba, otuliła go w podartą chustę i wyszła z nim razem.
Dniało.
Zimno było przejmujące, mgła wypełniała dolinę, czepiając się stoków gór. Same wierzchołki wyglądały tu i owdzie, srebrzyste śród mlecznego mgły zalewu, a góra Spada zdawała się, pływającym śród wód olbrzymim łomem bronzu.
Anania przeszedł z matką puste ścieżki, spoglądając na nurzający się w mgłach krajobraz, kierując kroki dalej, dalej w nieznane sobie okolice. Serce mu biło gwałtownie, a droga szara, wilgotna, po za którą pozostały lepianki Fonni, wznosząca się wyżej, coraz wyżej, była, wiedział to, drogą, wiodącą do Nuoro!
Zimno było, dla rozgrzania się chłopiec od czasu do czasu, biegł szybko, nie czuł się jednak zmęczonym; przywykł używać wiele ruchu, lekko mu było, jakgdyby miał skrzydła, ciepło, wesoło.
— Dokąd idziemy? — pytał matki.
— Po kasztany — mówiła mu raz, a innym razem: — W drogę, w pole, zobaczysz.
Anania biegał, skakał, przewracał koziołki, lecz ciągle macał się, szukając w zanadrzu zielonego, jedwabnego woreczka, tajemniczego, lecz snąć potężnego talizmanu. Mgły opadały.
Po lazurowem niebie wlokły się leniwie pasma białawych obłoków, góry zdawały się odświeżone wilgocią, aż wreszcie żółty promień musnął kaplicę, wznoszącą się na ostrym szczycie góry, odrzynającej się na ołowianem tle chmur.
— Tam to idziemy? — pytał Anania, wskazując gaj kasztanów. W ciszy porannej słychać było świegot samotnej ptaszyny.
— Dalej — odpowiedziała krótko Ola.
Anania biegł dalej. Nigdy jeszcze nie odchodził był tak daleko od wioski i wszystko go zajmowało, zaciekawiało: droga nieznana, horyzonty nowe, mury opleśniałe, olszynki gęste, krzaki, osypane czerwonemi jagodami, ptaszki, wszystko zdawało mu się nowem, ślicznem...
Mgły opadły, słońce rozpuściło jasne promienie, a chmura, na której rysowała się góra Gonare, z ołowianej zmieniła się na różową i na tle tym kapliczka zdawała się bliższą, bliską.
— Ale kiedyż dojdziemy do końca drogi? — pytał Anania, ciągnąc matkę za rękaw.
— Natychmiast. Zmęczyłeś się?
— Wcale nie — odrzekł i pobiegł dalej. Czuł jednak znużenie i ból w kolanach, to też po chwili zwolnił kroku, znalazł się u boku matki i zaczął zarzucać ją tysiącznemi pytaniami. Ola, z koszem na głowie, blada, z podbitemi oczyma odpowiadała mu zaledwie i z roztargnieniem.
— Czy wrócim na noc do domu? — pytał, — nie powiedziałem Zuanne, że odchodzę; szukać mnie będzie. Daleko też do tego gaju? A może to aż w Mamojada?
— Tak... właśnie!
— A! w Mamojada! A kiedy tam odpust? Może to być mamo, by Zuanne był aż w Nuoro. To droga do Nuoro, prawda? Słyszałem, że trzeba, dziesięciu godzin, by zajść tam pieszo. Byłaś nieraz mamo w Nuoro, prawda? Kiedy tam odpust?
— Był onegdaj — odrzekła, drgnąwszy, Ola i po chwili spytała syna:
— Chciałbyś mieszkać w Nuoro?
— Czemu nie! bo... bo...
— Wiesz, w Nuoro mieszka twój ojciec — rzekła Ola, domyślając się co Anania ma na myśli. — Chciałbyś mieszkać u niego?
Chłopiec zamyślił się chwilkę.
— Chciałbym — odrzekł po chwili żywo, lecz brwi zsuwając.
Co myślał mówiąc to? Ola się nad tem nie zastanawiała.
— Chciałbyś, bym cię doń zaprowadziła — pytała.
— Dobrze — odrzekł obojętnie.
O południu zatrzymali się przy ogrodzie, w którym kobieta w spódnicy, spiętej naksztalłt szarawarów, kopalń ziemię zawzięcie. Kotka biała to się do niej łasiła, to znów czatowała na jaszczurkę, przebiegającą wzdłuż muru.
Wszystkie te szczegóły wryły się w. pamięć, dziecka, zapamiętał je już na zawsze.
Dzień, po chłodnym poranku, był ciepły, nie bo błękitne, góry owiane sinawym brzaskiem, gaje ciemne a trawa przy drodze i woda w ruczajach połyskiwały w słońcu.
Ola, usiadłszy na ziemi, zdjęła kosz z głowy, przywołując chłopca, który oparty o murek, ciekawie spoglądał w ogród, na kopiącą ziemię kobietę, kotkę białą, zieloną jaszczurkę.
W tej właśnie chwili zjawił się na drodze wóz pocztowy. Z kozła powoził człowieczyna z rudemi wąsami, obrzękłą, uśmiechniętą twarzą.
Zdawało się, że Ola chce się przed nim schować, lecz woźnica dostrzegł ją i zawołał.
— Dokąd idziecie kobieto?
— Dokąd mi się podoba — odmruknęła niechętnie.
Anania odwrócił się i ujrzawszy wóz pocztowy zawołał:
— Woźcie mnie na wóz wuju Baptysto.
— Ale... gdzie dążycie — pytał woźnica?
— A no... jeśliś ciekaw, idziemy do Nuoro. Co prawda moglibyście nas podwieźć trochę — zauważyła Ola. — Zmęczyliśmy się do reszty.
— Słuchajcie — odrzekł woźnica — przejdźcie się jeszcze do Mamojado, zanim tu popasze konie. Ztamtąd wezmę was na wóz.
Istotnie dotrzymał obietnicy i w Mamojado wziął podróżnych na wóz. Rozpytywał Olę, po co się wybrała do Nuoro?
Chłopiec zmęczony, nie posiadał się z radości, siedząc na wózku pomiędzy matką i woźnica, wymachującym batem. Podziwiał krajobraz daleki i bliższe, kłusujące szkapy.
Oddalali się od gór, stracił je już z oczu, stracił na zawsze i przypominał sobie, co mu o tej drodze opowiadał Zuanne i myślał jak, wróciwszy do Fonni, opowiadać mu nawzajem będzie...
— Aha powiem mu, jechałem wozem pocztowym, a tyś nim nie jechał.
Tymczasem woźnica, obrócony do Oli, pytał:
— Czemu, do dyabła, wybrałaś się do Nuori?
— Ciekawyś! a no, za służbą... już się nawet umówiłam u jednej pani... w Fonni, nie mam zaróbku i wdowa po Zuanne Atouzu, wyrzuciła mię za drzwi.
— Nieprawda — pomyślał sobie mały Annania — czemu mama zmyśla, czemu nie mówi prawdy, że idzie do Nuoro do ojca swego syna. Basta. Co mi tam! zmyśla, widać, że tak trzeba — uspokoił się, tembardziej, że go sen morzył. Pochylił główkę na kolana matki, przymknął oczęta.
— Kto tam teraz mieszka — pytała naraz Ola woźnicy, wskazując w dal. Mój ojciec już tam nie mieszka?
— Nie mieszka...
Westchnęła głęboko. Wóz zatrzymał się na chwilę, po chwili potoczył się dalej, Anania zasnął głęboko.
W Nuoro czekało go rozczarowanie. Więc tak to wygląda miasto, wielkie miasto? Domy może i większe od lepianek w Fonni, ale znów nie tak olbrzymie, jak je sobie wyobrażał, a tam, daleko, na sinych horyzontach rysują się góry małe, zupełnie małe, jak na żart. Zaimponowali mu tylko spotkani na ulicy chłopcy, gdyż odziani byli lepiej i inaczej, jak jego towarzysze w Fonni.
Długo chodził z matką po ulicach miasta. Pod wieczór dopiero weszli do kościoła. Pełen był ludzi, na ołtarzu gorzały niezliczone światła, a w kościele rozlegał się śpiew słodki, anielski, nie wiadomo zkąd pochodzący, gdyż śpiewaków nie było widać.
Anania był zachwycony. Z jakąż przyjemnością opowie to, za powrotem, małemu Zuanne.
Ola pochyliła się nad nim i szepnęła mu do ucho.
— Pozostań tu i nie rusz się z miejsca, dopóki nie wrócę. Pójdę, dowiem się, czy zastaniem w domu przyjaciółkę, u której noc spędzimy.
Anania pozostał sam w kościele. Bał się trochę, lecz patrzał ciekawie na ołtarze, świece, kwiaty, Ludzi. Zresztą nie miałże na piersi w zielonym jedwabnym woreczku talizmanu potężnego? To go uspakajało. Przypomniał coś sobie o swym ojcu. Gdzie też mieszka i czemu go matka wprost tam nie zawiodła?
Wtem wróciła Ola; doczekała się końca nabożeństwa, wzięła go za rączkę i wyszła z nim razem, ale przez inne drzwi nie te, przez które weszli do kościoła. Długo szli przez różne ulice i zaułki aż doszli do skraju miasta. Wieczór zapadł, zimno było, Ananii chciał o się jeść i pić, smutek mu ściskał serce, a myślał ciągle o wesołem i ciepłem, chociaż skąpem, ognisku w chacie wdowy i o pieczonych co wieczór przez Zuanne kasztanach.
Zatrzymali się w zaułku, otoczonym samemi plotami. W głębi, het! precz na horyzoncie, widać było góry, co się tak małemi zdawały małemu góralowi.
— Słuchaj! — mówiła Ola cicho i glos jej drżał. — Widzisz tam dum, ostatni... z rozwartą bramą...
— Tak widzę.
— Tam... znajduje się twój ojciec... Wszak chcesz go zobaczyć, prawda? Słuchajże... doprowadzę cię do samej bramy... Wejdziesz. Na przeciw są drzwi, będą zapewne otwarte. Wejdź! Nie bój się. Jest to tłoczarnia oliwy... stoi tam mężczyzna wysoki, rękawy ma zakasane, głowę przykrytą, popędza konia... zobaczysz... To twój ojciec.
— Czemuż sama nie wejdziesz ze mną mamo! — spytał płaczliwie chłopczyna.
— Wejdę... ale potem... zobaczysz... teraz wejdź tam śmiało i od progu powiedz:
„Jestem synem Oli Derios.“ Zrozumiałeś?
Szli pod bramę. Anania czuł, jak drży ręka matki, szczękają zęby. U bramy pochyliła się nad nim, dotknęła zawieszonego na szyi dziecka woreczka, pocałowała syna.
— Idź już, idź — szepnęła, popychając go w bramę.
Wszedł. Tuż, na przeciw, ujrzał drugie drzwi. Było za niemi światło, otworzył i znalazł się w izbie ciemnej, z wielkim kotłem zawieszonym nad kominem. Koń kary chodził w maneżu, a mężczyzna wysoki, z zakasanemi rękawami, okrytą głową, w brudnej, zaolejonej kurcie popędzał konia. Dwaj inni mężczyźni mieszali w kotle drągami, z których ociekała ciecz gęsta i czarna.
Przed ogniskiem siedział chłopak w czerwonej na głowie czapeczce. Ten, pierwszy dostrzegł wchodzące do tłoczarni dziecię. Obrzucił je bystrem okiem, a sądząc, że żebrze zawołał.
— Pójdź precz!
Ale Anania, choć onieśmielony, nie ruszał się z miejsca, dotykając rączką swego talizmanu. Milczał, oglądając się czy matka nadchodzi?
Wysoki mężczyzna o błyszczących oczach zwrócił się doń:
— Czego chcesz mały?
Byłże to jego ojciec? Anania podniósł wystraszone oczy i stojąc na progu wymówił cichutko, tak, jak go nauczyła matka.
— Synem jestem Oli Derios...
Obaj ludzie mieszający w kotle, podnieśli drągi. Jeden zawołał, zwracając się do wysokiego mężczyzny.
— Twój syn zatem.
Wysoki mężczyzna cisnął bat o ziemię, dopadł do dziecka, wpatrzył się weń błyszczącemi źrenicami.
— Kto... kto cię tu przysłał? Czego chcesz? Gdzie matka twoja — pytał nagle.
— Tam... na dworze... wybełkotał przestraszony chłopiec.
Mężczyzna rzucił się ku drzwiom, za nim wybiegł chłopak w czerwonej czapeczce, ale Oli już nie było i nikt jej tu odtąd nie widział.
∗ ∗
∗ |
Przywołana z domu nadbiegła ciotka łatana, żona olejarza, kobieta już nie młoda lecz jeszcze przystojna, pulchna, biała, o ciemnych, łagodnych oczach otoczonych siecią drobnych zmarszczek z jasnym puszkiem nad podniesioną wargą. Zdawała się spokojna, bynajmniej zajściem nie wzburzona, wesoła i zaledwie weszła, pochyliła się nad nieznajomem dzieckiem, ujęła za ramiona, przypatrując mu się uważnie.
— Nie płacz! nie płacz biedaku! — mówiła — wróci mama, ucisz się... a wy, chłopcy, do roboty, zawołała na pomocników męża, odpychając dalej zaciekawionego chłopca w czerwonej czapeczce.
Anania płakał rzewnie, nie odpowiadając na mnogie pytania, jakiemi go zarzucano. Chłopiec w czerwonej czapeczce przypatrywał mu się błękitnemi, złośliwemi oczkami, uśmiechając się drwiąco pomiędzy różowemi pucami.
— Gdzie poszła? Czemu nie nadchodzi... a może nie wróci... gdzie jej szukać? czy znajdę? — myślał biedak, zanosząc się od płaczu.
— O tak! przelękła się pewnie tego wielkiego, zaolejonego, brzydkiego człowieka. I to ma być jego ojciec?
Pomału jednak uspakajał się pod łagodnemi słowy ciotki[2] Tatany. Szlochał coraz ciszej, oczy ocierał piąstkami i myślał o... ucieczce.
Tymczasem kobieta, olejarz, robotnicy, chłopiec w czerwonym berecie, wszyscy razem mówili, krzyczeli, śmieli sie, sprzeczali.
— Basta! — zawołała kobieta, zwracając się do oliwiarza: — Syn to twój i tyle, ah ty, taki, owaki!
Ten zakrzyczał:
— Niechcę go, niepotrzebny mi...
— A niech cię. Niemasz że serca, litości! jakież z was mężczyzn lute bestye! — wołała na połv żartem, na poły seryo kobieta — zawsześ nic nie wart Anania, Atouzu! O ten sam zawsze!
— Kimże chcesz bym był? Idę natychmiast dać znać władzom o tem dziecku.
— Ani się rusz z miejsca! tego jeszcze brakowało, by wywoływać skandal na własne grzechy.
— Pójdę! pójdę.
— Poczekaj przynajmniej do jutra, namyślisz się przez noc a teraz kończ robotę i myśl, o tem co powiedział mędrzec: „Złość wieczorną rozwieje poranek.”
Mężczyźni wzięli się do pracy, lecz olejarz mruczał coś, klął, niecierpliwił. Dwaj drudzy śmieli się, żartowali, przycinali mu, a żona zauważyła spokojnie:
— Każdy ma własne grzechy i w sumienie bliźniego wglądać nie powinien. Jeśli kto, to ja mogłabym wyrzekać, świadkiem święta Katarzyna. Wstydziłbyś się Anania! Nicponiu!
— Cicho! ciszej! — zwróciła się do płaczącego ciągle dziecka — jutro się wszystko ułoży. Ecco. Nieopierzone pisklęta winne mieć gniazdo! Biedne pisklęta!
— Ha! — zaśmiał się jeden z robotników — czyś się domyślała o istnieniu tego ptaszka?
— Gdzie poszła twoja matka? Jak wygląda? — pytał chłopiec w czerwonym berecie, stając przed dzieckiem.
— Bastianeddu! — zawołał olejarz — jeśli nie wyjdziesz sam, to cię ztąd wyproszę.
— Sprobójcie! — zaśmiał się wyzywająco chłopiec.
— Ej! powiedz bo mu jak wygląda Ola — doradzał, śmiejąc się, robotnik, a drugi zanosił się też od śmiechu.
Tymczasem ciotka Tatana, nalegająca lecz łagodna, rozpytywała dziecko, oglądając ubogie jego łachmanki. Mały Anania odpowiadał po cicha, szlochając, nieśmiało.
— Biedaku! niebożę! pisklę nie opierzone, wyrzucone z gniazda! — mówiła pieszczotliwie niemal. — Nie płacz! Opatrzność czuwa nad takiemi. Pewnieś głodny, co, zgadłam? Chodź do mnie, ciotka Tatana, nakarmi cię, rozbierze, położy. Nad łóżeczkiem twem czuwać będzie Anioł Stróż twój święty! a jutro... a no, jutro zobaczym...
Mówiąc to wiodła niebożątko do małego domku, stojącego, w pobliżu tłoczarui. Tam nakarmiła chłopca chlebem białym, serem, dała mu nawet jajko jedno i gruszkę. Nigdy mały Anania nie jadł tak dobrze i gruszka wraz z pieszczotliwą dłonią i łagodnym głosem kobiety pocieszyła go zupełnie.
— Jutro — mówiła obiecująco ciotka Tatana.
— Jutro! — powtarzało pełne niejasnych nadziei dziecku.
Ciotka Tatana, słała tymczasem łóżko dla męża, rozpytywała małego przybysza o wszystko, co chwilę wzywała świętej Katarzyny, lub się nią świadczyła, co chwilę cytowała króla Salomona.
Nagle, podnosząc oczy, dostrzegła w szybce okienka puentą twarz Bastianeddu.
— A nie stój no tak na dworze, żabo mała; Zimno!
— A zimno! — odrzekł płaczliwie chłopiec w czerwonym berecie — pozwolilibyście wejść ogrzać się — Idź do olejarni.
— Ojciec mnie ztamtąd wypędził, bo weszło ludzi aż strach!
— A no to wstąp tu, sieroto ty jeden. I ten nie ma matki! A co mówi wuj Anania, czy klnie jeszcze ciągle?
— Pozwólcie mu kląć ile chce! — radził Bastianeddu, siadając przy małym nieznajomym, i zbierając odrzucone przez Anania łuski gruszki.
— Zeszli się wszyscy — opowiadał głosem i z gestami dorosłego mężczyzny. — Jegomość Pane, ojciec mój, wuj Pera, łgarz Franciszek Carchide, zia Correda, i wszyscy mówią razem...
— Co mówią? — spytała ciekawie kobieta.
— A no, mówią, żeście ciotko, powinni zaopiekować się tym malcem. I wuj Pera mówi, śmiejąc się „komu bo, Anania, zostawicie swe bogactwa” — mówi i wszyscy aż się zanoszą od śmiechu.
Kobietę zaciekawiało to ogromnie. Przykazawszy chłopcu w czerwonym berecie pilnować małego znajdę, wybiegła do olejarni.
Pozostawszy sam na sam z małym Anania, Bastianeddu zaczął mu się zwierzać.
— Ojciec mój ma aż sto lirów w kuferku, a ja wiem gdzie klucz leży schowany. Mieszkamy tu, w sąsiedztwie, trzymamy fermę w dzierżawie... komisarz aresztuje jęczmień, ale to nie... Co tam się gotuje w garnku? Boję się, by nie było z tego pożaru, tak para bucha.
Mówiąc to podjął pokrywę.
— Diavolo! kartofle! poprobójmy.
Oblizał się, palcami wyciągnął z garnka na pół ugotowany kartofel.
— Co robisz! — zawołał przerażony Anania — a jeśli nadejdzie ta pani...
— Umiemy robić makaron, ja i ojciec — opowiadał bynajmniej nie zdetonowany Bastaneddu. — A ty potrafiłbyś?
— Nie potrafiłbym — odrzekł pokornie Anania. Odpowiadał, lecz myślał ustawicznie o matce. Gdzie się podziała, czemu nie weszła do olejarni? Opuściła go może, zapomniała? Teraz podjadł, ogrzał się, łzy mu znów do oczu nabiegały, myślał tylko, jak i gdzie uciec? Chciał szukać matki. To jedno miał w myśli i sercu.
Tymczasem wróciła ciotka Tatana, a wraz z nią przyszła kobieta odarta, zataczająca się, z dużym czerwonym nosem, siną i wywaloną wargą.
— To ów kotek, koteczek — wołała ohydna baba, podchodząc do dziecka. — Pokaz że mi oczęta, buzię masz, jak słonko, goździku ty mój... Odwracasz sic, niegrzeczny! Ebbene! Winszować wam Tatano Atouzu! dostał ci się cukierek, dostał!
Mówiąc to pochylała się, by ucałować dziecko, lecz Anania odwracał się od cuchnącej wódką baby.
— Ciotko Nanna! — ozwał się Bastianeddu z gestem wychylania kieliszka — uraczyliście się dziś, co się zowie.
— Co, co mówisz bąku? Kto cię tu wpuścił? pora ci spać.
— Pora, wielki czas! — potwierdziła ciotka Tatana. — Odejdźcie oboje.
Mówiąc to, popychała łagodnie ku drzwiom pijaczkę, lecz ta prosiła pić. Bastianeddu zaczerpnął wody z kadzi i podał jej kubek. Baba, podniósłszy go do ust, odepchnęła z niechęcią i wyszła, zataczając się, Tatana zamknęła drzwi za odchodzącymi.
— Zmęczonyś niebożę — ubolewała nad małym Ananią — chodź, rozbiorę cię, położę.
Poprowadziła go do dużej izby obok kuchni i rozbierając pocieszała:
— Nie bój się, jutro mama wróci... albo pójdziemy razem jej szukać. Czy umiesz przeżegnać się? dobrze. A Ojcze, nasz, credo czy umiesz? Trzeba co wieczór mówić „Wierzę w Boga!” Nauczę cię i wiele innych pięknych modlitw cię nauczę, jedną zwłaszcza, prześliczną, do świętego Paskala, by cię ostrzegł, gdy godzina śmierci nadejdzie. Amen! Amen. A! masz rezetta! Śliczności! rzecz to święta, pamiętaj o tem, a święty Jan będzie cię miał w swej pieczy. Widziałeś świętego Jana? Taki mały, nagi chłopczyk z czarnemi włoskami, jak ty aniołku! A potem widzisz, chrzcił Pana naszego Jezusa Chrystusa, śpij, słodkie dziecko! W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego.
Anania leżał w dużym łóżku, z czerwonemi poduszkami. Otuliwszy go kołdrą ciotka Tatana wyszła, pozostawiając go po ciemku. Wziął w garstkę swój talizman, przycisnął do ust, zamknął powieki, lecz spać nie mógł.
Jutro!... jutro... Zdawało mu się, że od niewiem już jak dawna, opuścił Fonni. Co tam Zuanne myśli o jego odejściu? Czeka go pewno. Myśli mu się mąciły i tylko obraz matki stał żywo w pamięci. Gdzie, gdzie poszła, gdzie się podziała? Zimno jej może, noc taka zimna!.. Zobaczy ją jutro... jutro... pójdą szukać jej razem... albo ocieknie... jutro...
Posłyszał głos olejarza. Zły ten człowiek powtarzał:
— Ależ niechcę go, niepotrzebny mi.
Pomału wszystko ucichło, rozwiało się, ktoś wszedł... drzwi skrzypnęły... Wysoki mężczyzna cicho, na palcach, zbliżał się do łóżka, uchylił kołdry. Szorstkie wąsy otarły się o twarzyczkę Anania, a ten udając, że śpi, otworzył jednak ostrożnie jedno oczko i spostrzegł pochylonego nad sobą swego ojca.
W parę chwil potem weszła ciotka Tatana, położyła się obok dziecka, lecz Anania długo jeszcze słyszał, jak mruczała pacierze i litanje.
Nikt nie dał znać władzom o tem, że matka opuściła małego Anania. Oli udało się umknąć niepostrzeżenie i niewiadomem pozostało dokąd się udała. Ktoś utrzymywał, że ją widziano na parostatku książęcym pomiędzy Sardynią i Civitavecchia. Jeden z kupców, rodem z Fonni, jadący do Rzymu, utrzymywał, że ją tam spotkał, strojną jak dama, wesołą, w towarzystwie wesołych kobietek. Spędził jakoby z nią godzin kilka.
Opowiadano o tem w olejarni, w obecności małego Anania, który się przysłuchiwał ciekawie. Nakształt zwierzątka pozornie ułaskawionego, żył tylko myślą o ucieczce; tak jak w Fonni, u boku matki, marzył o udaniu się dla odszukania nieznanego ojca, tak teraz, znalazłszy ojca, roił o wyprawie dla poszukiwania straconej matki. Im dalej uszła, tem lepiej! Za morze! tem lepiej! droga dłuższą będzie i ciekawszą. Zresztą, co prawda, nie kochał jej, nie kochał, gdyż nie obdarzała go nigdy pieszczotą, opuściła go — odczuwał to z goryczą — wstydził się tego. I ojca nie kochał. Za cóż-bo miał kochać tego wysokiego zaolejonego mężczyznę, co tak długo nic o nim nie wiedział, a teraz całował ukradkiem, jakgdyby się go wstydził, a wobec obcych odpychał, upakarzał...
Najmilszą mu już była ciotka Tatana. Ta go lubiła, opiekowała się nim, myła, czesała, ubierała, uczyła go pacierza, opowiadała mu o królu Salomonie, wiodła do kościoła, usypiała w swem łóżku, karmiła przysmaczkami. Zmienił się na lepsze w krótkim czasie, popełniał, wyglądał jak panicz, czerwoną kurtkę wiejską zmienił na sukienny, ciemny spencerek, mówił jak mówią w Nuoro, naśladował w wielu razach Bastianeddu.
W rzeczy samej jednak i w głębi dziecięcej swej duszy nie zmienił się wcale, zmienić się mógł. Śniły mu się sny dawne, przygody, łącząc się z tęsknotą za rodzinnym kątem, za tem, co stracone było, za swobodą wiejską, której dawniej zażywał. Mieszały się z tem uczucia litości, wstydu, a myśl zwracała się ustawicznie ku niedobrej matce, co go opuściła. Pragnął matki, gdyż każdy miał matkę, a on się czuł w sieroctwie swem upokorzony. Rozumiał już, że Ola nie mogła mieszkać z olejarzem, skoro ten miał inną żonę, i rozumiał, że ojciec jego wołałby żyć z jego matką, niż z dobrą ciotką Tataną. Ale też czuł instynktem, że: w całej tej życiowej kombinacyi matka jego była stroną najsłabszą i dlatego też może stawał po jej stronie.
Z czasem instynkty te słabły, lecz nie zacierały się w sercu dziecka. Umysł się przekształcał, lecz w myśli tkwił nie starty obraz utraconej matki.
Pewnego dnia Bastianeddu, co go prześladował swą niepożądaną przyjaźnią, zaczął mu się zwierzać:
— Matka-bo moja wcale nie umarła — mówił, przechwalając się — mieszka za morzem, jak i twoja; uciekła sobie wówczas, gdy ojciec siedział w więzieniu. Gdy wyrosnę, odszukam ją, przysięgam, że odszukam. Mam też wuja, na studyach na kontynencie. Pisał, że spotkał raz na ulicy moją matkę i chciał ją kijem obić, lecz go przechodnie powstrzymali. Ecco! wuj to mi podarował ten beret czerwony.
