Przejdź do zawartości

Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część pierwsza/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Metamorfozy
Podtytuł Obrazki
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA.

Vigilantium somnia.

Wróćmy raz jeszcze do źródeł życia, do jasnej młodości, do tych drogich wspomnień porannych, ku którym myśl się stęskniona obraca, by w nich sił nabrać do dalszej walki; — weźmij raz jeszcze kij pielgrzymi i powędrujemy do tych krajów znikłych, jak Atlantyda, lecz w pogodne dni wspomnienia ukazujących się na widnokręgu naszym. Pierś może w tym uścisku z przeszłością nabierze ochoty do życia, napije się tych soków, które z niej boleść wyssała, uśmiech może wróci na usta, nadzieja do serca, odwaga w piersi wystygłe.
Biada temu kto nie miał młodości, kto nie ma wspomnień, i zgubił drogę do tego źródła wody żywiącej, do odmłodzającego zdroju za siedmią górami lat przeżytych.
Dla niego cudze przypomnienia nie obudzą drogich pamiątek, bo to wyklęty odrzutek nie mający skarbu, który my wszyscy niesiemy z sobą po kolących drożynach pielgrzymki naszej jak chleb Ezopa.
Biada temu kto się starym urodził, chłodnym oczy otworzył w kolebce i ani na chwilę w świat nie uwierzył; kto nie pokochał nic aby nie cierpieć, nie dał się uwieść niczemu i nie marzył innego świata nad ten, jaki mu ciężył na barkach.
Ja się obracam do moich towarzyszów życia, jak ja ułomnych dzieci, co prześniły i przebolały wiele, co pogubiły nadzieje po drodze; ale którym przeszłość promienieje zdaleka jasno, w których dziś jeszcze odzywa się czasem stara pieśń dziecinna o zaczarowanych krajach.
O! jakeśmy to śnili życie, a jak dziwnie inaczej się splotło? jakeśmy wierzyli święcie, jak czcili poczciwie, jak się modlili gorąco, jak spodziewali się ufnie, jak każdy gdyby w bajce królewicze działem brał jakąś część świata... a co nam dzisiaj z tego dziedzictwa urojonego zostało?
Przestrzegał nas nie jeden starzec siedzący nad drogą i mówił przechodzącym:
— Ostygniecie, prysną mary wasze, przebudzicie się ze snu, przyjdzie zapóźno rozum!
Ale któżby smutnym przepowiedniom wierzył? Nam tam dobrze było w tym jasnym obłoku młodości lecieć po nad ziemią i sypać kwiaty, i uśmiechać się pod stopami naszemi rozciągnionej ziemi.
Pamiętam, wielu nas było wówczas braci duszą, myślą braci, wiekiem, pragnieniem, nadzieją... siedmiu nas było zbliżonych trafem... tych siedmiu, jeżeli chcecie, opowiem wam dzieje, a siedmiu kroć siedmiu znajdzie się może co powie słuchając ich w zadumaniu:
— To naszego życia źwierciadło i to są przygody nasze! Bośmy wszyscy jednym prawie życia kolejom podlegli, i dobre ono jest, a kto się zeń wyłamał i nie był bratem ludzi, został odrzutkiem biednym i zmarnieje na wygnaniu.
Powiecie mi może:
— Stare to dzieje i znana historja.
Lecz nie stareż życie, nie stary świat, nie codzień się li powtarza to co od lat tysiąca zawsze w jednej porze, w jednaki się sposób odnawia?
Wieleż nam razy zaszło słońce, a wstajemy przypatrzyć się jego wschodowi?


Było ich kilku obcych sobie, a związanych przyjaźnią braterską, przywędrowali ze stron odległych jednego dnia do starego naszego Wilna, i u murów zsiwiałych almae matris złożyli lekkie tłumoczki swoje. Wilno było jeszcze naówczas gospodą młodzieży, która tu z dalekich stron pokarmu na długą podróż życia szukać przychodziła, i ulice jego brzmiały weselem, a echa okolicy rozlegały się pieśniami, a młodzież czyniła młodym ów gród prastary, połamany w bojach, zczerniały w pożarach. U stóp zwalonego zamczyska na górze miastu panującej, kwitły fiołki jak ta młodzież świeże, choć z gruzów ciągnące życie. Przed wieki lane dzwony, grały pobożną pieśnią, która uszom młodym była wezwaniem na jutrznię... choć starym brzmiała pogrzebem wszystkich pokoleń, które pochowała; lecz gdy stu młodych witali jutrzenkę, któżby jednemu starcowi, słuchającemu pogrzebowego Dies irae, uwierzył.
Zbieraliśmy wspomnienia, i w martwych nawet znajdowało się życie, nie jeden zeschły kwiat odżył i napełnił się wonią przy piersi młodzieńczej.
Potęga tej młodości użyźniała wszystko, miasto nią młodniało, starzy się uśmiechali, cmentarze nawet były wesołe. Wszyscy w niej brali życie i zarażali się tą chorobą nadziej — a kilku zeschłych nie śmieli się nawet odezwać, że nic w powietrzu nie czują. Zdawało się, że to tak silne, że to tak wielkie, iż wieki trwać musi, a nie trwało nawet chwili przelotnej. Reszta Bożego świata, co z tą młodzieżą nie wiązała się żadnem ogniwem, miała pozór wygnańców — a każdy komu było chłodno i smutno szedł się napić młodości między nami, cośmy ją pełnemi rozrzucali garściami.
Wszyscyśmy wówczas śnili na jawie, każdy co innego, lecz splecione w wieniec, te marzenia obudzonych, kwitły wszystkiemi barwami tęczy, pachniały wszystką wonią ziemi i tworzyły obraz wielki, w którym nic do całości nie brakło. Jednem światłem gorzały wszystkie widma, które gorące wywoływały piersi... i jak my byliśmy bracią, tak dumy nasze trzymały się za ręce i wyglądały na równoletnie siostrzyczki... O! cóż to za śliczny, malowany świat błyszczał nam z daleka.


Pierwszy z nich był sierotą, ale dlań ubóstwo i odosobnienie siłą się stało nie ciężarem; opuszczony czuł, że wszystko potrzeba mu dobyć z siebie, wszystkich sobie zastąpić, i podwajał się dla przyszłości. Dziecięciem nauczył się pracy, wypił upokorzenie, spróbował niesprawiedliwości, uzbroił niemi na próby dalsze, i stwardniał na przeciwność. Los był mu opiekunem troskliwym, choć na pozór ze wszystkiego wydziedziczył, lecz znaż kto z nas co mu ma wyjść na złe, a co na dobre? Sieroctwo było dlań bodźcem, niedostatek siłą, obojętność ludzka dała mu poczucie godności człowieka.

Któż z nas wie i policzy ile mu Bóg zsyła po cichu, tajemnie we śnie marzeniem, na jawie natchnieniem? ile rosy niebieskiej spada śpiącemu na czoło, które opatrzność ubłogosławiła, ile w powietrzu żywota biorą piersi rozbite? — przypisujemy ludziom, światu, samym sobie, co się niewiedzieć zkąd bierze, co daje wiecznie czuwająca i otwarta dłoń, żywiąca razem muszkę, która jutro zginie, i bohatera co jak gwiazda przewodnicza wiekom ma przyświecać!
Sierota wychowywał się pod opieką Bożą niewidomą, która powoli czyniła zeń człowieka... sam sobie się dziwił kładnąc do snu znużony i próżen myśli, — wstając napojony i silny. Nigdy też nie wątpił i nie rozpaczał, a przeciwność wyrabiała w nim większe męztwo, silniejszy opór, pewniejszą nadzieję... Dziecko wsi i ulicy, nauczył się jak ptaszę wierzyć w ziarno rzucone dlań nad drogą, w niespodziane ratunki losu, w natchnienia serc zesłanych, w spojrzenia płodne przyszłością, w siłę słowa... w Opatrzność. Wiedział, że gdy mu w wędrówce sił nie stanie, znajdzie gospodę nad gościńcem, że błędna drożyna zaprowadzi go gdzie mu być potrzeba, że nawet pozorne nieszczęście zmieni się w dobre narzędzie. A gdy płakał, to chyba nad słabością swoją co mu daleko poglądnąć nie dawała, i łzy zaraz ocierał ufności uśmiechem.
Dla czego wielki ucisk wyrobił w nim tajemną jakąś dumę? nie wiem, ale i w duszy świecie, siła wywołuje siłę, jeśli w proch nie zetrze od razu, a wieleż charakterów wytrysło z poniżenia i zrodziły się odrzuceniem?
Słabi tylko giną w objęciach przeciwności, silni się karmią u jej piersi.
Takim był ten młody chłopak w górę pogodne podnoszący czoło, na którem byś próżno szukał wyraźnego napisu palca Bożego — oto człowiek! patrząc nań nic przeczuwać nie mogłeś; natura przeznaczając go na długie prześladowania, próby i walkę upartą, osłoniła w nim wielką duszę najpospolitszą powierzchownością, tak jak robaczkom toczącym ziemię daje kolor ziemi, a stworzeniom wód kolor wody. Twarz jego nic nie mówiła, ani obiecywała; spokojną była, startą, ciemną, i mijając ją nie doznawałeś wzruszenia, jakie czujesz na widok ludzi co noszą na obliczu całe przeznaczenie i historją swej przyszłości. Oczy jego nie miały blasku, patrzały spokojnie, nie spieszyły się w świat poglądać, usta zdawały się nic nie mieć do powiedzenia, czoło nie promieniało się myślą, ani się pomarszczyło pracą i cierpieniem; twarz obumarłą się zdawała i bladą, i młodości nawet nie kwiecił ją rumieniec.
Ale wpatrzywszy się w nią, dojrzałeś łatwo, że nie była ulepioną z ciała wiotkiego, co rychło więdnieje i osuwa się, ale z marmuru twardego wykutą. Dla tego żadne przelotne wrażenie wypiętnować się na niej nie mogło, żadne cierpienie nic z niej nie zdjęło, nic jej nie dodało.
Uczucie przechodziło po niej jak woda deszczów po starym omszonym kamieniu, który zczernieje na chwilkę i osycha zaraz pierwszym słońca błyskiem. Twarz to była zagadkowa i tajemniczą jak grób, wyuczona milczeć, drażniąca swym spokojem upartym, wiecznie na siedem zamknięta pieczęci. Czasem poryw młodości wywołał z niej iskierkę, błysk przelotny, płomyk życia, oświecił ją, ogrzał, otworzył, ale wnet nawyknienie posągowe wracało, i cisza znowu ją swoim odziewała całunem.
Znaliśmy go pod imieniem Milczka, a że nazwiska wedle chrztu, rodziców i świata, ustępowały tym naszym, któreśmy sobie nadawali jak w dawnych wiekach — i Serapion został między nami z przydomkiem tym, który z nim pójść miał na całą drogę życia. Któż z nas zresztą przywiązywał się do nazwiska, i co ono wówczas znaczyło dla tych, którym się chwilami śniło, że będą głowami pokoleń nowych, nowej epoki, ludzkości nowej?
Milczek był sierotą jakich mało na świecie pełnym sierot, nie miał nikogo, nie znał nikogo, ani domyślał się czy spadł z niebios na ziemię, czy wykluł się z czarnej gdzieś na zagonie skiby po wiosennym deszczu o wschodzie słońca. Nie żyli już ci coby mu byli coś o rodzicach powiedzieć mogli, dawno wypielgrzymował z tego kąta, w którym wypadł na świat — jak za mgłą widział pierwsze życia lata. Gdzieś na Litwie głębokiej, w ubogiej chatce, mieszkali ci rodzice nieznani, którzy go tak nielitościwie odumarli w dzieciństwie, zostawując mu łachman nędzy tylko, a Boga za ojca, matkę i rodzinę.
Jeszcze nie powstał na nogi, a już wiedział, że go nikt nie obroni od napaści, że się nim nikt nie zaopiekuje, że musi się wybić z tłumu albo sercem i modlitwą, lub piersią i pięścią hardą. Nieraz psy odbierały mu chleb suchy i z niemi najpierwszej walki się uczył, a im więcej ran odbierał, tem więcej zyskiwał siły.
Rósł tak wśród ludzi i natury sam jeden nikomu nie dając serca, nie dzieląc się z myślami, ale nie umiejąc nienawidzić i zazdrościć nikomu. Słabość tylko i niedołeztwo budzi te uczucia — silny wie że zdobędzie wszystko i czeka. Dzieckiem nie uśmiechał mu się dostatek ani marzył o próżnowaniu, pragnął pracy — czuł, że nią ma zdobyć wszystko.
Długo tak od wsi do wsi błąkał się sierota, ten i ów wabił go ku sobie, ludzie przypatrywali się mu jak towarowi na sprzedaż... będzie miał li barki silne, dłonie twarde, a duszę wytrwałą? Chcieli go zaprządz jak wołu, ale on już czuł opatrznem przeczuciem, że nie może zostać bydlęciem najemnem, że go gdzieś wyżej woła przeznaczenie.
Tak we śnie widział Kolumbus Amerykę, choć jej nie znał i Indją nazywał, tak dziecięciem Aleksander śnił zdobycze krain, których nie wiedział imienia — alboż maluczcy ludzie w swej sferze nie są Kolumbami i Aleksandrami?? Ileż to razy, gdyby wzrok nasz nie łudził się mniemaną wielkością, dostrzegłby cudów w kropli wody i bohatera w odartej włóczędze?
Uśmiechała mu się wieś wszystkiemi czarami swojego życia, wiosną jasną, błoniem szerokiem, swobodą dla piersi, pieśnią pastuszą, dzwonem kościoła, tonami przed gospodą w niedzielę, a może rumianemi ustami dziewczątek, które mu w oczy patrzały, jakby zapytać chciały: — Co ty tam masz w duszy?
On w duszy miał przyszłość! jaką? — sam nie wiedział jeszcze, ale dalszą, ale inną, nie krewnił się tu z nikim, przeczuwał że pójdzie dalej. — Na progu chaty przyjmował chleb i płacił go pracą ochoczą, a milczącą, słuchał ich narzekań i uśmiechał się, a co słyszał i widział, odziewało go skorupą twardą, żeby przetrwać i przeboleć co wiatry przyniosą.
W jednej wsi zachcieli go wziąć do dworu, poszedł tam zaglądnąć ciekawie a obojętnie; usiadł z niemi i poczuł znowu że tu jeszcze nie jego miejsce... ale postawił kij, bo tu jakieś ziarno do posiewu spaść miało do jego torebki.
Wieś nauczyła go nędzę znosić, dwór wyuczył upokorzenie siłą wewnętrzną odpychać. Bosy i odarty karmił psy pańskie, mył misy, z których nie jadł, patrzał na dostatek, którego nic nie zazdrościł i uśmiechnął się pierwszej książce, która mu tu w ręce wpadła.
Zrozumiał że w tajemniczych tych znakach była dlań przyszłość, że głoski te, które czytali wybrani, musiały zamykać zagadkę świata, życia i siły. Długo patrzał na niedostępne hieroglify, zazdrościł trochę tym co je mogli okiem przebiegając zrozumieć... nareszcie najął się za starego pracować, aby mu ten stary pokazał klucz od zaczarowanej świątyni.
I gdy inni rówieśnicy biegli szaleć, kładli się odpoczywać, on u świecy ogarka ślepił zdobywając sobie nowe i nieznane światy, ku którym wiodło go przeczucie potężne. Martwym nauczycielem był dlań ów starzec, żywym własne siły, co tamten jak puste rzucał ziarno, w nim wzrastało kłosami; ale je polewał pracą ciężka.
Słowo wchodziło do ucha dzikim gościem z oczyma osłonionemmi, ale gospodarz rozbrajał je, rozdziewał, modlił, aż maskę z twarzy zrzuciło.