Zwierzenia te były balsamem na zbolałe serduszko małego Anania. Nabierał przyjaźni dla nowego, przez los zesłanego sobie towarzysza. Odtąd wiele lat spędzili razem, w olejarni, w domku ciotki Tatany, na dziedzińcu i okolicznych zaułkach. Batsianeddo był w tym wieku co Juanne, przyjaciel utracony, lecz nie zapomniany; zresztą, chociaż zepsuty, był w gruncie rzeczy szlachetnym, pełnym zapału. Chodził do szkoły, lecz nauczyciel skarżył często przed ojcem na nieobecnego w szkole ucznia. Wówczas ojciec Bastianeddu, handlarz wełny i szerści, przywiązywał syna sznurem do stołu w izbie, zmuszając go do uczenia się. Zręczny Bastianedd, wymykał się najczęściej z niewoli, lub tak samo, jak wielu dorosłych przestępców, wychodził z niej gorszy i w złem zatwardziałym. W czasie długich i częstych nieobecności ojca w domu, pozostawiany sam sobie, rozwinął się nad wiek, poczuwał do pewnej odpowiedzialności, zamiatał izbę, jeść gotował, prał bieliznę. Anania pomagał mu często i chętnie, a wzamian starszy towarzysz udzielał mu rad, ucząc go wielu rzeczy dobrych i złych wielu. Spędzali też nie mało czasu w długie zimowe wieczory w olejarni, gdzie duży Anania, jak teraz zwano męża ciotki Tatany, pracował dla bogatego właściciela siniora Daniela Carbon i, do którego olejarnia należała.
Olejarz, wedle potrzeby i pory roku, zmieniał się w rolnika, ogrodnika, winoborcę, zwąc siniora Carboni „gospodarzem“ — il padrone, gdyż służył mu od lat wielu, używając dość znacznej swobody i otrzymując wysoką płacę.
Olejarnia wychodziła z jednej strony na dziedziniec i zaułek, kędy przyszedł był mały Anania, tego wieczoru, w którym go matka opuściła; z drugiej na ogród, biegnący wzdłuż drogi. Ogród był piękny, chociaż dziki i zaniedbany, falisty, miał płoty z głogu, figi indyjskie, brzoskwinie, migdały, i dąb stary z dziuplą, zamieszkały przez mrówki, żuczki, gąsiennice i ptaszki różne. Ogród ten nanależał do signora Carboni i był przedmiotem pożądliwości sąsiednich urwisów, którym ogrodnik, wuj Pera, „Kotem” pospolicie przezwany, zawsze uzbrojony w łopatę, lub grabie, wstępu doń bronił. Z ogrodu tego widać było studnię, od której smugłe dziewczęta odchodziły z dzbanami, pełnemi wody na głowie, podobne do córek Jerycho. Wuj Pera przeprowadził je okiem pożądliwego satyra, siejąc bób i fasolę i, dla zabicia czasu, wymyślając przechodniom.
Z okna olejarni mały Anania i Bastianeddu, spoglądali często w ogród, pilnując bacznie chwili, w której ogrodnik odejdzie. Wuj Pera był człowiekiem chudym, żółto-czerwonym na twarzy, bez zarostu, uśmiechniętym złośliwie, rozmiłowanym w swej fasoli i kapuście, i tylko pod wieczór wstępował do olejarni, by się ogrzać i pogawędzić.
Rok obfity był w oliwki i właściciele okoliczni udawali się do olejarni, która nie zatrzymywała się ni dniem, ni nocą; z każdego zatoru: dwóch hektolitrów owoców wydając dwa litry oliwy. Przy drzwiach stało naczynie, w które kupujący wlewali, ile kto chciał i mógł oliwy do lampek przed taką lub inną Madonną. Wozy czarnych jagód, miazga buchająca parą, beczki, dzbany całe lub potłuczone zapełniały izbę, i w tem otoczeniu, w mroku rozroszonym płonącem ogniskiem, przy ustawicznem tupaniu kręcącego maneż konia, zaduchu oleju i miazgi czarnej, jak dzień tak wieczór, obracali się przeróżni ludzie. Wieczorem sąsiedzi schodzili się na pogawędki krzykliwe i długie. Jednym z najstalszych gości bywał Etes Can, niegdyś bogaty właściciel domów, obecnie doprowadzony do nędzy przez pijaństwo i lenistwo. Ten zwykle noc spędzał w olejarni, sypiając w kącie na ławie, i zostawiając po sobie masę robactwa.
Pewnego wieczoru powstała nawet z tego powodu sprzeczka pomiędzy olejarzem a jednym z interesantów, który znalazł niemiłego pasożyta na worku oliwek.
— Wstydzilibyście się — zawołał. — Po co wpuszczacie włóczęgów! Zanieczyszczają izbę!
— Ha! — odparł olejarz, biorąc stronę Efesa Can — bogaty był niedawno, bogatszy od ciebie.
Wtem wuj Pera, ogrodnik, oparty plecami o komin zaczął podśpiewywać żartobliwą jakąś piosnkę: „Otóż i tu...”.
Wieśniak strząsł instynktowo plecy i wszyscy się roześmieli.
— ...I tu i tam!
— Otóż ją mam! — śpiewał, śmiejąc się ogrodnik i skończyło się na tem, że wieśniak, na zgodę, kanał przynieść dzban wina.
Mały Anania i Bastianeddu, siedząc w kącie, pod piecem, przysłuchiwali się rozmowom i nie zawsze przyzwoitym żarcikom, i gdy nadchodził Efes pijany, zataczając się, ubrany w podartą kurtę, co niegdyś nowa lśniła na plecach signora Carboni, Bastianeddu brzęczał mu nad uchem zwrotkę piosenki ogrodnika:
Już, już ją mam!
Efes wytrzeszczył nań wzrok mętny, skrzywił obwisłe wargi, rękę założył za (trudny kołnierz kurty. Obecni głośnym wybuchli śmiechem.
— Etes! — zawołał ogrodnik, podając mu szklankę pełną, połyskującą w ogniu rubinowym napojem.
— Chwilkę! — zaprotestował Franciszek Carchide, szewczyk, biegły w naprawianiu pasków dziewczętom, przystojny i uprzejmy młodzian, różowy jak jutrzenka — przedtem musisz zatańczyć, wypijesz potem.
I, biorąc szklankę z rak starego ogrodnika, podniósł ją wysoko.
Pijak wyciągnął ręce:
— Daj mi, daj.
— Dam, gdy zatańczysz.
Pijak podskoczył, zatoczył się.
— A teraz zaśpiewaj.
Efes roztworzył obrzmiałą gębę i zawiódł chrapliwym głosem:
Był to jedyny znany mu motyw, lecz już po pierwszym wierszu, tracił wątek piosenki, nie mogąc przypomnieć sobie drugiego wiersza.
Mały Anania i Bastianeddu, przykucnięci w kącie, pod kotłem, zanosili się od śmiechu.
— Słuchaj — doradzał starszy — nasypiem żwiru, ćwieków, szpilek w kącie, gdzie się zwykł kłaść.
— Po co? — pytał niewinnie Anania.
— Głupiś! zobaczysz jak wówczas podskoczy. Mam szpilki i ćwieczków parę.
— Sypmy! sypmy! — zgadzał się Anania.
Pijak tańczył na komendę szewczyka, zataczał się, wyciągał chciwie rękę pod niedościgłą beczułkę wina, wszyscy się śmieli. Wesołość wzmogła się jeszcze z nadejściem Nanny, pijaczki. Tego wieczoru, rzecz rzadka! trzeźwa była, odzież miała czystą i twarz mniej ohydną, niż zwykle. W oczkach jej paliło się coś nakształt myśli. Przez cały dzień zbierała w polu dzikie jarzyny i weszła do olejarni, chcąc wyprosić nieco oliwy dla usmarzenia ich.
Widząc Efesa jak służy zebranym za pośmiewisko, miała błysk oburzenia w oku, zbliżyła się śmiało, ujęła pijaka pod ramię i bez wielkiego oporu zmusiła usiąść na worze oliwek.
— Nie wstyd-że ci stary! — mówiła — czy nie widzisz, że szubrawcy ci drwią z ciebie. Jest z czego! głupcy! Dziś pracowałam dzień cały, jak uczciwa kobieta. Ah! Efes! Efes! Wspomnij jaki dom miałeś niegdyś, porządny, dostatni. Przychodziłam, pamiętam, po wodę do waszej studni i nieraz widziałam u matki twojej spinki u koszuli złote, szczerozłote, jak pięść duże. W domu twym było jak w kościele: lśniło od złota. Gdybyś nie popadł był w nałóg, wszyscy skakaliby na łapkach przed tobą, a teraz patrz! naśmiewają się, naigrawają! Wykręcasz się przed głupcami, jak małpa na jarmarku, jak niedźwiedź pod batem niedźwiedźników. Śmiejcie się! uraczyliście się lepiej od nas, okrzyczanych pijaków. Słuchaj Anania! — zwróciła się do olejarza — daj mi łyżkę oliwy. Żonę masz świętą, lecz sam biesem jesteś. Że też dotąd nie naprowadził cię kmotr, czart, na ślad ukrytych skarbów.
— Daj mu pokój! — ujął się za gospodarza ogrodnik. — Anania pracuje ciężej chyba od ciebie, czego się doń czepiasz?
— Milczałbyś stary plotkarzu — odcięła mu się ostro. — Gdybym opowiedziała co wiem o tobie, zbereźniku.
— Puh! wielka mi pani. Sama się sobie dziwisz, żeś dziś wypadkiem trzeźwa.
— Trzeźwa, nie trzeźwa nie twoja to rzecz. Dajcie mi łyżkę oliwy Anania Atonza, to powiem ci, żem dziś właśnie widziała w polu coś podobnego do złotej monety.
— Widziałaś i nie podjęłaś! — zaśmiał się olejarz pochylając się nad kotłem.
— Eccola! oto jest — odrzekła, podając mu drobną, miedzianą, zaśniedziałą monetę.
Oglądał ją ciekawie Atonza, a mały Ananio i Bastianeddu zbliżyli się też do niego.
Tymczasem Efes, siedząc na worku oliwek płakał rzewnie, przypominając sobie swą matkę dom zamożny, wszystko, co w zamglonej jego pamięci zbudziły słowa Nanny. Teraz szewczyk mógł kusić go pełną szklanicą, nie podnosił na nią oczu. Żadne wino nie zdołałoby zgasić żaru zbudzonych wspomnień. Nawet, gdy mu podano wreszcie pełną szklankę, pil, pomału łzy roniąc.
Bogaty wieśniak, ojciec Bastianeddu, młody jeszcze człowiek, smagły, o oczach błękitnych, rudym zaroście, nalegali na Nannę, by piła wraz z nimi i opowiedziała co wie o ogrodniku. Ten klął sąsiadów, wygrażając im pięścią.
— Patrzcie, bym wam kości nie połamał — mruczał. — Młodzi dziś tchórze i cherlaki.
— Kto wie — zaśmiał się któryś z młodzików. — Sprobój, wsypię cię zamiast oliwek do tłoczkarki, i pokręcę!
— Bogdaj wam dyabeł kark skręcił, duszę macie w piętach — ciągnął stary ogrodnik.
— Bene! — ozwał się Pane, stary, garbaty stolarz, o jednym czarnym a drugim siwym wąsie, na odętej gębie — a ja zabiję ćwiekiem wieko, — mówił, siedząc pod ścianą i uderzając w swe kolana, lecz nikt nań nie zważał. Wiedziano, że zwykł był mówić sam do siebie.
— Nanna! — ozwał się bogaty wieśniak, przyniosą tu odemnie wieczerzę, pozostań.
— Chcesz mnie wziąć na kawał? — odparła patrząc nań z ukosa. — Nie dość ci biednego Efezu?
Została jednak. Usiadła na uboczu, przy Efezie, pocieszała płaczącego, upominała, by przestał pić, nie robił wstydu pamięci rodziców. Tu zaszła rzecz dziwna. Szewczyk pokazał jej napełnioną, po brzegi winem szklanicę, cmoknął zachęcająco językiem.
— Dajcie mi ją! — zawołała, gwałtownie porywając się z miejsca.
Skryci w kącie mały Anania i Bastianeddu, wybuchli głośnym śmiechem.
— Fe! źle! niegodziwie! — mruczał do siebie stolarz.
Nanna porwała szklanicę, wychyliła do dna, rozgrzała się, w głowie się jej zamąciło i zaczęła opowiadać historyjki o wuju Pera: jak to rano wyglądał przejścia dziewcząt po wodę, wabił najmłodsze do ogrodu, obiecując narwać im sałaty...
— Ach ty plotkarko! — wołał, wygrażając babie łopatą ogrodnik.
— Cóż złego mówię — odparła Nanna — mówię tylko, że obiecujesz narwać sałaty i starasz się uczyć, głupie dziewczęta... pacierza.
Śmiano się i mały Anania śmiał się, choć nie nie rozumiał, co mogło być tak śmiesznego w uczeniu pacierza dziewcząt, idących z rana po wodę do studni.
Tymczasem Bastianeddu, narzucał szpilek na ławę, na której miał ledz Efez. Anania nie przeszkadzał mu, lecz gdy wrócił do domu i położył się na noc, w ciepłem, szewkiem łożu ciotki Tatany, zdjęły go wyrzuty sumienia. Nie mógł zasnąć. Zdawało mu się, że go kolą miliony szpilek.
— Co ci, dziecko? — pytała ze zwykłą swą łagodnością Tatana. — Czy cię brzuszek boli?
— Nie... nie brzuszek...
— Czegóż się tak kręcisz, piskorzu mały?
Anania zrazu nie odpowiedział. Po chwili począł cichutko, płaczliwie:
— Nasypaliśmy szpilek tam, gdzie się kładzie Efes Can...
— Ah! Niegodziwe dzieci! Czemuście to zrobili?
— Bo... bo pijak.
— Patrzcie ich! — westchnęła kobieta! — Święta Katarzyno! Jakże niegodziwe są dzisiejsze dzieci! A gdyby tobie kto do łóżka szpilek nasypał? Płakałbyś? Co? może nie? Gorsi jesteście od pijaka Efesa. Wszyscyśmy grzeszni, aniołku mój, wszyscy lecz powinniśmy walczyć ze słabą, grzeszną naturą ludzką i mieć litość nad braćmi naszymi, bo inaczej pożrem się, jak ryby morskie. Król Salomon powiedział, że sąd w ręku samego Boga. „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni”... Zrozumiałeś?
Anania myślał o swej matce... o złej, niegodziwej matce, co go opuściła... Wielki żal wzbierał mu w sercu.
Pewnego dnia — było to w połowie marea — Bastianeddu zaprosił Ananię na obiad.
Handlarz wełny i szerści wyjechał był niespodzianie za interesami i chłopiec, pozostawszy w domu sam i to po dwóch dniach siedzenia na uwięzi za szkolne swe psoty, chciał się zabawić. Na lewym policzku nosił jeszcze ślady ojcowskiej prawicy.
— Gwałtem chce, bym się uczył — zwierzał się małemu przyjacielowi, — a jeśli ja niechcę to i co? Postanowiłem zostać piekarzem, a ojciec nie pozwala.
— Czemu nie pozwala? — pytał Anania.
— Mówi, że wstyd — zaśmiał się ironicznie Bastianeddu, — wstyd oddawać się rzemiosłu, mogąc posiąść naukę, ba! naukę! Spłatam ja im figla. Zobaczysz!
— Co zrobisz?
— Potem ci, powiem; teraz do stołu! — Przygotował był misę makaronu, tak przynajmniej nazwał twarde jak kamienie i czarne jak ziemia kluski, zalane pomidorowym sosem. Przyjaciele zasiedli do stołu w towarzystwie kota, który brudną łapą sięgał bez ceremonii do misy i pochwyciwszy kęsek zaniósł go na komin.
— Patrz go! znów skradł kawałek! — dziwił się Anania, wiodąc okiem za kotem.
— Poprzepędzam wszystkie te przeklęte koty. Wyłowię, wyduszę! — wołał rozgniewany Bastianeddu.
— A upieczesz? Mięso smaczne, wiesz, podobne do zająca. Na kontynencie jadają zamiast zajęcy. Tak mówił mój ojciec.
— Ojciec twój był na kontynencie?
— Czy raz. Prędko i ja tam wyruszę.
— Ty? — pytał niedowierzając i już zazdroszcząc mu Anania.
— Dłużej tu nie wytrzymam, — zwierzał mu się starszy towarzysz. — Pójdę. Pójdę w świat, gdzie oczy poniosą szukać mojej matki. Zostanę piekarzem, cukiernikiem. Jeśli chcesz możesz pójść ze mną. Wezmę cię.
Anania tak był rozradowany, że aż powstał z miejsca. Serce mu biło pod spencerkiem.
— Ale skąd wziąć pieniędzy? — zauważył po chwili nieśmiało a praktycznie.
— Nic łatwiejszego, — upewniał Bastianeddu. — Mówiłem ci, że ojciec mój ma w skrzyni sto lirów. Chcesz, weźmiemy natychmiast, schowamy, bo gdybyśmy zaraz odeszli z domu domyślono by się kto wziął pieniądze, a tak nie domyślą się. A i ociepli się, teraz za zimno, brr!
Mówiąc to, chłopiec poprowadził towarzysza do izdebki ciasnej, brudnej, zawalonej koźlemi i baraniemi skórkami, pomiędzy któremi zaczął szukać klucza, od stojącej w kącie skrzynki. Znalazł, otworzył. Różowy papierek, przedstawiający sumę stu lirów, leżał pomiędzy srebrnemi i miedzianemi monetami. Mali, domowi złodzieje, zadowolnili się wzięciem samego stu lirowego biletu, starannie zamknęli skrzynkę i zaczęli się naradzać nad dalszem postępowaniem.
— Schowaj tymczasem u siebie, — mówił Bastianeddu wsuwając pieniądze za zanadrze małemu Anania. — Gdy noc nadejdzie schowamy w ogrodzie, w dziupli drzewa, wiesz.
Mały Anania zanim się spostrzegł był już w posiadaniu drogocennego, różowego papierka. Czuł go na piersiach, tuż przy swym amulecie, przy swych relikwiach. Dzień spędził jak w gorączce, pełen lęku, wyrzutów sumienia, szalonych nadziei, marzeń i projektów. Uciec! uciec! w świat! daleko! Mniejsza z tem jak, byle prędzej. Sny jego zmieniały się w jawę. Szalał z radości i trwogi zarazem. Uciec, przepłynąć morze i znaleźć się na tym cudownym, bajecznym kontynencie, kędy się skryła jego matka! Ile niepokoju, trwogi, lecz i radości ile! Sto lirów zdawały mu się niewyczerpanym skarbem. A jednak... czuł, że popełnił coś złego, bardzo złego, hańbiącego... coś, czego się bał i wstydził. Oby noc prędzej nadeszła i przeklęte pieniądze nie leżały już mu jak kamień na piersiach.
Nie raz to pierwszy przyjaciele nasi wkradali się do ogrodu, strzeżonego zazdrośnie przez wuja Pera. Wyskakiwali zwykle oknem, z izdebki przy olejarni, dogodne dopatrzywszy chwile. Ale w nocy, pociemku... Wahali się długo. Noc zapadała jasna lecz chłodna, księżyc w pełni wyłaniał się z po za gór Ortobone, oświetlając ogród cały. Na dachu olejarni kot miauczał, jak dusza w czepcu... strach zdjął przedsiębiorczych chłopów.
— Oj... jęczy tu coś jak w piekle... nie wyskoczę, boję się, — mówił szeptem mały Anania.
— Zostań, jeśliś tchórz! Kot miauczy, tyle tego, — decydował wzgardliwie Bastianeddu. — Sam zeskoczę do ogrodu, schowam w dziupli starego dębu pieniądze, wuj Pera nie zagląda tam nigdy ty zostań i patrz, by kto nie nadszedł. Boisz się niebezpieczeństwa. Drwię z tego!
Jakie groziło niebezpieczeństwo, ani jeden, ani drugi powiedziećby nie potrafił. Obu podobało się nadawać pozór fantastyczny przedsięwzięciu, któremu blask księżyca i żałosne miauczenie kota stanowiły romantyczną przymieszkę.
Bastianaddu skoczył z okna, a Anania pozostał w izdebce, drżąc ze strachu, lecz podniecony i zaciekawiony. Wtem! zaledwie towarzysz jego dobiegł do dębu z dziuplą, dwa cienie zarysowały się i przemknęły po murze. Anania zatrząsł się cały, wydał gwizd cichy, cichutki, przykucnął no samej ziemi. Doznawał rozkosznego uczucia strachu i przyjemności zarazem. Jak tam sobie poradzi Bastianeddu? gdzie się skryje? ocieknie? Wzmagało się miauczenie kota; skarży się rzekłbyś i jęczy w niebo głosy. Umilkł — wszystko ucichło! Dziwna, straszna cisza i tajemniczość taka... Ananii dech zamarł w piersiach. Bo cóż się stało z Bastianeddu? Złapano go na gorącym uczynku? zaaresztowano... wiodą go już może do więzienia... A i on, Anania mały, karany będzie za współudział. Niestety.
Bądź co bądź Anania o ucieczce nie myślał. Owszem, stanął na oknie gotów biedź na odsiecz towarzyszowi.
Kroki, oddech ciężki, głos przyciszony i drżący...
— Do dyabla Anania! Tyś to?
Anania odetchnął głęboko, podał rękę zbliżającemu się towarzyszowi.
— Do dyabła — klął z cicha Bastianeddu, — a to mi się udało.
— Słyszałeś sygnał? Gwizdnąłem z całej siły.
— Nie słyszałem. Słyszałem natomiast kroki dwóch przechodniów i schowałem się, przypadłszy piersią do ziemi, w kapuście. Wiesz kto to był? Wuj Pera i stary Pera. A wiesz poco tam chodzili? Była pułapka zastawiona na kota, wpadł biedny, wuj Pera zabił go jeduem uderzeniem łopaty — omacał, „tłusty bestya!” mówił z zadowoleniem, „za to wczorajszy dyabelnie był chudy” — tak mówił.
— O! U! — dziwił się Anania.
— Teraz upieką i zjedzą... niegodziwce! złodzieje! zastawiać pułapki na koty, na biedne! O mało, o mało mię nie spostrzegli.
— A pieniądze — nieśmiało spytał Anania?
— Schowane. No! idźmy głuptasku! jesteś do niczego, marudziarz!
Słowa te nie obraziły wcale Anania. Zamknął okno. W kącie Efes mruczał wiekuistą zwrotkę swej piosenki:
a Caschide opowiadał podróż swą za interesami do jakiejś oddalonej wioski...
— Syndyk — mówił, — przyjacielem był mego ojca, za dawnych, dobrych czasów. Skoro przyjechałem, zaprosił mię do siebie. Bogactwa! przepych, ze trzydziestu parobków, służących drugie tyle. Przed domem trzy dziedzińce, w rząd, jeden za drugim, a każdy otoczony murem, ot, takim wysokim. Bramy kute, u okien, wszędzie żelazne kraty.
— Po co? — spytał olejarz.
— Od złodziei naturalnie! Syndyk bogacz! tyle ma pieniędzy, co sam król.
— Ho! Ho! — zaśmiał się ten co popychał maneż.
— Nie wierzysz! — zawołał młodzieniec, patrząc ze wzgardą na wyrobnika.
— Nie wierzysz! Otóż powiem ci, że Syndyk z braćmi, po śmierci ojca, dzielili się złotem na hektolitry. Zona Syndyka ma osiem tancas (ferm) oblanych strumieniami. Jest tam ze sto samych studni. Ebbene! Mówią, że ojciec syndyka znalazł skarb ukryty. Ot! miał szczęście! natrafił na takie miejsce, w którem król hiszpański, w czasie wojny z Heleną d’Arborea, własnoręcznie zakopał sto tysięcy skudów, w złocie.
— At — drgnął oliwiarz, opierając się na czarnej łopacie, którą rzucał do kotła oliwki.
— Tacy to są na świecie bogacze — twierdził z zapałem Caschide — nie to, co nasi tu, w Nuoro, obdartusy.
— I tu są bogacze — protestował ojciec małego Anania — gospodarz mój chociażby. Ten pewnie ma w kieszeni więcej, niż twój tam. Syndyk wraz ze swemi braćmi... na księżycu.
— E! Sam nie wiesz co pleciesz.
— To ty pleciesz koszałki opałki.
— Wszystkim wiadomo, że twój gospodarz więcej ma długów niż włosów na głowie. Zobaczy tu jak to się jeszcze skończy!
— A niech ci oczy wylezą przedtem!
— Bogdajbyś pękł.
Chwila a olejarz z szewczykiem za łby by się wzięli. Szczęściem bójce zapobiegł paroksyzm delirium tremens biednego Efeza Can. Padł na ziemię, rzucał się konwulsyjnie, wił, przewracając przeraźliwie oczy.
Mały Anania schował się za komin, płacząc wystraszony: Bastianeddu, wraz z obecnemi mężczyznami, rzucił się podejmować nędzarza. Pomału pijak przychodził do siebie, usiadł, otworzył wystraszone oczy, drżał jeszcze na całem ciele. Napoili go, uspakajali.
— Kto, kto napadł na mnie, powalił o ziemię? — pytał płaczliwie. — Pocoście mnie tak zbili. Boga nie macie w sercu! Cóżem wam zrobił. Nie dość, że mnie Bóg opuści! i wy się nademną znęcacie!
Skarżył się, płakał, uspokoili go, ułożyli w kącie, na lawie, zasypiał, w śnie gorączkowym przyzywając dawno zmarłą swą matkę i siostrę.
Mały Anania patrzał nań z współczuciem i przestrachem. Chciałby dopomódz, uspokoić go a zarazem czuł wstręt nieprzemożony do nędzarza co niegdyś bogaty był, a teraz upadł tak nizko, za życia przez robactwo toczony.
Przywołana przez Bastianeddu, nadeszła ciotka Tatana. Pochyliła się litośnie nad nędzarzem, dotknęła dłonią jego ciała, pytała jak się czuje, podsunęła mu wór pod głowę.
— Trzeba go nakarmić, dać mu trochę brodo (zupy) — mówiła. — Oj grzech tu, Boska obraza — a obracając się do Anania dodała:
— Synku! pójdź do „gospodarza” i poproś trochę rosołu dla chorego Efesa. Idź i zapamiętaj dobrze, jakie to straszne bywają następstwa grzechu, złych nałogów. Idź. Masz oto miseczkę.
Anania wybiegł po rosół, a Bastianeddu w ślad za nim. Gospodarz mieszkał daleko, lecz Anania znał drogę, gdyż posyłano go tam często, to po obrok dla konia, to po świece i zapałki do tłoczarni.
Księżyc rzucał na ulicę smugi światła. Tu i owdzie przechodnie łączyli się w grupy i zawodzili pieśń chóralną, smutną i tęskną. Przed domem pana Carboni był dziedziniec kwadratowy, obmurowany, na który wchodziło się przez pomalowaną na czerwono bramę. Chłopcy stukali mocno zanim otworzono. Anania podał służącej miseczkę, powtarzając, co mu ciotka Tatana powiedzieć kazała.
— Aha! a może to się tobie zachciało rosołu — pytała podejrzliwie służąca.
— Co ci w głowie, wiedźmo. — Po co nam twój rosół — ofuknął się Bastianeddu.
— Dam ci szubrawcze! — popędziła służąca za zmykającym przez ulicę ulicznikiem, a tymczasem Anania wszedł na oświecony księżycem dziedziniec.
— Kto tam? po co? — rozległ się słaby, dziecięcy głosik na ganku kuchennym.