Wówczas z tego słówka jednego rozwijały się wstęgą niezmierzoną, myśli, pojęcia, obrazy — wszystko z czego się ono rodziło, co przy niem rosło, z czem kiedy sąsiadowało, o co się kolwiek otarło. Słowo to prowadziło z sobą całą rodzinę, krewnych, sługi, przyjaciół, sąsiadów, domowników, cienie pradziadów i maluczkie swe dzieciaki. Chłopiec wdumywał się w nie, wpajał i póty borykał się z niem jak Jakób z Aniołem, póki zwyciężone nie pobłogosławiło mu i nie zaprorokowało.
A stary co mu drżącą ręką martwe pokazywał głoski, gdy je nazad odbite z ust dziecka posłyszał, zdumiewał się, słupiał i powtarzał niespokojny: — Zkądże ty to bierzesz dziecino? tego tu nie ma!
Dziecię nie wiedziało samo zkąd brało, czerpało w tej bezdni Bożej, w której zawsze pełno, byleś na brzeg jej przypełzał, z której czerpią miljony, a śladu w niej nie masz ubytku... Sen mu przynosił myśli, nawiewał je wiatr, wyśpiewywały ptacy, odpowiadały robaczki.
Każdy grosik zdobyty w tej torebce dziecinnej mnożył się, potrajał i rozrastał. Wkrótce jedyna owa książeczka nie miała dlań tajemnic, zapragnął ich więcej, a pierwszą co mu się nastręczyła po elementarzu, była — Ewangeliczka.
Dawniej ktoś z nią chodził po siołach w niedzielę i sypano mu groszaki, dawano po bochenku za te skarby słowa, — umarł ów Apostoł prostaczek, pochowano go na wiejskim cmentarzu po cichu, a książka została sierotą.
Nikt jej po nim nie odziedziczył, nikt nie śmiał sobie przywłaszczyć, należała do wszystkich i do nikogo. Zjawiała się czasem na kuchni, czasem w przedpokoju, wędrowała z jednym do kościoła, drugi ją na folwark odnosił, Wszędzie, gdzie pobyła, słowo z niej jakieś zostało, myśl, iskierka ducha... I ten co najchłodniej wziął ją w rękę nie mając co czynić, zamykał ją wstając zadumany, przejęty.
Często ona prorokowała, często odzywała się odpowiedzią, jakby wiedziała o co ją pytasz, myśl i wątpliwość odgadując potajemną.
Żywy człowiek takby nie odsłonił twej myśli jak ona, ani tak święcie poradzić potrafił. Ileś ją razy otworzył w zwątpieniu, tylekroć odpowiedziała ci jakie jest lekarstwo na rany twoje. Cudowna owa książeczka nigdy się nie okrywała pyłem. bo ją ktoś codzień otarł i tam z sobą zaniósł, gdzie najpotrzebniejszą była. Znalazł ją chory u nóg łoża, strapiony na kolanach, wahający się na drodze, którą iść był powinien.
I Serapion drugą ją zaraz spotkał na ścieżce młodości, a choć tam pokarm niebieski podzielony był oszczędnie po okruchu na każdą niedzielę, pożarł od razu wszystko, i nie odetchnął aż o twardą drewnianą oparłszy się okładkę.
Dopieroż podniósłszy czoło, spojrzał w świat... jakby go zdobył... Wiedział już wszystko i metę i drogę i czem się podeprzeć i czego obawiać i jak sobie nie wierzyć a pilnować siebie.
Ale złym trochę stał się sługą, tak się przywiązał do swej Ewangeliczki, łapano go przy niej gdy gdzieindziej mu być należało, odbierano mu ją nieraz gdy się zapomniał, ale ona do niego, on zawsze do niej powracał. Nareszcie ktoś mu ją darował, nie zaręczam żeby jej sobie sam nie przywłaszczył. Oboje wszakże byli sierotami bezpańskiemi, a Ewangeliczka nie miała właściciela, jak Serapion ojca ni matki... przybrał ją sobie za siostrę przyjaciółkę, a gdy raz uczuł że ją ma na piersi, już jej więcej nie porzucił. Jak się to stało, że nikt potem zgubionej książczyny nie szukał, że nikt nawet nie zapytał o nią? nie wiem.
Chłopczyna kładł się z nią spać, i gdy brudny swój zwijał sieniczek na plecach go w ciemny kątek wynosząc, nie powierzał pościałce skarbu, zabierał go i nosił ciągle przy sobie. Stara Ewangeliczka choć dosyć była gruba i spora, tak jakoś umiała przytulić się i ukryć przy piersi, osłonić sukienką, że jej nikt nawet pod nią nie dostrzegł.


Panicze wyjeżdżali do szkół — bo wszędzie dla takich sierot znaleźć się muszą panicze... i nie sieroty im służą, ale oni są dla sierot stworzeni. Panicze wyrosną na wielkie kołki w płocie, które klasy społeczne rozdzielają, a sieroty... panują potem i im i społeczności...
I tu w sam czas Pan Bóg dał właśnie takich paniczów co do szkół jechać musieli wtenczas, gdy Serapion już umiał czytać i potrzebował się uczyć; a paniczom ktoś przecie bóty czyścić musiał i posługiwać, aby mieli więcej czasu nic nie robić. Jakim sposobem Serapion znalazł się na drodze jegomości, gdy jegomość rozmyślał kogo by posłać z paniczami, nie wiem, jakim sposobem zebrało się na oporządzenie sieroty — nie jestem pewny — ale nie szło tu tyle o odzienie dla odartego chłopca, jak raczej o to, by sługa paniczów o ich dostatku poświadczał i goły nie chodził.
Przyjechali do miasteczka, a jeszcze nie było mowy ani myśli nawet, żeby Serapion miał chodzić do szkół, a któżby bóty czyścił? ktoby izbę zabrukaną umiatał? ale jak po objedzie panów, słudzy i pieski i myszki żywią się okruszynami pozostałemi na podłodze, tak on izbę umiótł, gdy bóty poszuwaksował, gdy wszystkie należne odebrał szturchańce, — karmił się książkami, które tam jak trupy na pobojowisku leżały... Z razu przystępował do nich z obawą i strachem, jak dziecię do nabitej strzelby, ale powoli przemijała bojaźń, przemogła ciekawość, i zaczytywał się, choć nic jeszcze zrozumieć nie mógł.
W Ewangeliczce jeszcze wszystko było proste, jasne a wielkie... świeciła ona jak słoneczko krągłe nad światem, — książki inne wydawały mu się jak małe lampki, w których pełno szrubek i knocików, szkiełek i prętów, a blasku nie wiele. I postrzegł Serapionek, że nic nie umiał oprócz Boga chwalić... ludzie zaś wiele innych rzeczy od niego potrzebowali. Zewsząd go coś nęciło do książki, spotykał się z nią co chwila jak z nieuchronnem przeznaczeniem, i nie rzekł jej nigdy: czemuż mnie prześladujesz? — Od jednej przechodził do drugiej, do trzeciej, póki nie schwycił końca nitki co go wewnątrz tych kletek ciemnych poprowadzić miała.
Zresztą czego panicze klepiąc się uczyć nie chcieli, to on bóty im czyszcząc mimowolnie chwytał w powietrzu, a nieraz podszepnął w złym razie zakłopotanemu paniczowi, gdy do wypróbowania przyszło. Nikt tam na to nie zważał, bo chłopiec miny nie miał sprytnej, spokojny był do zbytku, dowcipu nie okazywał żadnego i ochoty do popisu nie miał wcale; — a był tam stary, stary bakałarz prosty, co paniczów pilnował, — nie wiele on umiał, ale serca miał dużo i często poczciwą łzę na oku.
Istota to była od urodzenia skazana na długie męczarnie, okryta już siwizną, nie skarżąca się nigdy, wzdychająca czasem, osierocona, samotna, chleb pożywająca w pocie czoła i utęsknieniu, — w której mieszkała litość, choć sam on nie doznał jej od nikogo. Pracą własną powolną wyszedł on z nieuka na precoptora, z popychanego posługacza na poważne krzesło mentorskie, na którem usiadł dla chleba — ale ono było rozpalonym rusztem, na którym piec się musiał. Ani żony, ani dzieci, ani brata, ani przyjaciela, — miał dwa wazoniki na oknie, stary kijek sękaty i papierową tabakierkę, którą mu ksiądz prefekt darował, rozczulony tem, że go z papierka zażywającego widywał. On paniczów przeprowadzał do szkoły, wyprowadzał na przechadzkę, udawał że im rozkazuje, a w istocie odwracał głowę, aby nie widzieć nieposłuszeństwa i bał się ich jak szarańczy. Tęskno mu tam było tak samemu słuchać z drugiej izby przekąsów i pośmiewiska, których udawał że nie rozumie. Dwa owe wazoniki, tabakierka i kij sękaty nie wystarczały jego sercu, szukał do kogo by się przywiązał, ale ilekroć czulej przemówił a łza mu w szarem oku błysła, uciekali od niego ludzie niechcąc się dzielić niedolą, której nie byli ciekawi, nad którą litować się nie mieli czasu. Tułał się biedny stary, aż myszy głodne karmiąc i ze ścianami rozmawiając czasami, tak mu życie ciągnęło się tęskno i smutnie.
Serapion i jemu z urzędu bóty czyścił, i jemu podłogę zamiatał, a nieraz zobaczył go stary jak ze szczotką stał nad otwartą książką i podsłuchał że paniczom podpowiadał.
— Toby mógł być człowiek z niego! rzekł w duchu... i przyszło mu na myśl, że onby lepiej sercu dogodził niż myszka, wazoniki i tabakierka. I dnia jednego począł mówić do niego, a dwie duszo biedne porozumiały się łatwo.
— Słuchaj no, rzekł — tybyś, nieprawdaż, chciał się uczyć zapewne? hę?
— O! i jak!
— A czytać już pewnie umiesz?
— Umiem trochę...
— I słyszę że czasem lekcje lepiej od paniczów pamiętasz?
— Samo bo w głowę idzie...
— Myślisz zapewne że ci da co nauka?
— Zrobi ze mnie człowieka...
— Nie głupio odpowiedziano, człowieka! mruknął bakałarz, choć nie wiem co to ty rozumiesz przez człowieka... zapewne lepsze odzienie, lepsze jedzenie i przejście z przedpokoju do izby — hę?
— A! panie profesorze... jabym chciał! — nie! nie o to mi chodzi, ale ludziom się na coś przydać i sobie, być czemś, oświecić się...
— Dalibóg nie głupio! mruknął wstając z krzesła nagle pedagog... ale nauka mospanieńku nie zawsze daje bóty i szczęście. Ot jak mnie widzisz mało nie od tego co ty zacząłem, a doszedłem do tego, że ze mnie drwią smarkacze dla tego, że mam nos gruby, zatabaczony i minę niepoczesną.
— Ale w duszy, profesorze, zarobiłeś na pokój!
— Hm, zkąd on to wziął?... prawda, dziecko, pokój tych co są z Bogiem... prawda. I choć mnie się nie ze wszystkiem udało, czemużbyś ty także nie miał spróbować?
Tak skutkiem protekcji poczciwego pedagoga, który z zapałem wziął się do ubogiego chłopaka, gdy ojciec paniczów przyjechał synów odwiedzić, wyjednano mu u niego pozwolenie chodzenia do szkoły, nie uwalniając wszakże od czyszczenia bótów i zamiatania podłogi.
Śmiano się z biedaka, który tak bardzo uczyć się pragnął, on sam pomagał do śmiechu, ale się uczył gorliwie i czego nie zrobił we dnie, dopracował w nocy snu sobie ujmując. Stary bakałarz żywo zająwszy się biedakiem, nieraz mu gasił kagańczyk obawiając się o życie jego i zdrowie, jak o własnego dziecięcia przyszłość.
— Co też to z niego będzie? mawiał zażywając tabaki, czy wielki człowiek? czy taka jak ja nieszczęśliwa ofiara, której gruby nos śmieszny zamknie wrota do wszystkiego ?
Serapion tymczasem, nie zrażony nawet śmiechem, począł uczęszczać do szkoły, siadł w ostatniej ławie pokorny, jakby prosił o przebaczenie, że się tam śmiał znajdować, i patrzał w oczy profesorom jak piesek zgłodniały, gdy prosi o chleba kawałek. Dla czego wszyscy powzięli ku niemu jakieś przywiązanie i litość? nie wiem, ale najsrożsi zapatrywali się nań z zajęciem, słuchali go z podziwieniem, niepokoili się o niego więcej daleko niżeli o paniczów.
Ojciec paniczów, gdy Serapion po roku wziął nagrodę, której żaden z synów jego nie dostał, rzekł pociągając kołnierzyki wyżej uszów czerwonych:
— Nie wiem po co się to uczy! Trochę to liźnie czegoś i potem na złe użyje... na co hołyszom nauka! pytam się na co im nauka? Chcieliście żebym mu pozwolił do szkół chodzić... no! pozwoliłem... ale patrzajcie że mu to na złe wyjdzie...
Tymczasem, wbrew tym proroctwom, Serapion stawał się przykładem dla szkoły i podziwieniem wszystkich gorliwością swą, pracą, skromnością i pokorą... Nie było dlań trudności, którychby nie przezwyciężył, jak nie było istoty, którejby nie ustąpił z drogi... Szedł tak coraz dalej milcząc, po cichu, wytrwale, a bakałarz zażywając tabaki powtarzał:
— Otóż zobaczymy co to będzie! otoż zobaczymy!
Czasem zacierał ręce i mokre oczy rękawem osuszał, to znów w chwilach zwątpienia wróżył same zawody i nieszczęścia.
Ojciec paniczów zawsze utrzymując, że ubogiemu nauka więcej jest szkodliwą niż potrzebną, chciał Serapiona powstrzymać i corok to mówił: Ale dosyć! na cóż mu już więcej? będzie z niego.
Ale ani go miał już prawa ani możności powrócić do bótów i szczotki, do przedpokoju i usługi. Wszyscy byli za biednym chłopcem i spiknęli się, aby go uwolniono całkowicie od zależności wszelkiej dla dalszej nauki.
Czyniąc to i uległszy powszechnym namowom, miał tę pociechę przynajmniej ojciec paniczów, że poważnie wyrzekł do chłopca na rozstaniu:
— Pamiętaj-że... iż nam winieneś pierwsze początki, i nie stań się niewdzięcznym jak wielu tobie podobnych.
Serapion rzucił mu się do nóg dziękując za to, że czyścił bóty i zamiatał podłogę, porzucił zresztą paniczów, bo sam na swój biedny kawałek chleba ucząc drugich mógł zapracować, i poszedł już dalej o swej sile.
To szczęście nie zawróciło mu głowy, nie podniosło go w pychę, zagrzało tylko i popchnęło... począł pracować nad dziećmi, a nocą zawsze nad sobą, bo uczył się nie dla tego, aby mu dano pierwszeństwo, ale dla tego, aby umiał... a grosz zdobyty w pocie czoła ciułał i skarbił na przyszłość.
W tym samym łatanym surducinie i bótach dziurawych, w których począł swe życie, kończył powoli szkoły, nie dając się zwrócić z drogi, ani upaść dumą. Była w nim wewnątrz może jako uznanie siebie, ale nie wychodziło zeń nigdy. Gdy się rozstali, czasem stary pedagog przychodził do niego jak do dziecka, bo za nim tęsknił — siadał na ubogiem łóżeczku i wypytywał troskliwie:
— Co myślisz czynić? dokąd zmierzasz?
Naówczas we dwóch roili o przyszłości, jaką to ona być mogła, a stary odchodząc powtarzał sobie po cichu:
— Ale to ciekawa rzecz, co też to z niego będzie?
Szczęściem Serapion wybiwszy się z nędzy i zależności, nie poprzestał swej Ewangeliczki, i ilekroć znużyła go praca mozolna, powracał do niej jak do orzeźwiającego źródła, z którego pierwszą zaczerpnął ochłodę.
Dziwiło go to, że starszy, dziś w wyrazach, które mu wprzódy starczyły swoją prostotą, coraz głębsze znaczenie i obfitszy pokarm znajdował. Nie wyczerpywała się nigdy Ewangeliczka, ani spowszedniała dlań, z po za tych wyrazów tak pojętnych, nowe i jaśniejsze coraz promieniało znaczenie.
Gdy skończył szkoły, niespokojny pedagog przybiegł doń późnym wieczorem spojrzeć mu w oczy i wyczytać w nich radość i dumę, znalazł tylko spokój i zamyślenie. Student związywał swe książki, robił węzełki, gotował swój kij pielgrzymi, i znowu na piersiach złożywszy Ewangeliczkę, w dalszą wybierał się drogę.
— Dokądże pójdziesz? zapytał stary...
— Do Wilna...
— Więc jeszcze się chcesz uczyć?
— Jeszcze...
— A potem? a potem?
— Któż to wie? Bóg jeden tylko... co mi los zdarzy to przyjmę...
— Daj Boże jak najlepiej... Któż wie? uda ci się może, bo ty wytrwasz do końca... a nie zapomnisz tam o mnie?
I ściskać go począł ze łzami.
— Gdybyś potrzebował pomocy... dodał po cichu i nieśmiało.
— A! ojcze mój! — zawołał Serapion — czyżeś ty mi jeszcze nie dosyć pomagał? zostaw mnie losowi mojemu, ja ufam weń i mam nadzieję. — Bóg mnie poprowadzi!


Tak poszedł Serapion na wpół pieszo, pół na wózkach chłopskich odprawiając długą do Wilna drogę, a idąc nie marzył nawet. Twarda wola nie dozwalała mu śnić zbytecznie, aby w rozczarowaniu sił nie stracił i trzymał się na wodzach.
Dnia jednego ujrzał przed sobą w dolinie miasto, którego wieże błyszczące wznosiły się w górę modlitwą kamienną za ludzi, którzy u stóp ich pełzali, — serce mu bić zaczęło, stanął, odgadywać chciał co go tu czeka i wstrzymał się na brzegu dumania.
W pierwszych wrotach spotkała go twarz Matki Bozkiej, kląkł modlić się, i przyszły mu na pamięć wyrazy Ewangeliczki:
— Czemuście bojaźliwi? małowierni? (Math. VIII.)
— Nie troszczcie się tedy o jutrze, albowiem dzień jutrzejszy sam o się troskać się będzie, dosyć ci ma dzień na swej nędzy. (Math. VI.)
A gdy wstał uczuł na szyi uścisk dwojga rąk młodych i wykrzyk piersi serdecznej, a podniósłszy wilgotne oczy poznał towarzysza ławy szkolnej Albina, który stał przed nim rozpromieniony zapałem, uśmiechnięty, szczęśliwy.
— A! to ty Serapionie?
— To ty Albinie...
— Jakżeś tu przyszedł?
— Bóg mnie przyprowadził.
— I cóż myślisz dalej?
— Sam nie wiem.
— Chodź-że ze mną, jeśli nie masz iść dokąd. Myślałem o tobie... nie zginiesz i tu... jest nas kilku twoich kolegów... pójdziemy razem podpierając się wzajemnie.
Uśmiechnął się Serapion na te słowa, bo dusza jego nie znała strachu, i poszedł za przewodnikiem... A po drodze z ust Albina lał się potok wyrazów, których on słuchał z obawą, aby się nie upić niemi; tyle w nich było szału, tyle młodości i szczęścia. Jemu ani oszaleć, ani upojeniu uledz nie było wolno, musiał zimny, zamknięty w sobie przechodzić miasto gwarne, nie zdziwić się niczemu, nie dać oczarować i odurzyć: na każdą chwilę potrzebna mu była przytomność i siła nad sobą.
Cóż dopiero gdy wpadł w to grono zachwyconych, rozmarzonych, pierwszy raz wolnych chłopaków, którzy go chcieli ciągnąć za sobą na wszystkie próby, w których swą młodość kąpali. — Jemu nic skosztować nie było wolno, ani tych uciech, ani swawoli i pustoty, ani zawcześnie się napić z kielicha życia, bo mógłby upaść gdyby mu zawróciła się głowa i nogi zadrżały.
Podał im ręce ze łzą w oku, i znowu jął się cichej, surowej pracy — dla niego nie było młodości może dla tego, że całe życie młodem mu być miało. I tak szedł dalej, biedne dziecko sierota ku nieznanej przyszłości, którą musiał zdobywać powoli, mówiąc w swem sercu jedne i wciąż powtarzając słowa... — Człowiekiem być muszę!


Albin, którego przezwano Fiołkiem, co pierwszy uściskiem powitał Serapiona, a na jednej wprzód siedział z nim ławie szkolnej, cale był inną istotą. Jeden jest człowiek, ale jak dziwnie różny, jak odmienny od siebie, i z jak rozmaitych nieskończenie żywiołów zbudowana ta mozajkowa społeczność, w której każdy z nas jest innej barwy i odcienia kamykiem!
Ten drugi urodził się w dzień wiosenny, na miękkich szczęścia poduszkach, kołysała go śpiewając matka wesoła, dzieciństwo prześnił w kolebce z wonnego drzewa, na kwiatkach, a gdy świat poznawać począł, wszystko mu się uśmiechało...
Albin był delikatny i niewieściej piękności twarzy, wielkie niebieskie oko drżało w powiece wypukłej patrzając w świat z za mglistej osłony łez, które nigdy nie wysychały, znać było na nim, że miłość nie boleść go wychowywała. Smukły a wiotki, w chodzie, w ruchu, miał coś niepewnego, bojaźliwego, słaniał się jak brzoza od wiatru, słowo go przerażało, uśmiech nań działał i okrywał rumieńcem jak krew gorącym, wiatr przestraszał, człowiek onieśmielał, wszelka walka pobudzała do ucieczki. Cichy, spokojny, łagodny, prosił świata wejrzeniem oczów, ust uśmiechem, aby go nie wystawiał na próby ognia i boju — przebłagiwał Boga i ludzi bojaźnią i słabością swoją. Wraźliwy jak wody powierzchnia, odbijał wszystko co go otaczało, promyk słońca, chmurę przelatującą po niebie, błyskawice, — powiew go marszczył każdy, cisza rozjaśniała, listek co nań spadł poruszał. Słaby, nie czuł sił w sobie, by o własnej iść mocy po świecie, potrzebował przewodnika i mentora, czepiał się jak bluszcz ramienia, w którem widzi osłonę i opiekę. Szyderstwo najlżejsze zbijało go z drogi, słowo dwuznaczne osłabiało w nim najsilniejsze postanowienia.
Nauczył się marzyć w kolebce i snuł dalej marzenia swoje, przędzę do nich biorąc z otaczającego świata; a w tych snach na jawie układał sobie wszelakie szczęście dziś tak, jutro inaczej, ale zawsze z jednych żywiołów miłości, pokoju, dostatku. Na niebie jego nigdy chmur nie było.
Nas wszystkich przestraszał biedny Albin tem nieprzygotowaniem do życia, które rozpoczynał, tą wiarą we wszystko kruche, tem zaufaniem w wydzieloną sobie zawczasu na dziedzictwo kroplę niezmąconego szczęścia. Chcieliśmy go uzbrajać... ale na barki jego dziewicze za ciężki był rynsztunek, za wielka zbroja, a sama potrzeba włożenia jej przejmowała go strachem, dając mu widzieć niebezpieczeństwo.
W duszy jego nieskalanej wszystko było jak w pieśni, jasne, rumiane i wiecznotrwałe. Idąc zawsze się uśmiechał, mówiąc przymilał, rozczulając płakał, a ideał porywał go i unosił co chwila nad ziemie.
Myśmy wszyscy więcej nad tego syna obłoków byli dziećmi ziemi, każdy z nas zaznał już kolców, dotknął się cierni, sparzył u ognia i wiedział co go czeka, pilnując by wyminąć zasadzki; — on jeden nie domyślał się czarnych życia tajemnic, a gdyśmy nieostrożni odsłaniali je przed nim, potrząsał głową z niedowierzaniem, — nie śmiał przez grzeczność zaprzeczać, ale znać było z uśmiechu, że słowa nasze miał za jakieś bajki groźne.
Dla niego nauka była nowicjatem koniecznym ale nudnym, wydelikacenie zawczasu odjęło mu chęć do pracy, nie chciał się uczyć, bo marzył, bo mu pilno było zasiąść do uczty, którą już zastawioną widział dla siebie. Wszystkich kochał bez wyjątku, ale surowszych unikał i obawiał się, wybierał sobie tych, co słuchali ochoczo jego marzeń i nie psuli mu przyszłości widmami grożnemi.
Przed niemi puszczał cugle, roił i malował świat jakiego potrzebował, a gdy mu się nie sprzeciwiali, całował ich i do bijącej piersi przyciskał, obiecując z niemi podzielić wszystko co go czekało.
Poznaliście w nim jedynaka, którego nieopatrzna miłość wypielęgnowała, jak roślinkę czasem przed zimą lub pierwszemi mrozy, wyżywi jeden dzień ciepły choć po nim nie ma wiosny...
Dzieciństwo przysposobiło go do takiej młodości wątłej i dziewiczej. Gdy oczy otworzył, uśmiech macierzyński spotkał, gdy uszka nastawił, piosenkę słyszał, gdy rączki wyciągnął, całowano je i tulono, gdy główkę pochylił, przyciskała ją do piersi matka... Nic tak nie grzeje jak miłość — więc dziecina delikatna i wątła, biała i różowa, którą lada powiew mógł udusić, wyrosła śliczniuchna, wesoła i nie mająca pojęcia ani nienawiści, ani boju, ani złego co ją może gdzieś za węgłem czekało. Dawano mu czego zapragnął, ubierano jak chciał, a gdy zamarzył niepodobieństwo, obiecywano mu gwiazdy z nieba na jutro rano, nie śmiejąc ich odmówić — a nużby to zaszkodziło dziecięciu?
I pieszczoty matki uczyniły zeń jakby króla świata, który nie pojmował by gdzie drudzy królowie być mogli, by się kto innemu niż mu kłaniał, by co doskonalszego nadeń gdzieindziej wyrosło. Ale zarazem miękcząc go, wpoiły mu uczucia pieszczoty poczciwe, litość łzawą, miłość gorącą, potrzebę kochania, obawę nienawiści.
Któż będzie miał siłę wyrzucać matce sierocie, której jedno pozostało dziecię, że je ukochała tak, i owinęła dzieciństwo złotą pieluszką macierzyństwa?
Długo, długo trzymała go przy sobie, ale nareszcie potrzeba było puścić w świat dalej ukochanego Albinka. Pierwsze jego kroki były jak gdyby dopiero zeń paski zdjęto, bojaźliwe i zdumione, świat mu się wydał inaczej niż z okna domu, ludzie jacyś straszni i napastliwi, serca twarde, łzy niewytłómaczone, okrucieństwa niepojęte.
Ale i tu jeszcze otoczono go, osłoniono tak, aby szkarady życia wpaść mu nie mogły w oczy, dobrano dlań nauczyciela niańkę, nie pozwolono zamęczać pracą i podawano pokarm w cukierkach. Umysł jednak rozwijał się, a choć pamięć leniwa służyć mu nie bardzo chciała, nauka przyjmowała się łatwo i Albinek nie był z uczniów ostatnim. Oranżeryjny ten kwiatek błyszczał powabnemi barwami.
Patrząc nań ci nieszczęśliwi co życie spędzili w walce z losem, w trudzie nieustannym, we łzach połykanych tajemnie, mówili sobie po cichu: — Cóż to jest za wybrany? Są więc wybrani, którym dano wszystko i są wyłączeni co nic mieć nie mogą? Dla czego on tak szczęśliwy, po różami słanej idzie drodze, gdy dla nas została ścieżka twardym zarzucona kamieniem? Jest-li to przepowiednia przyszłości, czy groźba straszliwa? Jak on wytrzyma? jak wytrwa burze, gdy przyjdą?
Ale dlań burzy nie było....
Miłość czy modlitwy matki, której siły są tajemnicą, obwarowały Albinka od wszelkiego pocisku, od wczesnego zepsucia, od łez coby z oczów jego krwią płynęły. Kochali go wszyscy, a nikt rozczarowywać nie śmiał, błogo było każdemu spojrzeć na szczęśliwego i pocieszyć się w swej niedoli tym uroczym obrazkiem.
Strzegły go oczy i serca, bronili obojętni, i świat niezasłużonemu płacił za łzy matki i jej sieroctwo.
Szkoły dlań były tylko odmienną zabawką, towarzysze piastunami i sługami, nauczyciele niańkami, a nauka rozrywką... Szczęśliwemu przebaczano wszystko, bo rozbrajał uśmiechem jednym. Jedno spojrzenie zdziwionych jego oczu niebieskich, w których wiecznie łza krążyła, spaść nigdy nie mogąc, przełamywało gniew i spiknioną nań niechęć, a gdy nasrożonemu rzucił się w ramiona, któżby uściskowi nie uległ?
W szkołach nabywał głodu do domu, w domu mógł szkól i towarzyszów zapragnąć, zawsze więc miał nadzieję w zapasie i tkankę do haftowania swych marzeń. Czekała nań tu matka, tam posłuszni towarzysze, którym królował.
W szkołach śpiewał im poetyczną piosnkę domowego szczęścia, przy którem przygrzewali się ci, co pustką byli otoczeni; w domu opisywał swe zwycięztwa szkolne, a matka padała przód nim na kolana i patrząc w niebieskie oczy syna, płakała z radości.
Wyrósł bo laleczką śliczną! kształtną, białą, różową, z jasnemi włosy, których tak żal było ostrzygać! takiem czułem dzieckiem, takiem serdecznie dobrem stworzeniem — możnaż go było nie kochać? Kochano go jak kwiatek wonny, który gdy zdeptany w błocie spotka nawet przechodzień, jeszcze nad nim staje i pożałuje tak wątłej istoty nielitościwie zgniecionej.
A gdy przybył pod dach rodzinny, to go otaczali wszyscy i dziwili się mu, i płakali z radości nad paniczem..
Innych czasem taka miłość psuje i szczepi w nich samolubstwo, w nim jedną tylko bojaźliwość zasiała, ale nie znał nienawiści, nie umiał inaczej jak tylko z otwartemi rękami wyjść przeciw ludziom... pragnął, potrzebował być kochanym i sam kochał wszystkich.
Jeszcze siedział na lawie szkolnej, gdy już na piersi nosił zeschłe fiolki i suche listki jakieś, dla tego dano mu to imię skromnego kwiatka, które z nim przywędrowało do Wilna. Ledwie wyszedłszy z dzieciństwa zamarzył o kobiecie, zapragnął miłości, a dzieweczka sierota, z którą się wychował, której rączki malutkie szyjkę jego oplotły uściskiem w ciszy ogródka jak raj pięknego — była już jego kochanką! Myśmy jeszcze latali za motylami i bawili się ptaszkami, gdy on już przeczuł, że jest na świecie coś, co goręcej zajmuje i przyświeca życiu jaśniej, niż wszelka inna namiętność.
Miłość jego była tak świeża, poetyczna, piękna i miła jak on sam, a niepohamowana jak dziecię pieszczone. Rośli razem, potem ich rozdzieliła szkolą, do której Albin z obrazem Anusi przyjeżdżał i o niej marzył, chodząc wśród nas zamyślony. Myśmy nic jeszcze nie widzieli przed sobą, gdy on już sobie świat stworzył, Ewę postawił w raju i do bram jego myślami i żądzą się dobijał. Matka uśmiechała się z początku, Albinek tyle potłukł i powyrzucał zabawek, powiedziała sobie potem, to jedną więcej cacką, którą porzuci... zamilkła. Ale gdy ujrzała, że czar nie przechodzi... poczęła odsuwać Anusię, jedynak się rozpłakał i Aneczka nazad wróciła.