— To ja — odpowiedział nieśmiało chłopczyna, przystępując z miseczką w ręku. — Etes Can zachorował, w tłoczarni i matka moja — słowa te wymówił z pewnym przyciskiem — przysłała mię prosić gospodynię o trochę rosołu dla nieszczęśliwego.
— Chodź że, chodź — odpowiedział głos dziecięcy.
Ale nadeszła już i służąca, której nie udało się złowić i obić Bastianedda.
Mniejsza z tem, obiję małego Anania, jedna to i ta sama kompanja.
Z ganku kuchennego zbiegła mała dziewczynka i stanęła w obronie niewinnego.
— Zostaw go! nic złego nie uczynił — wołała ciągnąc za fartuch służącą. — Prosi o rosół dla chorego, daj mu natychmiast.
Ton rozkazujący zdradzał panienkę, a przed oczyma Anania stała dziewczynka pulchna i biała, w niebieskiej flanelowej sukience, z noskiem zadartym pomiędzy różowemi packami, ze świecącemi pod światło księżyca oczętami i spadającemi na ważkie plecy dwoma rudemi warkoczykami. Wszystko to podobało się niezmiernie chłopczynie. Znał już z widzenia Małgosię Carboni, córkę „gospodarza,” małą Małgosię, jak ją zwały uczęszczające do tłoczarni dzieci. Wydawała mu parę razy świece, raz nawet obrok dla konia. Widywał ją, gdy przychodziła do ogrodu lub wstępowała do olejarni, po swego ojca, lecz nie wyobrażał nawet sobie dotąd, by ta pulchna, rumiana panieneczka, mogła być tak anielsko dobrą. Teraz, czekając aż służąca przyniesie żądany rosół, rozpytywała ciekawie o chorobę biednego Efesa.
— Onegdaj jeszcze dano mu jeść tu, pod kuchnią, zdawał się zdrów zupełnie.
— E! to nic! to mu przejdzie, to taka choroba, co napada pijaków. Wije się, jak kot podsmalony...
Tu przypomniał sie Ananii kot zabity przez ogrodnika... Kot miauczący i kradzież stu lirów, schowanych w skrytce, w ogrodzie. Kradzież... Co by powiedziała ta ładna, dobra dziewczynka, gdy by wiedziała że on, syn olejarza, opuszczony przez matkę, sługa, względem którego panienka okazywała się tak względną i dobrą, skradł, skradł sto lirów i schował je potajemnie, w ogrodzie, w dziupli spróchniałego dębu? Złodziej! Fe! brzydko być złodziejem i to jeszcze tak wielkich pieniędzy. W jednem oka mgnieniu cała ohyda, cały wstyd spełnionej kradzieży, zawstydziły i upokorzyły chłopaka.
— Jak kot — mówisz, czy tak? — pytała dziewczynka, zgrzytając ząbkami i wykrzywiając zadarty nosek. — O Boże! Boże! lepiej umrzeć.
Służąca wróciła z rosołem i Anania ust już nie otworzył, lecz odszedł pomalutku, uważnie niosąc pełną zupy miseczkę. Chciało mu się płakać. Coś go ściskało w gardle. Gdy dostrzegł towarzysza, zawołał powtarzając słowa Małgosi:
— Urzeć lepiej!
— Co? jak! — pytał Bastianeddu wyciągając nos i szyję w kierunku miseczki. — Rosół ciepły, aż para idzie. Skosztuję...
— Nierusz! — zawołał rozgniewany Anania. — Nierusz zły, brzydki chłopcze! Skończysz jak Efes, zobaczysz! Pocożeś brał te pieniądze? Grzech, wstyd! Ot! poszedłbyś lepiej i odłożył na miejsce...
— Zwaryowaleś! — zawołał zdziwiony Bastianeddu.
— O! Nie zwaryowałem! Opowiem matce!
— Matce! — zaśmiał się przyjaciel. — Wiele czasu upłynie nim ją znajdziesz.
Sprzeczali się lecz szli pomału, uważnie, Anania bał się rozlać rosół.
— Złodzieje jesteśmy obaj, kradliśmy rzekł — szeptem.
— Głupiś! mameluk! Niby nie wiesz, że to pieniądze mego ojca. Pójdę w świat, ale sam, samiusieńki, gnij tu, jeśli ci się podoba, wiek cały. Co mi do tego! Gnij, zdechnij!
— A gdybyś nigdy nie wrócił! — oburzył się Anania. — Ale powiem, powiem... ciotce Tatanie. — kończył, wstydząc się, sam nie wiedząc czemu, nazwać ją matką.
— Oh ty zdrajco! szpiegu! — wrzasnął Bastianeddu, pokazując mu pieści. — Piśnij słówko a zgniotę cię jaszczurko. Kamieniem ci zęby wybiję, wnętrzności wypuszczę przez oczne doły...
Anania przystanął. Bał się zarówno zaciśniętych pięści towarzysza, jak i rozlania rosołu, lecz nie cofał postanowienia wyznania winy ciotce Tatanie.
— Jaki cię tani czart opanował, na tym przeklętym dziedzińcu — wrzeszczał Bastianeddu. — Co ci tak nagadała ta wiedźma, kucharka? Odpowiadaj że głupcze jakiś.
— Nic mi nie mówiła... Poprostu nie chcę być złodziejem.
— Ty! ty! bękarcie! Oto, co ci odpowiem. Pójdę, wyjmę pieniądze, sam użyję, a nie pokazuj mi się na oczy, nie właź w drogę, bo ci gnaty połamię.
Pobiegł, pozostawiając Anania samego, przejętego głębokim smutkiem. Złodziej! bękart! opuszczony sierota! Nadto już tego, nadto! Płakał gorzko i łzy jego ściekały do miski z rosołem.
— Teraz mię i Bastianeddu opuszcza, ucieknie ztąd sam, a ja pozostanę! I kiedyż, kiedy odszukam cię, mamo!
— Gdy wyrosnę — mignęło mu w myśli — od szukam mą matkę.
To go pocieszyło, lecz skoro wręczył miskę z zupą ciotce Tatanie, wrócił do ciemnej izdebki i oparł się o okno. Cicho było, nikt nie przechodził i w blasku drżącym księżyca nurzał się sad ocieniony, wilgotny. Na szali rowem tle horyzontów rysowały się w oddali góry stronie. Cicho było, spokojnie.
W ciszy dobiegł go z olejarni głos Bastianeddu.
— Nie poszedł po pieniądze, nie wyjął ze skrytki — pomyślał. — Muszę zatem sam to zrobić.
Strach go zdjął wielki. Wrócił do izby, oświeconej ogniem, przy którym tłoczono olej, jak kotek głodny zaczął obchodzić ciotkę Tatanię, zajętą leczeniem Biesa. Zauważyła, że mu coś dolega.
— Co ci jest — spytała — brzuszek boli?
— Tak... boli, wróćmy do domu.
Domyśliła się, że ma jej coś do powiedzenia, wyszła z nim na dziedziniec.
— O Jezu! Jezu! Jezu! — jęczała, gdy jej wyznał, wśród łkań, wszystko. — W jakich to żyjemy czasach! dzieci, niewyklute z jajka pisklęta, w zło popadają.
Anania nie dowiedział się nigdy jakich argumentów i perswazyi użyła dobra kobieta, by skłonić Bastianeddu do odłożenia skradzionych ojcu pieniędzy. Od tego czasu mali przyjaciele nie dowierzali sobie wzajemnie, sprzeczając się i bijąc o lada co.
Tak mijała zima. W kwietniu jeszcze tłoczarnia była w ruchu, tak obfitym rok ten był w oliwki. Nadszedł wreszcie dzień, w którym Anania, duży Anania, zamknął tłoczarnię i przedzierzgnął się w siewcę, rolnika. Chodził teraz w pole i brał z sobą syna, którego chciał uczyć orać. Mały Anania rad był temu, szedł z ojcem w pole, z łopatą w ręku, luli też nosił za nim worek z prowizyą. Zasiew miał miejsce na dolinie falującej, na którą dwie wysokie pinje rzucały cień lekkich, rozwiewnych gałązek. Była to miejscowość cicha i smętna, tu i owdzie porosła winną latoroślą, bez drzew i krzaków. Głos ludzki ginął bez echa, rozwiany cichym, srebrzystym szmerem pinji, których wyniosłe szczyty zdawały się przerastać zamykające horyzont góry.
Ojciec orał pochylony nad rolą, a syn błąkał się śród pól nagich, straszył ptaki, szukał grzybów, zrywał kwiecie wiosenne. Czasem, ojciec, prostując zgarbione plecy, dostrzegał go w oddali i wówczas serce mu się ściskało dziwnem uczuciem. Miejsca te, pora roku, praca, której się oddawał, dziecko, wszystko przypominało Olę, jej małych braciszków, winę, miłość i jej rozkosze...
Ola! gdzież była? kto to mógł wiedzieć. Zginęła, odleciała, jak ptaszek z nad zagonu. Tem gorzej dla niej! tem gorzej. Anania sądził, że winę odpokutuje dostatecznie, żywiąc i wychowując syna. Jeśli uda mu się znaleźć skarb — a nie tracił nadziei — wychowa go jak przystoi! Nie uda się, wieśniakiem będzie, parobkiem i tyle tego. Ha! mało to takich co się do własnej krwi nie przyznają? Mało, co zamiast przygarnąć własne sieroty pozostawiają je w nędzy i zgorszeniu. Pech! bogaczy ilu, tak a nie inaczej czyni!.. nawet „gospodarz,” signor Carboni... Basta! Anania pocieszał się temi myślami, w głębi serca jednak pozostawał mu żal ukryty, a zapuszczając wzrok w dal, zdawało mu się, że dostrzega jeszcze drzewa otaczające dawniejszą chatkę Oli. W pólłdzień odpoczywając w cieniu pinii, wypytywał syna o jego przeszłem życiu. Mały Anania bał się ojca i nie patrzał mu nigdy prosto w oczy, lecz na wspomnienie rzeczy przeszłych, uśmiechał się, dając ujście, tęsknocie, w długiem opowiadaniu. Pamiętał wszystko, nie zapomniał o niczem. Pamiętał Tonni, lepiankę i opowieści wdowy, żołnierzy, braci zakonników, cmentarz przy klasztorze, kasztany, kosy, góry, fabryki świec woskowych. Tylko o matce opowiadał mało i niechętnie, chociaż go ojciec pytaniami na te właśnie naprowadzał wspomnienie.
— Często cię biła ta, twoja matka?
— Nigdy! — odpowiadał chłopak.
— O! zdaje mi się, że cię musiała kijem grzmocić po plecach.
— Nigdy! — odpowiadał stanowczo. — Bogdaj byście tak bez oczu widzieli...
— To powiedz... co robiła, czem się zajmowała?
— Pracowała od rana do nocy.
— Hum! a prawdali, że jeden żołnierz chciał się z nią ożenić?
— Nie prawda. Tylko mi czasem mawiali ci żołnierze, bym zawołał mamę, gdyż mają jej coś powiedzieć...
— Chodziła do nich? — pytał z niepokojem syna Anania duży.
— Gniewała się, klęła bezwstydnych...
— A! Atonzu wzdychał, lżej mu się jakoś na sercu robiło... Ebbene! gdyby tu była! Przypomina sobie jej jasne, palące oczy. Przypomina braciszków, nieboraczków, schorowanego ojca... ba! cóż robić! Gdyby odzyskał wolność, byłby się z nią ożenił... nie odzyskał — musiał opuścić.... stało się, nie warto tem krwi psuć sobie.
— Pójdź — mówił do syna, spożywszy skromną strawę — tam, ot tam! pod tem figowem drzewem, znajduje się dom przedawny. Kop tam ziemię, tylko uważnie może co znajdziesz.
Chłopiec biegł we wskazanym kierunku, rad, że się wyrywa temu zabrukanemu, ponuremu ojcu, a ojciec myślał sobie:
— Niech grzebie ziemię, duszyczki niewinne szczególne mają szczęście. A nuż znajdzie! Poślę część Oli i po śmierci żony pojmę ją w małżeństwo. Bądź co bądź mnie pierwszego kochała. Lecz mały Anania nie nie znajdywał, choć kopał i grzebał się w piasku chętnie. Pod wieczór obaj z ojcem, wracali pomału, przez pola do domu, zapatrzeni w złote zachody słońca. Ciotka Tatana wyczekiwała z gotową wieczerzą, w izbie czystej, rozświeconej płonącym na kominie ogniu. Ocierała nos małemu Ananii, myła mu ręce, rozpowiadając o drobnych zajściach dnia ubiegłego.
Manna, pijaną będąc, upadła na rozżarzone węgle. Efes Can dostał od kogoś parę batów. Wuj Pera obił jakiegoś chłopca, Sinior Carboni wstępował, by o patrzeć konia.
„Gospodarz” strasznie — zmizerniał — kończyła.
— Diarolo! Pracuję jak wół. Czego chciał? 1 koń z krwi, z ciała jeść potrzebuje.
Po wieczerzy szedł do szynku, nie pomny Oli i przeszłości. Tatana przędła, opowiadając piękne i przeciekawe historye swemu przybranemu synkowi. Często przysłuchiwał się im i Bastioneddu.
— Opowiadają, — mówiła — że był raz król potężny, co miał we łbie siedem źrenic złotych, co się gwiazdami zdawały...
I tak dalej całą baśń o ludożercy i Mariecie. Udało się tej ostatniej uciec.
— Uciekała, uciekała, rzucając po za się ćwieki, które się mnożyły w miarę jak je wyrzucała. Ludożerca gonił za nią, gonił, lecz dogonić nie mógł, bo mu ćwieki raniły pięty...
Ileż radości sprawiała dzieciom ucieczka Mariety.
I jak różną była czysta, obszerna, światła kuchnia w domu ciotki Tatany, od ciemnej, wilgotnej nory w lepiance wdowy, w Fonni. Odmienne też były opowieści! A jednak mały Anania nie raz tęsknił za tamtemi, może dlatego tylko, że zamiast ukochanego przyjaciela Juanne, o czystem sercu, miał przed sobą Bastianeddu, zepsutego, złośliwego przekorę, co go szczypał w kątach i przezywał od znajdy, szpiega, donosiciela, zdrajcy i to nawet przed ludźmi i nie bacząc na tłumaczenia ciotki Tatany. Raz nawet nazwał go znajdą w obecności Małgosi Carboni, która była wstąpiła do ciotki Tatany, w interesie „gospodarza.” Ciotka poturbowała w prawdzie niegodziwego ulicznika, lecz małą to dla Anania było pociechą. Małgosia słyszała jak nut wymyślał od „znajdy.” Bolało to go bardzo i goryczy nie zdołał osłodzić, chleb z miodem, który obu, jemu i Małgosi ciotka Tatana dała na zgodę, za karę nie nie dając Bastianeddu. Co tam miód! możeli osłodzić gorycz upokorzenia? A Małgosia odzianą była dnia tego w sukienkę zieloną, fioletowe pończoszki i miała włosy związane różową wstążką mniej świeżą od jej twarzyczki o błyszczących oczkach. Nocy tej śniła się maleniu Anania, piękna, barwna, mieniąca się jak tęcza... w śnie nawet czuł, że go coś boli... Przypomniał sobie, że go „znajdą“ nazwano w jej obecności.
∗ ∗
∗ |
W wielkim tygodniu — w roku tym Wielkanoc przypadała w ostatnich dniach kwietnia — Anania duży spowiadał się i spowiednik zalecił mu uprawnić syna. W tym samym czasie, ośmioletni Anania został bierzmowany i za ojca przy bierzmowaniu służył mu sam sinior Carboni. Był to ewenement w życiu dziecka, i w kronikach miasta Nuoro. Mieszkańcy udali się gromadnie do katedry, gdzie Monsignor Demartis, piękny i wyniosły biskup, udzielał bierzmowania setce dzieci. Przez olbrzymie, roztwarte drzwi katedry wpadły w jej mroczne wnętrza, wiosna i słońce, woń kwiatów, a publiczność przybrana była w odświętne szaty. Sinior Carboni otyły, czerwony na twarzy, z błękitnemi oczyma i rudemi włosami, w aksamitnej kamizelce, ze złotą dewizką od zegarka, witany był przez obecnych z uszanowaniem i uprzejmością wielką. Anania dumny był z bierzmowanego swego ojca, a chociaż fawor ten dzielił z całym tuzinem chłopców, nie zmniejszało to honoru i uroku. Po ceremonii chłopcy zaproszeni zostali do domu bierzmowanego ojca, co się „chrzestnym“ ojcem pozwolił nazywać. W salonie, o którym cudów się nie raz nasłuchali, ujrzeli izbę dużą, wysoką, czerwonym ze złotem papierem obitą, z meblami z zeszłego stulecia, żardinierami, pełnemi sztucznych kwiatów, koszami marmurowych owoców i półmiskami kryształowemi, na których leżały sery i salami sztucznie z alabastru wyrobione.
Ugoszczono dzieci winem, kawą, ciastkami i słodyczami, a piękna pani Carboni, z dwoma głębokiemi dołkami w twarzy i czarnemi, wtył ściągniętemi włosy, w szlafroczku perkalowym w kraty różowe i błękitne z falbanami, ucałowała każdego z kolei z duchowych synów swego męża, obdarzywszy każdego kopertą z małym wewnątrz upominkiem.
Długo Anania pamiętał, aż do najdrobniejszych szczegółów, wypadki dnia tego. Pamiętał, jak pragnął wejścia do salonu Małgosi. Chciał się jej przedstawić w nowym spencerku z grubej, szarej wełny, ostrej jak czupryna samego dyabła. Pamiętał, że pani Carboni pogładziwszy go po nisko uciętej główce palcami lśniącymi od pierścionków, zawołała:
— Czemuście go tak ostrzygli, kumie! zdaje być się łysym!
— Kumo! — odrzekł Anania duży, towarzyszący synowi na tem solennem przyjęciu, pochlebiany pokumaniem się z „gospodarzem“ i „gospodynią“ — grzywa tego źrebca gęsta była, jak dzikie chwasty.
— Ebbene — rzekła pani. — Spodziewam się żeście kumie spełnili swój obowiązek?
— Spełniono, spełniono! — upewnił Anania.
— Tem lepiej. Wierz mi kumie, że tylko prawe dzieci są podporą starości rodziców.
Zbliżył się sam gospodarz.
— Oczy, jak smoła tego małego górala — rzekł biorąc pod brodę dziecko. — No! nie spuszczaj no oczu, mały! Uśmiechnij się dyablątko...
Anania uśmiechnął się, uszczęśliwiony łaskawemi słowy „gospodarza” i łaskawym uśmiechem pani.
— Czem zamierzasz zostać dyable ty mały? — pytał go dalej signor Carboni.
Wznosił to opuszczał powieki mały Anania, teraz nieśmiało i pytająco zwrócił się do swego ojca.
— Odpowiedz że, odpowiedz kumowi, — naglił syna Anania starszy. — Czem chcesz być?
— Olejarzem? — spytała piękna pani — młynarzem może?
Wstrząsnął główką.
— Nie podoba ci się ten zawód? Rolnikiem będziesz? — I na to wstrząsnął ogołoconą z czarnych kędziorów główką.
— Ebbene! — zawołał ojciec — chcesz się może uczyć w szkole?
— Tak — wybełkotał chłopak cichutku.
— Brawo! — rzekł sinior Carboni! — Chcesz uczyć. Na księdza może, co?
— Nie...
— Na adwokata?
— Si.
A do stu dyabłów zuch z ciebie, nie darmo tak ci oczy płoną! Adwokatem chcesz zostać szczurze ty mały. Ba! adwokatem!
— Bieda, gospodarzu — zauważył starszy Anania, wzdychając głęboko — że nas nie stać na to.
— Chcącemu uczyć się Opatrzność dopomaga! — zadecydował gospodarz, a pani dodała jak nieme echo:
— Dopomaga.
Słowa te padły na szalę losów Anania i nie zawiodły go.
∗ ∗
∗ |
Na rok bieżący zamknięto olejarnię i olejarz znów przedzierzgnął się w rolnika.
Pola rozwijały się pod tchnieniem wczesnej i ciepłej wiosny, pszczoły brzęczały do koła domku ciotki Tatany, a wielki bez, na dziedzińcu bujnem osypał się kwieciem.
Na dziedzińcu pod drzewem zbierała się teraz codziennie zimowa z olejarni, kompania, więc wuj Pera z nieoddzielną łopatą, Efes i Nanna, nie zmiennie pijani, przystojny szewczyk Caschide, Bastianeddu ze swym ojcem i inni jeszcze sąsiedzi. Wuj Pane miał warsztat w norze naprzeciw dziedzińca. Ruch tu panował ustawiczny, śmiechy, żarty, docinki, kłótnie.
Mały Anania dnie spędzał pomiędzy tą nieciekawą kompanią, ucząc się słów grubych i nieprzystojnych, przyzwyczajając się do widoku pijaństwa i upodlenia.
Obok warsztatu Pane, w podobnej że norze ciemnej i wilgotnej, mieszkała dziewczynka kaleka, której ojciec najął się był na długie lata do kopalni w Afryce i nie dawał odtąd znaku życia. Biedaczka, Rebeką zwana, mieszkała sama, cała w ranach, przykuta do brudnego barłogu, wydana na pastwę much i robactwa.
Dalej nieco, zamieszkiwała wdowa pewna z pięciorgiem dzieci. Dzieci żebrały. Sam Pane prosił często o jałmużnę.. Pomimo to, panowała tu najczęściej wesołość. Żebrzące i głodne dzieci śmiechem napełniały ulicę. Majster Pane gawędził sam z sobą, rozpowiadając facecye i wesołe dykteryjki, których nikt nie słuchał, przypominając solne epizody minionej młodości. Lecz, gdy w jasnej, słonecznej ciszy południowego znoju, cichły śmiechy i gawędy, a tylko zdwojone brzęczenie pszczół napełniało powietrze, kołysząc do snu leżącego pod bzem, małego Anania, rozlegały się głośne i nie zgłuszone jęki biednej, do łoża boleści przykutej Rebeki. Rozlegały się, cichły, znów się wzmagały, zdawały się wychodzić z pod ziemi, do echa piekielnego podobne, a wszystkie nędze i bóle: opuszczenie, ubóstwo, niedola zdawały się zlewać w głuchą skargę, rzekłbyś w głos wszechcierpienia nad rozsypującemi się ścianami prastarych, w ruderę zapadłych domków przedmieścia, dziurawemi dachami, potłuczonemi szybami, połamanemi schodami, nierównym brukiem i cuchnącym rynsztokiem podmiejskich zaułków, twarzami ludzi, co oddawna nie jedli do syta, łachmanami kobiet, co oddawna zmieniały odzieży, chwastami śród kamieni, mężami okładającymi często gęsto kijem swe żony i w jarzmo wprzężone zwierzęta domowe; nad pijaństwem z nałogu i z nędzy, nad chorobami nieuleczalnemi, nad biedą mnożącą się z dnia na dzień, tak jak się mnoży życie samo... Któż by jednak na to zważał?
Mały Anania, leżąc w cieniu bzu, okwieconą gałązką odganiał natrętne i rozśpiewane, rozbrzęczane pszczoły i myśląc:
— Po co ona tam ciągle jęczy? Czy warto! Po co są na święcie chorzy i kalecy? — zapytywał siebie.
Teraz Anania pulchny był, utuczony zdrową, obfitą strawą, wygodą i wczasem.
Wczasów to używał. Sypiał smaczno w znojne południe, pomimo wypełniających dziedziniec jęków biednej Rebeki. Jęki te usypiały go nawet. Spał pod bzem, z buzią obsiadła natrętnemi muchami, odkąd rączyna śpiącego dziecka, urwawszy rozkwitłą gałązkę much nie odpędzała. Śniło mu się, że się znajduje tani, daleko, w górach, w lepiance wdowy po rozbójniku, u wygasłego komina, przy którym wisi długi czarny, płaszcz do widma podabny. Gdzież się podziała jego matka? Próżno ją szuka po kątach, woła! Uciekła, skryła się gdzieś za góry, za morza! Zamiast matki zjawiał się braciszek zakonny, co miał sierotę uczyć pisać i czytać, by mógł kiedyś, gdy wyrośnie, udać się na poszukiwanie swej matki. Braciszek mówił coś długo i przekonywająco, lecz Anania nie słyszał dobrze co mówi bo z czarnego, na ścianie wiszącego, pajęczyną oplecionego płaszcza rozbójnika, wychodził jęk ustawiczny, głuchy. Strach zdejmował chłopca. Był że to duch, widmo rozbójnika? Coś mu przytem łaskotało pod nosem, wyjadało oczy.. Ah! muchy te, muchy natrętne!
Ostatecznie sny jego sprawdziły się w części. Pewnego październikowego poranku, wstał wcześniej, ciotka Tatana umyła go i uczesała staranniej, odziała w spencerek nowy, ów szary, z wełny ostrej i twardej jak broda samego dyabła!
Ojciec spożywał śniadanie — baranie jadł flaki; ujrzawszy syna, gotowego iść do szkoły, zaśmiał się zadowolony i zawołał grożąc mu palcem.
— Sprawuj mi się dobrze, chłopcze, gdyż w przeciwnym razie oddam cię na naukę do Pane.
Binstianeddu zjawił się, by towarzyszyć nowemu uczniowi, traktując go protekcyonalnie. Ranek był prześliczny; w pogodnem powietrzu rozlegały się zapachy wina, kawy, octu. Kury i koguty piały na dziedzińcach, rolnicy odchodzili w pole, z narzędziami pracy, a do miasta wjeżdżały wozy pełne zboża i jarzyn zielonych. Za wozami biegły psy, poszczekując wesoło.
Mały Anania czuł się szczęśliwy, pomimo, że mu towarzysz przedstawiał szkołę i nauczycieli w czarnych kolorach.
— Zobaczysz — mówił — nauczyciel twój w berecie swym czerwonym i zachrypłym głosem wygląda jak kogut. Cały rok cierpieć go musiałem. Ciągle go miałem na swych piętach.
Szkoła znajdowała się na drugim końcu miasta w poklasztornym gmachu, otoczonym dużemi ogrodami.
Klasa, do której wstąpił mały Anania wychodziła na pustą ulicę; obicia papierowe były zakurzone, kurzem pokryta katedra nauczyciela, ławki i pulpity uczni. Pod kurzem niby luźne ślady zębów szczurów, plamy atramentu, napisy, hieroglify.
Anania doznał zawodu gdyż zamiast opisanego przez Biastianeddu nauczyciela, w berecie czerwonym, na katedrze stanęła skromnie odziana, szczupła i blada kobieta z meszkiem czarnym nad górną wargą, tak, jak ciotka Tatana.
Czterdziestu chłopców napełniało klasę. Anania był najstarszym i dzięki temu zapewne, nauczycielka, co przy czarnym meszku nad górną wargą, posiadała czarne oczy, zwróciła się doń, wołając po nazwisku. Mówiła na poły po włosku, na poły miejscowym dyalektem.
Stałe zwracanie się doń nauczycielki dziwiło, lecz i radowało chłopca. Po trzech godzinach nauczył się poznawać i pisać aż całe dwie samogłoski! Z tych jedna stanowiła okrągłe zero — o — lecz to, bądź co bądź nie zmniejszało zasługi ucznia.
Około południa, napatrzywszy sic do woli na szkolę, kolegów i nauczycielkę, czując, zresztą, że go nowy i sztywny spencerek ugniata, zaczął myśleć o dziedzińcu przy domku ciotki Tatany, o bzach, o krzakach fig indyjskich, w których doświadczone i umiejące się obchodzić palce, smaczne zrywały owoce. Poziewał.