Albin skończywszy szkoły jużby był został się w domu, ale nie pozwoliła matka i wymogła uściskiem, że pojedzie od niej uczyć się jeszcze... Myślała nieboga że tam zapomni Anusi; że się rezerwie, że kochać ją przestanie, ale Albin pozostał wiernym zeschłym fijołkom i grzał się sercem, a serce niemi rozgrzewał. Myślała że Anusia pójdzie za mąż, zdradzi poczciwie Albina i uwolni go, trochę nawet pomagała do tego i nastręczała jej sposobność, ale dotąd Anna kręciła główką, nie chciała nikogo, śpiewała wesoło i zdawała niczego nie pragnąć, tylko jak była swobodną pozostać.
Postrach przyszłości, rachuba na jutro jeszcze jej nie tknęły... miała ledwie rok szesnasty.
Z daleka pisywali do siebie, tęsknili, potem lecieli i spotykali się z uniesieniem. Miłość ta miała już dzieje długie, ginące w wieków pomroce, oboje nie pamiętali jej początku jak ludy swej kolebki, ale umieli na pamięć wszystkie późniejsze historji tej epoki... daty pierwszego uśmiechu, pierwszego pocałunku... pierwszego kocham ciebie... i dni szczęśliwe rysy wiekuistemi, odmalowały się w ich sercach. W dziejach tych były cuda niepojęte i legendy bajeczne... były przeczucia i sny, spotkania dziwne, myśli wspólne i odgadnięte o mil sto... a! czegóż tam nie było! A jakaż przyszłość w gniazdeczku ze mchów i pyłów kwiatowych usłanem... roiła się obojgu, a jakie śpiewały jej pieśni anielskie...
Albin nie żył tylko Anusią, Anna nim tylko, ale się rozdzielić musieli i płakać. Nikt z nas nie śmiał żartować z biednego Albina, który najsroższego rozbroić umiał rumieńcem i uściskiem, po cichu tylko szydzono z biednego Fijołka, choć zaprawdę miłość ta była tak śliczna, tak czysta, tak rzewna i poczciwa, że najzepsutszy z ludzi co w serce wierzyć przestał, jeszczeby nad nią zadumał się i westchnął. On ją miał za tak naturalną i konieczną, że się innym dziwił przekonany, iż mu się tylko do swoich nie przyznawali, pewien że każdy coś na piersiach nosić musiał, za czemś tęsknić, czegoś pragnąć i wyglądać.
Czytał najwięcej o tem uczuciu, które go zajmowało, myślał o niem, żył niem, a resztę miał za dodatek mniej ważny...
Byle go Anusia kochała, świat się mógł do góry przewrócić, a narody powymierać z moru i pozarzynać wojną. Albinowi łzę by to wycisnęło z oka, ale nie zdawało się nadzwyczajnej wagi... miłość jego ważniejszą dlań była nad wszystko.
— Fijołku kochanie, mawiano czasem do niego, możnaż tak utopić się w jednem uczuciu? A jeśli los, wypadek, zdrada zakrwawią ci pierś, w czem znajdziesz ratunek? ku czemu się wówczas obrócisz?
On uszy zatykał słuchać nie chcąc i uciekał.
— Nie mówcie mi nic, wołał, nielitościwi szydercy, niepohamowani sceptycy? Wyście inaczej stworzeni chyba! egoiści, zawsze o sobie myślicie tylko.
Zdawał się nie domyślać, że Anusia była dlań obrazem odbitym własnej postaci, a miłość jego najszaleńszym z egoizmów, przystrojonym poetycznie.
Ale mogliżeśmy go przekonać?
Król absolutny w domu, a po trochę królik w szkołach, gdzie matka wszystkim sowicie za pieszczoty dla niego płaciła, gdy pierwszy raz znalazł się w gwarze i tłumie wielkiego miasta już nie pierwszym jak był, ale niepostrzeżonym, zamięszanym, nieznaczącą jednostką, — zaboleć musiał nad tą nicością, ale ukrył pierwszą tę boleść swoją. Niedowierzającem okiem spojrzał na ten przerażający dlań obraz żywszych barw, tłukących się o siebie ludzi, w którym walka widoczniejszą się dlań stała, lecz nie przyznał mu prawdy, powiedział sobie: — To świat fałszywy jakiś, wyjątkowy, źle ulepiony... to ludzie nie moi, to stan jakiś nienaturalny — dla czegożby się nie mieli kochać? iść z dłonią w dłoni, uśmiechać do siebie, pomagać sobie, ściskać się i całować, kiedy tak z tem dobrze?
Wszystkie żywioły świata, w które uwierzyć nie chciał, miał za złudne jakieś mary powiększone ziemi oczami, tłómaczył zbrodnię, przekręcał nienawiści, przerabiał sobie świat na inny, żeby nie wyjść z tej atmosfery miłości, w której go macierzyńskie przywiązanie zamknęło.
Chodził też obcy wśród towarzyszów z fijołkiem na piersiach, oczyma w niebie i westchnieniem, a gdy śmiech spotkał, uciekał jak od szatana. On potrzebował tylko jednego wiernego towarzysza, przed którym by się mógł spowiadać, co by go słuchał ze współczuciem, i takiego znalazł w Serapionie naprzód, który nań patrzał jak na niewytłómaczone a cudne zjawisko, uznając go wyższą i wyłączną do szczęścia stworzoną istotą; potem w zdrajcy Longinie... Ten nie sprzeciwiając mu się i kryjąc uśmiech szyderczy, dla jakiejś dziwnej przyjemności i nasycenia żywiołem sobie przeciwnym, wywołał z niego wyznania i zwierzenia.
Longin był okrutnym zdrajcą...


Lecz wy go jeszcze nie znacie, w kole współuczniów chodził pod nazwiskiem Aleksandra Macedońskiego... Na ustach bowiem miał zawsze, że świat zdobędzie, ale tak głośno o tem rozpowiadał, jak uparcie Serapion Milczek taił się ze swemi nadziejami przyszłości.
Longin uderzał na pierwsze zaraz wejrzenie nie usty tylko, mową śmiałą, ale twarzą i postawą bijąc w oczy. Nie był to wcale piękny mężczyzna, ale wysoki, barczysty, rozrosły muskularnie, silny w dłoni, na podziw śmiały, czoło nosił do góry i miał je wyniosłe choć wązkie, włosy na tył odrzucone, oczy piwne bez wyrazu, ale zuchwale w świat poglądające, usta pogardliwie wydęte. Na całej tej fizjognomji malowało się lekceważenie ludzi, a pewność niezachwiana i wiara w siebie potężna. Iluż to temi tylko dwoma orężami zdobywa stanowisko, które zawsze prawie siłą i przemocą wydzierać losowi potrzeba.
Między Longinem i Serapionem w początkowych dziejach i wydziale nędzy było wielkie podobieństwo, ale i różnica wielka. Serapion cały był w sobie, ten cały po za sobą, zdawał się nie chcieć mieć tajemnic i ostrzegał z góry, aby mu ludzie ustępowali z drogi — obiecywał wiele, groził i uśmiechał się.
Nie wiem jakim był sam dla siebie, gdy się z sobą bez świadków oko w oko spotykał, ale w ogóle dla braci nielitościwym... Nic na świecie dobrem i czystem nie widział, wszędzie pierwszy dopatrzył dziury, plamy i skazy, a gdy ich wyszukać nie mógł, póty obracał przedmiot, póty go gniótł i dusił, aż z czystego ścierki powalanej nie zrobił. Tak samo nie wierzył w żadną wielkość i przez bohatera szpary, dośledzić musiał nagiego człowieka.
W dziwnie zeschłem tem sercu panowało szyderstwo i wielka miłość siebie, nie pojmował do czego by był niezdolnym i gdzieby pójść nie miał, a gdy mu przyszło stan sobie wybierać, uczynił to jak gdyby przed nim rozłożono do wyboru skarby ziemi, z których tylko schylić się i wziąć miał co mu do smaku przypadło.
— Co zechcę to zrobię z siebie, mawiał, bajką jest, żeby człowiek do czegoś wyłącznie rodził się zdolny... Dwa jest rodzaje ludzi, jeden do niczego, drudzy do wszystkiego, ja do ostatnich należę i co zechcę to zdobędę...
Śmiano się z niego, ale on bynajmniej na to nie zważał, szydził zresztą tyle ze wszystkich, że mu choć cząstkę tego sarkazmu oddać było można bez wyrzutu sumienia.
Longin był jak Serapion dzieckiem ubóstwa i sierotą, ale szczęśliwszym może, bo inną idąc drogą, nie ucierpiał ani upokorzeń, ani przeniósł tyle cichych boleści co biedny Milczek. Starszy od wszystkich, ale wiek nie zrażał go i nie zbijał z toru najzuchwalszych nadziei, nie liczył lat wcale.
Dzieciną wzięty był na wychowanie z łaski przez ubogiego krewnego, który zeń chciał to uczynić czem sam był, czynszowego szlachcica, rękę jego zaprządz do pługa i kark nagiąć do pracy, — ale niewiem jaka siła w tej głowie nad kolebką podniesionej, już jakąś myśl innych losów zasiała. Wszystko mu tam sierocie przyjętemu z serca i litości było już złem, wszędzie ciasno, ciągle prawił, że to dla niego mało, że musi wyjść z tego położenia. Stryj co go zrazu przygarnął, był prostym człowiekiem niewidzącym daleko, dał sobie niemal wmówić, że z Longinka coś się wielkiego gotuje dla familii i świata... Dziecko plotło, a starzy, słuchali kiwając głowami i dziwując się wielce, a tyle tam było jakiejś przewagi w tej mowie śmiesznej, śmiałej, powtarzającej się, że bosy dzieciak, przyjęty przez miłosierdzie do chaty, aby z głodu nie umarł, opanował stryja i stryjenkę, a za łby wodził braciszków, których za nic nie miał. — Wy będziecie chodzić za pługiem, mówił im — a ja! zobaczycie! I uwierzyli w końcu. Nie wiedzieli wprawdzie jak do tego przyjdzie Longinek, ale cóżby przezeń gadało, zkądby to wziął, gdyby nie było w nim z góry zasianego przeczucia?
Szlachcic słuchał tego zrazu jak bajki, z której się wieczorem u komina śmieje, gdy ją dziad prawić pocznie, aż dalej, dalej, wiarę się przykłada, bajka opanowuje i dreszcz przechodzi po plecach, i łzy się w oczach kręcą. Tak było i z tym sierotą dziecięciem, które największą porcję kaszy zjadało, łyżką po łbach tłukło młodsze dzieci, nigdy bez guzów z zabawy z niemi powrócić im nie dało, a ząb za ząb z niemi się kłócąc, choćby je ubił, nie pozwoliło się przekonać. Upór Longina był heroiczny, dwadzieścia razy gotów był leźć na drzewo, potłuc się spadając, ale ulęgałki dostał, gdy mu się zamarzyła i potem ją nadkąsiwszy za płot w kałużę wyrzucił. Nie na wiele się w chacie przydał a pokoju z nim nie było, rosło z nim co przyniósł gotowe: zuchwalstwo i zapamiętała wiara w siebie.
Szlachcic z żoną patrząc i porównywując go do własnych dzieci, nie mogli zrozumieć co to za krew junacka płynęła w tej utrapionej sierocie. Przyszedł czas do pracy, ale go do niej ani zapędzić ani uprosić, przeciw przemocy stawał śmiało, oko w oko, z próśb drwił i śmiał się, gdy mu grożono wiedział co odpowiedzieć, osmagany nie płakał, ale mścił się po cichu. Czasem z drugiemi dziećmi poszedł w pole, gdy mu się izba znudziła, ale psuł im robotę i miał przyjemność czynić na przekór. Gołębiom przewracał gniazda, kury wywoływał umyślnie gdy latały jastrzębie, bydło od trzody odganiał, a koniowi żadnemu nie darował, póki go do upadłego nie zmęczył dosiadłszy. Żeby kogo kochał nie pokazało się nigdy, żeby zapłakał nawet ze złości nikt nie widział, bo się z płaczem ukryć umiał, tylko mu się zapalały źrenice i ręce drgały i wargi zacinał, a jak koziół głowę w dół pochyliwszy, gotów nią był bić choć o ścianę.
Co inny może byłby wysłużył dobrocią, to on sobie wyrobił nieznośnem uprzykrzeniem; szlachcic widząc że z niego nie zrobi parobka, uwierzył że tam być coś musi co powołuje do innej doli.
— Kto go tam wie, mówił, chłopiec musi przeczuwać... wyrywa się, trzeba się księżom pokłonić i do szkół go oddać, mówią że tak nie jeden biskup z pauprów wyszedł, a kto to wie! może będziemy mieli pomoc na starość.
— Ależ on nie na biskupa stworzony, kręcąc głową odpowiadała stryjenka, jak on ludzi paść potrafi, kiedy owiec nie umie, ledwie trzody dopadnie to ją rozpłoszy.
— Kto go tam wie czem będzie? to pewna że w nim siedzi jakieś utrapienie, w chacie to nie wytrzyma i dalej nas wszystkich z niej wypędzi. Już go się inaczej nie pozbędziemy jak szkołami, przynajmniej nasze dzieci sińce nosić przestaną...
— Pewnie że go potrzeba gdzieś oddać, rzekła potakując stryjenka, mówią że w szkołach ćwiczą, jak zaczną bić, to może z niego co zrobią.
— Djabła się on im da! mruknął szlachcic.
— Ale co waść gadasz, Wawrzyńcze, lepiej oni go od nas zażyć potrafią, dalej dalej, gdyby tu tak został, szubienicy by się mógł dosłużyć jak nic.
Uradzili tedy oddać go do szkół, i jednego poranku zlepiwszy mu odzienie ze starych szmat i łachmanów, powiódł go szlachcic do miasteczka do księży, którzy tam szkoły trzymali. Ale nim z domu wyszedł chłopiec dobrze wprzódy się wypytał dokąd go prowadzą, a na pożegnanie dał stryjecznym po kuksańcu, i przemyślając powrócić do chaty gdyby mu tam źle było, drogę sobie dobrze uważał i w głowie zapisywał.
Staruszek ksiądz prefekt, który tam rej wodził w szkole, miał to do siebie, że widział w sobie talent rozpoznawania z fizjognomji przyszłych wielkich ludzi. Brał on chłopaków z góry za czuprynę, obracał ich twarzą ku słońcu i zajrzawszy im dobrze w nos, wyrokował nieodwołalnie co z nich ma wyrosnąć, bohaterowie czy bałwany. Pośrednich stopni nie było u niego. Mylił się wprawdzie często biorąc bałwanów za bohaterów et vice versa, ale to go nie zrażało, utrzymywał bowiem na swą obronę, że bałwany, jak ich zwał, miewają szczęśliwe na świecie powodzenie, a wielkie talenta często zagrzebane leżąc w proch się rozsypują. Jemu więc zostawionem było w szkołach egzaminowanie kandydatów na paupry i przyjęcie lub odrzucenie stręczących się dzieci.
Byłto zresztą bardzo dobry staruszek, powolny, łagodny, któremu studenci kołki na głowie ciosali, chociaż utrzymywał że się go obawiano jak stracha. Wiedząc o tem dziatwa, jak skoro się pokazał niby przerażona Jowiszowym wzrokiem jego, pierzchała z okrzykami na wszystkie strony, a prefekt łagodził to wrażenie słowy czułemi, przekonywając ich, że nie był Neronem ani Kaligulą, ale trochę tylko za ostrym księdzem prefektem.
I Longin więc przywiedziony został przez księdza rektora wprost do księdza prefekta, który już wiedząc o co chodzi, zażył tabaki, włożył na nos okulary, poprawił pasa i ująwszy szamoczącego się dzieciaka za czuprynę, przyprowadził go przed okno. Tu przypatrzywszy się tej ostrej już w chłopięciu, wyrazistej i nieulęknionej twarzy, bardzo się zamyślił.
— A cóż księże prefekcie? spytał rektor.
— Subjekt wcale nie pospolity, — odparł znawca — ale to być musi szalona pałka?
— O tak! — odparł kłaniając się szlachcic przytomny, — nawet po części dla tego musiemy go oddać do szkół, że nam się na nic nie zdał, takie to krnąbrne i zuchwałe dziecko.
— A co? a co? nie odgadłem? zawołał prefekt tryumfująco... ale u nas po użyciu moczonych rózeg i dyscyplin... może z niego być człowiek, dodał poważnie... Chłopcze! chcesz-że się uczyć? ha? spytał po chwili czując potrzebę złagodzenia wrażeń.
— A czemuż nie! rzekł śmiało Longin, juścić wolę jak paść świnie.
— Logika jest, odparł prefekt, prosta... wprawdzie, ale silna... wyrażona śmiało; to lubię, wezmę go do moich usług... Jednakże mi Jaśka zabraliście, księże rektorze, a w moje ręce go wziąwszy, już ja go wytresuję po mojemu, zobaczycie co z niego zrobię.
Rektor się uśmiechnął.
— A nie lepiej by go było oddać księdzu fizykowi?
— Za nadto łagodny, rzekł prefekt, ja to go dopiero ścisnę... bo to charakter potrzebujący rygoru...
— Oj ksieżuniu dobrodzieju, szepnął szlachcic, może by jego ksiądz fizyk uchodził, ale z przeproszeniem, jegomości nie tak z oczów patrzy, żebyście go mieli pokonać.
— No! no! bądź spokojny... już mnie to nie pierwszy raz, wiem jak i z kim... to już do mnie należy... zostawcie chłopca u mnie.
Szlachcic rad, że się tak łatwo pozbył niewygodnego synowca, drapnął do domu w najlepszym humorze, a Longin poszedł zaraz zapoznać się ze studentami. Ani klasztor, ani prefekt, ani fizyk, nic go nie straszyło, w obietnicę moczonych rózeg nie uwierzył, a to mu już pachło, że kupę widział chłopaków, którym mógł sypać guzy i kułaki, i swawolić jak chciał.
Młodzież przyjęła go jak zawsze nowicjusza, zabierając się płatać mu figle i upokorzyć przybylca, ale ledwie się o niego otarli, poznali że z nim nie można było żartować. Zamiast płakać Longin plunął w łapę i dalej-że na całe skonfederowane wojsko jak Samson na Filistynów, zamiast szczęki oślej porwawszy kija, który tam właśnie leżał na podoręczu.
Pierzchły spłoszone zastępy, ale zwyciężca nie przebłagał się ich porażką i grzmocił uciekających, póki przerażony ich krzykiem ksiądz prefekt nie wyleciał z celi wołając:
— Hola! co to jest!?
W oczach tego surowego mentora Longin wytrzepał jeszcze kilku i siłą dopiero pochwycony przed trybunał, stanął w obliczu zagniewanego sędziego. Na zapytanie co by było powodem tego boju, wypowiedział śmiało, że został zaczepiony, a zatem inaczej postąpić nie mógł i bronić się musiał.
Podobało się to księdzu prefektowi, który już miał słabość do malca, wszystkim kazano klęczeć godzinę (co się później na kwadransie skończyło) a Longin poszedł z palmą na śniadanie.
Pierwsze i tak pełne zwycięztwo uzuchwaliło studenta, który od razu stanął na czele infimistów, a wyżej drugiej klasy rozciągał wpływ i władzę swoją. Położenie jego w komórce przy celi księdza prefekta uczyniło go wkrótce ważną nawet dla retorów figurą, wiedział bowiem i mógł donieść kiedy ksiądz prefekt spi, kiedy się na rewizją wojsk swoich wybiera, kiedy chory lub źle usposobiony na dyscyplinę pogląda, a ze wszystkiego Longuś skorzystać umiał.
Z księdzem prefektem obchodził się zuchwale... i podbił go nadzieją, że wyjdzie niechybnie na wielkiego człowieka. Robił więc co mu się podobało, a koniec końców zawsze na swojem postawił; prefekt sam przed sobą ze zbytecznego folgowania Longinowi tłómaczył się jak mógł.
— Bo to, mówił, z takiemi charakterami nie można iść przebojem — muszę sobie i surowości, do której przywykłem, gwałt zadawać a prowadzić go łagodnie, inaczej wszystko bym popsuł... Możnaby tego szaleńca do wściekłości rozdrażnić.
A gdy ksiądz rektor upominał, ksiądz prefekt ruszał tylko ramionami.
— No! no! no! już ja wiem jak sobie począć, subjektum wielkie, uczy się ogromnie, geujusz wrodzony jest... ot co ważna, a charakteru inaczej jak powolnością ugiąć i zmiękczyć niepodobna, bo to dusza hartowna i rzymskiego coś w niej jest! o! rzymskiego, mości dzieju! starożytnego!
Czasem, gdy był zmuszony ukarać, prefekt niepokoił się ogromnie i szedł sam do chłopca.
— A widzisz, mówił, a żal, a wstyd, a fe! a nie trzeba broić... no! no! na ten raz idź już, wstań i do roboty... tylko ten ostatni raz daruję, ale uchowaj Boże jeszcze mi co spłatasz... o! o! zdasz mi rachunek i za zaległości!
Ale za każdym razem darowywał mu tak samo pod innym coraz pozorem.
Chłopiec z nim robił co chciał, gdy bótów nie wyczyścił, udawał ksiądz prefekt że ich nie potrzebuje, gdy go nie posłuchał, zmieniał wolę i rozkaz, niedając powodu do nieposłuszeństwa.
Longin panując tak, rozzuchwalił się do ostatka, a choć przywiązał się do poczciwego prefekta, śmiał się z niego ze studentami i z talentem go naśladował, sposób mówienia jego, ruchy, pogadanki, nawet głos jego zachrypły udając doskonale.
Raz tak w korytarzu zszedł go sam ksiądz prefekt na tej improwizowanej komedji, ale nie dał mu poznać że zrozumiał kogo tam przedstawiał. W godzinę dopiero potem przyniesiono stołek i dyscyplinę nietkniętą od dawna, a nieubłagany sędzia stanął nad winowajcą.
— Widzisz moje dziecko, mościdzieju, rzekł zażywając tabaki, wszystko się darowuje, a niewdzięczności przebaczyć się nie godzi. Żartujesz sobie ze mnie, to dobrze, bardzo dobrze, ale gdy ci to płazem pójdzie, drwić sobie potem będziesz ze wszystkich starszych i z Boga... kładnij-że się mościdzieju i pro memoria Jacek Kanafarz niech mu wlepi trzydzieści!
Longin zaklął się, że gdy go tkną dyscypliną życie sobie odejmie, począł się uniewinniać jako to czynił podżegany, zmuszony, w myśli niewinnej; prefekt się rozczulił i skończył na kazaniu z tekstu o niewdzięczności ludzkiej, przywodząc lwa Androniklesowego, dwa psy kulawe i szczura co sieci przegryzał... Longin wcale nie słuchał perory, ale bardzo był rad, że się od dyscypliny wykręcił.
Prefekt stracił trochę dlań serca, ale nie przestał być zawojowanym przez niego.
Całe szkoły wierzyły już jak stryj, patrząc na powodzenia Longina, że w przyszłości wielkie go muszą czekać losy, Longin gadał o tem sam, profesorowie powtarzali, uczył się dobrze, a nawet gdy się trafiło lekcji nie umieć, gotów być nauczyciela przekonywać, że on sam nie zna swojego przedmiotu.
Wysokie też miano o nim pojęcie, a on o sobie wyższe nad wszystkich. Quo non ascendam? — mówił i powtarzał sobie nauczywszy się trochę łaciny; a prefekt zażywając tabaki pomrukiwał także.
— Djabeł nie chłopiec... szalona pałka! zajdzie daleko jestem pewny... tacy to świat zdobywają!
Świat jak świat, a tymczasem szkołę zdobył prawie Longinek, panując w niej sam i powagą ks. prefekta; szanował go nawet nieco ks. rektor, zdaleka obchodząc i niedając okazji do psikusa, za któryby go ukarać musiano.
Szlachcic stryj, gdy mu fantazja przyszła starszego syna trochę w szkole wytresować, musiał się synowcowi kłaniać, żeby go wziął pod możną opiekę swoją, a powróciwszy do domu po rozpatrzeniu się w tem, co się tam święciło, prorokował, że Longin musi wyjść na bardzo wielkiego człowieka, kiwał głową więcej jeszcze niż mówił, i domyślał się, że może nawet zostać profesorem.
Jak to szczęście, które mu tak stale służyło, wysuszyło w nim serce nie rozgrzawszy go, jak weszły do tej duszy szyderstwo i pogarda ludzi? — ja tego wytłómaczyć nie potrafię. Może widząc ich tak słabymi, tak uległymi, domyślił się Longin, że na ziemi wszystko niemal zdobywa upor i siła, a najświętsze uczucie gdy go wola nie poprze, rozpłynie się we łzach napróżnych. To wyrobiło w nim główną życia sprężynę, charakter i wolę niezłomną, a niemi nadstarczał co mu z innych stron brakło. Dla czego ani potrzebował kochać, ani chciał być kochany, ani czując się nim umiał być wdzięcznym, nie rozumiem wcale. Może obawiał się zmięknąć i instynktowo hartując, do dalszych zachowywał zdobyczy.
Bali się go też wszyscy i tak przeszedł niższe klasy zwycięzko, przenosząc się z nich już silny i pewien siebie do wyższych. Nie było tu już ani księdza prefekta, ani dawnych towarzyszów, ale jak komu pójdzie to idzie, a śmiałość zawsze wygrywa. Na tej mu nie zbywało, ubóstwo było mu drugą podporą, przyjęli go towarzysze po młodemu, i nazajutrz był już jak w domu.
Nie był to umysł wyższemi obdarzony zdolnościami, który siłą swą podbijał i zmuszał do posłuszeństwa, — wola w nim i charakter robiły wszystko, a rzadko kto przeciw nim wytrzymać potrafił.
Do niczego nie miał talentu szczególnego, ale do wszystkiego po troszę zdatności, pojęcie łatwe, logikę naturalną, zdrową i wielki chłód w sercu, a ład w głowie, które mu przytomność zawsze jedną dawały i czyniły go panem. Nie unosił się i nie upajał chyba jednem szyderstwem, do którego miał i powołanie i wprawę w niem i niezbitą niczem śmiałość. Ten wyraz sarkazmu piętnował twarz jego niecnie śmiałą, oko nieulękłe, postawę aktorską, ruchy przesadne.
Śmiał się ze wszystkich i ze wszystkiego, a słabości nawet i nieszczęście nie zmiękczyły go, wszędzie na pierwszym planie widząc siebie, gotów był sobie wszystkich poświęcić bez wahania.
Taki człowiek nie mógł przepaść w tłumie, bo by się zawsze przebił przez ludzi, zagłuszył ich, zakrzyczał, a czego mu nie dawano, siłąby pochwycił, dla tego ufał w przyszłość i ani wątpił, że będzie świetniejszą od marzeń wszystkich towarzyszów młodości.
Drudzy nań z niedowierzaniem poglądali, on na nich z litością.


Skończywszy szkoły miał już o czem dobić się do Wilna, i choć grosza nie oszczędzał jak Serapion, nie dobijał się niezależności ofiarami, zebrał więcej od innych zapasu na drogę.
Ale też najlżejszą swą posługę umiał ocenić, a o zapłatę się upomnieć, w razie zaprzeczenia jej hałasować, i choćby z oporem przyszło wydrzeć ją temu na kogo raz wyrachował, że mu coś dać był powinien. Tak się obszedł z rodzicami powierzonych mu dzieci, i choć część zebranego grosza zaraz zmarnował na hulankę, jeszcze mu dosyć na Wilno zostało. Frymarczył wszystkiem, sprzedawał co mógł, pisał co kto zażądał, śmiał się potem z tych, których słabości lub łatwowierności służył, i szedł dalej wesoło.
Znało go wielu z tych co z nim na jednej siedzieli ławie, a gdy ze śmiałością swą przywędrował do Wilna; zrazu rozsunęli się i pouciekali przed nim wszyscy, ale mało kto potem miał dość odwagi by mu powiedzieć — nie chcę ciebie.
Tu on też nieco odmienną przybrał sobie fizjognomiją i potrafił wcisnąć we wszystkie kółka, których być częścią zapragnął; wszedł w jedne przebojem, w drugie grubem pochlebstwem, które dla baczniejszych na szyderstwo wyglądało.
Wszędzie go było pełno i w końcu przywykliśmy do tej postaci, która w orkiestrze młodzieży stanowiła nótę odrębną, prawie potrzebną... Był to zresztą użyteczny członek społeczności jako wieczny sprzymierzeniec słabszych i uciśnionych; stawał w ich obronie, nie dla przyjemności wspomagania, ale dla tego by grać jakąś rolę i walczyć z silniejszymi. Gardłował, chodził, bronił rozwijając działalność wielką, i tem sobie wreszcie pozyskał względy ogółu. Miał i ten takt, że rzadko z kogo w oczy szydził, ale nie było kogo by oszczędził pokątnie, a każdy mógł sobie myśleć, — przynajmniej, że mnie nie zaczepia.
Ze strachu i przez niedbalstwo dano mu wziąć górę powoli, a co raz zdobył tego już więcej nie puścił.
Takim był Longin przezwany Aleksandrem Macedońskim z krzywdą dla bohatera, którego charakter nie zgadzał się wcale z rysami tej postaci zuchwałej, śmiesznej, ale nie bez pewnych cech niepospolitych, do których należała odwaga wielka i niezachwiana wiara w to, że wola człowieka jest tajemniczą dźwignią, co światami wstrząsnąć może.


Konrad Popiel, wielkiego imienia dziedzic i chłopak bogaty, niedaleki sąsiad Wilna, bo majętność ich o kilka mil od niego położoną była, z rzędu czwartym się liczył członkiem tego studenckiego klubu, niemniej od poprzedzających zastanawiającym. Spojrzawszy nań widać tylko było pospolitego i przystojnego elegancika, którego mundurzyk z cieńkiego sukna skrojony był według ostatniej uniwersyteckiej mody, płaszcz podbity karmazynową kitajką, fontaż chustki zawiązany szeroko, a czapka na bakier zawsze włożona z niechcenia. Na twarzy miłej i arystokratycznego kroju, nic — jak na pustej tablicy, uśmiech mało znaczący, rozbudzona mocno ciekawość, trochę niepokoju o to jak się będzie wydawać...
Ale zbadawszy strój i powierzchowność, łatwo odgadnął fizjognomista, że Konrad przedewszystkiem myślał i starał się o to aby się pokazać, zastanowić, zwrócić oczy, ściągnąć uwagę... Wszystkie jego czynności ku temu zmierzały i może dla tego, że się już wprawił do grania komedji na świecie, miał czasem minę lichego prowincjonalnego aktora. Często można było wyśledzić u niego brudną rękawiczkę, ale schowaną pod płaszcz, rozdarty surdut misternie utajony — to wszakże co przeznaczonom było wyjść na wierzch, musiało się świecić i bić w oczy. Łatwiej by się był obszedł bez kawałka chleba niż bez modnej kamizelki.
Majętny, chciał uchodzić za pana i magnata, dobrze urodzony dodawał sobie kasztelanów do genealogji, wiodąc ją z królewskiego rodu od Gopła i Kruszwicy; — ładny, miał się za Antinousa, dość dowcipny, zapożyczał się w koncepta cudze, aby ich mieć więcej — słowem, życie jego stało na tem, aby otumanić ludzi i okazać im jak on wielki. W gruncie było to dobre, dosyć pospolite chłopię, poczciwe ale pełne niepohamowanej próżności, które ta namiętność co chwila popychała w niebezpieczne położenia, skazywała na zgryzoty i ledwie uratowanego cudem, miotała znowu na niebezpieczne wyprawy.