Kiedyż się skończy lekcya? Wielu współuczni płakało, a nauczycielka prawiła ciągle: o pracowitości, zamiłowaniu w nauce i szkole i tem podobnych dezyderatach.
Wreszcie! wreszcie! Otwarły się drzwi szkolnej izby, pedel — ot tak sobie zwykły człowieczyna — zawołał magiczne słowo, chłopcy ławą rzucili się do wyjścia i Anania znalazł się ostatecznie obok nauczycielki. Pogładziła go drobną rączką po głowie.
— Brawo! — rzekła — synem jesteś Anania Atonzn?
— Si, signora. Tak pani.
— Dobrze. Kłaniaj się odemnie swej matce.
Anania zrozumniał, że mowa o ciotce Tatana i odraził polubił nauczycielkę. Po chwili był pomiędzy dziećmi tłoczącemi się u wyjścia ze szkoły.
— W porządku! — wołała nauczycielka, na niesforną zgraje. — W ordynku, po dwoje!
Dzieci stawały w ordynku, po dwoje; po dwoje przechodziły korytarze, dziedzińce i dopiero na ulicy rozpierzchały się swobodnie, jak stado na wolność puszczonych ptasząt, świegocąc i podskakując. Z wyższych klas uczniowie wychodzili spokojniej. Bastianeddu wypadł na Anania i zwiniętym w trąbkę zeszytem uderzył go po czapce.
— Podoba ci się, co? — spytał.
— Podoba... jeść mi się tylko chce. Myślałem, że nie będzie końca...
— O! — wydął wzgardliwie usta. — Chcialo ci się, by nauka trwała jedną chwilę! Zobaczysz, zobaczysz, zobaczysz, jak dalej będzie. Najesz się tu różnych różności. Zaznasz co głód, co pragnienie. O! O! patrz! Małgosia Carboni.
Dziewczynka, we fioletowych pończoszkach, z różową wstążką we włosach, wychodziła ze szkoły z towarzyszkami, wypuszczanemi dopiero po chłopcach. Przeszła około naszych małych przyjaciół, nie racząc na nich spojrzeć. Nadchodziły inne dziewczynki, uboższe i bogatsze, panienki i wieśniaczki, niektóre dorosłe niemal i już zalotne. Uczniowie z czwartej i piątej klasy, stawali na ich przejściu i zamieniali z niemi uśmiechy.
— Romansują — tłumaczył Bastianeddu — dostaną gdy profesorowie spostrzegą! oj dostaną!
Anania nie odpowiadał! Czwarto i piąto klasiści, oraz te niemal dorosłe dziewczyny, zdawały mu się w prawie „romansować!“
— Zamieniają bileciki! — dodał z mruganiem oczu Bastianeddu.
— I my, gdy dorośniemy będziemy to robili! — odrzekł filozoficznie mały Anania.
— Ach ty mameluku! — wrzasnął nad nim Bastianeddu — smarkaczu! Naucz się wpierw nos ucierać!
I pociągnąwszy go za rękę zaczął biedź co mu sił starczyło.
∗ ∗
∗ |
Po dniu tym minęło innych wiele; wróciła zima, wieczory w olejarni, sceny z zeszłej zimy i choć Anania był dopiero w pierwszej klasie i najstarszy pomiędzy kolegami, nikt nie wątpił o jego przyszłej karyerze: adwokatem będzie, medykiem, sadownikiem! Ho! ho!
Wszyscy wiedzieli, że mu sinior Carboni przyobiecał pomoc w naukach, wiedział o tem i sam Anania, lecz nie zdawał sobie z tego jasnej sprawy. Z czasem dopiero obudziło się w nim uczucie wdzięczności i doświadczał błogiego uczucia na widok kwitnącej postaci swego padrino[3]. Często zapraszano go na obiad do „gospodarzy” lecz dawano mu jeść w kuchni, ze sługami i kotami. Nie zasmucało go to bynajmniej, czuł bowiem, że u pańskiego stołu nie potrafiłby ust otworzyć z nieśmiałości i zbytku szczęścia.
Zresztą, po obiedzie, Małgosia zwykła była przychodzić do kuchni i rozmawiać z nim o olejarni, o schodzących się tam sąsiadach. Oprowadzała go potem po dziedzińcu, spiżarni, wszędzie. Bawiło ją, gdy czasem używał stów wyuczonych od Bastianeddu — „Do dyaska! jacyście bogaci!” — mawiał. Małgosia uśmiechała się, lecz nie żartowała, nie bawiła się z nim nigdy. Zresztą Anania wesół nie był; rozważny i nieśmiały zdawał się odczuwać całą nieprawidłowość swego położenia.
Lata mijały.
Po nauczycielce z czarnym meszkiem nad górną wargą i czarnemi jak smoła oczami, dostał się w ręce nauczyciela, podobnego zdaniem Biastinneddu, do koguta. Od tego przeszedł pod zwierzchnictwo zażywającego tabakę starca, który przy każdej wzmiance o Szpicbergu dodawał płaczliwym głosem:
— Tam, gdzie uwięzionym był Silvio Pellico...
Potem... potem miał młodego i bardzo wesołego nauczyciela, wzrostu małego, bladego, z okrągłą, jak makówka głową... ten się zastrzelił. Uczniowie pod wrażeniem smutnego wypadku, o tem tylko mówili i rozprawiali pomiędzy sobą, a Anania, nie mogąc pojąć jak człek tak wesół mógł skończyć samobójstwem, oznajmił raz towarzyszom swym, wszem wobec i każdemu z osobna, że sam gotów jest zastrzelić się przy pierwszej okazyi.
Szczęściem okazya się nie nadarzyła; w tym czasie jakoś wiodło mu się dobrze, zdrów był, lubiany w domu i przez kolegów, pierwszy uczeń w szkole. Dokoła niego życie płynęło równe i monotonne, z temi sąmemi postaciami w otoczeniu, powtarzającemi się powszedniemi wypadkami, podobne do powtarzających się motywów, wzorzystych tkanin, których kupcy rozwijają sztuki, sztuki całe tak bardzo do siebie podobne, jednostajne.
Zimą, w olejarni, powtarzały się znane nam już sceny, wracali znani nam ludzie.
Wiosną bzy kwitły na dziedzińca, przy dymku ciotki Tatany, pszczoły brzęczały w figowym dziedzińcu okalającym szpalerze, słońce walczyło o lepsze z niebios lazurem, a w zaułku, naprzeciw bramy siadywał wuj Barchitta, obłąkany, o błękitnych, nieruchomo, w wewnętrzną jakąś wizyę zapatrzonych źrenicach o rozdwojonej brodzie i kasztanowatych włosach, typ żebrzącego Chrystusa. Dalej majster, Pane heblował stół kulawy, sam sobie swoje opowiada! facecye; Efes zataczał się i wpadał do rynsztoka; Nanna towarzyszyła mu jak cień wierny; żebrzące dzieci wdowy rzucały kamienie na psy, pijaków, przechodniów, na koty, kury, koguty; kobiety wymyślały sobie od najgorszych, a w noce księżycowe młodzieńcy, ciągnąc korowodem, śpiewali pieśni tęskne i rozkochane, a ustawiczne jęki Rebeki odpowiadały dalekim nawoływaniom kukułki! het! na skraju dzikiego krajobrazu i pustego pola.
Jak słońce, gdy się z za chmur wychyli, tak na smętne otoczenie, w którem obracał się Anania, blask rzucała rozkwitła postać signora Carboni. Gdy przechodził kobiety wychodziły na próg swych domów i kłaniały mu się z uśmiechem; mężczyźni, używający wczasu, wstawali, ściągając z głów berety; dzieci biegły za nim, całując ręce, które zwykle trzymał założone, za plecy.
Na ciężkim przednówku, w głodowe lata, opatrzył był w polentę i oliwę całe sąsiedztwo. Wszyscy zwykli byli udawać się doń o drobne, lecz nigdy nie zwracane pożyczki. W zaułkach kędy wiatr rozwiewał źdźbła przegniłej słomy i szmaty zbrukanych papierów, wszystkie niemal dzieci nazywały go „ojcem“ chrzestnym lub bierzmowanym, a kobiety — nie bez dumy pewnej: „kumem.” Sam by nie nie zliczył kumów tych i synów, a wuj Pera utrzymywał złośliwie, że się z nim kumał każdy, czyhający na jego pieniądze i datki.
— Zresztą — mawiał stary ogrodnik, przesiadując w olejarni, z łopatą pomiędzy kolanami — nie jeden spodziewa się pomocy w naukach.
— Niektórzy na to zasługują — odpowiadał Anania starszy, to jest Anania Atonzu, spoglądając na swego syna.
— Nie jedni na to liczą. Gospodarz próżny, ale się nie zrujnuje, choć go muchy obsiądą...
Olejarz czuł się obrażonym.
— Sam nie wiesz, co pleciesz, ośle stary. Z każdym dniem rośnie twa złośliwość.
— Chodźmy — mówił ogrodnik, powstając i opierając się o nieoddzielną swą łopatę. — Mówię, co wiem. Tylko psy nic nie wiedzą o swem potomstwie; „gospodarz”, zamiast wspomagać cudzych, policzyłby raczej własnych bękartów.
Anania, patrzący przez okno, pod którem stygła miazga oliwek, drgnął, jak gdyby go kto uderzył.
Ogrodnik nie ruszył się z miejsca.
Atonzu obrzucił okiem izbę. Nie chciał, by Anania słyszał oszczercze słowa złośliwego starca. Oszczercze, bezbożne. Wybuchnął:
— Gałganie, jak śmiesz to mówić?
— Co? — odparł stary, podnosząc swą łopatę, gotów zasłonić się nią lub uderzyć, wedle potrzeby — com rzekł tak złego?... Może chłopiec, co terminuje u szewca, Franciszka Caschide, spadł z deszczem z nieba? Czemu się tamtym nie zajmie „gospodarz.”
— Syn to księdza, wiadomo! — mówił, głos zniżając, Atonzu.
— Ale! Gdzie tam! „Gospodarza.“ Jak dwie krople wody podobny do Małgosi. Oczu chyba we łbie nie macie.
— Ech! szubrawiec to, nicpoń, uczyć się nie chce, całem jego zajęciem obrzucać kamieniami przechodniów.
— Bene! — chciał coś jeszcze po wiedzieć ogrodnik lecz się zakaszlaj.
Anania stał u okna i, spluwając na cuchnącą miazgę, czuł się śmiertelnie smutny. Znał chłopca, co terminował u szewca Caschide. Wiedział, że dokazuje, nie więcej przecie, niż Bastianeddu i nie jeden z uczęszczających do szkoły chłopców. Czemuż signor Carboni nie weźmie go do siebie, jeśli jest jego ojcem? Wszak jego, Ananię Atonzu, przyjął i to bez trudności. Czy chłopiec ten ma matkę? Matka! W miarę, jak Anania wzrastał i dojrzewał, jak jego uczucia i myśli rozwijały się niby listki z pączka dzikiego kwiecia, myśl o nieobecnej matce stawała się coraz stalszą, wspomnienia coraz wyraźniejsze. W epoce tej był już piątoklasistą i śród przeróżnych kolegów nabierał świadomości złego i dobrego. Rumienił się przy każdej wzmiance o swej matce, rumienił się świadomie, tak, jak przedtem, pamiętał, wstydził się instynktem. Nie przeszkadzało mu to pragnąć jednocześnie dowiedzieć się o niej, znaleźć ją, wyrzucać jej swe opuszczenie. W wyobraźni jego rysowała się coraz wyraźniej ziemia zamorska, nieznana, dokąd, jak mówiono, zbiegła... Ze szczególnem zajęciem studyował geografię i znał doskonałe drogi, wiodące, z zamieszkałej przezeń wyspy, na ten kontynent, gdzie, przecie, gdzieś, kędyś zamieszkiwała Ola. I tak, jak niegdyś, w wiosce górskiej, paliła go namiętna ciekawość poznać miejsce zamieszkania nieznanego mu wówczas ojca, tak teraz, czytając o miastach kontynentu, myślał o tem tylko, w którem ukrywa się jego matka? Wspomnienie matki wrażało mu się w pamięć z coraz większą wyrazistością lecz przedstawiała mu się zawsze w ubiorze wieśniaczki, bosa, wysmukła, smutna.
W kilka lat potem zaszedł takt, odświeżający bardziej jeszcze te uczucia, wspomnienia, pragnienia. Matka Bastianeddu wróciła najniespodziewaniej do Nuoro.
Podówczas Anania chodził już do gimnazjum i kochał się w tajemnicy w Małgorzacie Carboni. Uważał siebie za dorosłego, skończonego człowieka i śród wrażeń, targających nim dniami i nocą, nie zwracał uwagi na fakt, który zajął był żywo sąsiadów. Nie widział zresztą kobiety, ukrywającej się w domu jakiejś krewnej, lecz Bastianeddu, teraz już młodzieniec wysmukły i zręczny, codzień mu o powrocie swej matki opowiadał.
Wuj Bera podupadł znacznie na silach i używał w ogrodzie do pomocy Atonzu, co ułatwiało Ananii wstęp do ogrodu. Spędzał tam część dnia, ucząc się i leżąc na skoszonem sianie, lub w zwartym cieniu fig indyjskich, a gdy odrywał oczy od książki widział przed sobą dalekie, górzyste horyzonty. Tu przychodził doń często Bastianeddu, zwierzając się ze swych wrażeń, w ostrych, sceptycznych słowach, znajdujących głębokie i bolesne echo w duszy Anania.
— Wróciła! — mówi, Bastianeddu, rzucając się na trawę i wyrzucając nogi w górę. — Lepiejby nie wracała! Ojciec chciał ja zrazu zabić, uspokoi, się teraz nieco.
— Widziałeś ją?
— Naturalnie, widziałem. Ojciec nie chciał mię wprawdzie puszczać, alem poszedł. Tłusta, odziana, niby dama. Anim ją poznał!
— Nice poznałeś?! — zawołał zdziwiony Anania. Serce biło mu gwałtownie. O! on by pewno, zawsze, wszędzie, poznał swą matkę... zresztą... kto wie... ta się pewnie przebrała w inne suknie... włosy zaczesała modnie... Jakże! ach! jakże teraz wygląda?
Nie mógł pochwycić jej mieniącego się teraz obrazu... napełniało go to niewymownym smutkiem... lia! poznałby ją instyktem.
— Poznałbym, poznałbym — myślał — pewien jestem, że poznałbym.
— Czemu matka twa wróciła?- — pytał raz Bastianeddu.
— Czemu? Wybornie! Temu, że to jej rodzinne miasto. Szyła na maszynie u krawcowej w Turynie, zmęczyło to ją więc i wróciła.
Po słowach tych długie zapanowało milczenie. Obaj chłopcy wiedzieli dobrze, że szycie na maszynie było bajką, lecz udawali, że w to wierzą. Po długiej chwili Anania zauważył:
— Ojciec twój powinien wybaczyć, pogodzić się...
— Co to, to nie — przerwał mu Bastianeddu, udając, że trzyma stronę ojca. — Gniewa się i ma racyę. Nie potrzebowała przecie, zarabiać na życie?
— Wszak i twój ojciec zarabia, praca nie krzywdzi.
— Z przeproszeniem, ojciec mój trudni się — handlem.
— Cóż teraz pocznie z sobą twa matka? Przy kim też z nich dwojga mieszkać będziesz?
— Kto wie?
Z dnia na dzień sprawa się ta zaostrzała a zwierzenia Bastianeddu głębiej wzruszały Anania.
— Gdybyś wiedział — mówił mu Bastianeddu — jak wiele osób doradza ojcu memu zgodę. Chodzą i chodzą do nas. Przychodził sam deputowany. Sam. Przychodziła babka moja, właśnie wczoraj wieczorem i mówi: „Jezus przebaczył Magdalenie a ty synu przebaczyć nie chcesz. Każdy z nas śmiertelny i tylko dolne uczynki bierzem z sobą w wiekuistość błogosławioną. Pomyśl jak pusty, osierocony dom twój. Same tu gospodarują koty i myszy”.
— A ojciec twój co na to?
— „Dajcie pokój! nie nalegajcie, matka! wstydzilibyście się wstawiać za taką.” O! co ojciec mówi i pieni się ze złości! Przychodziła i ciotka Tatana! formalne powiedziała kazanie! Było co słuchać! Weź — mówi do ojca — weź do domu przyjaciółkę, sługę. Skruszona jest, za grzech żałuje, odpuść, by ci Bóg odpuścił. Pomyśl, co się z nią stanie jeśli ją teraz odepchniesz. Król Salomon miał siedemdziesiąt żon i przyjaciółek a najmędrszym był pod słońcem mędrcem.
— A ojciec twój co na to?
— Nie. Twardy jak kamień. Aha! powiedział tylko, że dla żon to i przyjaciółek głowę stracił król Salomon.
Istotnie, ojciec Bastianeddu nie zmiękł i żona wyniosła się dalej, do innej części miasta, osiadła w pobliżu klasztornych murów, gdzie się mieściły szkoły; zaniechała sukien modnych, przywdziała strój wieśniaczy, lecz przyozdobiony wstążkami i koronkami, fałszywy w tonie i zdradzający tę, co go nosi. Mąż zaciął się tembardziej jeszcze, a ona znów wesołe wiodła życie.
Anania spotykał ją, idąc do gimnazyiun. Zamieszkiwała domek czarniawy, dokoła którego biegło obramowanie, z białego wapna zakończone, pomiędzy oknami, krzyżykiem. Przededrzwiami było stopni kilka i kobieta, słusznego wzrostu, piękna i okazała, siadywała na stopniach, z robotą w ręku, odkrytą głową, czarnemi, Iśniąccmi włosami, podniesionemi nad nizkiem czołem, w jaskrawej, jedwabnej chustce na rozwiniętych ramionach.
Anania czerwienił się, gdy się spotkał z jej wzrokiem, czuł do niej dziwny, chorobliwy pociąg a jednocześnie zdawało mu się, że jest ohydną. Chciąłby udawać się do szkoły inną drogą, by jej nie widzieć, a jakaś siła tajemna i przekorna popychała go zawsze szlakiem, na którym miał ją spotkać.
Zbliżyły się wielkanocne wakacye.
Pewnego dnia, gdy Anania uczył się pilnie gramatyki greckiej, siedząc pomiędzy zagonami kardów, posłyszał pukanie do furtki ogrodu.
W ogrodzie, oprócz Anania, był jego ojciec, który kopał doły, przyśpiewując sobie piosenkę romansową poety, Łukasza Cubedda. Była Nanna, popomagająca pleć ogrodnikowi i Efes Can pijany, jak zawsze, leżał w wysokich trawach.
Ciepło było; różowe obłoczki niknęły po białawe!« tle nieba, ginąc za sinemi szczytami góry Oliena; z doliny, niby z szerokiej otwartej zielonej konchy, wonie biły w ciepłe powietrze.
Od czasu do czasu Nanna, prostując się, rzucała dłonią pocałunki w stronę ucznia, wołając z rozrzewnieniem:
— Serce ty moje! Goździku wonny! Niech ci Bóg dopomoże! liczysz się pilnie, ładnie, niby księżulek, sam ksiądz kanonik! Co z ciebie będzie kotku! Sędzią będziesz, nauczycielem, profesorem i wszystkie dziewczęta w mieście, jak muchy na lep, lgnąć ciebie „będą. Ah! Krzyże! biedne moje krzyże, bolą mię — dodawała, prostując się.
— Pracuj że, nie trać czasu — upominał ją wuj Peru. — Czasu nie trać i bzdurstwami swemi nie zabieraj chłopcu drogiego czasu.
— A bogdaj cię! Gdybym miała jeszcze lat trzynaście lub czternaście, inaczej byś się do mnie odzywał, wilku stary.
— Kto tam? — spytał Atonzu, opierając się na łopacie i spoglądając ku furcie, gdzie słychać było pukanie.
Anania i Efes podnieśli głowy, ten z nad książki, tamten z pośród traw wysokich. Obadwaj zdawali się zaniepokojeni. Nadchodził zapewne gospodarz, a i Anania i Efes czuli pewne zmieszanie gdy ich signor Carboni zastawał w ogrodzie. Efes czuł całą przepaść upodlenia, w jakie popadł, gdy go zacny i szanowany ogólnie człowiek, obrzucał łagodnem spojrzeniem, czasu nie tracąc na daremne niestety, upominanie go; Anania zaś w obecności gospodarza przypominał sobie żywiej swą matkę i przepaść dzielącą go od Małgosi. Obu zaś, uczniowi i pijakowi miło było, pomimo to, widzieć dobroduszną twarz zacnego człowieka.
Do furtki pukano.
— Kto tam? — powtórzył Atonzu.
— Pójdę zobaczę — porwał się z miejsca Anania, wymachując w powietrzu książką, a wuj Pera rzekł:
— Jeśli to „gospodarz” niech Efes wstanie i choć uda, że pracuje. Wstyd leżeć do góry brzuchem i wygrzewać się, jak pies na słońcu.
Nanna zamruczała coś pod nosem, naciągając na czerwone, opierzchłe, odkryte ramiona, łachman starej chusty. Zio Pera powtórzył z gniewem:
— Wstawaj Efes! i udawaj, że coś robisz! pijaczysko!
Efes poruszył się w trawach wysokich, lecz Nnnna zawołała:
— Ani mi się rusz! Po co ma on udawać coś bądź? Kto ci dał prawo wuju Pera, Kocie ty stary pomiatać biednym pijakiem? A nie wiesz, że Efes bogaty był, stokroć od ciebie bogatszy i dziś jeszcze w biedzie, w pijaństwie, więcej wart od ciebie, wilku łysy, kocie lubieżny!
— Kruk krukowi oka nie wykole — przedrzeźniał pijaczkę ogrodnik — swój swego broni i tyle. Dalsza sprzeczkę przerwał powrót Anania w towarzystwie młodzieńca, w stroju wieśniaczym z okolic Fonni. Młodzik blady był, szczupły, opalony.
— Nie poznajecie go! — wołał Anania, zwracając się do swego ojca. — Zaledwiem go sam poznał.
— Kto to? — pytał Atonzu, ocierając dłonie garścią trawy. Młodzieniaszek uśmiechał sic nieśmiało, spoglądając na studenta.
— Ależ! Juanne, Juanne, Atonzu! — zawołał rozradowany Anania.
— Witaj, jesteśmy z sobą krewni — ozwał się Anania starszy, wyciągając dłoń do przybysza. — Rad cię tu widzę. Jak się miewa twoja matka?
— Zdrowa.
— Za czemżeś przyjechał?
— Jako świadek do sądu.
— Gdzie zostawiłeś konia? W karczmie? Wstydź się, czyś zapomniał, że masz tu krewnych? a może znać nas nie chcesz i przyjąć u nas gościny, bośmy ubodzy?
— I myśmy nie bogaci — uśmiechnął się młodzieniec.
— Idźmy! — zawołał Anania, wkładając książkę do kieszeni. — Przywiedziem konia z zajazdu do nas. Idźmy.
Wyszli razem; Anania uszczęśliwiony z przybycia przyjaciela i towarzysza lat dziecinnych, pastuszka w wiejskiem ubraniu, co mu przypominał świat dawno utraconych uczuć i wrażeń, Juanne nieco onieśmielony wobec bladego, wyświeżonego panicza, w jasnym krawacie i jak śnieg białym kołnierzyku.
— Mamo! daj nam kawy — wołał Anania z progu, zanim przedstawił gościa ciotce Tatanie. W chwilę potem wiódł przyjaciela do swego pokoiku. Tyle mu miał do opowiedzenia. Tymczasem pokazywał wszystko, co posiadał w izdebce długiej, o bielonych ścianach, plecionym z łozy suficie, miłej zapełnionej dziwnemi sprzętami. Stały tu dwie skrzynie drewniane, podobne do prawdziwych weneckich skrzyń, na których pierwotny i naiwny artysta, wyrzezał całe stada gryfonów i orłów, dzików śród fantastycznego kwiecia. Stało biurko piramidalne, na ścianach wisiały kosze, pudełeczka stały na pułkach lekkich. W jednym kącie stała kadź na oliwę, w drugim łóżeczko Anania, przykryte szmatem szarej wełnianej materyi, własnoręcznej tkaniny ciotki Tatany. Pomiędzy wązkiem łóżkiem a okienkiem wychodzącem na dziedziniec, wprost bzu obfitego, był stolik przykryty zieloną, bawełnianą serwetką i etażerka z prostego drzewa, którą fantazya artystyczna stolarza Pane pokryła przedpotopową florą. Na stoliku i etażerce leżały książki i kajety, te ostatnie zapisane ręką Anania. Były tam jeszcze kalendarze i dzienniki, wszystko czyste, w porządku. Przez okno wpływały potoki słonecznego światła i upajającej woni. Na boku leżały dwie, wpół zwiędłe gałązki bzu, a na stoliku otwarty tom „Nędzarzy” Wiktora Hugo.
Ileż, ileż rzeczy Anania miał do pokazania, wytłumaczenia najdroższemu swemu przyjacielowi, od tak dawna nie widzianemu, z takiem utęsknieniem oczekiwanemu bratu. Chłód obojętny, z jakim Juanne otwierał i zamykał książki i kajety, rzucił jednak pewien chłód na radość tej chwili. Po co mu tu pokazywał, objaśniał? Po co wwiódł pastuszka do izdebki, napełnionej wonią miodu, jabłek, korzeni, które zia[4] Tatana chowała w skrzyniach i subtelniejszą wonią jego młodocianych, samotnych marzeń, tu przy okienku, gdzie tyle godzin prześnił, patrząc na bzy rozkwitłe, na domki małe o omszonych dachach, zkąd otwierał mu się świat nieznany, wonny, jak młodości pragnienie, szczytny, jak te tam góry dalekie.
Smutek zastępował uprzednią radość, czuł, że się w nim coś łamie, odpada od niego jak te części skały, co raz odpadły od całości, giną na zawsze. Wioska rodzinna, przeszłość, dziecinne tata, wspomnienia, tęsknoty, miłość czuła dla przybranego brata, wszystko to zbladło w jedno oka mgnienie.
— Idźmy — odezwał się z westchnieniem — pokażę ci miasto — i wiódł pastuszka po ulicach Nuoro, unikając kolegów szkolnych, w strachu, by go nie zatrzymali i nie pytali jakiego to dzikusa oprowadza po mieście.
Przechodząc koło domu pana Carboni, ujrzał przytuloną do okna twarzyczkę okrągłą, różową, ożywioną rzekłbyś odbłyskiem bluzki, barwy republikańskiej chorągwi.
Anania porwał się za kapelusz i odbłysk to bluzki zapewne oblał mu twarz warem. Małgosia uśmiechnęła się i na okrągłe jej lica wystąpiły dwa głębokie dołki.
— Co to za kobieta — pytał Juaune zaledwie dom minęli.
— O! kobieta! Dziewczynka to jeszcze w moim wieku, zaledwie o dziewięć miesięcy odemnie starsza — odrzekł niechętnie Anania.
Juaune zmieszał się i nie śmiał dalej rozpytywać, a jednocześnie Anania poczuł w sobie rzecz dziwną, potrzebę powiedzenia czegoś, co mu się gwałtem narzucało. Wiedział, że skłamie, lecz błogo mu było myśleć, że to, co powie, mogłoby być prawdą.
— Zakochana we mnie. — rzekł niby od niechcenia.