Wyglądał na pierwszy rzut oka na ładnego chłopca... ale tysiącem figlów nabytą była ta fizjognomja, która baczniejszego nie wytrzymywała rozbioru. Zdaleka była to udatna maseczka, zblizka typ stary i pospolity, choć co zowią dystyngowany; nie podejrzywano go żeby się bielił, mocno jednak wątpiono czy kolory miał naturalne i czy ich nieco nie ożywiał barwą przybraną, gdy niewczas czynił go bledszym, a interesująca bladość nie była mu potrzebną.
Nos jego miał ten kształt pośredni i niepewny, o którym nic powiedzieć nie można, prócz że gdyby nie to i nie owo, mógłby być pięknym rzymskim, greckim a choćby i polskim nosem. Jeżeli nie był piękny, nie był przynajmniej poczwarny.
Oko jedno zyzem trochę patrzało, ale ostrożny Konrad drugie tak nastrajał, żeby się z niem posprzeczać nie mogło, a to mu dawało minę człowieka poglądającego z melancholicznem zamyśleniem w głębiny przeszłości czy przyszłości.
Dla podwyższenia sobie czoła, które do zbytku było nizkie, zdaje się, że je podgalał przy skroniach, miał przy tem trochę wypracowanego już częstem użyciem brzytwy, wąsika. Staranie jego o sobie przechodziło granice pozwolone mężczyźnie, muskał się, umywał, pomadował, fryzował i każdego dnia więcej podobno przesiedział nad toaletą i paznogciami niż nad książką.
W jego pokoju na widoku stał ów przyrząd innym nie znany, szczotek, flakonów, kosmetyków, pilniczków, nożyczek, proszków i płynów na wzorzystej rozłożony serwecie, z którego się naśmiewano, choć to nic nie pomagało. Konrad spędzał przy nim przed owalnem lustrem parę godzin zrana, parę o południu, a czasem jeszcze z godzinę wieczorem, gdy na bal lub maskaradę się wybierał.
Jakiemi prywacjami okupywał przepyszne fulary, które w kieszeni nosił, coraz nowe chustki, kamizelki, łańcuszki do zegarka, bóciki i fantazyjne szlafroczki, nikt nie wiedział, ale się tego domyśleć było łatwo, bo nie można przypuścić, żeby rodzice dogadzali takim zachceniem.
Stał jednak osobno, miał służącego i choć żył ze wszystkiemi dobrze, sposób jego życia z akademickim nie zgadzał się wcale. Mieszkanie zakrawało na elegancika miejskiego, apartament, w którym student starannie się ukrywał, jakoby błogiego swego stanu nieco się wstydził. Książki nawet naukowe miały u niego minę francuzkich romansów, tak ślicznie były pooprawiane i poukładane w porządku w mahoniowej za szkłem szafie. Nieład, jaki w naszych mieszkaniach panował w porównaniu z tym wyszukanym porządkiem, był prawie rażący, ale znamionował pośpiech pracy, z której wypływał. Nie było tam czasu przybierać mieszkania i krasić, gdzie każda chwila była drogą i niepowrotną, nie myśleliśmy wiele o przyjemności dla oka, ale o korzyściach z nauk, które chciwie chwytał każdy.
Konrad w naszem gronie wyróżniał się bardzo, a choć instynkt wiódł go w inne towarzystwo, do którego się wkupywał, Bóg wie jak drogo płacąc za to, — nie opuszczał przecie kolegów i nie gardził niemi.
On to im przynosił wieści z salonów, anegdoty balowe i charakterystykę domów, do których inni uczęszczać nie mieli czasu.
Mówiłem już, że Konrad Popiel pochodził z rodziny znacznej, majętnej i mającej związki z arystokracją, do której należeć pragnęła, rodzice jego mieszkali na wsi o kilka mil od Wilna, a syn dosyć dobrze dom ich przedstawiał. Miał on kilka sióstr jeszcze i liczne rodzeństwo, więc choć majątek był znaczny, nie mógł się spodziewać bogactwa; mówił jednak o dobrach rodzicielskich tak, aby dać do zrozumienia, że kiedyś zaćmi wszystkich swem położeniem na świecie...
Wychowanie jego początkowe odpowiadało położeniu towarzyskiemu, bonę miał niemkę, potem guwernera francuza, z nim nawet jeździł do szkół, gdyż obawiano się nadewszystko aby języka w gębie nie zapomniał... Nie był on wcale pieszczony, ale starała się z niego matka zrobić ideał po swej myśli. O nic gruntowniejszego jej nie chodziło, tylko o przyzwoitość, o dobrą manierę, o zręczne przedstawienie się Konradka w świecie, o prezencją w salonie; o trzymanie się prosto, o... zgrabność. Musztrowano go cieleśnie, aby nabrał dobrego tonu i miał minę dziecka pańskiego, uczono praktycznie w salonach znalezienia się (bojąc się zapewne, aby jak drudzy co chwila się nie gubił — ) nastawano mocno na umiejętność języków, zresztą co do serca i głowy spuszczano się już na łaskę Bożą i krew dobrą, która szlachetne uczucia zaszczepić miała.
Matka była elegantka i lubiła świat, niegdyś dziwnie piękna, a mimo dwudziestoletniego syna jeszcze bardzo przystojna i usiłująca resztę wdzięków zatrzymać, w przekonaniu, że są uprzywilejowane istoty, które się nigdy zestarzeć nie powinny — nie zastanowiła się nigdy inaczej nad człowiekiem jak ze stanowiska salonowego. Kto nie był przyzwoity, dla niej nie egzystował, nie należał do jej sfery i świata, n’était point de son bord; — inne ludzkie przymioty ceniła dla oka, ale znalezienie się i pozór nade wszystko.
Wiedziała zapewne a raczej czuła instynktowo, że w świecie tamtym pozór jest rzeczą główną, że w nim istoty prawie nie ma, a jeśli się co lepszego znajdzie to jakimś cudem dane przez Boga, ale nie wypracowane na sobie. O zasady nie troszczyła się wielce, gdyby nawet nieco odmienne były od powszednich nie mając nic przeciwko temu, boć i ekscentryczność popłaca. Jeden dowcip chciałaby była wszczepić swojemu dziecięciu gdyby mogła, ale tego się nauczyć trudno, choć są ludzie co go udają... To jednak nie łatwe młodemu, potrzebuje otrzaskania się i wprawy.
Po bonie, która Konradka piastowała dosyć długo, dano mu nauczyciela francuza i trafiono nie zupełnie szczęśliwie w wyborze.
P. Balard był eks-furierystą, eks-sensymonistą, eks-cabetistą, eks-chatelistą, a przy wszystkich eksach pozostał marzycielem utrapionym i stronnikiem reform spółczesnych nie powolnych i koniecznych, które czas sprowadza i postęp wyrabiać musi, ale radykalnych i gwałtownych. Fizjognomja starej ludzkości istniejącej od początku świata wydawała mu się pospolitą i nudną, potrzebującą koniecznie zupełnego przeistoczenia. Chciał ją przerobić z gruntu i odbudować inaczej, utrzymując, że człowiek się popsuł a raczej nie najlepiej został stworzony, więc się do niego tak wziąć potrzeba, żeby śladu nie zostało czem był przez pięć tysięcy lat. Nieprzyjaciel przesądów, nieprzyjaciel konwencjonalnych prawd, pewien był, że się ktoś musi trafić co wedle nowego systemu zreformuje porządnie szczątki ludzkości i w nowe ją weźmie kluby. Wprawdzie te próby, w których p. Balard uczestniczył, całkiem się nie powiodły, bo w nich zawsze człowiek stary na wierzch wyłaził, ale to dla niego nic nie stanowiło — utrzymywał że znać jeszcze nie trafiono na właściwą drogę.
Zmuszony uchodzić z Francji, gdy Felicjan Dawid, późniejszy autor symfonij Pustynia, uciekał do Algieru a inni do Ameryki, bo mieszczaństwo i episierstwo górę brało — nie mając chleba, przywędrował do nas poświęcając się nauczaniu tego czego podobno sam dobrze nie umiał. Pokazało się bowiem, że w języku rodowitym liczne czynił błędy, nazwyczaiwszy się używać go jak Bóg dał, a wcale nad nim nie pracując. W gruncie rzeczy gramatyka zdawała mu się przesądem jak inne i staroświeckiem uprzedzeniem, niekiedy nawet dowodził, że każdy człowiek ma swoją gramatykę wrodzoną i natchnioną...
Zresztą choć trochę głupi, był to sobie niezły człowiek, spokojny byle mógł się o reformach wygadać do syta, lubiący deklamować, a przy spartańskich zasadach nawykły do wygód i smakujący w komforcie i zbytku.
Że powierzchowność jego była miłą, twarz ładną, a manjerą jeśli nie salonową to oryginalną i wybitnie cudzoziemską, potrafił podobać się matce Konrada, która dlań poprzysięgła najwyższe uwielbienie. Deklamował tak, że gdy go nie zrozumiała nawet, co się najczęściej zdarzało, zasłuchiwała się w wdzięcznej muzyce jego głosu. Miał i ten wielki przymiot, że choć demokrata panią nazywał Comtesse, a cały dom uhrabił. Ta inicjatywa jakoś tak była szczęśliwą, że się hrabstwo przywiezione w rękawie z nad Sekwany przyjęło.
Mały Konradek pierwsze swe zasady przejął z ust p. Balard’a, który nie mając często słuchaczów, gdy mu język świerzbial wpadał w zapał przed malcem i długiemi ogłaszał go monologami. Zasypiał przy nich czasem Konradek, ale coś zawsze pochwycił z tego słów potoku. Balard zaś tak mało zważał na to czy go kto słucha lub nie, że niekiedy, w gorętszych chwilach natchnienia, mówił do czterech ścian i stołków, gestykulując dziwacznie. Sam sobie odpowiadał, robił zarzuty, zbijał je zwycięzko i uspokojony nie zamilkł, póki systemu swojego do dna nie wypił.
System ten reformatorski nie był tak dalece nowym, składał się on z różnych okruchów połapanych po świecie, gdyż Balard jak wszyscy pseudo-filozofowie francuzcy w zasadzie był eklektykiem, i pewien że prawda nie rodzi się od razu jedną i całą, ale się skleja z kawałków. Przechodził on z wielką łatwością od jednej opinji do drugiej, a każda nowa reforma znajdowała w nim żarliwego adepta.
W gruncie nie tyle mu może chodziło o odbudowanie świata nowego, ile o przewrócenie starego.
Konradek więc ucząc się niemal abecadła, dowiedział zarazem, że świat potrzebuje radykalnej kuracji na zastarzałą chorobę chroniczną; — najdziksze utopje, jak obrazki latarni czarnoksięzkiej przesunęły się przed świeżą jeszcze wyobraźnią i odpiętnowały na wrażliwego mózgu tkance. Nie dobrze umiał pacierz i to po francnzku do francuzkiego Pana Boga, ale w szkołach już począł na wzór mistrza myśleć o zreformowaniu społeczności. Nigdy mu wszakże nie przyszło do głowy, że chcąc coś poczynać najnaturalniej od siebie — a życie jego codzienne było gwałtowną protestacją przeciw słowom i ideom.
Fenomen ten spowszedniał dla nas, lecz niemniej zasługuje na uwagę — jak w jednym człowieku teorja może być biała, a czynności czarne, słowo niebieskie a sprawy karmazynowe? Gdzieś tam widać jakaś ściana dzieli w środku komórkę czczych idei i marzeń od skarbonki, z której wychodzą uczynki, i tak jedna połowa patrzy w lewo druga w prawo — e sempre bene.
Całkiem logicznych w życiu i jednolito zbudowanych ludzi trudno napotkać, są co gorzej mówią i myślą, a lepiej daleko działają, choć to rzecz jest rzadka, ale najpospolitsi tacy, którzy na języku uchodziliby za świętych, gdyby rąk nie mieli zabrukanych po łokcie.
Czem się to dzieje, nie wiem, ale dziś może w społeczeństwie naszem to rozdwojenie czuć się daje mocniej niż kiedy. Wszyscyśmy podobni do tego aptekarza, co leczy jakiemś panaceum całe miasto, ale gdy sam zachoruje, udaje się po cichu do doktora: — teorje nasze sprzedajemy drugim, a dla siebie kupujemy wygodniejsze.
Francuz także był nieco w tym rodzaju, mówił ciągle o zwrocie do pierwotnej obyczajów prostoty, potępiał zbytek, pluł na arystokracją, ale chłopca beształ, że mu śmiał coś odpowiedzieć, a wygody życia cenił wyżej dostojeństwa człowieka.
Co było w mistrzu, powtarzało się w uczniu. Konradek wyrósł na eleganta, na panicza, z daleka obchodził grube mundury i namulanych unikał dłoni, ale mówić umiał ślicznie o braterstwie ludzi, o równości ich, o szkodliwości wyróżniania się, o potrzebie niwelacji. Francuz napoił go tak dobrze swojemi doktrynami, tyle mu ich rozmaitych dał do wyboru, że Konrad musiał zostać utopistą — to mu nadało barwę ciekawą i oryginalną. Matka wcale nie była przeciwko temu, czuła bowiem instynktowo, że ta paplanina do niczego nie prowadzi, że Konrad mówiąc przeciw zbytkom nie przestanie być elegantem, ani obstając przy narodowościach, nie porzuci francuzczyzny. Najwymowniej nawet dowodził o piękności polskiego, w języku francuzkim.
Zasady wszczepione przez Balarda sprawiły, że w przekonaniu Konradka co tylko istniało było złe i do przerobienia. Zaczynał od tego, że ruszał ramionami i śmiał się, a że krytyka zawsze łatwa, gdy przypiął parę łatek, choć nie miał czem później tego co zburzył zastąpić, wykręcał się ogólnikami.
Pomimo swej toalety i elegancji, swych płaszczów i kamizelek, Konrad był surowym także stronnikiem powrotu do obyczajów pierwotnych, do spartańskiej polewki, do odzieży prostej, do komunistycznego pozamykania ludzi w komórkach na wyważonym chlebie i soli i pewnej ilości wody. Ale te jego reformy i teorje były także płaszczami podbitemi pąsowo i kamizelkami w kwiaty, na ulicy zwracał oczy podszewką, w salonie utopijami.
W szkołach już wielkie czynił wrażenie, miał przy sobie Balard’a, dom trzymali na stopie bardzo wygodnej i dostatniej, chodzili do niego chętnie znudzeni klepaniem jednych lekcji profesorowie i Konradek brał nagrody za to, że śmiało im w oczy patrzał, a zbić się z tropu nie dawał nigdy.
Śmiałość jego, choć w innym rodzaju jak Longina, była zaprawdę uderzającą, a upor miał w sobie coś kobiecego. Przyparty do ściany i przekonany o fałszu, w tejże chwili dowodził w żywe oczy, że on twoją opiniją utrzymywał, i od początku ci mówił to, coś ty miał za swoje. Nigdy się nie dał zwyciężyć, bo zawsze wymknąć się potrafił — a gdy już do tego przychodziło, że dalej na stanowisku wytrwać nie mógł, wywijał koziołka i spychał cię w jamę, a sam zostawał na brzegu. W ostatku mocno krzyczał i tak długo, że go przeczekać nie było podobna, dyskusja więc zawsze kończyła się na tem, że przegadał — a jeśli mu twoja prawda przypadła do smaku, to ją sobie włożył jak cudzą czapkę przywłaszczając bez ceremonji.
Czego nie chciał nie słyszał, co mu nie było potrzeba nie rozumiał, — głuchł i ślepł kiedy to uznał koniecznem, konceptem się zasztukował, żartem cię odepchnął, a że najmniejszej nie miał logiki, nigdyś go zwyciężyć nie mógł, bo ci skakał z trzeciego piętra na ziemię i z ziemi na poddasze, nimeś go mógł pochwycić za poły.
Zresztą byleby mógł deklamować, na wzór Balard’a, nie szło mu znowu tak bardzo jak skończy i przeciw czemu stawać będzie; — brał co z brzegu napadł, a choć nie daleko zaszedł z ciężarem, tyle młynków nawykręcał, że znużył w końcu najcierpliwszego i pozornie utrzymał się przy swojem.
W domu jak w szkołach miano go za mały genjusz w pieluchach, Balard wiele z niego rokował dla barbarzyńskiego kraju, któremu ta gwiazda świecić miała, matka obowiązkiem swym tylko sądziła wstrzymywać i hamować rozwój zbyt szybki umysłu tak znakomitego, zwracając dziecię ku światu, aby zbyt nagle nie wyolbrzymiało. Uwielbienie domowe, panowanie w szkole, pochwały nauczyciela, dały Konradkowi zarozumiałość potężną, chociaż źle mówię — poczciwy Konrad w gruncie przekonany był mocno, że jest oślątkiem i nie wiele umie, ale udawał zarozumiałego jak wiele jemu podobnych, żeby się rozumniejszym wydawać.
Świetne te powodzenia póty trwały, póki ze szkół nie przyszedł czas przeniesienia się do uniwersytetu..... Balard, który kawęczał na podagrę, pozostał na wsi na łaskawym chlebie, a raczej na bułce łaskawej, gdyż chleba naszego nie jadł, — a Konradek emancypowany przybył do Wilna.
Matka jego i Balard utrzymywali, że bardzo potrafi sobie dać rady na świecie, ojciec trochę się obawiał niedoświadczenia, ale on tam nie wiele znaczył, służył tylko do przyjmowania gości i łajania sług, gdy był ku temu przez samą panią komenderowany. Konradek więc przyjechał do Wilna z kamerdynerem, z kredensem, z toaletą, z dosyć dobrym zapasem pieniężnym i znaną nam już zarozumiałością. Chciał on tu z nią iść dalej nieprzerwanym ciągiem tryumfów, i pierwsze robiąc znajomości, tak się postawił jakby o należne sobie panowanie upominał, ale wszędzie to łatwiej mu pójść mogło niż między młodzieżą, która ma instynkt świeży i niemylny, a poznaje człowieka nie wiem jak, rzekłbym węchem, bo pewnie nie z doświadczenia, ale nadzwyczaj trafnie.
Konrad był z kilkuset młodzieży ówczesnej, jedynym takim elegantem i paniczem; mieliśmy wprawdzie drugiego w tym rodzaju, ale tamten wcale się z ogółem nie mięszając, na lekcje tylko przychodził, a w ulicy towarzyszów nawet nie poznawał.
Konrad może, gdyby także w niszy ołtarzowej za firankami pozostał, uchodziłby może za zjawisko ciekawe i istotę wyższą, ale jak skoro zstąpił z piedestału między prostych śmiertelników, gdyśmy mu pod płaszcz i pod czuprynę zajrzeli, okazało się tam więcej wiatru i nadęcia niż istoty.
Myślał zaćmić towarzyszów i zrazu przysłuchiwano mu się uważnie, ale młodość nie ma litości; jak skoro jeden, drugi złapał go na bąku, a z szelestu słów nic się nie dało wycisnąć — urok pękł i Konrad został zdegradowany na prostą sroczkę wielkiego świata. Choć te zadania, z któremi występował, po większej części obce nam były — lepiej usposobione umysły oswoiły się z niemi, wślad pobiegły za reformatorem i ile razy utknął, okrywały go nielitościwem szyderstwem.
Konrad wprędce postrzegł, że tu komedij grać niepodobna, że nie omami nikogo, i ostrożniej coraz występował na plac popisu, bo czuł żeśmy wymacali jak płytkim był w istocie. Śmieliśmy się, ale że wiele miał dobrego w sobie i serce poczciwe, że się nie gniewał za gorzkie prawdy, a w cztery oczy pokorniał, byle go publicznie nie zbijać, że od nas nie stronił i owszem pobity zbliżał się do nieprzyjaciół, podaliśmy mu dłoń serdecznie.
Bawiły nas jego marzenia i ta łatwość z jaką umiał najdziksze plany reform tworzyć tak szybko jak domki kartowe; — nie trzymało się to długo, ale miało minę czegoś i pozór budowy. Niewyczerpany w opozycji, przy lada zdarzeniu surowy uczynił rozbiór świata i wskazywał smutne jego kalectwa.
W nas wszystkich było potroszę skłonności do idealnego na życie poglądu, każdy sobie świat także przetwarzał, oczyszczał, stroił; więc choć Konradek bałamucił, chętnie z nim puszczaliśmy się w te nadpowietrzne podróże, do których młodość dawała nam skrzydła.
A! smutny to już wiek, w którym człowiek na utopje i marzenia nie choruje, gdy się pogodzi z kałużą i wygodnie mu w niej, powie sobie: Tak mi dobrze — a reszta fraszki! gdy tysiące zawodów wzbudzi w nim niewiarę i pogardę człowieka! Myśmy naówczas jeszcze nie doszli do takiego odczarowania, każdy z nas miał swój ideał świata, wierzył że go piersią gorącą ożywi, że w nim zaszczepi miłość, zgodę, braterstwo, że poprawi, że wyapostołuje prawdziwych chrześcjan wśród pogaństwa.
Dla tego i ciągle wpadający w niedorzeczność i sprzeczność z samym sobą, zapominający dziś co mówił wczora paniczyk-demokrata, był nam ukochanym bratem.
Sądziliśmy że lepsza myśl goła co się kiedyś w czyn wcielić może, niż sfałszowanie myśli na poparcie złych czynności. Nie dobre jest rozdwojenie w człowieku dowodzące słabości, ale ono lepsze może niż zupełne zaparcie się ideału, i podtrzymywanie krzywej drogi krzywszem jeszcze rozumowaniem. Z tego stanu rozdwojenia kiedyżkolwiek wynijść można, bo myśl i słowo choć nie rychło, choć cząstkowo pociągną do czynu, zrobi się choć maluczko, i to dobrze; ale zupełnie obłąkany człowiek, nie ma zasady, z którejby mógł się nawet odrodzić.
Konrad jakkolwiek się starał wygrać przed nami rolę myśliciela, wprędce okrył się śmiesznością; nie tailiśmy się przed sobą i przed nim z wrażenia jakie czynił, i powoli żartować poczęliśmy przy każdem spotkaniu. Nie zraził się tem wcale, ale podwoił dozę komedji, i starań o popis, co podwoiło śmieszność. Konrad wszedł w lik oryginałów, których naszemu społeczeństwu nie brakło. Im więcej się czuł upokorzonym jako genjusz, tem z gorętszem staraniem zwracał do paniczykowstwa, stroju i elegancji. Dla nas zaś, jakby się chciał od żartów wykupić, był dziwnie uprzejmy, grzeczny, dobry, i stał się co się zowie kolegą, i nie raz poświecił wieczór w mieście dla towarzyszów, dał się nakarmić niepoczciwem jadłem dla miłości ich, i zaszargał na przechadzkach, aby od ogółu nie odstrychnąć.
W jego milutkich wyświeżonych pokoikach każda wizyta czyniła rewolucję i szkody niepowetowane — nigdy jednak nie syknął na to barbarzyństwo z jakiem zabłocone bóty szarzały jego kanapę adamaszkową, fajki popiołem posypywały dywan, a herbata plamiła mu serwety z kutasami, które pokrywały stoliki. Nieraz boleśnie uczuć musiał rozbity bursztyn wspaniały, złamaną antybkę i jaśmin, splugawiouą posadzkę woskowaną, przewróconą toaletę, — ale się śmiał i ściskał, dziękując za te dowody koleżeństwa i poufałości z heroizmem, który ocenić umiano.
Pomimo najusilniejszego starania o zjednoczenie się z ogółem duchem i dłonią, Konrad skutkiem wychowania swojego prawie domowego, mimo najlepszego serca, pozostał zawsze po trochę za obrębem akademickiego życia. Wszyscy tak zwani paniczykowie, a szczególnie ci, którzy szkół nie przeszedłszy, odrębnie wychowani byli, nie mogli się wcielić w akademicką całość. Nie odbywszy nowicjatu ławy szkolnej, nie mogli być przyjęci do tego zakonu braci, ku którego ostrości przygotowani nie byli.
Z iluż to łez, szturchańców, kułaków i praktycznych życia nauk drobnych składa się ten nowicjat straszny a potrzebny, to inicjowanie do żywota, tyle nauczające głównych cnót: pokory, miłości, szlachetnego wytrwania i ofiary dla ogółu! Student nie wiele uczy się w szkole, dużo nabiera złych nałogów przez zetknięcie z zepsutszymi od siebie, ale pomimo to nic nie sposobi do życia nad ławę szkolną, w której wpaja się często boleśnie zasady najpotrzebniejsze na przyszłość. Dzieją się i tu niesprawiedliwości, bo ten mały światek jest miniaturą większego, ale jakże natychmiast na wierzch wypływa z właściwą młodości szczerotą — podłość, egoizm, bojaźliwość, sobkostwo zasłaniające się kosztem cudzym! jak srego karcą dzieci same siebie za zdradę!
Towarzystwo i opieka pana Balard’a, który z Konradem kończył szkoły i pilnował go, aby się z gawiedzią ubogą syn dostojnych rodziców nie pospolitował. uchroniła go od kułaków i zetknięcia z niemówiącymi po francuzkn ekonomczykami, ale zostawiony sam sobie Konrad poczuł że mu wiele brakło, że obcy był wśród tłumu, że ciężko mu było w nim się obyć i wyżyć w atmosferze, z którą nie oswoił się wprzódy. Dobrą wolą i dobrem sercem nadstarczał za to co mu brakło, ale cierpiał i bolał wśród swoich, nie czując się swobodnym i pewnym siebie.
Daleko lepiej mu było w świecie starszych, w salonach, do których uczęszczał gorliwie, zrzucając chętnie, gdy tylko okoliczności bezpiecznie to uczynić dozwalały, akademicki mundurzyk, gdzie się nie spodziewał zastać ani Pietruszewskiego, ani Giedrojcia, ani poczciwego wreszcie Zabłockiego[1]. I gdy dla innych życie było jednolitem i jednolicem, bośmy je pędzili z sobą tylko i pomiędzy sobą, dla Konrada ono było podwójnem; — wpół akademik, na pół panicz, uczył się i balował, chodził na lekcje i na tańce, zdawał egzamina i kochał się w tylu przynajmniej pannach, ilu miał profesorów.
W tej epoce młodocianej gorączki, któż nie próbował kochać i nie był zakochany po uszy? Ale rozmaite bardzo były owe miłości; po większej części kochano się w pannach widzianych na balkonie zdaleka, przejeżdżających w powozie, do których zbliżać się nie śmiano, ani miano kiedykolwiek nadziei. Były to miłości rozpaczliwe, werterowskie, potokiem wierszy wylewające się na papier, kończące zmianą przedmiotu ubóstwianego... Inni szczęśliwsi kochali się w pierwszej z brzegu pannie, którą wypadkiem spotkali w domu dla nich otwartym. Ta miłość trwała czasem i długo i objawiała się gorąco, póki rodzice ostrożni, gdy wybuchiwać zaczynała, nie zamknęli drzwi przed nosem. Naówczas ścigano bóstwo po przechadzkach i kościołach... a zaklinano się w duszy: — Ta lub żadna!
Inni jeszcze kochali się w aktorkach, co czasem smutne wyradzało następstwa, lub pocieszne katastrofy, a najbiedniejsi kleili sobie ideały prostoty i naiwności z dziewcząt magazynowych i służących po kawiarniach, co także nie było bez niebezpieczeństwa.
Ale potrzeba serdeczna kochania objawiała się ogólnie, i wyjąwszy tych nieszczęśliwych, co czystego uczucia powziąć nie mogli, któż w mundurze chodząc nie kochał się? pod którymże nie było serce pełne marzeń i nadziei?
Konrad miał to szczęśliwe usposobienie, że się mógł jednoczasowie kochać razem aż we trzech pannach, a póki na stronę jednej z nich nie przeważyła się szala, pałał miłością równą dla wszystkich, zmieniając przedmiot a trwając stale w uczuciu. Rzucał potem razem wszystkie swe bóstwa, gdy mu nie dopisały, i brał inne, których stawał się wielbicielem na kilka tygodni... Skutkiem szału zapewne, który go wówczas opanowywał gdy się kochał najgoręcej, najdziwniej kosiły mu się oczy, zapominał pilnować swego zeza i prawie straszno wyglądał.
Nie wiem dobrze czy pozyskał serce czyje, to pewna, że o mnóstwo ich się starał, a co dla nich w ofierze zbrukał paliowych i białych rękawiczek — niepoliczona. Zawsze wszakże przedmiot jego miłości musiał stać na wysokim szczeblu; najśliczniejsza panienka jak tylko nie bogata i nie mówiąca po francuzku, nie zwracała na siebie oczu jego, a w miarę niedostępności ideału powiększał się szał i miłość ku niemu. W paroksyzmie pierwszym namiętności, najmniej trzy lub cztery razy na dzień przejeżdżał pod oknami pani serca swego, której firanki lub służącą tylko miał przyjemność oglądać, gonił za nią do teatru, ścigał na bulwarach, przybliżał się na balach... a po odbytych zalotach niemych, zrażony obojętnością lub tknięty słowem dwuznacznem, opuszcza! niewdzięczną...
Próbował kochać się w mężatkach, ale przekonawszy się, że go to do niczego nie prowadziło, bo prawie zawsze dowiedział się potem, że go ktoś cywilny uprzedził, wolał poprzestać przy platonicznej miłości panien, dla których mundur akademicki mniej był wstrętliwy.
Takim był Konrad, unanimitate, okrzyknięty Morusem, z powodu niewyczerpanych utopij, które miał ciągle na ustach; demokrata w słowach, panicz z pozoru, nie wyglądający wcale na to aby miał wiele skorzystać z pobytu w uniwersytecie. Uczył się tyle tylko ile koniecznie było potrzeba, żeby stopień otrzymać i przebyć egzamina, a że los stworzył go na obywatela, wybrał sobie oddział prawny, który niby najskuteczniej przygotowywał do życia obywatelskiego, do zawodu urzędnika, jaki go mógł spotkać...
Opuszczał dosyć dużo lekcyj, a gdy inni czasami grzeszący tem samem, mogli wmówić nieubłaganemu Gedrojciowi i Pietraszewskiemu, że nie dostrzegł ich w tłumie, nieszczęśliwy Konrad ze swym pąsowo podbitym płaszczem i kamizelkami tak bił w oczy, że się wykłamać nie potrafił. Siadał przytem w sali zawsze tak na samym widoku, że gdy go nie było, zaraz brak jego czuć się dawał dobitnie — nie dostawało go widocznie. Były to niedogodności z jego położenia wypływające.


W tej galerji młodocianych portretów, którą przebiegamy na prędce, po Konradzie pierwszy się nam nastręcza Cyryll (mniejsza o nazwisko), u nas znany pod imieniem Studni Mądrości, z powodu, że tak chciwy był nauki, tak zajadły w nabywaniu jej, iż mu ani jednego oddziału na który uczęszczał, ani lekcyj, ani nauczycieli nie wystarczało, i dwa razy tyle pracował co drudzy.
Cyryll był synem parocha unity, poczciwego księżyny, staruszka, który swe posłannictwo wiejskiego kapłana przyjął, pojął i wykonywał jak nie wiele spełnić są w stanie. Jedynakiem był u rodziców, ale sam ojciec choć mu probostwo mógł zostawić, odradzał stan, w którym ciężko podołać brzemieniowi jaki na barkach spoczywa. Pasterz wiejskiej trzódki, mawiał do syna, jak zbyt wielką odpowiedzialnością jest uciśniony — musi być nauczycielem, przewodnikiem, sędzią, świecznikiem przykładu dla swej trzódki — a któż z nas godzien stanąć na tak wysokiem stanowisku, przy którem bledną i maleją największe na pozór i najświetniejsze społeczne missje innych ludzi?