∗ ∗
∗ |
I czemuż skłamał przed swym gościem? Po co mu było się zwierzać przed głupim tym pastuszkiem? Mógłże on zrozumieć co to miłość, miłość dla istoty wyższej, miłość bez końca, nadziei? I jeszcze skłamał. Wstyd! hańba! Zdawało mu się, że oczernił Małgosię niemądrą przechwałką, on, co godzien jej nie był! Działał pod wpływem nizkiej próżności. Raz już, dawniej skłaniał był przed Juanną, gdy mu powiedział, że mu się w górach, pokazał bandyta. Nie prawda, nie pokazał mu się... Skłamał i teraz, przyznając się do rzeczy niemożliwej... Wstyd! Hańba mu.
Jak lód zimne dłonie tulił do płonących policzków, do ócz zapatrzonych w srebrną tarczę miesiąca. Przypomniała mu się pełnia księżyca pewnej zimy. Kradzież stu lirów i przyznanie się do winy. Na srebrnej tarczy księżyca rysowała mu się postać Małgosi. Kto wie, czy nie od tamtego to, zimowego wieczoru datowała się miłość jego dla niej, lecz teraz dopiero, po leciech wielu, nabierał pełnej jej świadomości, jak kwiat nagle wykwitły z długo w ziemi i cieniu kiełkującego ziarna.
Porównania te nasuwały mu się na myśl, podobały swą poetycznością, lubował się niemi, lecz nie głuszyły wstydu i żalu, jaki odczuwał.
— Nędzny jestem — myślał — zniżyłem się do kłamstwa. Mogę uczyć się i zostać adwokatem, lecz to nie wyrwie mię z przepaści złej doli, zawsze zostanę synem kobiety upadłej...
Długo siedział w oknie, w smutnych pogrążony myślach. Na drodze ozwała się pieśń przechodnia, smętna i przeciągła. Wyrostek myślał o wiejskiem ustroniu, kędy spędził wczesnego dzieciństwa lata, o różowych wschodach słońca i krwawych zachodach. Przypomniał sobie wszystko; lecz z innem sercem, niż przed kilku jeszcze godzinami.
Owładało nim marzenie jasne i drżące, jako ta miesięczna poświata. Wyobrażał sobie, że jest jeszcze w Fonni, nie uczył się, do szkól nie chodził i nie znał goryczy nieregularności cywilnego swego stanu, pracuje, trzody pasie, prostaczkiem jest, jak Juaune. Zdawało mu się, że o zachodzie słońca, tkanem ze złota i purpury, siedzi na brzegu drogi, a Małgosia, wygnanka, tam, zapewne, w kraśnej, płóciennej spódnicy, z dzbanem wody na głowie, niby zwykła wieśniaczka i do biblijnych niewiast podobna, wychodzi z za krzaku róż. Zawołał! Obróciła się w zachodzie brzasku, uśmiechnęła rozkosznie.
— Dokąd przepiękna?
— Do studni, po wodę.
— Pozwól bym ci towarzyszył.
— Chodź Nania[5].
Szli razem, obok siebie, brzegiem drogi, w górę, a u stóp ich dolina ruszała się w cieniu. Cienie rosły niżej, wyżej paliły się gór szczyty i szli tak razem do studni: Małgosia podstawiła dzban pod srebrzysty, srebrzyście szemrzący strumień, potem usiedli obok siebie na kamiennym zrębie fontanny, wyznając sobie wzajemną miłość. Dzban się napełniał, napełniał, woda się przez wierzch wylewała a w powietrzu było tak cicho, jakgdyby przyroda cała przysłuchiwała się fontanny szmerom i miłosnych zaklęć słodkim szeptom. Na niebie złote i purpurowe światła gasły; na drogę, przezroczyste zabiegały cienie... Młodzian wpół ujął dziewczynę, skłoniła mu się w objęcia... pocałował ją...
∗ ∗
∗ |
W tym to czasie, gdy siedemnastą doścignął wiosnę Anania, przyjaciół nie miał i w bliższej zażyłości nie żył z żadnym ze szkolnych kolegów. Bał się, by mu kto nie napomknął o jego pochodzeniu; stał się nader drażliwym. Raz posłyszawszy urywek rozmowy pomiędzy towarzyszami: „w jego położeniu nie zostawałbym dłużej przy ojcu,“ pewien był, że o nim to była mowa i zaprzestał kłaniać się koledze, co powyższe wymówił był słowa, chociaż w głębi duszy, zupełną mu przyznawał słuszność?
— Istotnie — myślał — po co korzystam z łask człowieka co matkę moją uwiódł i wepchnął na złą drogę? Nie kocham go, ani nienawidzę lecz nie mam dlań i całej tej wzgardy, którą mieć winienem. Zły nie jest. Nie jest nawet tak trywialny, jak inni nasi sąsiedzi. Marzenia jego są dziecinne. Spodziewa się znaleźć skarb ukryty, wierzy w to! Naiwny! Jego szacunek dla starej żony, wierność dla „gospodarza“ są mi raczej sympatyczne i gniewa mię to właśnie, gdyż pragnąłbym pogardzać nim z całego serca. Niczem mi jest. Nie prosiłem go, by mi dał życie... winienem go opuścić raczej odkąd wszystko to rozumiem...
Co do ciotki Tatany do tej czuł pewne przywiązanie i ufność bez granic. Kobieta pokochała go sercem calłem. Nie udało jej się wychować go jak pragnęła, w zasadach religii, na młodzieńca pobożnego, karnego, lecz takim jakim był: obojętny dla Boga, odzywający się bez uszanowania o księżach i królu samym, zuchwały i wolnomyślny, miłym jej był nad wyraz wszelki. Można by rzec, że mim tylko żyła, oddychała wielkiem przywiązaniem bezdzietnych kobiet, do dzieci, które wychowają i ukochają. Wierzyła święcie, że zostanie znakomitym człowiekiem. Śmiał się z niej, żartował, opowiadał jej wszystko. Ona, co rano nosiła mu do łóżka filiżankę kawy, oznajmując pogodę lub niepogodę, a co niedzielę obiecywała mu zapłacić, jeśli pójdzie do kościoła.
— Nie — mówił — spać mi się chce. Do późna się wczoraj Uczyłem.
— To pójdź później, na ostatnią mszę — nalegała. Anania nic nie obiecywał, lecz otrzymywał obiecane pieniądze.
A dokoła ludzie pozostawali ci sami, rzeczy te same: Kwitnące bzy wonią napełniały powietrze i okwitłe kwiaty wiatr niósł przez okienko do izdebki studenta. Pszczoły brzęczały w gorącu i znoju południa i jęki nieszczęsnej Rebeki rozlegały się w ciszy południowej siesty[6].
Anania bywał w domach wszystkich sąsiadów, a zwłaszcza już niedziela schodziła na odwiedzinach. W nędzę swego otoczenia wnosił promień swego spencerka granatowego, jasnego krawata, czystych kołnierzyków, pod któremi krył się łańcuszek z amuletem danym mu przez matkę.
∗ ∗
∗ |
Nazajutrz po śnie idylicznym u okna, przy świetle księżyca, skoro tylko Juanne wrócił z sądu, Anania wywiódł go na przechadzkę z zamiarem potraktowania winem w najbliższej winiarni.
— Kto wie kiedy się znów zobaczymy — mówił pastuszek — kiedy też nas odwiedzisz? Przyjechałbyś na śś. Męczenników.
— Nie podobna — odmawiał Anania. — W tym roku tyle mam zajęć, ostatnie egzamina.
— A potem co zamierzasz przedsięwziąć? Wyjedziesz może na kontynent?
— Tak, właśnie — odrzekł Anania żywo — udam się do Rzymu.
— Czy prawda, że w Rzymie jest moc klasztorów i więcej stu kościołów.
— Więcej, wiele więcej. Kto ci to mówił?
— Ojciec twój. Opowiadał mi wczoraj wieczorem o przygodach swych, gdy był żołnierzem...
— Wszak i ty masz przed sobą służbę wojskową — przerwał mu Anania, nie zważając na wyraz twarzy młodego górala?
— Odbędzie ją brat mój, a ja...
Zamilkł. Weszli do winiarni, pustej, pełnej dymu i alkoholicznych wyziewów. Muchy brzęczały dokoła dziewczyny czarnowłosej, przystojnej, lecz rozczochranej i zaniedbanej.
— Dobry dzień Agato, jakże ci noc przeszła? — powitał ją Anania.
— Czego chcenie? — spytała, zwracając się poufale do Anania. A wy, czego — dodała zwracając się z kolei do Juanne.
— Co ci się podoba — rzekł obojętnie góral.
Dziewczyna zaczęła go przedrzeźniać.
— „Co ci się podoba,“ „co ci się podoba.” — A tobie aniołku? — zwróciła się do Anania, patrząc mu prosto w oczy. — Ten się uśmiechnął. Ha! młody był i nie święty. Zauważył, że Juanne rumieni się i spuszcza oczy. Gdy wyszli, wieśniak spytał go nieśmiało.
— Czy i ta także jest twoją kochanką?
— Dlaczego? — odparł, na poły zagniewany, zadowolony na poły chłopiec. — Czy dlatego, że patrzała na mnie? Na to są przecie oczy! Ty, to zostaniesz chyba mnichem.
— Tak, właśnie — odparł Juanne z prostotą.
— Mnichem — roześmiał się Anania. — Winszuję! Pójdziem, obejrzym Campo-Santo[7]. To nas rozweseli.
— Wszyscy tam wcześniej, czy później dojdziemy — odrzekł z powagą wieśniak.
W powrocie do domu spotkali jednego z kolegów Anania, chłopca szpetnego, któremu się już meszek wysypywał nad wargami, w skutek ciągłego tarcia.
— Atonzu! — zawołał zdala — wracam od ciebie. Potrzebuje cię dyrektor. Będziesz panną.
— Ja mam być panną? — oburzył się Anania — ani myślę.
— Jakże będzie? Ty tylko nadajesz się do tej roli. Patrzcie! — zawołał zwracając się do wieśniaka — czyż nie podobny do dziewczyny? Taki delikatny...
— Powiedzielibyście raczej piękny — zauważył nieśmiało Juanne, nie wiedząc o co idzie im w rozmowie.
— Dziękuję obu — ozwał się Anania, podnosząc kapelusz.
— Niech będzie i piękny! — mówił kolega. — Mniejsza z tem. Chodźmy teraz do dyrektora.
— Przyjdę później, lecz roli kobiecej nie przyjmę. Słowo honoru, nie przyjmę.
Rozstawszy się z Juanne, udał się do dyrektora. Nic nie pomogły namowy, nie dał się skłonić do przyjęcia kobiecej roli w amatorskiem przedstawieniu na rzecz ubogich studentów.
— Sam ubogi jestem — mówił — i powinniście grać na mnie.
— Ty ubogi! — wrzasnął mu nad uchem jeden z kolegów. — Patrzcie go! Dyabeł go kołysze. Bogatszy jest od nas wszystkich.
— Co przez to rozumiesz? — pytał Anania zaniepokojony, czy się to nie odnosi do protekcyi pana Carboni, ale uczeń tłómaczył mu:
— Przystojny jesteś popierwsze, powtóre zostaniesz sędzią, adwokatem, nauczycielem, może i wszystkie panny pociągną za tobą sznurem...
Studenci się śmieli, żartowali, nalegali, Anania nie dał się wzruszyć, nie brał udziału w zamierzonem przedstawieniu. Nie żałował tego zresztą, gdyż w teatrze zajął miejsce w drugim rzędzie krzeseł, tuż za krzesłem pana Carboni — syndyka podówczas w Nuoro, u którego boku Małgosia, w różowej sukni i białym kapeluszu, kwitła jak róża w ogrodzie.
W pierwszym rzędzie krzeseł, obok syndyka i jego córki siedzieli sami potentaci: kapitan załogi, sekretarz podprefektury, starszy sędzia, dyrektor gimnazyum. Małgosi zacna ta kompania znać nie dogadzała, gdyż obracała w tył głowę, przypatrując się studentom i młodzieży.
W głębi sali, co była niegdyś klasztorną kaplicą, znajdowało się wzniesienie, przeznaczone, na scenę dla wszelakich miejscowych uroczystości. Scenę otaczały wieńce z bluszczu, wiciokrzewu i liści dębowych, a przy lada ruchu połatanej tu i owdzie, perkalowej kurtyny dostrzedz można było uczniów dokazujących za kulisami. Wreszcie kurtyna podniosła się, nie bez trudu i rozpoczęło się przedstawienie.
Scena przedstawiała zamek z czasów wojen krzyżowych, z wieżyczkami i bastionami zapewne na zewnątrz, czego widzowie naturalnie domyśleć się mogli, wewnątrz umeblowany nader powściągliwie. Na scenie stał stół okrągły i z pół tuzina plecionych, wiedeńskich krzeseł.
Księżna Hermenegilda — to jest uczeń uróżowany i odziany w obszerne szaty żony syndyka — z rozstawionemi nogami, prządł szarfę dla i nieustraszonego rycerza, błądzącego gdzieś po wodach i lądach.
— Ogryza paznokcie — zauważył Anania, pochylając się ku ramienia Małgosi.
Odwróciła się, zakrywając chusteczką do nosa roześmiane usta.
Kapitan załogi, siedzący tuż obok, odwrócił się także, spojrzał krzywo na chłopaka, odchrząknął; lecz Anania nie zwracał na to uwagi, szczęśliwy, roześmiany, myślał tylko o tem, jak rozśmieszyć Małgosię.
W następnym akcie, hrabia Manfred, ojciec okrutny wiernej Hermenegildy, usiłuje zmusić córkę do oddania ręki i serca bogatemu baronowi Castelfiorito.
— „Ojcze“ — woła heroina, rozstawiając jak — najszerzej już nogi — do czego chcesz mię zmusić? Nie wierz że ojcze, że mój waleczny Godfryd kona gdzieś, pożerany głodem, pragnieniem i... i...
... — Mostykami i... Garibaldczykami — dopowiada nad uszkiem Małgosi, Anania.
Kapitan traci cierpliwość, zwraca się, brwi marszczy.
— Ciszej! — syknął przez zęby, obrzuciwszy Anania niechętnym spojrzeniem.
Anania drgnął, cofnął się, doznał wrażenia ślimaka, co się nazbyt wyłonił i ukłuty cofa się do swej skorupki. Przez chwil kilka nic nie widział, nie słyszał.
— Ciszej! — więc nie pozwolono mu śmiać się — mówić, głosu nie powinien wydawać, oczu podnosić... tak słusznie! dzieckiem jest grzechu i nędzy. Słusznie! nie jego tu miejsce, śród szczęśliwych tego świata... jakże się tu znalazł? jak śmiał skłaniać się do uszka córki syndyka, panny Małgorzaty Carbowni to z ordynarnemi jakiemiś żarcikami, konceptami. Czuła zapewne całą nieprzyzwoitość jego zachowania się, a jeśli się śmiała to dla tego, że się nie mogła spodziewać niczego innego po synu parobka swego ojca i kobiety...
Pomału wezbrane w sercu chłopca żale i gorycze pierzchały. Patrzał na kark czerwony, na łysinę kapitana, na odstające uszy, z poza których wyglądały zakręcone, sztywne końce wąsów i brała go chętka szalona targania tych wyklejonych wąsów, wyrywania rzadkich, do koła łysiny pozostałych kosmyków włosów.
Widząc, że milczy, Małgosia zwracała się ku niemu i rzucała mu spojrzenia. Uczy się ich spotkały, zauważyła jego smutek... uśmiechnął się do niej i w tejże chwili zrobiło mu się lekko na sercu, jasno w myślach. Oboje rozweseleni patrzeli teraz na scenę, lecz Małgosia czuła, że wzrok Anania częściej niż scenę, obejmuje kapelusik jej i spadające na szyję pasma rudych włosów. Oboje zdawali się czemś upojeni.
Po dramacie, zakończonym naturalnie ślubem wiernej Hermenegildy z walecznym Godfrydem, nastąpiła farsa, która rozśmieszyła widzów i samego pana Carboni. Anania i Małgosia nie śmieli się teraz, chociaż i ich przedstawienie bawiło. Małgosię gorszył śmiech głośny, dziecinny ojca, gdyż czytała gdzieś, że ludzie poważni, chociaż uczęszczają do teatru, na scenę nie zwykli zwracać uwagi. Wołałaby tedy, by się jej ojciec zachowywał, obojętnie. i wzgardliwie, jak naprzykład sekretarz podprefektury, wzór wielkokwiatowych manier.
Około północy Anania odprowadził „gospodarza“ z Małgosią do ich domu. Starszy sędzia, były lekarz wojskowy, towarzyszył syndykowi, rozprawiając o odkryciach jakiegoś doktora amerykańskiego w dziedzinie mikrobów, niezbędnych dla podtrzymania naszego życia. Anania szedł naprzód, u boku Małgosi, śmiejąc się i potykając o wyboje ciemnej i błotnistej ulicy. Mijały ich grupy roześmianej, rozgwarzonej publiczności.
Noc była ciemna, ale ciepła, łagodna, od czasu do czasu, niby tchnienie dalekie, powiewał wietrzyk wschodni, niosąc wonie pól i borów. Gwiazdy, rzęsiste jako łzy ludzkie, drgały na niebie bez granic, bez końca. Nad Orthobene Jowisz ronił blask żywszy.
Któż z nas w młodości swej nie miał podobnej nocy i podobne) chwili? Nocy gwiaździstej, której się gwiazd nie liczy, lecz się je czuje nad sobą, gotowe, rzekłbyś, uwieńczyć cię, spadając na rozmarzoną głowę. Na niebie wóz gwieździsty zdaje się umyślnie stworzony, by nieść nas w dalekich snów ojczyznę wymarzoną. Ulica ciemna pod stopami, lecz tam w górze przestworza jasne, niezmierzone, a szczęście tak bliskie, że byle je ująć, uda się może zachować już na zawsze.
Dwa, trzy razy Anania uczuł ramię Małgosi, ocierające się o swe ramię, lecz sama myśl ujęcia jej dłoni zdawała mu się zuchwałą. Doznawał pewnego wewnętrznego rozdwojenia: mówił, myśląc o czem innem, szedł, oderwany od ziemi, skrzydła mi marzeń uniesiony, śmiał się a czuł łzy w oczach; widział Małgosię przy sobie, tak bliską, że byle dłoń wyciągnąć... a jednocześnie zdawała mu się tak daleką, niedościgłą, niepochwytną, jak przebiegające powiewy wiatru.
Małgosia śmiała się i żartowała. Dostrzegł był wprawdzie w oczach jej coś nakształt odbicia własnego smutku, lecz zdawało mu się, że jeśli zwraca nań uwagę, to chyba jak na psa wiernego. „Gdyby też mogła przewidzieć jak gorąco pragnę dłoń jej ująć... Kopnęła by mię może nogą jak psa szalonego” — myślał.
O czem mówili, z czego się śmieli, idąc razem, w tę noc wonną, ciepłą, gwiaździstą, powiedzieć i przypomnieć sobie nie potrafiłby nigdy. Na długo za to uwięzła mu w pamięci rozmowa, prowadzona przez idących za niemi, syndyka ze starszym sędzią, rozmowa o rzeczach wcale mu obojętnych.
W pewnym punkcie zamilkł głos głośny i szepleniący sędziego. Anania i Małgosia drgnęli, przystanęli na chwilę a po chwili tej młodzian uczuł się jak ze snu zbudzony, otrzeźwiony jawą dotykalną, uczuł się samotny, przygnębiony, onieśmielony, zbłąkany pod gwiaździstem niebem ulicy ciemnej.
— Brawo! brawo! — ozwał się signor Carboni, stojąc pomiędzy nim a córką. — Podobało ci się przedstawienie?
— Sensu nie miało — wyrwało się Ananii.
— Bra-wo! Taki to z ciebie srogi krytyk!
— Jak tu nie krytykować? — dowodził z właściwą wiekowi swemu nieugiętością chłopak — dyrektor, przedpotopowy dziwoląg i wybrać sztuki nie potrafił. Czyż życie takie, jest jakie nam pokazują na scenie? Teatr winien być wiernym odzwierciadleniem życia. W przeciwnym razie nic nie wart. Chcąc przedstawić średniowieczną scenę, trzeba było wybrać coś lepszego, artystycznego a przedewszystkiem już prawdziwszego, bardziej ludzkiego, wzruszającego. Eleonora d’Arborea, umierająca z zarazy śród zarażonych, którym pomoc niosła...
— Zdaje mi się — przerwał mu syndyk, olśniony jego wymową i znajomością rzeczy — przepraszam, jeśli przerywam, lecz zdaje mi się, że scena naszej salki byłaby za małą na przedstawienie dramatu w wielkim stylu.
— Więc czemu nie dać komedyi współczesnej, zajmującej. Przeżyły się melodramaty! — zawołała Małgosia, przejmując się tonem Anania.
— A! i ty mała! — rozśiuiał się zadowolony ojciec. — Istotnie wybór był nieszczególny. Można było dać coś innego. Naprzykład tę komedyę, w której żona... hum! hum! każę się uczyć... hum! hum!.. Słyszeliście, co opowiadał asesor.
Małgosia roześmiała się, roześmiał się Anania, lecz urwał, zdjęty nagłym smutkiem. Chwilę szli milcząc.
— Ebbene! oświetlenie — mruczał signor Carboni — lampiony! trzeba by temu zaradzić... Jak nazwałeś dyrektora — zwrócił się z głośnem pytaniem do chłopca?
— Przedpotopowym dziwolągiem.
— Bene! — zaśmiał się syndyk. — A jeśli mu to powtórzę?
— Co mi tam! Nie długo już tu będę.
— A! odjeżdżasz i dokąd?
Anania spłonął, przypomniawszy sobie nagle, że nie mógł ruszyć z miejsca bez pomocy „gospodarza.” Co znaczyło to pytanie? Miałżeby signor Carboni zapomnieć, co obiecał? Chciałże zażartować sobie z niego, lub dać mu uczuć wagę swej łaski, trzymając w niepewności, zawieszeniu...
— Nie wiem dokąd — odrzekł cicho.
— A! chce ci się, ptaku, rozwinąć skrzydła! Brawo! pho! pho! ulecisz! Pho!
Syndyk naśladował głosem szelest skrzydeł, a dłoń wyrzucał w górę, po chwili oparł ją na ramieniu swego protegowanego, a Ananii spadł z serca ciężar, uczuł się lekki jakgdyby istotnie miał się zerwać do lotu.
Małgosia śmiała się wesoło. W ciszy nocnej śmiech jej zdawał się młodzieńcowi kwileniem ptaszka, co przysiądzie na okwieconym krzaku i uderzy w pieśń wiosenną...
Jesień się zbliżała.
Anania spędzał ostatnie dni w rodzinnym domu, pod skrzydłem dobrej ciotki Tatany, w najsprzeczniejszych uczuciach. Coraz żywiej czuł potrzebę rozwinięcia skrzydeł, cieszył się zbliżającą chwilą odjazdu i smucił zarazem i bał nieznanych, roztwierających się przed nim szlaków życia. Pytał siebie jakim będzie ów świat, co się przed nim otwiera i żałował wszystkiego, z czem się żegna, śród czego przeszło jego monotonne, blade dzieciństwo, zachmurzone wczesnem sieroctwem i opuszczeniem, życie ciche, ubogie, którego jedynym świetlejszym promieniem była miłość dla Małgosi. Pora roku wpłynęła też na rzewność jego usposobień. Jesień, gasząc blaski nieba, spowiła ziemię w barwy złote i mgły sine; horyzonty zacieśniły się, a za opałowym oparem świat zapadał w mgliste marzeń widma.
W zielonkowe zmroki, różowe i białawe chmurki mknęły po po bladłych obłokach. W ogrodach rozlegały się wilgotne wonie opadłych liści, a w powietrzu dymy sine rozniecanych w polu ogni. Zdawało się chłopcu, że coś z własnej jego duszy wznosi się z dymem sinym, wznosi... rozwiewa... ginie...
Żegnajcie pola, ogrody, żegnajcie! Żegnajcie wzmożone szeregi ruczajów, zwiastujące zbliżanie się zimy. Żegnaj kukułko! wiosny zwiastunko! I wy mgły szare, okolice dzikie! szczyty Orthobenu na chmurnych zarysowane horyzontach, pokryte włosiem drzew dzikich, niby głowa olbrzyma. Żegnajcie góry sine, płowe obłoki żegnajcie! Żegnaj ognisko domowe, izdebko gościnna, pełna woni, miodu, jabłek, snów młodzieńczych kolebko cicha. Żegnajcie przyjaciele starzy, nędzarze, własnej nieświadomi nędzy, wydziedziczeni i pokorni: wuju Pero, ze wszystkiemi twei grzechy i ułomnościami, Efezie i ty Nanno zawsze pijani, Fane dziwaki), Rebeko nieszczęsna, waryaci, żebracy, dzieci bezmyślne, na pastwę losu rzucone, wesołe, piękne dziewczęta żegnajcie! Żegnajcie wszyscy, coście przylgnęli do duszy Anania, jak mech do kamienia, i których żegnać jest dlań zarazem rozkoszą i boleścią.
I ty żegnaj, gwiazdo zaranna nad nocną ciszą niedoli, tęczo barwna na pochmurnem wszechnędzy horyzoncie, Małgosiu! żegnaj!
Zbliżał się dzień odjazdu. Ciotka Tatana krzątała się, zajęta przygotowaniem niezliczonych a niezbędnych rzeczy. Koszule, prześcieradła, słodycze, owoce, ciastka rumiane, białe jak kość słoniowa sery i jaj choć z kopę, na początek, i miód, i wino i rodzenki, wszystkiem tem napełniała kuferki, kobiałki i jeszcze koszyki.
— Ależ to dla całego chyba pułku! — wołał Anania.
— Cicho synku! zobaczysz jak ci się to tam przyda. Nikt tam o tobie myśleć nie będzie biedaku! jak tam dasz sobie rady!
— Jakoś to będzie — odpowiadał Anania.
Ciotka Tatana miewała teraz długie, tajne, z mężem narady, których treści Anania się nie domyślał. Lecz, widząc wychodzących razem, z niepokojem czekał ich powrotu.
Ciotka Tatana wróciła sama. Zagadnęła od progu:
— Anania! gdzieżeś się zdecydował udać: do Cagliari czy do Sasfari.
Jemu się morze śniło... morze i wybrzeże włoskie. Pytanie Tatany było mu wskazówką, że siła wyższa zdecydowała zatrzymać go w Sardynii.
— Byliście u Signora Carboni — zawołał — nie zaprzeczajcie, proszę! Po co te tajemnice? Wiem wszystko, domyślam się! Czemu nie puszczą mię na kontynent? Zwrócę, zwrócę kiedyś koszta?
— Ba! — kobieta rozżalona i upokorzona słowami wychowańca. — Co mu w głowie. Katarzyno święta! co mu też w głowie!
Anania zamilkł, westchnął głęboko, pochylił się nad książką, lecz żadnej nie widział litery.
— Co wygadujesz synku! — mówiła ciotka Tatana. — Wszak po dziś dzień mowa była jeno o Sasfari czy Cagliari, a tu raptem kontynent? Jezu, Maryo, Katarzyno święta! Słyszał to kto co podobnego! Nie wiesz dziecko, co to morze. Z tem żartować nie można... Na morzu ludzie chorują, śmierć czyha zewsząd, burze, awantury. Czyś pomyślał o burzach?
— A! nic nie rozumiecie — ofuknął się Anania, wzburzony i przewracając karty, jakgdyby czytał książkę z niesłychanym gorączkowym pośpiechem.
— Co mówisz dziecko? Co to za kaprysy, dziwactwa? Uczyć się można tu w Sardynii naszej, tak samo i lepiej jeszcze, jak na kontynencie! Co cię tam ciągnie?..
Co? nie rozumieli! Dla studyów zapewne chciał przebyć morza? Wszak od dnia, w którym Bastianeddu, wiódł go po raz pierwszy, do szkoły, nauka była celem jego życia... o samej jeno myślał nauce... o niej samej...
Ciotka Tatana starała się uspokoić go i przekonać.
— Słuchaj! dzieckiem jesteś. Zaledwie masz lat siedemnaście, a już ci się chce za morze. Chce ci się samemu latać po świecie. Za morzem byłbyś sam, nie miałbyś do kogo słowa przemówić, sam samiuteńki w mieście olbrzymiem jak las! jak puszcza dzika! W Cagliari co innego, Signor Carboni zna tam wszystkich i każdego, zaopatrzy cię w dobre rekomendacje, zna tam pewnego markiza. Zobaczysz. Ebbene, cierpliwości synku. Gdy wyrośniesz to i tam pojedziesz. Święta Katarzyno! dziś zginąłbyś, biedne, nieopierzone jeszcze pisklę. I zajączek, co od piersi matki, gdy wylezie ze swej nory, obiega zaledwie najbliższą miedzę, wraca, znów wyjrzy na świat Boży, oswaja się z tem, z owem i później dopiero puszcza się w pole. Cierpliwości synku. Na wszystko czasu stanie! Cierpliwości... pomyśl, że będziesz nas miał w pobliżu; na wypadek wszelaki zapewniony sobie powrót pod dach rodzinny, wakacye, święta Bożego Narodzenia...
— Niech będzie Cagliari — zadecydował przekonany, czy rozbrojony Anania.
Nazajutrz rozpoczął wizyty pożegnalne. Był u dyrektora gimnazyum, u księdza kanonika, przyjaciela ciotki Tatany, u lekarza miejscowego, u deputata, był u krawca, cukiernika i u szewca Franciszka Coschide, przystojnego młodzieńca, co uczęszczał niegdyś do tłoczarni oliwy. Teraz szewczyk wzbogacił się. Jak, i na czem, nikt nie wiedział, wiedziano tylko, że założył sklep z obuwiem, miał pięciu czy sześciu czeladników, zarzucił strój wieśniaczy, dobierał słów w wyszukanej mowie i przewracał oczy do kobiet, którym sprzedawał buciki.
— Przyszedłem się pożegnać — mówił Anania, wchodząc do sklepu. — Pojutrze wyjeżdżam do Cagliari, masz może jakie zlecenia?
— Wybornie się składa! — zaśmiał się jeden z czeladników podnosząc głowę nad warsztatem — przyślij mu pierścień brylantowy, by miał czem się zaręczyć z córką syndyka.
— Czemu nie — odparł butnie szewczyk i zwróciwszy się do gościa prosił go siedzieć, lecz Anania ubódł żart, ubliżający Małgosi, pożegnał więc majstra i czeladników.
Wychodząc spotkał we drzwiach chłopaka, o którym mówiono, że jest synem signora Carboni, wyrostka nazbyt wysokiego na swe lata, przygarbionego nieco, bladego, o wystających szczękach i błękitnych oczach — podobnych istotnie do oczu Małgosi, smutnych, i siną okrążonych obwódką.
— Bywaj zdrów Antosin! — pozdrowił Anania, patrzącego nań z cieniem zawiści chłopca.
Za powrotem do domu zdał szczegółowe sprawozdanie ze wszystkiego ciotce Tatanie, która, siedząc nad moździerzem, przygotowywała makagigi z migdałów, miodu i pomarańczowej skórki, podarek dla jakiejś znakomitej osobistości w Cagliari.
— Widzicie — opowiadał Anania — Kanonik podarował mi scudo, lekarz dwa liry; przyjąć nie chciałem...
— Ah! pyszałek z ciebie, synku! Nie wiesz że jest w zwyczaju u nas obdarzać chłopców, po raz pierwszy wyjeżdżających w świat z domu — mówiła ciotka Tatana, wrzucając do rondelka delikatnie pokrojone pomarańczowe skórki. Zapach smażonego miodu napełniał czystą i wesołą kuchnię, tu i owdzie stały rozwarte tobołki i kosze, przygotowane na odzież i przysmaki dla odjeżdżającego.
Anania usiadł przed kominem, wziął na kolana kota i zaczął go gładzić.
— Gdzie będę za tydzień? — pytał, pochylając się w zamyśleniu — cichu Musittu. Oho! już wyprężasz ogon. Kanonik prawił mi długie kazanie...
— Radził ci pewnie wyspowiadać się i komunikować przed odjazdem.
— Było to w zwyczaju przed pół wiekiem, gdy się wyjeżdżało końmi i wozem na trzydniową, pełną przygód podróż. Dziś wyszło to z mody, — odpowiedział przekornie Anania.
— Katarzyno Święta! — opuszczając tłuczek zawołała kobieta — chłopiec ten wyrósł na niedowiarka! Cóż poczniesz w Cagliari? Spodziewam się, że wstąpisz przynajmniej do katedry? Są tam, słyszałam, cudowne obrazy. W Cagliari, słyszałam, wszyscy nabożni bardzo. Przyrzeknij mi przynajmniej, że będziesz trzymał język za zębami, nie będziesz wygadywał niestworzonych rzeczy na księży.
— Albo a dbam o to, co tam o mnie pomyślą lub powiedzą, pobożni czy nie pobożni mieszkańcy Cagliari? Każdy wierzy wedle wyobrażeń swych i przekonań. Pewien jestem, że w głębi serca mego żyje silniejsza i lepsza wiara w Boga, niż u wszystkich praktykujących hipokrytów.
Słowa te były balsamem dla serca dobrej ciotki Tatany. W nagrodę opowiedziała Anani epizod z pisma świętego o Eliaszu, a potem spytała ciekawie:
— Gdzieś był jeszcze?
Opowiadał. Kot wlazł mu na ramię i lizał mu ucho. Anania myślał o Małgosi, a opowiadał gdzie był, kogo spotkał. Właśnie gdy mowa była o nieprzyzwoitych żarcikach szewca Caschida, weszła Nanna, wysłana przed tem przez Tatanę, po zakup cukrowych kwiatów i jagód dla przybrania tortów i makagigów. Czuć od niej było wódką i winem; suknie miała tak porwane, że aż odkrywały brudne i sine jej łydki. Wstrętniejszą była niż kiedyindziej.
— Oto są — mówiła, rozkładając na stole paczki z cukierkami i przysłuchując się opowiadaniom chłopca.
— Słyszysz! — zwróciła się do niej w oburzeniu ciotka Tatana — łotr ten, nicpoń, Franciszek Caschide, wyobrażą sobie, że się może ożenić z Małgorzatą Carboni. Że się z nią ożeni!
— Ależ nie to! — zawołał podrażniony Anania. — Nie rozumiecie, bo...
— Owszem — przerwała pijaczka — wiem dobrze. Cóż chcecie! Caschide waryat! szalony! Oświadczał się już córce lekarza. Ta, czy tamta, wszystko mu jedno. Wyrzucano go za kołnierz u lekarza więc, marzy o Małgosi, której właśnie onegdaj brał miarę na buciki i ściskał nóżkę...
— Zasługuje, by mu w twarz dano — zawołał Anania, porywając się z miejsca, z kotem na ramieniu. — Bezczelny!
Nanna popatrzyła nań uważnie małemi swemi wypłowiałem! oczkami.
— Ecco! — zawołała, wymachując w powietrzu ostatnią paczką cukierków, w trzęsącem się ręku. — Czy nie mówiłam! Małgosia wyjdzie chyba za oficera, generała, albo ja wiem kogo! Oj, wiem ja, wiem dobrze! Różyczka powinna złączyć się z goździkiem, a oboje będą, jak wiosna sama. Weź że, weź gołąbku, kończyła, podając cukierki Ananii i broniąc je przed swawolnemi łapkami kota.
— Eh! cuchniesz o milę! Odejdź — zawołał zirytowany chłopiec.
Nanna zatoczyła się, kilka cukierków upadło na ziemię.
— Goździku mój! — mamrotała z czułością, nie bacząc na ostrą odprawę Anania — obyś został goździkiem, ulubionym kwiatkiem Małgosi. Wyjeżdżasz kotku! Wróć że nam doktorem!
Anania udobruchany, schylił się, zebrał rozsypane po ziemi cukierki, zaśmiał się.
— Tak mnie zbierać będą dziewczęta — zawołał i zaczął skakać po kuchni z kotem na ramieniu. Nagle zatrzymał się, spochmurniał.
— O jakim to wojskowym, oficerze, za którego mogłaby wyjść Małgosia nadmieniła Nanna? Czy nie o kapitanie o czerwonym karku, co na amatorskiem przedstawieniu spoglądał na ucznia z ukosa, z niechęcią, ze wzgardą? — Nagle, obraz kapitana zbladł, a w myśli chłopca zawirowało coś strasznego. Małgosia mogła lada dzień wyjść za mąż, za młodego przystojnego, bogatego... straconą zostać na zawsze, na wieki!
Zrzucił kota z ramienia, uciekł do swej izdebki, oparł się o okno. Powietrza mu brakowało. Dotąd nie znał co zazdrość, na myśl mu bowiem nie przychodziło, by Małgosia mogła wyjść za mąż.
— Nie, nie! — myślał, cisnąc do czoła dłonie — nie wyjdzie, poczeka... trzeba, by poczekała aż... Szatany! po co ma czekać, na kogo? Mogęż marzyć o niej, ja, znajda, syn kobiety... W życiu pozostało mi jedno, jedyne zadanie: odszukać matkę i wyrwać ją z przepaści hańby. Co z tem mieć może wspólnego Małgosia? Możesz się zniżyć do mnie? Dopóki jednak nie spełnię mego zadania potrzebną mi jest jak gwiazda przewodnia, jak anioł stróż... potem... niech potem umieram szczęśliwy...
Myśląc tak, nie zastanowił się nad tem, że to, co nazywał swem „zadaniem”, mogło się ciągnąć lata całe, lat dziesiątki. Uważałby jednak za monstrualne samo przypuszczenie, by zrzekając się swego „zadania“, nabrał więcej szans w zdobyciu serca Małgosi.
Myśl odnalezienia matki zajmowała go coraz bardziej, wypełniała serce, smagała nerwy, rzekłbyś w krew wsiąkła. Sama śmierć myśl tę mogła zgłuszyć i ewentualność tę przypuszczał w chwilach, gdy go ogarniał lęk na samą myśl, jak i gdzie znaleźć ją może? Lecz wówczas gardził sam sobą za niecne, okrutne uczucia.
Później zapytywał siebie nieraz czy przeświadczenie swego „zadania” czerpał z uczuciowości przyrodzonej czy przeciwnie, przeświadczenie to rozwijało w nim uczuciowość i tkliwość? W przeddzień swego wyjazdu z Nuoro nie analizował jednak wcale uczuć swych, miał je tylko w sobie potężne, gorące, oddawał się im jak dziecko, na którem żadne rezonowania, logika żadna wpływu nie wywiera.
Noc przebył gorączkową. Ha! minęły błogie czasy, gdy mu wystarczało dla szczęścia dostrzedz Małgosię na ulicy lub w ogrodzie, nie zwracając nawet uwagi na włosy jej i ramion kształty. Marzyły mu się wówczas rzeczy przedziwne, romantyczne, spotkania, porwania, ucieczki, wzloty na srebrnym i drżącym promieniu księżyca. Śniło mu się wszystko to bez cienia lęku, gdyż ani przypuszczał wówczas, by Małgosia mogła za kogobądź wyjść za mąż. Słowa te puste dlań były. Raz marzył, by ją namówić do ucieczki z nim, w góry. Tam, owinięci czarodziejskim płaszczem, co od rozkładu broni szczątki martwe, położyliby się na skale śród bluszczów i kwiecia dzikiego, usnęli razem, na wieki. W marzeniach tych nie było miejsca na pocałunek, ani nawet na uścisk dłoni.
Potem dopiero, zbudził się do snów idylicznych, słodkich u studni spotkań, słodszego pocałunku. Po pamiętnem amatorskiem przedstawieniu wrażały mu się w wyobraźnię gorące włosy Małgosi, alabastrowa białość szyi, zaróżowione uszko, oczy błyszczące, ramiona zaokrąglone. Wszystko to upajało go młodości nektarem.
Odtąd to, odtąd szalonym bólem przeszywała go myśl, że Małgosia może dostać się komu innemu. Niepokoił się teraz w śnie gorączkowym, śniło mu się, że pisał list desperacki i skończyć go nie mógł, przypominał sobie, że napisał dla niej sonet w dyalekcie miejscowym i chciał go jej posłać!
Zbudził się, wstał, roztworzył okno. Jutrzenka się zbliżała. Niebo pojaśniało. Wielka, samotna gwiazda świeciła po nad czarnym szczytem Orthobene, podobna do płomienia świecy w olbrzymim bronzowym kandelabrze; koguty piały, odpowiadając jeden drugiemu zachrypłemi hejnałami, wszystkie razem zdawały się wymyślać porankowi, że się opóźni. Anania, ziewając, spoglądał na niebo. Nagle dreszcz go przebiegł od stóp do głowy. Co mu się stało? Coś mu się z duszy odrywało, lgnąc do tych szczytów wiecznych, co za podświeczniki gwiazdom służyły. Jak pątnik, obarczony zbytnim ciężarem, chce go zrzucić z ramion przed dalszą drogą, tak zapragnął ulżyć sercu, powierzając coś ze swej tajemnicy Małgosi. Zamknął okno i siadł przy stole, drżąc i poziewając.
— Zimno! — ozwał się głośno.
Sonet został odkaligrafowany na ćwiartce różowego papieru, poliniowanego w sine paski, nosił tytuł „Margeryta” i był symboliczną a wymowną alegoryą.
„Przepiękna margerytka rozkwitła na zielonej łące. Podziwiały ją wszystkie kwiaty, a zwłaszcza jaskier blady i skromny, rosnący tuż obok, umierał z miłości dla łąk królowej. I oto, w pogodny dzień wiosenny, prześliczna dzieweczka, przechodząc przez łąkę zerwała margerytkę, pocałunkami pokryła, na bijącem utuliła łonie, obojętnie i niechcący depcąc po skromnym jaskrze, szczęśliwym, że śmierć znalazł”.
Odczytując swój sonet młody poeta smutny był i ponury. W wyobraźni jego na miejsce ślicznej dzieweczki, przebudzającej się po łące i zrywającej margerytkę, wystąpił kapitan od straży ziemskiej, z zawiesistemi wąsami i czerwonym karkiem, co na amatorskiem przedstawieniu siedział obok Małgosi.
Z westchnieniem włożył wiersze do koperty, lecz wahał się czy ma ją zakleić. Co pomyśli Małgosia? Czy sonet rąk jej dojdzie? Niewątpliwie, bo gdy pocztarz, żelazną dłonią przeznaczenia zapuka do drzwi domu pana Carboni, Małgosia drzwi mu otworzy sama. Byle podówczas w domu była? Pocztarz przechodził tamtędy w południe i pod wieczór... W południe Małgosia zwykle w domu bywa... Nie trzeba czasu tracić z wysłaniem poetyckiej korespondencyi.
Zdjął chłopca gorączkowy niepokój. Wobec powziętego postanowienia stracił pamięć wszystkiego innego. Zapieczętował kopertę, wyszedł i jak lunatyk chodził po pustych i ciemnych ulicach. Która być mogła godzina? Nie wiedział. W opasanych murem dziedzińcach, dokoła czerwonych dachów, chat wieśniaczych, koguty piały na złość, rzekłbyś, jedne drugim; w powietrzu wilgotnem czuć było słomę i nawóz; uboga piekarka chleba jęczmiennego, idąc, czy wracając z ciężkiej pracy przeszła przez zaułek; rozległy się ponurym odgłosem na Corso[8] miarowe kroki karabinierów.... Zresztą cisza głucha...
Anania ocierał się niemal o okalające dziedzińce mury, bojąc się, by go kto nie dostrzegł i nie poznał pomimo ciemności, a wrzuciwszy kopertę do skrzynki pocztowej zaczął biedz szybko. Dostrzegłszy patrol, na skręcie ulicy, rzucił się w boczny zaułek i nie spostrzegłszy się niemal znalazł w pobliżu prastarego swego domostwa. Nie wchodził jednak do domu, tchu mu w piersiach i powietrza brakło, czuł potrzebę przestrzeni i niedających się objąć horyzontów, począł biedz z odkrytą głową, kapeluszem w ręku, w kierunku zamiejskiej drogi, lecz i tu nie doznał ulgi; horyzonty były zamknięte gór pasmami, dolina zdała się ciemną i głęboką. Wbiegł na wzgórze i dopiero u stóp Orthobene pełną odetchął piersią, rozdymając nozdrza, jak źrebiec, gdy się wyrwie z uwięzi. Chciałby krzyczeć; miłość i jakieś nieokreślone uczucie błogości rozpierały mu łono. Dniało; lekkie sinawe mgły unosiły się nad wilgotną ziemią; na niebie ostatnie gasły gwiazdy; sam nie wiedział czemu, machinalnie powtarzał:
„Care stelle dell’Orsa io non credea...“
starając się zarazem odepchnąć od siebie myśl o tem, co wiersz ten znaczył. Czuł się nieskończenie szczęśliwym, chciał przeskoczyć górę, łamał gałęzie, wyrywał trawę, ciskał kamienie, śmiał się głośno, jak szalony. Krzaki roniły wonie, niebo po za siną masą góry. Albo mieniło się w różowawe barwy cyklamenów. Anania stanął na skale, wpatrzył się w łańcuch dalekich gór, oświecony jutrzenką, i zamyślił głęboko.
— Żegnajcie mi góry rodzinne! Jutro po tamtej już będę stronie i w wspomnieniu Małgosi zaledwie zostanie cień poziomego kwiecia, co nią żył tylko...
Wtem, w dąbczaku przedwcześnie zbudzona ptaszyna zaświegotała w samotnem gnieździe. Dźwięk słaby i drżący zlał się całym smętkiem świtania i pól pustych. Młodzieniec wsłuchał się w rzewne kwilenie, przypominając sobie śpiew innej ptaszyny w świeżem gąszczu kasztanów, w dawno ubiegły jesienny poranek, het, precz! daleko, w górach, co tam majaczą na horyzoncie. Przed oczyma duszy ujrzał siebie dzieciną drobną, przechodzącą wesoło góry obok śmiertelnie smutnej kobiety... Nie znał wówczas goryczy swej niedoli.
— I wówczas — myślalł — rad byłem podróży... rad jestem, bądź co bądź, i teraz... Kto wie, co mnie czeka.
∗
∗ ∗ |
— Gdzieżeś był kotku, galanu meu[9], czemuś wyszedł przed świtem? — pytała ciotka Tatana.
— Dajcie mi kawy — odezwał się szorstko Anania.
— Oto i kawa, lecz co ci to, serdeńku? Bladys. Odpocznij, rozwesel się, a potem pójdziesz do „gospodarza”. Co wstrząsasz głową? Nie masz zamiaru iść dziś rano do gospodarza? Jakto? Czemu się to tam tak wpatrujesz w filiżankę, jakgdybyś mrówkę znalazł w kawie?
Istotnie Anania wzrok miał wbity w dno małej, różowej, o złoconych brzegach filiżanki, co służyła, od lat wielu, do wyłącznego jego użytku. Łzy napływały mu do oczu: dziś, jutro... a potem?
— Później tam pójdę — rzekł zcicha, powoli, nie odrywając wzroku od filiżanki — wpierw muszę się spakować.
— A jeślibyśmy się nie mieli już zobaczyć — ciągnął po chwili — jeślibym umarł zanim tu wrócę... Kto wie! byłoby to może najlepiej! po co żyć długo? lepiej umrzeć młodo!
Ciotka Tatana wytrzeszczyła oczy, powietrze przecięła wielkim znakiem krzyża świętego.
— Co ci, co ci się przyśniło? Ręczę, żeś miał gorączkę w nocy.. Może cię główka boli, jagniątko moje złote?
— A! ciotka nic nie rozumie! — zawołał, powstając z miejsca.
Wbiegł do swej izdebki i z gorączkowym pośpiechem zaczął pakować książki i różne drobnostki. Od czasu do czasu podnosił oczy i przez otwarte okno wpatrywał się w niebo jesienne, pogodne, z białawemi obłokami na tle ciemnych szafirów.
Jaki też widok przedstawi mu się z okna izdebki, którą zamieszka w Cagliari? Morze, morze żywe, nieobjęte; ruchome lazury pod niebios lazurowem sklepieniem. Sama myśl o tem już go rozweseliła; żałował opryskliwości względem dobrej ciotki Tatany, oskarżał się o niewdzięczność, lecz nerwy są nerwami, a Anania nie umiał jeszcze panować nad niemi. Nie chciał jednak uchodzić za niewdzięcznego, brzydził się niewdzięcznością. Porwał się z miejsca, rzucając w nieładzie książki i drobiazgi, wpadł do kuchni, którą dobra kobieta zamiatała zasmucona jeszcze pesymistyczną filozofią swego wychowanka; porwał ją w objęcia wraz z miotłą, uściskał i zaczął wirować wraz z nią, w szalonym pędzie, po kuchni całej.
— Ach ty, ty, ty! psotniku — wołała zdyszana, lecz rozweselona kobieta, a Anania ruchem i głosem udawał pociąg w biegu: buf! buf! buf!
Ułożywszy książki swe i drobiazgi, udał się z pożegnaniem do sąsiadów, poczynając od majstra Pane. Przy warsztacie stolarza, gdzie się zwykli ludzie gromadzić, pusto było i student musiał czekać, siedząc na stoiku, z nogami w opiłkach, aż mu kto drzwi otworzy. Lekki powiew wiatru poruszał nadedrzwiami płachty pajęczyny, śród których uwięzły źdźbła drzewa.
Po niejakimś czasie majster nadszedł, nałożył na plecy stary żołnierski mundur, przy którym brakło wielu błyszczących guzików, uśmiechając się z dziecinnem zadowoleniem, na zapewnienie Anania, że, wygląda jak generał.
— Mam i kepi — mówił z największą powagą — tylko nie mogę go nosić, bo szubrawcy, których tu w sąsiedztwie pełno, kpią ze mnie. Odjeżdżasz zatem, kochane dziecko? Niech cię Bóg prowadzi, niech czuwa nad tobą. Nie mam nic, cobym ci mógł podarować.
— Ależ na co, wuju Pane!
— Serca mi nie brak, lecz serce nie wystarcza! Ebbene. Cierpliwości! zrobię ci prześliczne biurko, gdy będziesz doktorem lub adwokatem. Mam model, pokażę.
Wyszukał katalog mebli schowany pod warsztatem i pokazał z zadowoleniem Ananii pyszne biurko z rzeźbami i filarkami.
— Może ci się zdaje, że nie potrafię tego naśladować — mówił, zauważywszy uśmiech na ustach młodzieńca. — Nie znasz chłopcze majstra Pane. Nie wiesz do czegom zdolny. Jeśli nie robiłem mebli wytwornych, kosztownych, to dlatego tylko, że mi brakło odpowiednich środków...
— Ależ wierzę, wierzę — upewniał staruszka Anania — to też, gdy będę doktorem i bogatym u was, wuju, zamówię wszystkie meble do mojego pałacu...
— Doprawdy?! — zawołał stolarz, a po chwili, przerzucając karty katalogu, dodał: — Ale kiedy, za wiele to lat nastąpi?
— Chi lo sa? Kto to wie — zaśmiał się student — za dziesięć, piętnaście...
— O! za długo czekać! wówczas nie będę już tu, lecz tam, w niebie, przy warsztacie Świętego Józefa...
Staruszek żartował, lecz pomimo to przeżegnał się pobożnie i po chwili przerzucając znów stronnice katalogu spytał nieśmiało:
— A teraz powiedz mi, co znaczyć może nazwa mebli; al-la-Lm-gi-de-ci-mo-quin-to? — przesylabizował z trudnością.
— Król to był... — począł Anania, ale mu staruszek przerwał żywo, uśmiechając się domyślnie.
— To, to wiem! Król i to taki, któremu się spodobały niedojrzałe dziewczątka.
— Wuju Pane! — zawołał zdziwiony młodzieniec — zkąd wam wiadome takie rzeczy?
Staruszek śmiał się, gładząc sobie włosy.
— Ebbene — mówił, nie chcąc gorszyć chłopca — chociaż nie jestem uczony, wiem coś tam przecie... zresztą nie ma w tem nie złego. Lubił snąć król bawić się z dziewczynkami, tak, jak królowej Esterze podobało się zbierać na polu kłosy, a Wiktorowi Emanuelowi kopać w ogrodzie...
Anania pytał, udając zdziwienie.
— Gdzieżeście się uczyli tego wszystkiego, wuju Pane?
— Uczyć się, to się nie uczyłem. Na chęci nie brakło, lecz nie każdy, chłopcze, urodzi się, jak ty, w czepku.
— Zkądże tedy umiecie tyle ciekawych rzeczy?...
— Słyszy się tu, ówdzie, zapamięta. O królowej Esterze słyszałem od twej matki, a o tym królu, od ogrodnika Pera, starym Kotem zwanego.
Anania wyszedł od stolarza roześmiany. Przypomniała mu się jakaś anegdota, opowiadana przez pijaczkę Nannę, przed laty, w tłoczarni, w zimowy wieczór.
Zapukał do drzwi Nanny, lecz siedzący na schodkach żebrak idyota oznajmił mu, że jej w domu niema.
— Czekam też tu na nią — mówił — gdyż wczoraj wieczorem Pan nasz Jezus Chrystus oznajmił mi, że właśnie potrzebuje sługi.
— A gdzie spotkałeś Pana naszego Jezusa Chrystusa?
— Na prawo, w tej tam ścieżce. Miał na sobie długą kapotę i podarte obuwie. Aha! czemu mi nie dasz, Nania Atonzu, parę starych butów?
— Byłyby za ciasne — odrzekł student, patrząc na swoje nogi i na nogi żebraka.
— Strzeż się, by ci cierń nie przebił wątroby, za to, że boso nie chodzisz — zagroził mu waryat, podnosząc wysoko siwe swe brwi.
— Bywaj! — zawołał Anania, nie odpowiadając na groźbę, — wyjeżdżam na nauki.
Błękitne źrenice nędzarza zamigotały złośliwie.
— Do Iglesiar — spytał?
— Nie. Do Cagliari.
— W Iglesiar — mówił żebrak — pełno kun dzikich, są i wampiry. Żegnaj, daj mi rękę. Śmiało! nie bój się, nie zjem cię przecie. A matka twoja gdzie się obecnie znajduje?
— Bywaj zdrów — mówił Anania, cofając delikatnie dłoń z rąk żebraka.
— A ja się wybieram — mówił tenże — w pewne miejsce, gdzie można najeść się do syta. Dają tam smaczne rzeczy: sadło, bób, soczewicę, flaki baranie...
— Na zdrowie, na zdrowie — wołał, biegnąc dalej Anania.
— A wystrzegaj się żółtych postronków! — wołał za nim waryat.
Anania żegnał się z innymi sąsiadami. Z pewną żebraczką co go przyjęła w izdebce, ciasnej lecz czystej i poczęstowała filiżanką wybornej kawy.
— Pewnie zajdziesz i do Rebeki — pytała, wzgardliwie wydymając wargi. — Wyobraź sobie głupia ta dziewczyna zaczęła też żebrać. Nie wstyd że to. Taka wstrętna kaleka! Powiedz sam.
— Cała w ranach, zaledwie się rusza — zauważył Anania.
— Uzdrowiona — odrzekła kobieta. — Spójrz na drzwi jej izby. Widzisz grabie?
— Widzę. Po co je tam zawieszono?
— Przeciw wampirom. W nocy, wtargając do izby zatrzymują się, by zliczyć — jak to mają w zwyczaju — zęby grabi, a że wampir umie liczyć zaledwie do siedmiu, powtarza bez końca, do rozświtu, przed pierwszym zaś brzaskiem, jak to wiesz, uciec musi. Śmiejesz się? Śmiej się, a jednak to najprawdziwsza prawda. Niech ci Bóg błogosławi — kończyła, przeprowadzając ją do progu — szczęśliwej drogi, zostań chlubą rodzinnego miasta.
Anania wstąpił do Rebeki. Wyglądała, jak drobne dziecię, chociaż miała przeszło lat dwadzieścia, blada, łysa, siedziała skulona w ciemnej swej norze, nakształt dzikiego zwierza w swem łożysku. Ujrzawszy wchodzącego studenta, powstała, i drżąc cała podała mu na miseczce grono ciemnych winogron.
— Weź, weź — szeptała, jąkając się — nie mam nic więcej...
Anania uszczknął jagód parę.
— Od ciebie... — począł, ale przerwała mu żywo:
— Wiem, wiem! niegodna jestem! Nie jestem Małgosią Carboni, lecz biedną kaleką, nędzarką! Weź proszę, całe grono, czyste, palcem go nie tknęłam. Przywiózł mi wuj Pera, ogrodnik.
— Stary kot! — zawołał Anania, przypominając sobie ze wstrętem, co o nim opowiadał majster Pane.
— On, on sam — mówiła kaleka — zawsze pamięta o mnie i nie ma dnia, by mi czego nie przyniósł. Miesiąc temu zrobiło mi się gorzej. Otworzyły mi się znów rany; wówczas wuj Pera sprowadził doktora, kupił lekarstwo. — Lepszym był dla mnie, niż ojciec rodzony... ten mnie opuścił... Basta! — zawołała z udaną wesołością, spostrzegłszy, że skargą swą dotknęła krwawiącej się i w sercu Anania rany. — Nie chcesz wziąść całego grona? A jednak czyste, czyściuteńkie...
— Owszem, — zawołał chłopak — tylko gdzie to włożyć... Aha! mam właśnie gazetę, zawinę... Odjeżdżam, słyszałaś już może o tem? Do Cagliari na studya. Bądź zdrowa.
— Bądź zdrów — odrzekła ze łzami w oczach — Chciałabym też odjechać... odejść...
Anania wybiegł z izdebki niebogiej, w drzwiach winiarni ujrzał Agatę. Piękna dziewczyna wyszła na jego spotkanie. Spostrzegłszy go, zaczęła się uśmiechać i przesyłać ręką pożegnalne pocałunki.
— Tak! tak! odjeżdżam — wołał wesoło student, ujmując dłoń dziewczyny.
— I zalecałeś się do tej... tam... zgnilizny? — pytała piękna Agata, wskazując na przypadłą do progu swej lepianki Rebekę i zatrzymując studenta. — Dalej! cuchniesz ohydnie!
Anania wzdrygnął się, pomyślał o Małgosi.
— Eppure — śmiała się Agata, pożerając wzrokiem chłopca — waryatka ta zazdrości mi. Spójrz jakim jaszczurczym pożera nas wzrokiem. Głupia! Marzy o tobie, gdyż w wigilię nowego roku, gdyśmy wyciągały kartki z imionami chłopców, wyciągnęła twe imię...
— Dajże pokój żartom — przerwał znudzony niemi Anania — jutro odjeżdżam, masz mi co do zlecenia?
— Weź mię z sobą — prosiła, przymilając się. Owczarz jakiś, wychyliwszy do dna, w winiarni miarę wina, stanął na progu i uszczypnął za ramię dziewkę.
— A niech cię paraliż... — ofuknęła się Agata, i wciągając Anania do winiarni pytała, czem go ma poczęstować?
— Niczem, niczem — wypraszał się student, lecz Agata nalała mu szklankę białego wina i, opierając się o kantorek, puściła wzrok daleko, ku dalekim, przez otwarte drzwi winiarni, widnym horyzontom.
— Skoro się zdobędę na nową suknię — mówiła — i na złote u koszuli guziki, natychmiast pójdę na służbę do Cagliari. Dość mam tej nory. Zobaczymy się wkrótce... Diavolo! a to sam bies chyba niesie tu teraz Antonia. Wiesz, tego, co się chce żenić ze mną i strasznie o ciebie zazdrosny. Idź już sobie, idź! Bywaj zdrów serdeńku.
Rzuciła mu się na szyję, przylgnęła do jego piersi, pocałowała w same usta i wypchnęła niemal za drzwi. Anania oddalał się, odurzony. Wytrzeźwiło go niechętne spojrzenie spotkanego na drodze Antonia.
Anania szedł, nie wiedząc dobrze dokąd idzie... zdawało mu się, że to Małgosię uściskał tak gorąco. Pragnął ją ujrzeć.
— A! — krzyknął nagłe, czując się pochwyconym w czyjeś objęcia.
— Kwiatku ty mój złoty! goździku. — wołała Nanna płaczliwym głosem, trzymając w ręku jakąś kopertę. — Odjeżdżasz! odjeżdżasz! Niechże cię Bóg prowadzi, niech zsyła na cię błogosławieństwo, jak zsyła na pola i łany zboża. Zobaczę cię jeszcze przed odjazdem lecz teraz przyjmij... Nie odmawiaj, bo mi serce pęknie z żalu.
Nie chcąc śmierci kobiety, Anania przyjął podaną sobie kopertę, lecz wzdrygnął się, czując na swem licu, obwisłe wargi pijaczki.
— Ebbene — mruczała ucałowawszy go — wytrzymać nie mogłam. Wytrzyj dobrze swą twarzyczkę, zanim na nią spadną krocie pocałunków świeżych i wonnych, z różanych ustek dziewcząt, co cię jak cukierek zacmokają, kwiatku mój, goździku!
Anania milczał otrzeźwiony brutalną jawą ze snu błogiego, w jaki popadł po upajającym pocałunku pięknej Agaty. Wróciwszy do domu rozdarł kopertę i znalazł w niej trzy soldi[10]. Zadzwonił niemi, na szczęście, na dolę.
— Byłeś u „gospodarza” — pytała ciotka Tatana.
— Pójdę potem, teraz pora jeść obiad — odrzekł.
Zaraz po obiedzie wyszedł na dziedziniec i legł na ławie, pod bzem, dokoła którego brzęczały pszczoły i muchy. Powietrze było ciepłe; po przez gałęzie patrzał na białe smugi obłoków, przepływające spokojnie po szafirowem niebie. Czuł dziwną w sercu błogość; obłoki zdawały mu się mlecznym szlakiem a dawne wspomnienia, jak one, rozpierzchłe, nieuchwytne, przepływały przez myśl rozmarzoną, mięszając się z dopiero co doznanemi wrażeniami. Majaczyły mu pieśni samotne na polu, które obsiewał jego ojciec i szum ich głęboki do szumu morza podobny, a nad niemi niebo, błękitne, jasne a zarazem puste jakieś i smętne. W pamięci błąkały mu się wiersze oderwane, czyje? nie wiedział! o oczach jak niebo błękitnych i głębokich. Oczy to Małgosi. Nie! chyba nie! sąż w mowie ludzkiej słowa godne opiewać oczy Małgosi? Wiersze podobały mu się, bo ładne — więc powtarzał:
Cudne... jak niebios przestworza“.
Ktoś mu tam mignął pod Pinią. Pocztarz o rudych wąsach, z listem w ręku. Dzwonił u wrót syndyka. Otwiera mu Małgosia... już już ujęła drobną rączką różową kopertę, biegnie, zamyka się w swym pokoiku... Ananii tchu w piersiach zabrakło... Ktoś go potrącił... pocztarz zapewne.
— Trzecia, pora ci synku do „gospodarza” — ozwał się nad nim głos ciotki Tatany.
Porwał się z miejsca z przymkniętemi jeszcze oczyma, blady po jednej stronie twarzy, zaróżowiony po drugiej.
— Spałem! — rzekł, przeciągając się leniwie — złą bo noc miałem..! Idę już, idę.
Poszedł, umył się, uczesał, stracił z pół godziny na rozdzielanie włosów to z prawej, to z lewej strony, to znów pośród głowy. Serce mu biło gwałtownie.
— Co mi się stało? — myślą! usiłując opanować wzruszenie.
— Jeszcześ nie wyszedł? spóźnisz się! — wołała z dziedzińca ciotka Tatana.
Oparł się o okno. Przywołał staruszkę.
— Co mu mam powiedzieć? — pytał.
— Powiedz mu, że jutro odjeżdżasz, że się postarasz zasługiwać zawsze na jego względy, wdzięcznem i synowskiem sercem...
— Amen! — skończył chłopak — a „gospodarz”, „kum” co mi powie?
— Dobrych rad udzieli.
— I nie wspomni o...
— O czem?
— O pieniądzach, o zapomodze — rzekł głos zniżając i spuszczając oczy.
— O! Bóg z tobą! — zawołała stara, podnosząc w górę ręce. — Co ci do tego! Nie twoja to rzecz!
— Idę...
Lecz zamiast do syndyka, poszedł do Bastianeddu, potem do ogrodu, żegnać ogrodnika, figi indyjskie, krajobraz, horyzonty, wszystko. Zastał ogrodnika leżącego na trawie w spoczynku, obok nieoddzielnej swej łopaty.
— Odjeżdżam wuja Pera! bądźcie zdrowi i bawcie się wesoło — mówił żartobliwie student.
— Co? — pytał ogrodnik, który przygłuchł bardzo w ostatnich czasach.
— Odjeżdżam — głos podniósł Anania — do Cagliarii, na studya.
— Za morze? A! i w Cagliari zobaczysz morze, Bóg z tobą. Stary wuj Pera nie ma czem cię obdarzyć... modlić się będzie za ciebie.
Anania zawstydził się, że tylokrotnie żartował ze starca, który tak miłosiernym był dla Rebeki.
— Czy nie macie wuju jakiego zlecenia do — stolicy? — spytał uprzejmie.
— Jakież mieć, mogę zlecenie — odrzekł starzec, patrząc na chłopaka i uśmiechając się — sam się zresztą wybieram w drogę.
— Dokąd? — zaśmiał się Anania, przypominając sobie, że wszyscy tu, nawet starcy zgrzybiali gdzieś się wybierają — dokąd wuja Pera?
— Daleko — odparł starzec, szerokim gestem wskazując horyzonty. — Tam, zkąd się nie wraca, za wieczności progi.
∗ ∗
∗ |
Dopiero pod wieczór, przeszedłszy nie wiem ile już razy pod oknami Małgosi i nie dostrzegłszy ani razu dzieweczki, Anania zapukał do drzwi syndyka.
— Nie ma państwa w domu — rzekła mu otwierając drzwi służąca. — Niedługo wrócą. Można też było pofatygować się wcześniej — zauważyła z pewną arogancyą.
— Wcześniej mi się niechciało a panem jestem swej woli i czasu — odparł wyniośle Anania.
— Ha! — zamarmotała, wpuszczając go do domu służąca — zapewne weselej czas schodzi na zalecankach w winiarni, to też się nie przychodzi w porę do swego dobroczyńcy.
— Uf! — zaczerpnął powietrza Anania, opierając się o otwarte okno. I służka ta upokarzała go, naigrawała się nad nim dziś tak samo, jak owego wieczoru, gdy przyszedł był tu z Bastianeddu, po zupę dla Efesa. Więc nic się odtąd nie zmieniło? Anania pozostał czem był, synem sługi, obsypanego dobrodziejstwy swego pana? Łzy gorzkie nabiegały mu do oczu.
— Nie jestemże mężczyzną — myślał — nie lepiej żeby mi było rzucić wszystko, wszystkiego się odrzec, oraz żołnierzem zostać, czy ja wiem kim, ostatnim wyrobnikiem, byle mieć niezależność.
Odwrócił się od okna — na oświeconem księżycem biurku, dostrzegł różową o zielonych brzegach kopertę.
Krew mu uderzyła do czoła, w uszach zadzwoniło, instynktowo pochylił się nad biurkiem, wziął do rąk kopertę. Tak, była to ta sama, rozdarta i opróżniona. Doznał uczucia jakgdyby znalazł coś bardzo sobie drogiego i sprofanowanego. Wszystko, wszystko tedy było stracone. Poczuł wielką pustkę w sercu. Zdawało mu się, że własną jego duszę sprofanowano, zelżono, rozdarto.
Nagle, światło zalało gabinet, w którym się znajdował, weszła Małgosia; zaledwie miał czas wypuścić z rąk kopertę, lecz domyślił się, że ruch ten dostrzegła. Uczucie wstydu spotęgowało uczucie bólu.
— Dobry wieczór — mówiła Małgosia, stawiając lampę na biurku. — Zostawiono cię tu pociemku.
— Dobry wieczór — odrzekł, myśląc jak się wymknąć i nie pokazać się tu już nigdy więcej.
— Usiądź, proszę.
Patrzył na nią osłupiałym wzrokiem. Była to Małgosia, lecz w tej chwili nienawidził jej niemal.
— Przepraszam — zająknął się, — nie jestem niedyskretny, lecz... lecz spostrzegłszy tę kopertę — dotknął palcem fatalny przedmiot — nie mogłem się powstrzymać... spojrzałem.
— Od ciebie była?
— Ode mnie.
Małgosia zmieszała się i zaczerwieniła, natomiast Ananii spadł ciężar z serca, zrozumiał, uspokoi! się.
Duma, ból i wstyd doznany radziły mu obrócić w żart sonet; lecz Małgosia w spacerowej sukience, opasana jasno zieloną wstążką, tak była ładna, tyle jej świeżości użyczały rumieńce, że już chwilowa nienawiść, a nawet żal wielki, znikły chłopcu z serca, i myśli. Chciałby zgasić lampę pozostać z nią przy księżyca blasku, sam z nią, rzucić się jej do nóg, słodkiemi nazywać imiony, a Małgosi powieki wznosiły się i opadały w lęku — a może i nadziei wyznań, co mu się na drżące cisnęły wargi.
— List wpadł w ręce twego ojca? — spytał głos zniżając?
— Właśnie... śmiał się bardzo...
— Śmiał się?
— A tak. Przywołał mię, pokazał, nie mógł się domyśleć od kogo...
— Lecz tyś się domyśliła?
— Ja... ja...
Mówili z sobą szeptem, wystraszeni i wzruszeni wspólnością posiadanej tajemnicy... nagle Małgosia uspokoiła się i głos podniosła:
— Otóż i ojciec! — zawołała, biegnąc na spotkanie ojca, i wychodząc szybko z pokoju dodała:
— Anania przyszedł.
Chłopak czuł zimną i pulchną dłoń „gospodarza“ w swej dłoni, patrzał w jego błękitne oczy, widział złotą od zegarka dewizkę, zwieszającą na pulchnym brzuchu, lecz patrzał, słuchał, jak w śnie i nigdy już potem przypomnieć nie mógł ojcowskich rad i upomnień, których mu „kum” i „gospodarz” hojnie udzielał. Dręczyło go gorzkie zwątpienie, niepewność czy Małgosia wnikła w myśl ukrytą w sonecie? Co o tem myśli? Wszak nic nie wspomniała w krótkich chwilach słodkiego sam na sam... Nie wrócą już chwile podobne, nie wrócą! Zmieszaną była, prawda... to mu nie wystarczało; chciałby wniknąć do głębi jej serca...
Wszystko więc, wszystko na darmo! Odchodzi z niczem. Gdybyż mógł być pewnym, że go zrozumiała, że mu współczuje?... Szaleństwo, szaleństwo! Daremne wszystko daremne! W głowie mu się mąciło, zdawało mu się, że popada w jakąś pustkę bezdenną, a nad brzegiem przepaści brzęczą słowa signora Carboni.
— Bądź dobrej myśli, chłopcze — mówił ten ostatni, zauważywszy głębokie westchnienie, co się wydarło Ananii z piersi — bądź dobrej myśli, pracuj, ucz się, nie zawiedź położonych w tobie nadziei.
Małgosia wróciła, w towarzystwie swej matki. Signora Carboni uczuła się w obowiązku udzielić odjeżdżającemu nową porcyę rad, upomnień, zachęty. Małgosia chodziła z miejsca na miejsce, przebrała się, odmiennie zaczesała włosy, których kosmyk zwieszał się nad lewą skronią, a co główne, upudrowała się mocno. Oczy jej przytem nabrały szczególnego blasku, a usta płonęły. Przypomniał się Ananii gorący pocałunek Agaty i spojrzał na Małgosię tak wymownie, że chyba zrozumiała go tym razem, gdyż odchodzącego przeprowadziła aż do bramy. Dziedziniec srebrzył się w blaskach miesiąca, tak jak w ów wieczór dawny — gdy zjawienie się Małgosi rozbudziło było dziecięce sumienie Anania, pobudzając do wyznania ciotce latanie spełnionej, na współkę z Bastianeddu, kradzieży. Jak wówczas, tak i teraz, zdała mu się oderwaną od ziemi, anielską, niebiańską. Zdawało mu się, że uleci i nie doścignie jej nigdy. Pragnienie zatrzymania jej, objęcie w pół przepasanego jasną wstążką stanika, stawało się palące.
— Nie ujrzę jej już więcej, nie ujrzę — myślał, idąc obok niej — obym padł martwy na tym progu, nim go przestąpię.
Małgosia otwarła furtkę i, zwracając się do studenta dłoń wyciągnęła. Pobladła... a może by i to tylko odblask miesiąca?...
— Żegnaj... — szepnęła — pisywać będę...
— Zegnaj! — Czuł, jak mu uczucie serce zalewa.
I z połączonych uściskiem ich dłoni, wydzielało się coś wielkiego i strasznego i lubego zarazem, coś nakształt gromu i błyskawicy: padli sobie w objęcia, usta ich w pierwszym złączyły się pocałunku.
W Cagliari Anania odbył Liceum i uniwersytet. Studyował prawo.
Lata uniwersyteckie były intermezzem w jego życiu, melodyą słodką i rozkoszną.
Już w wagonie, patrząc na jesienne krajobrazy, poczuł przypływ nowego życia. Zdawało mu się, że się na raz zmienił, zrzucił z siebie starego człowieka, niby stare suknie ciasne i zdarte, a włożył nowe, obszerne i wygodne. Cóż go uszczęśliwiło, zmieniło? Czy pocałunek Małgosi, czy żegnanie się z ubogimi, maluczkimi przyjaciółmi i sąsiadami, czy uzyskana swoboda, co go zdala przerażała nieco; czy ten świat nowy, nieznany, szeroki, ku któremu dążył na skrzydłach pary i... nadziei?
Nie umiałby powiedzieć, nie wiedział, nie szukał. Dość, że się czuł jak upojony świeżemi i wonnemi wyziewami, z po za których wyłaniały się nieznane mu dotąd horyzonty. Zycie widziane po przez tęczę nowych wrażeń wyglądało bardzo piękne i bardzo łatwe. Anania sam w sobie czuł się silnym, pięknym, zwycięzkim — wszystkie drzwi stały przed nim otworem, najwyższe zniżały się progi. Wszystkie kobiety — naturalnie młode i piękne! — skłaniały się ku niemu.
Większą część drogi, łączącej Nuoro i Macomer przestał na platformie, pomiędzy wagonami, rzucany wstrząśnieniami pociągu. Mało kto wsiadał lub wysiadał na małych, pustych dworcach, dokoła których akacye zwieszały swe pożółkłe liście. „Ecco — zdawały się szemrać nad mknącym pociągiem, roniąc nań garstkę żółtych liści — bierz to smoku wzgardliwy, unieś z sobą. Tyś w ustawicznym ruchu, my w ziemię wiośle, nieruchome. Czegóż ci się chce więcej”?
— Tak — myślał student — ruch jest życiem — myślał i czuł w sobie ruch i siłę płynącej wody, nad biegiem której dziecięca jego duszyczka stała dotąd niby źdźbło trawy, uwięzionej w bagnie. — Tak, przekwitające akacye, którym wiatr żółte zrywał liście, prawdę mówiły: ruch, bieg szalony, zawrotny, oto życie.
— Cóż u dyaska! pociąg wrósł w ziemię, żółwim rusza się krokiem — niecierpliwił się Anania przy każdym dworcu.
Konduktor, znający z widzenia Anania, na prowincyi wszyscy się znają — strząsał popiół z fajeczki, odpowiadając najspokojniej.
— Dość mamy czasu. Jeśli ci para nie wystarcza postaraj się o skrzydła.
Oby skrzydła! latać! wzlecieć! Anania wzrok utkwił w nuraghe (rozwalone stosy kamieni), czerniejące na szczycie wysokiej skały, jak olbrzymie orle gniazda i zapragnął znaleźć się tam, sam z Małgosią, w ruinach, wśród woni mastykowego drzewa, w cieniu, śród widma przeszłości dalekiej, tajemniczej, o epickiem napięciu uczuć i życia. Zdawało mu się, że śród orłów sam był zolbrzymiał. Lecz już senne wzgórza Barbagia, zapadały za horyzonty, zaledwie szczyt Orthobene rysował się ciemny na bladem niebie. Rysował się, malał, majaczył zrębem, wystającą skałą, połyskiem... znikł. Góry rodzinne zapadły, jak zapada zachodzące słońce; na duszę podróżnego, zsuwał się mrok wieczny.
Żegnajcie! Żegnajcie! Smutek tęskny ścisnął serce chłopca. By ulżyć sobie pomyślał o pocałunku Małgosi, którego wspomnienie nie opuszczało go zresztą ani na chwilę. Przymknął oczy. Zdawało mu się, że czuje na swych piersiach jej pulsujące życiem piersi, na ustach usta. Upojenie wspomnienia silniejsze było od upojenia samego faktu. To, że się oddalał od Nuoro, nie smuciło bynajmniej Anania. Jakżeby w Nuoro potrafił żyć bez niej? Drgnął! Nie byłoż to snem... byłoż to jawą słodką... A jeśli teraz Małgosia żałuje... jeśli zapomni?... W miłości własnej czerpał otuchę. Podobny stan upojenia trwał dni kilka, zanim minęła pierwsza gorączka zmienionego trybu życia. Wszystko mu zresztą szło jak z płatka. Zdawało mu się, że sam Los, zmęczony prześladowaniem go, dogadza mu teraz aż w drobnostkach. Zaledwie przybył do Cagliari, znalazł mieszkanie, to jest śliczny pokoik, aż z dwoma balkonami, z których jeden miał widok na pyszny krajobraz, objęty z jednej strony wzgórzem, rozciągającem się w pół kole, z drugiej bezbrzeżnem morzem tak gładkiem czasem i spokojnem że się w niem odbijać zdawały parowców kominy i lodzi szare żagle. Z drugiego balkonu widok był na miasto różowe, z bastionami, ksatelem śród palm, kwiecia, o wyglądzie malowniczym, maurytańskim.
Przez jakiś czas Anania chętniej przesiadywał na tym drugim balkonie, pod którym biegła ulica szeroka, biała, obsadzona staremi na różowo pomalowanemi dumkami, wywierajacemi wrażenie wyróżowanych przekwitłych elegantek. Na płaskich dachach kwitły goździki, z balkonów zwieszały się aż do ziemi schnące na słońcu płachty barwne.
Ale nie na te skromne choć malownicze domki spoglądał Anania. Oczy jego biegły zaciekawione pysznym widokiem maurytańskiego miasta, którego średniowiecznych pałaców czyste i barwne linie rysowały się na tle nieba pełnego wschodnich blasków.
Chociaż październik dobiegał do końca, powietrze ciepłe było, jeszcze pełne woni jesiennego kwiecia i kobiety przechodzące pod balkonem Anania, a udające się do pobliskiego San Lucífero. odziane były w lekkie muślinowe lub jedwabne suknie. Zdawało się studentowi, że go siła czarodziejska przeniosła w zaczarowaną krainę. Wszystko go zachwycało: wytworna komnata, w której zamieszkał, ciepło, woń, barwy, życie nowe, swoboda, wszystko mu się snem zdawało. Ogarniała go też senność błoga, rozkoszna, po przez którą nowe wrażenia dochodziły go zamglone, lecz tem żywsze może. Wszystko wydawało mu się piękne, wielkie, wszystko: domy i pałace, ulice i kościoły. A ile tu byli ludzie, różności, bogactwo, zbytek.
Gdy po raz pierwszy przechodził około kawiarni Montenegro i spostrzegł towarzystwo młodzieńców o wymuskanych wąsikach i żółtem obuwiu, dziwnego doznał wrażenia: oto, przypomniała mu się naraz, aż w najdrobniejszych szczegółach, olejarnia, na przedmieściu, w Nuoro, pełna obdartusów i żebraków. Co też tam teraz porabiają starzy ci przyjaciele? Skromne, ciasne, nędzne, znane mu dotąd życie szło za nim krok w krok, szeroką wielkomiejską ulicą, wzdłuż maurytańskich pałaców i ogrodów, domów, kąpiących się w słońcu, wytwornych kawiarni, w odbłysku oślepiającem śródziemnego morza, w słońcu, lazurach, w zbytku, w wrzącej wesołości.
Pierwszy list Małgosi wzmógł w nim tylko radość nowego życia. List był prosty i tkliwy, pisany na dużym arkuszu białego papieru, okrągłem, pewnem, mezkiem niemal pismem. Co prawda Anania oczekiwał ćwiartki papieru zabarwionej niebiesko, ozdobionej zasuszonym jakim kwiatkiem i na razie zdało mu się, że listem tak białym i prostym Małgosia chciała mu dać uczuć swą wyższość. Potem dopiero, wyrażenia szczere i tkliwe, w nieszukanej swej prostocie, zdające się być dalszym ciągiem przerwanej z przyjacielem rozmowy, wzruszyły go do głębi serca. Odczuł ich szczerość, ciepło i wagę.
Pisała mu, że wieczoru onego długo stała w oknie, wyczekując aż pod niem przejdzie Anania, jak to zwykł był czynić w Nuoro. Smuciła się jego odjazdem lecz pocieszała się myślą, że się uczy i gotuje tem lepszą, wspólną obojgu przyszłość. Na zakończenie udzielała wskazówek, jak ma adresować odpowiedzi. Zaklinała go by wszystko, tymczasem, zachował w jaknajgłębszej tajemnicy, przez wzgląd na jej rodziców, co by się najpewniej sprzeciwiali przedwczesnym zamiarom i nadziejom.
Anania odpisał natychmiast wzruszony, uszczęśliwiony, lecz zarazem i nieco zawstydzony. Czyż nie nadużywał zaufania swego dobroczyńcy? Pocieszał się jednak myślą, że, kochając Małgosię, pracuje na jej szczęście, a rodzica nie krzywdzi bynajmniej.
Opisywał w liście Cagliari, morze, wszystko: „Gdy piszę — pisał — żabki skrzeczą w ogrodach, a miesiąc wznosi się na niebie, podobny do kuli z alabastru, po nad cimnemi szafirami morza. Ten sam to miesiąc, którego twarz blada przyświeca w Nuoro i wznosi się smętnie nad Orthobene... Czemuż zdaje mi się dziś bardziej lubym, łaskawszym, uśmiechniętym.“
Zaledwie wrzucił do skrzynki pocztowej pierwszy ten list do Małgosi, uczuł potrzebę wybiedz w pole, w szerokie, tak jak wówczas, w Nuoro, po wysłaniu sonetu. Czając, że tu, w ludnem mieście, nie może biegać tak, jak tam, skierował kroki ku wzgórzom Bonaria.
Wschodnia błogość rozlana była w wieczornem powietrzu. Ścieżka, wiodąca do świątyni San Lucifero, pusta była i miesiąc padał na nią po przez gałęzie drzew nieruchomych. Niebo zielonkawo błękitnawe nad perłową granicą horyzontów morza mieniło się, różowemi zasnute pasmami.
Wszystko zdawało się pogrążone w śnie cichym, czarownym. Anania usiadł na marmurowych stopniach świątyni, oświeconych księżycem i zapatrzył się w szeroką czarę żywem srebrem, pod blaskami miesiąca, kipiącego morza. Odbijały się w niem zielonkawe barwy nieba i pasem różowych obłoczków delikatne brzaski i migotliwe, złoto-szafirowe pawie i rdzawe głębie, a fale białe, miękka, puszystą pianą biły o brzegi — liliami konch morskich wżerały się w dzierzgane, kamieniste wybrzeże, odbiegając mieniły się perliste, opalowe. Na tle srebrzystem srebrzyły się żagle bark nieruchomych, niby rozpięte skrzydła uwięzionych czarodziejskiem zaklęciem olbrzymich motyli.
Nigdy mu jeszcze błogość tak pełnem, jak w tej chwili, nie zalała serca przypływem. Cała dusza Anania falowała, mieniła się, kipiała, jak ta, tam u nóg jego, pod blaskiem księżyca i szafirowej nocy rozwarta, bezbrzeżnego morza czara. Zdawało mu się, że jakaś moc czarodziejska przeniosła go daleko, na wschód, rzuciła na marmurowe stopnie zaklętego pałacu. Chciałby tu pozostać na zawsze.
W blasku księżyca odczytywał list Małgosi, całował, do serca tulił pisanie drogie. Z trudem otrząsnął się z rozmarzających wpływów miejsc i chwili; niechętnie wracał do miasta ścieżką, na którą drzewa rzucały nieruchome cienie, po przez które księżyc sypał potokami blasków. W ogrodach rechotały żabki... po morzu biegła nuta rybackiej piosenki... wszystko tchnęło rozkoszą życia... lecz pierś młodzieńca ogarnął nagle smutek i złe przeczucia.
Przechodząc wzdłuż ogrodów di San Lucifero posłyszał krzyki kobiet, grube słowa mężczyzn. Przyśpieszył kroku i wkrótce znalazł się na swej ulicy, o cichych domkach i powietrznych balkonach. Tu dostrzegł zbiegowisko ludzi. Okna pałaców jednak pozostawały ciemne i puste. Snąć zwykłe tu były, sąsiadom spokoju bynajmniej nie mącące zajścia, krzyki, klątwy takie, że trudno było uwierzyć, by usta człowiecze plugawić mogły.
We wrotach ogrodu, odziany w czarną, aksamitną kurtkę, gruby jakiś jegomość przypatrywał się z ciekawością i zajęciem ulicznej burdzie.
— Gdzie stróże nocni, zawołajmy policyę — zaproponował Anania.
— Po co — odrzekł jegomość, nie spojrzawszy nawet na studenta. — Po co? Nie mija tydzień, bez wmieszania się czynnego policyi w podobne sprawy, a powtarzają się codziennie, nie tu, to tam. Kłócą się, godzą i znów się biją. Trzeba rozpędzić dzierlatki — zawołał wreszcie jegomość, wymachując grubemi ramionami. — Poczekajcie! Do policyi! wszyscy do policyi!
— Co to? — pytał zdziwiony i przerażony Anania.
— Wiadomo co, dzierlatki! — odrzekł wzgardliwie nań spojrzawszy jegomość w czarnej, aksamitnej kurtce. — Nie ma się czemu tak bardzo dziwić. Powszednia historya.
Anania wrócił do domu blady i wzburzony. Gospodyni spostrzegła jego zmieszanie.
— Dzieciństwo — śmiała się — bagatela! codzienna historya! Dziewczęta i ich zalotnicy, co się czubią z zazdrości, jak koguty. Policya to uprzątnie.
— Kto to? zkąd są? — pytał gorączkowo, na balkon wychylając się Anania.
— Kto je tam wie! Ta słuszna, z Cagliari, jak mi się zdaje, ta druga z Capo di Sopra. Kto je tam zresztą wie.
Wrzaski nie ustawały. Wydzielał się z piekielnej wrzawy płaczliwy i skarżący się głos kobiecy, płacz dziecka. Anania trząsł się cały, lecz moc jakaś tajemna trzymała go przykutym na balkonie. W górze, błękitnawo-zielonkawa kopuła nieba, a na niej księżyc srebrny i gwiazd drżących korowody ciche... dalej, w mgłach miękkich, w pół zanurzone ogrody wonne i pałace maurytańskie... a tu zbiegowisko wrzeszczących i jak biesy rzucających się ludzi. W sercu Anania powstała i krew mu w żyłach ścięła myśl straszna...
Przy końcu ulicy rozległy się miarowe kroki, zbliżającego się patrolu. Dwóch mężczyzn, wydostając się ze zgiełku i zbiegowiska, wpadło do ogrodu i zginęło w jego ciemnych szpalerach, zwartych jak naw kościelnych stropy. Inni przycichli, kobiety rozeszły się w przeróżne zaułki, ulica opustoszała w nocnej ciszy... zdala dobiegał zgłuszony turkot powozów... żaby skrzeczały w najlepsze w ogrodach... Księżyc płynął zwolna po rozsrebrzonem niebie... lecz w duszy Anania nie przycichła burza. Snem mu się zdawał list Małgosi i tam, nad morzem, na stopniach świątyni, snem, czarodziejskich marzeń chwila błoga... snem, z którego brutalna zbudziła go jawa.
∗ ∗
∗ |
— O Boże, Boże daj, by już nie żyła, by umarłą była. Zlituj się nademną Boże — modlił się Anania w duchu, w noc bezsenną, myśląc o swej matce.
Myśl, że mogła być podobną do tych tam w burdzie ulicznej dojrzanych kobiet, prześladowała go. Szczegóły, udzielone przy wieczerzy, przez gospodynię i służącą, uspokoiły go wprawdzie, że żadna z niech nie była jego matką, lecz wiedział, że tu czy tam, w Cagliari czy w Rzymie, Ola wiedzie żywot podobny do żywota kobiet, zamieszkujących na via San Lucífero, zkąd Anania postanowił wynieść się jaknajprędzej.
— Po co Małgosia pisała do mnie, po com jej odpowiedział? — pytał siebie. — A może Kobieta ta nie żyje już, umarła? Po cóż mam się odrzekać szczęścia i Małgosi? Ani się ona domyśla, żem zrodzon z grzechu i hańby... Jutro, tak, jutro, napiszę do niej, wszystko jej wyznam...
— Ale co, jak — pytał siebie, przewracając się w łóżku — po co manm to jej wyznawać? Gdyby gardziła mną, nie pisałaby do mnie... Małgosia sądzi, że Kobieta ta umarła... dla mnie przynajmniej umarła, nie istnieje... Ale ja czuje, że żyje i nie mam prawa zdradzić swych obowiązków, a obowiązkiem jest moim szukać matki, znaleźć... w twarz rzucić... A jeśli się nawróciła? Nie, nawrócić się nie mogła. Nienawidzę jej, nienawidzę, zabiję...
Straszne i zmienne obrazy majaczyły przed nim: widział matkę w towarzystwie kobiet-ulicznic i mężczyzn rozbestwionych, słyszał wrzask, kłótnie, bójki, trząsł się ze wstrętu i upokorzenia.
Około północy nadszedł kryzys łez obfitych, szlochał, gryzł prześcieradło, ręce łamał, głowią bił o ścianę. Zdarł sobie z szyi amulet, zawieszony przez Ole, w dniu, w którym go wywiodła z Fonni i opuściła. Odrzucił precz, zdeptałby i chciałby zdeptać wszelakie o niej wspomnienie. Nagle, własnym się łzom zdziwił, powstał, podjął odrzucony talizman, lecz nie zawiesił go już sobie na szyi. Pytał się czy cierpiałby nad tem wszystkicm tak bardzo, gdyby nie kochał Małgosi? Czy i wówczas wstydziłby się, tak okropnie wstydził swej matki? Zdawało mu się, że tak. Ponura pustka opanowywała zmęczone myśli i serce. Zmęczony, znękany starał się stracić pamięć o tem, co go dręczyło, wsłuchiwał się w szum wiatru i syk morza. Zdawało mu się, że tysiąc gromów rozsypuje się i wali na skały podwodne a w pamięci zarysował mu się bór ciemny, wichrem wstrząsany, w noc księżycową; zadrzewione stoki Orthobene kędy tylokrotnie zrywał fijołki, gdzie szum dębów zdawał mu się wówczas podobnym do morza szumu... Ból Anania przycichał, by z nową budził się gwałtownością.
— A jeśli się dźwignęła z upadku? — myślał o Oli. — Tak, czy owak, muszę ją szukać i odnaleźć, wesprzeć... Jeśli opuściła mię to dla mego dobra, gdyż w przeciwnym razie pozostałbym bez nazwiska, wychowania, nie byłoby dla mnie na świecie. Pozostając przy niej zostałbym żebrakiem, kto wie, szubrawcem może, złodziejem, zbójcą... A teraz... Ah! i teraz wyrzutkiem społeczeństwa jestem. Tak, czy owak, wszystko jedno... Nie, nie wszystko jedno, teraz mogę zostać własnych zasług dziedzicem... Lecz czy mię zechce Małgosia? Czemu by miała nie chcieć, gdzie wina moja, mamże nie swoją hańbę wieczyście na sobie dźwigać?... Małgosia kocha mię... pokocha za zasługi, pracę, miłość dla siebie. Kto wie zresztą, czy kobieta ta żyje jeszcze? Żyje! żyje! mówią mi to wszystkie me przeczucia, żyje młoda, piękna... Ile też lat mieć może? Trzydzieści trzy — cztery... O! młoda jeszcze!
Myśl ta zdawała się go wzruszać.
— Gdyby starą była nie miałbym już nic jej do przebaczenia. Ah! czemuż, czemuż mię opuściła!? U kolan jej nigdybym w zło nie popadł, pracowałbym w ubóstwie i niezależności, byłbym teraz sługą, owczarzem jak Juanne Atonzu, nie znałbym Małgosi, ni miłości, ni niedoli...
A jednak na samą myśl tego, co być mogło, gdyby przy matce pozostał, wzdrygał się, nie, nie smakowało mu ubóstwo, ani prości, ciemni wyrobnicy. Znosił wprawdzie wszystkie poziome trywialności środowiska swego w Nuoro, lecz zawsze z żywą i niezachwiana nadzieją bliskiej i lepszej przyszłości.
— O Boże! Boże! daj, by już nie żyła! Zmiłuj się, zmiłuj nademną — szeptał rozgorączkowany.
Złe, grzeszne pragnienie, ohydna, świętokradzka modlitwa — myślał po chwili. — Nie! nie umarła, żyje... Co tam! jestże naprawdę obowiązkiem moim szukać jej, znaleźć? Wszak mię opuściła! Cha! cha! skończone rachunki! skończone! Szalony jestem i Małgosia śmiałaby się, gdyby wiedziała, jak sam siebie zadręczam, jakie sam z sobą staczam walki. Nie pierwszy jestem, nie ostatni, któremu się coś podobnego przytrafia. Nie jeden tak, jak ja urodzony, idzie wysoko, powszechny zyskując szacunek. Tak... lecz ona cieniem moim... na krok mię me odstępuje. Szukać ją, odnaleźć muszę, wesprzeć, zamieszkać z nią razem, a wówczas?... wówczas żadna uczciwa kobieta z matką moją pod jednym nie zamieszka dachem... tak... żadna... Obowiązkiem moim wyznać wszystko Małgosi; napiszę jutro...
— A jednak! gdyby mię i wówczas chciała, kochała... — na samą myśl tę omdlewał z radości, lecz po chwili wątpił znów i rozpaczał.
Nazajutrz jednak nie pisał, jak to zamierzał, i ani nazajutrz, ani potem nie zwierzył się Małgosi z tajemnicy, co nim miotała, jak wiatr, gdy igra z opadłym liściem.
— Powiem to jej ustnie — myślał, lecz czul dobrze, że mówić z nią o tem nie odważy się nigdy. Wstydził się swej nikczemności i pocieszał się myślą heroicznego spełnienia tego, co obowiązkiem, misją swą nazywał, nawet w głębi własnego sumienia nie śmiać zapytać siebie; czy mu na to sił i charakteru stanie? Heroizm przedsięwzięcia otumaniał go. Odrzec by się go nie chciał, nie mógł.
— Czem że byłoby bez tego całe me życie — myślał i wówczas uśmiechał mu się niemal w romantycznem tem oświeceniu, los, który okrutnym przed chwilą mianował.
Od czasu ulicznej bójki, której był świadkiem, przestał przesiadywać, na wychodzącym na ulicę balkonie. Widok zaułków, z któremi policya sama poradzić sobie nie umiała, budził w nim odrazę. Wychodząc jednak z domu, lub wracając, spotykał często tę lub ową, z dwóch kobiet, o które poszła była wieczoru owego bójka uliczna. Ukazywały się na balkonach różowo pomalowanych domków, śród rozkwitłych goździków, zwisających szmat bielizny: siadywały na progu swych mieszkań. Zwłaszcza ta, o której mówiono, że jest z Capo di Sopra, słuszna i szczupła, o czarnych włosach i błękitnych oczach, przyciągała uwagę studenta. Zwano ją Marta Rosa. Ustawicznie bywała podochoconą. Były dnie, w które wychodziła na ulicę, brudna, nie uczesana, bosa, w podartych spódnicach, zatłuszczonych czerwonych kaftanach. Innym razem zjawiała się strojna, w zawadyackim kapeluszu, okrywce aksamitnej, fijoletowej, oszytej piórami białemi: Czasami siadywała na balkonie, udając, że coś szyje i przyśpiewując sobie głosem jeszcze dźwięcznym, piosenki, które przerywała, by obrzucić przechodnia gradem obelg, lub bezwstydnych zaczepek. Niełaskawą była zwłaszcza na sąsiadki, co ją mierzyły wzgardliwym spojrzeniem, lub których synów, czy mężów, nie udawało się jej pochwycić w swe sieci. Gdy śpiewała, głos jej dobiegał do pokoiku Anania, sprawiając mu wielką przykrość, a jeśli wdzięczna lub rzewna zwrotka wpadała mu w ucho, myślał:
— Ani się zastanawia nad tem, co śpiewa. Nie myśli to ani o Bogu, ani o śmierci, ani o podźwignięciu się z upadku. Zresztą, co by robiła? któż by ją przygarnął, dostarczył uczciwej pracy? Społeczeństwo nie dowierza pokutującym Magdalenom... Mogłaby wreszcie skrócić bieg spodlonego życia... Nic pozostaje jej nic innego...
Marta Rosa budziła w nim jednocześnie wstręt i litość i chociaż wiedział zkąd jest rodem, wyobrażał sobie czasem, że jest Olą, jego matką... Nie! poznałby Olę, przypomniał sobie... Myśli te dręczyły go niewymownie.
Pewnego wieczoru Marta Rosa, w towarzystwie małej i szczupłej blondyneczki, zamieszkującej w pobliża, zaczepiła studenta na ulicy. Odtrącił gwałtownie blondynkę i uciekł.
— Nieba! a gdyby Marta Rosa nią była? Po tem zajściu, kobiety, dostrzegłszy go, na ulicy, wyśmiewały, zasypywały gradem słów obelżywych. Parę razy musiał się uciec o pomoc do sąsiadów. Ci chcieli przywołać policyę, żałował potem tego.
Tymczasem czas biegł i po ciepłej jesieni nastała lekka zima, przerywana dniami wietrznemi, dżdżystemi, jak bywa pod wiosnę.
Anania uczył się z zapałem i pisywał długie i częste do Małgosi listy.
Miłość tych dwojga była podobna, jak dwie krople wody, do miłości tysiąca innych studentów ubogich i dziedziczek bogatych, lecz Ananii zdawało się, że nikt chyba pod słońcem nie umiał kochać tak, jak się oni z Małgosią kochają; że żaden mężczyzna nie odczuwał miłości, jak on ją odczuwa. Bądź co bądź, dręczyły go wątpliwości pewne. Nie był zupełnie pewny i Małgosi, zwłaszcza na wypadek, jeśli odnajdzie matkę. Na samą myśl ujrzenia dziewczęcia, krew biła mu do głowy, serce o mało nie wyskakiwało z piersi.
Liczył dnie i godziny dzielące go od upragnionej chwili. W całem mrocznem i niepewnem jutrze jego życia, olśniewał go promyk jeden, jedyny, spotkanie z Małgosią w czasie wielkanocnych feryi.
W miarę, jak czas płynął, niecierpliwość jego wzmagała się; nie myślał o niczem innem, jeno o różowej buzi Małgosi. Ta zakryła mu świat cały.
I w Cagliari, w pierwszym roku studyów, nie zaprzyjaźnił się z nikim, żadnych nie nawiązał znajomości. Czas wolny od nauki, spędzał na długich, dalekich i samotnych, nad brzegiem morza przechadzkach, lud przesiadywał na balkonie, z którego widok był na morze szafirowe pod szafirowem niebem. W przezroczu pomiędzy dwoma lazurowemi otchłaniami, przesuwały się cicho, niby widma, żaglowce różne i parostatki ciemne.
Pewnego dnia, o zachodzie słońca, skierował kroki ku wzgórzom Monte Urpinu, a z tamtąd w pola, gdzie migdały kwitną już w styczniu. Przecudne odkrył tam rzeczy, lasek sosnowy, ścieżki, któremi nikt nie chodził, wysiane mchem miękkim, na które promienie słońca, przedzierając się przez pinii delikatne kiście rzucały krążki złote! Na lewo roztaczały się łąki zielone, krzaki różowo kwitnących migdałów, żywe płoty, rdzawe w zachodzącem słońcu; na prawo gaje pinii cieniste, skłony gór, kwitnącemi irysami zasiane.
Rozradowany, oczarowany Anania chodził tu i tam, nie wiedząc gdzie się zatrzymać, na co patrzeć. Wszystko tu było śliczne i ponętne. Zrywał irysy, myśląc o Małgosi; śród asfodeli (złotogłowia), siadywał na wzgórzu, zkąd miał potrójny widok: na miasto płonące w zachodu skośnych blaskach, na łąki sinawe i stawy zielonkawe, na morze kipiące, pod zachodu purpurą, wszystkiemi barwy roztopionego złota. Niebo płonęło; ziemia roniła przenikliwe wonie, obłoki lekkie, białawe, jak liście kamelii, to znów o ostrych profilach i barwach rozgrzanego w ogniu bronzu przeciągały po niebie, jak karawany przeciągają przez puszcze sąsiedniej Afryki.
Zachwyt Anania granic nie znał. Dłonią i chustką do nosa powiewał niby na powitanie jakimś istotom tajemniczym, potężnym, wszechobecnym.
Istoty morza i nieba, ziemi i odległych horyzontów... Na usta rwało i słodkim dźwiękiem w złoto-lazurowe powietrze biegło imię Małgosi.
Odtąd, w miejscach tych upodobał sobie marzyć o niej, a że samotne były zdawało mu się, że jest ich panem i drażniły go kroki rzadkich przechodniów. Nieraz pozostawał w piniowym lasku, do późnego wieczora, wpatrzony w mieniące się czarodziejskie morze. Zatopiony w wysokich irysach, witał księżyc, ukazujący się bez blasku jeszcze i żółty, lecz już pełny, pomiędzy pinii lekkiemi gałązkami. Pewnego wieczoru siedzącego tak na stoku wzgórza, śród traw, na mchu aksamitnym, dobiegły go z głębokiego w łąki zbiegającego parowu, dźwięki dzwoneczków, pasącej się tam trzody. Zdjęła go tęsknota, tęsknota głębsza i większa, niż kiedybądź.
Przed nim, po za parowem głębokim, ścieżka biegła w dal nieskończoną. Rdzawe gałązki pinii rysowały się czarno i wyraziście w powietrzu niesłychanej przezroczystości. Ścielące się na skale mchy miały miękkość i połysk aksamitu. Na niebie Wenus samotna wyprzedziła siostry-gwiazdy, by się napawać urokiem zmierzchu zapadającego szybko na opalowe wody, na skalne, bogato dzierzgane wybrzeża.
O czem tak się zadumała gwiazda szczytna? Czy o nieobecnym kochanku, o Adonisie bladym? Anania porównywał siebie do tej samotnej na nieboskłonach gwiazdy, samotnej na firmamencie, jak on samotny był na ziemi.
Wzrok Małgosi spoczywał też może w chwili tej na gwiazdce złotej? A zia Tatana? Co też porabia tam zia Tatana?
W kuchni ogień płonie na kominie, a staruszka, gotując wieczerzę, myśli zapewne o nim, o nieobecnem, ukochanem dziecku. Anania wspomina o niej rzadko, nigdy prawie. Wyrzucał sobie egoizm i niewdzięczność. Cóż na to poradzi? Gdyby na miejscu dobrej ciotki Tatany, była u domowego ogniska tamta... myśl jego przebywałaby ustawicznie pomiędzy domowemi ścianami... Gdzież jest tamta, niezapomniana? Co porabia? Czy widzi tę na niebie pozostającą pierwszą gwiazdę?
Żywa, czy umarła? W nędzy li, czy w dostatku? Ślepa może, kaleka, chora, w więzieniu?
Ostatnie to przypuszczenie wywołał usłyszany z dala dźwięk dzwoneczków, pasącej się w głębokim parowie trzody. Dźwięk ten przypomniał Ananii staruszka owczarza, skazanego na odsiadywanie kary w penitencyaracie św. Bartłomieja.
Basta! Chcąc przerwać myśli, rozdrażniające serca ranę, student powstał z miejsca, otrząsnął się, szybko zbiegł ze wzgórza, kierując kroki ku miastu i myśląc o zbliżających się wielkanocnych wakacyach.
∗
∗ ∗ |
Nadszedł wreszcie dzień upragniony. Anania opuścił Cagliari, miotany sprzecznemi uczuciami: radości i trwogi. Bał się... czego? A no, wszystkiego. Bał się, że umrzeć może nagle, w drodze, nie dojechać do Nuoro i nigdy już, nigdy nie ujrzeć drogi pustej, pylnej, wiodącej do miasta, przedmieścia ubogiego z domkiem ciotki Tatany, horyzontów lubych, Małgosi.
— Gdybym jednak teraz, tu, nagle, umarł — marzył z czołem, opartem o szybę wagonu — pamiętałaby mnie zawsze!..
Dojechał zdrów i cały. Ujrzał góry rodzinne, rany wiejskie, horyzonty lube i tuż, wraz za dworem, obrzękłą twarz pijaczki Nanny, wyszłej na jego spotkanie. Czekała z godzinę co najmniej na nadejście pociągu. Ujrzawszy studenta, rozwarła ramiona i rozpłakała się z radości.
— Gołąbku mój! jagniątko! goździku! kwiatku.
— Witaj — wołał, wywijając się z jej objęć, i zrzucając paczki i paczuszki; koszyk, zawiniątko jakieś. — Bierz nieś i idź prosto, tędy... Ja tamtędy przejdę, idźże, idź prosto.
Biegł, pozostawiając za sobą kobietę zdumioną, ogłupiałą. Tak, musiał przejść przez główną ulicę, mniejsza z tem, że nakładał sobie drogi, tamtędy a nie tędy, bo tam pewnie Małgosia wyczekuje go u okna, a Nanna byłaby zbytecznym chyba świadkiem, niemych powitań i wzruszenia kochanków.
O! jakże zmalały, zwężyły się ulice! Domy przysiadły do ziemi! Wiosna, lecz wczesna jeszcze, blada, nie ta, jak tam rozkwitła, wonna...
Ktoś idzie! Franciszek Caschide szewczyk zarozumiały, napuszony. Wita go z pozorami radości! Bogdaj go!
— Ebbene! jak się miewasz! Wróciłeś! Urosłeś, ho! ho! mężczyzna, a wyelegantowany, jak lalka z żurnalu mód.
Casehide oglądał ze wszech stron przybyłego ze stolicy studenta, zwłaszcza jego żółte obuwie. Anania drżał z niecierpliwości.
Wreszcie! odszedł gbur natrętny. Ananii serce o mało nie wyskoczyło z piersi...
Jakaś kobieta roztwarła drzwi, by się lepiej przypatrzeć przechodzącemu... słyszał za sobą kilkakrotnie głos podziwu: „on to, on sam, urósł, zmienił się.“ Nie zważał na nic, przyśpieszał kroku. Już jest na ulicy, zbliża się do domu syndyka... Krzyki jakieś? Szczęściem widać tylko bandę rozbawionych, środkiem ulicy pędzących dzieci. Chciałby biedź, jak one, roztrącając wszystko i wszystkich... Zwolnił kroku, zesztywniał... nie wypada! Poprawił sobie krawat, kapelusz, wyłogi palta — a palto było długie, modne, eleganckie, nie widziane jeszcze przez Małgosię, zapewne nie używane w Nuoro... Czy go pozna w tym stroju? Może i nie pozna... Otóż dom biały, zielone u okien żaluzye... W oknie nikogo! pusto! Na bogi, co to znaczy?
Wstrzymał kroku, drżał cały. Szczęściem ulica pusta była i tylko kogut czarny przechadzał się spokojnie, rzucając w powietrze, od czasu do czasu, ochrypłe ku-ku-ry-ku, lub ocierając dziób o kamienie. Że mu też to mogło smakować? Spodziewał się może natrafić na robaczka lub mrówkę a może, tak, po prostu, próbował mocy i twardości kamienia czy swego dziobu. Co tam! Trzeba iść, odejść... nie ściągać na się ciekawego wzroku przechodni. Anania odchodził pomału, jak ten tam kogucik czarny, oglądając się na puste, zamknięte okna... coś go ściskało za gardło...
W tem, zdało mu się, że zemdleje... Oknu otwarło się cicho, wychyliła się główka Małgosi. Twarz jej pobladła, a oczy miłosne spotkały się z jego wzrokiem... Anania zbladł, nie zdobył się ani na ukłon, ani na uśmiech; w głowie miał pustkę, ogień w sercu, a z utkwionych w siebie oczu Małgosi, nieziemskie pił rozkosze.
Odchodził zwolna, odurzony, odwracając się za każdym krokiem i dopiero spotkanie Nanny, z walizką na głowie, koszykiem w jednym, zawiniątkiem w drugiem ręku, otrzeźwiło go. Zaczerpnął powietrza i przyśpieszył kroku.
- ↑ Amulet, znany „rezetta,“ zrobiony z ziół, zrywanych w noc św. Jana, węgli, kamyków, popiołu i kawałków drzewa uchodzących za „vera croce,”
- ↑ W Sardynii każdą starszą kobietę nazywąją ciotką, zia, każdego starszego mężczyznę wujem, zio.
- ↑ Ojciec chrzestny.
- ↑ Zia — ciotka.
- ↑ Nania, spieszczone Anania.
- ↑ Sitsta, Południowy odpoczynek.
- ↑ Cmentarz.
- ↑ Corso — główna ulica.
- ↑ W miejscowem narzeczu: ślicznotko! kochanie!
- ↑ Około 10 kopiejek.