W ubogiej sukni, w położeniu pokornem musi to być naśladowca Chrystusów, godzien dziecię Boże piastować na rękach czystych, wielki charakterem i nieposzlakowany w uczynkach; musi to być pracownik niezmordowany, stróż nieuśpiony, bo za wszystkie dusze, których na ramiona nie weźmie i nie przyniesie do wrót niebieskich, odpowiada, a Bóg jak Kaima o brata spyta go o nie: — Gdzie je podziałeś? I nie odpowie jak Kaim, że mu ich nie powierzono...
Ojciec tak przeraził Cyrylla trudnością podołania obowiązkom wiejskiego plebana, że go od duchownego powołania odstręczył; a że młode chłopię okazywało dary szczególne, pamięć szczęśliwą, ochotę do pracy niezmierną, sama natura wskazała mu drogę przez naukę do znaczenia i chleba — ojciec przyjął to z pokorą, posłuszny objawiającej się woli Bożej.
Cyryll także był dzieckiem wioski, i na dziecię zdrowe i silne wiejskiej chaty wyglądał. Nie był to piękny mężczyzna, ale człek zdrów, silny, nieuderzający ani czystością, ani regularnością rysów, przecież coś poważnego mający w fizjognomji i wyraz jakiś obudzający ufność i wiarę. Czoło panowało tej twarzy uspokojonej, zamyślonej, trochę przedwcześnie podstarzałej. Wydawał się też daleko dojrzalszym niż był w istocie, i znamiona statku i powagi uspokoiły oblicze, któremu brakło może świeżości i wdzięku. Była to jedna z tych twarzy co nie kwitną, ale też nie przekwitają.
Pod szerokiem i wzniosłem czołem uderzającem rozmiarami, świeciły oczy czarne, bez wielkiego ognia, z wytężeniem spokojnem poglądające w głąb człowieka i świata. Wzrok jego nie był ciekawie roztrzepany i ruchawy, ale przywiązywał się i wpajał tak głęboko w przedmiot, że gdy z niego zszedł, już go sobie przyswoił i część jego zabierać się zdawał z sobą. Usta wczesną się także oblokły powagą i rzadko kiedy uśmiechały; nadto surowo od razu przywykał na życie spoglądać, nic w niem dlań nie było śmiesznego.
Cyryll z natury był powolny, zamyślony, małomowny, ale nic nie czynił też na lekko, i czy co pomyślał czy wyrzekł, brał do serca, obiecawszy musiał dotrzymać, choćby go to najwięcej kosztować miało, czy dał sobie czy komu słowo, zacząwszy dokończył, z pół drogi nie zawróciło go zniechęcenie. Wcale nie samolubny, poświęcał się po cichu; o tem co czynił lub zamierzał robić nie mówił nigdy, nie pochwalił się, nie podniósł, nawet obwiniony nie łacno chciał oczyszczać. Było może trochę dumy w tym charakterze zamkniętym w sobie przez uczucie godności, ale nie mającym z czem taić. Dla niego jedyną wyższość stanowił umysł, wykształcenie, nauka, a wreszcie uczynek — błyskotki nie mamiły go wcale, nie kłaniał się im, ani bogactwu, ani imieniowi, ani towarzyskiem położeniom; — powierzchowność dumna nie onieśmielała go, władza nie obudzała postrachu, jaki na miłości własnej przerażonej o siebie czynić zwykła, gdy ją dotknie coś co podrażnić lub upokorzyć może.
Wszystkie te wielkie i gruntowne przymioty Cyryll winien był ojcu, który niepospolitym był człowiekiem przy swem ubóstwie i położeniu pokornem, i matce godnie posiłkującej starcowi w wychowaniu jedynego syna.
Żadnemi oni nie karmili go złudzeniami, a smutna rzeczywistość krzyżowej drogi życia zawczasu odsłoniła się oczom Cyrylla; — nie miał prawie dzieciństwa i młodości, ale ciepło serca nie wygasło w nim, rozżarzyło się owszem, i tak był zbrojny na wszelkie życia wypadki, że nic dlań niespodziewanego nie mogło go spotkać, bo na wszystko był gotów.
Ojciec Cyrylla, którego dziad i pradziad przesiedzieli na jednem wiejskiem probostwie, nie był pokaźnym ani sławnym, ale w istocie na swem miejscu wielkim człowiekiem, i na wszelkiem stanowisku jakieby zajął, równieby się odznaczył. Uczył się czytać na Piśmie Świętem, nie znał nic nad nie i Ojców Kościoła, świata mało, kątek swój, swoich parafian i obowiązki, ale nie zazdrościł nikomu i zdawało mu się, że berło piastuje...
Napojony przekonaniem, że powołanie jego świętem było i wielkiem, że życie całe i siły poświęcić mu było trzeba, oddał mu się duszą i sercem. Pokochał lud, któremu przewodniczył, służył mu zapomniawszy o sobie. To też więcej tam był niż proboszczem — gospodarzem, ojcem, sędzią, pośrednikiem, stróżem, a plebanja dniem i nocą stała dla wsi otworem, i nie było doby, nie było nocy, by ktoś do niej nie zapukał przychodząc po radę, pociechę, pomoc, słowo, modlitwę.
Zwykle do tego stanu przywiązywała się jakaś chciwość grosza, skąpstwo, pragnienie zbiorów i egoizm, który się wyraził w różnych dotąd znanych przysłowiach — ale nasz stary paroch od tej słabości całkiem był wolny. Miał jednego tylko syna, i dla niego spuszczał się na opatrzność Bożą, braterstwo ludzi, pracę własną; na swą starość nie miał obawy o chleba kawałek, żona zresztą podzielała jego spokój, i często w ich spiżarence ubogiej, gdy ostatni garniec mąki na podsitkowy chleb wychodził, uśmiechano się tylko do opróżnionej bodni, jakby z ciekawości kto też ją napełni, nie wątpiąc, że ręka Boża czyjąś tam dłonią przysypie. Nigdy też nie zabrakło chleba, bo się nim dzielono z ubogim i z chłopkiem i z psem nawet bezpańskim, co głodny zawył przed wrotami. Dobrodziejka tak była miłosierna jak on sam, a że się nie wstrzymywali oboje, robili więcej dobrego od wielu zamożniejszych.
— Jak jejmość myślisz, mówił paroch widząc nagiego dziada podedrzwiami, nie ma mu co dać, a stary płaszcz, którym ja się w nocy okrywam wcale nie potrzebny, to czysty zbytek chować go... Możnaby mu go dać, a jabym się wyśmienicie okrył kielimkiem.
— Ale zapewne, mój ojcze, odpowiadała księdzowa... — i stary i dziurawy, kielimek cieplejszy, u nas to się wala, a dla ubogiego, to będzie wielka rzecz taki przyodziewek, nie zmarnuje się łachman przynajmniej.
I we dwoje potem wynosili stary płaszcz, a nieraz pod równie dobrym pozorem i co nowszego. Ktoś im był parę łyżek srebrnych darował, ksiądz je bardzo lubił, leżały schowane w szufladzie z najdroższemi sprzęty; ale przyszła wiosna głodna, i jedną jejmość sama wyniosła ukradkiem by zboża kupić dla chłopka, drugą tając się ksiądz sprzedał na wołu do sochy, który księgosusz rozprzęgał ubogiemu, oboje kryli się przed sobą, a gdy nareszcie prawda wyszła na wierzch uściskali się w milczeniu.
— A po co próżno miały w szufladzie leżeć! — zawołali oboje... — tak lepiej.
Życie poczciwego parocha płynęło spokojnie i jednostajne jak mało jemu podobnych. Raniuchno dzwonek budził go do cerkiewki, w której codzień mszę świętą odprawiał, schodzili się na nią żona, domownicy nie zajęci pracą w powszedni dzień, a często słuchali i wieśniacy starzy, których nie przynaglała robota; młodsi zaś mijając wrota zaszli przynajmniej pokropić się święconą wodą u progu, przeżegnać, westchnąć, myśli o Bogu zaczerpnąć na dzień znojny.
Cerkiewka była jakich u nas najwięcej stało przed laty, staruszka drewniana, niepokaźna, ale tysiąc razy milsza swą poważną starością, niżby najnowszy i najsmakowniej a chłodno wystawiony świeżo kościół. Wszystko w niej było pamiątką, każdy z ludzi miał tu swoje ulubione miejsce, ulubiony obraz i jakiś dar na ołtarzu. Jeden sprawił firanki, drugi kupił świece, inny wyrządził chorągiew, a nawet stare gosposie widziały na grubych lichtarzach obwity len, który ofiarowały na cerkiew, aby im szczęścił się na zagonie. W dnie świąteczne ubierano staruszkę kwiatami, potrząsano podłogę tatarakiem, ostawiano ściany zielenią.
Nie było tu ani pięknych obrazów, ani bogatego sprzętu, ani przyborów kosztownych, z lepszych tylko czasów została złocista monstrancja, kielich wyrabiany, krzyż srebrny, i N. Panna w głównym ołtarzu miała kilka wotów przy pięknie i misternie trybowanej sukience. Obok jej wizerunku świeciły kilka blaszek wotalnych ofiarowanych przez zamożniejszych parafian; ale ręce, nogi i serca ulepione z żółtego wosku, pozawieszane na prostych sznureczkach, kto wie czy nie większym były darem nad srebro i złoto. Wisiał tam i nie jeden pierścionek ślubny i spinka od żupana z dawniejszych jeszcze czasów, świeciła nawet gwiazda szambelana, dawnego wioski dziedzica.
W bocznych ołtarzach Ś. Mikołaj i Ś. Bazyli stali w uroczystych szatach, błogosławiąc ludowi swojemu. Półtora sta lat bytu nagromadziły tu licznych darów i pamiątek skromnych, lecz wiele mówiących; wiedziano kto posprawiał chorągwie, kto oprawił ołtarzową ewangelją, zbudował rzeźbioną chrzcielnicę; — wieśniacy przywykli byli do twarzy rzeźbionych aniołów otaczających ołtarz i ambonę, do małych obrazków poprzybijanych na ścianie — a ileż to pokoleń przeszło z szeregu bratczyków koleją na cmentarz za wsią.
Dawniej pole umarłych, rola święta otaczała cerkiewkę, dziś przeniosła się dalej pod kapliczkę na polu, ale stare mogiły, na których gdzieniegdzie stały krzyże, czerniały jeszcze pomiędzy lipami.
Paweł kochał swoją cerkiewkę jakby narzeczonę, codzień przodemszą i po mszy musiał ją obejść razy kilka i szczegółowo obejrzeć czy gdzie nie było dziury w oknie, czy dach nie zaciekał, czy się co nie popsuło przy ołtarzach.
Swoją ręką poprawiał zaraz uszkodzenia, a gdy podołać im nie mógł, odwoływał się do parafian i w rzewnych wyrazach żądał pomocy, której mu nigdy nie odmówił lud do niego przywiązany.
Zaraz po mszy powracał wolnym krokiem do plebanji, gdzie najczęściej u progu czekali już nań różni ludzie z prośbami i o radę.
Zasiadał latem w ganku na ławie, i tam jakby inter leones odbywały się te poczciwe wiece, te sądy chrześcjańskie, które sobie miał za najświętszy obowiązek. Nieraz ojciec przychodził radzić się o dziecko, lub krnąbrne przyprowadzał, aby z ust staruszka prawdę usłyszało, żona przybiegała z żalem na męża, mąż na żonę, a gdy winnego powoływano, nigdy nie zaprzeczył tej władzy szanowanej, którą świętość parocha czyniła nienaruszalną. Słuchali go wszyscy chętliwie, a że cichemu jego i skromnemu życiu nic zarzucić nie było można, że czynności jego w zgodzie były z Ewangelją, którą im czytał i wykładał, nigdy się żaden nie podniósł przeciw niemu.
Prosta to była postać, z twarzy do otaczających wieśniaków podobna, tem dla nich większa, że żyła ich życiem, w takiej prawie jak oni mieszkając chacie, tymże powszednim kontentując się chlebem, suknią szarą, nie wynosząc się nad nich, ani pragnąc od nich oddzielić. Całą wielkość kapłana stanowiła świętość i zaparcie siebie dla drugich.
Chociaż musiał jak wieśniak na chleb swój pracować, bo od gromadki swej mógł mieć mało, a nic nie wymagał, stary pleban nie bardzo się zajmował gospodarstwem, a szło jedną łaską Bożą tak, że głodu nie cierpiał. Nie posłyszałeś tam skarg zbytnich na nieurodzaj i klęski, a gdy się nie powiodło, znalazła się zawsze jakaś misternie utworzona pociecha, by gorzki kęs osłodzić.
— Ot i dobrze! mówił paroch... chwała Bogu że nie urodziło, człekby zabogaciawszy o Bogu zapomniał, nie miałby powodu doświadczenia pokory, z którą do poczciwych ludzi udać się musi o pomoc, a oniby zręczności nie mieli spełnić dobry uczynek... Wie Pan Bóg co robi!
Było to jego ulubione często powtarzane przysłowie, które jak ogólne lekarstwo do każdej przykładał rany.
Jeżeli na ławie zasiadłszy nie doczekał się nikogo zrana, szedł potem z książką nabożną na pole, rzadko na swoje własne, częściej tam gdzie pracowali ludzie, gawędził z niemi wesoło, czasem usiadłszy na snopie zagadał się do połudenka i nie rychło na plebanją powracał. Te jego pielgrzymki zawsze coś dobrego przyniosły, wesół i dobrej myśli pocieszył nie jednego, rozgniewanego opamiętał i uspokoił, powaśnionych zgodził, a czuwaniem tem wiązał się codzień ściślej ze swoją gromadką, która go miała za ojca. Jak najdalej go zobaczywszy biegły do niego dzieci, pewne że dla nich ma coś w kieszeni, lub przynajmniej przyjaźnie po twarzy poklepie, i gospodarz zwracał z drogi, gospodynie spieszyły do drzwi na jego spotkanie.
W tych pielgrzymkach upływał czas do objadu; a w chacie, którą nawiedziła choroba, smutek, strata, nieszczęście, niezgoda, często po całych dniach przesiadywał. Z ludźmi postępował jak z bracią — nie karcił, nie fukał, ale nachmurzone brwi jego straszniejsze były, niż innego groźby i łajanie.
Wróciwszy zasiadał do stołu, a strawa to była niewymyślna, prosta, wieśniacza, przy której rzadko się ktoś obcy nie pożywił. Najczęściej tuż przy progu znalazłeś dziada żebraka z garnuszkiem u pasa, który opowiadaniem jakiem ubawiał gospodarzy.
Potem jeśli nic nie powoływało do drugiej wioski, do chorego, na pogrzeb, paroch zajmował się Cyrylkiem i spędzał przy nim pozostałe do wieczora godziny. Szedł jeszcze na wieczorną modlitwę do cerkiewki; tam ją klęcząc przed ołtarzem odprawiał i powracał na plebanją ze starostą niosącym klucze, resztę dnia spędzając na rozmowie z żoną, synem i czeladką. Rzadko wszakże dano mu z niemi pozostać sam na sam — i takie było nawyknienie udawania się do proboszcza, że mało który wieczór bez gościa się obszedł.
To ktoś ze dworu, to wójt, to stary gospodarz jaki, to szlachcic sąsiad, spędzali z nim pozostałe dnia godziny. Czasem nagle jak piorun porywała go z pod strzechy wiadomość o chorobie lub potrzebie pomocy duchownej, i niepatrząc pory, pieszo zakasawszy poły, z kijem w ręku ruszał zaraz gdzie głos nieszczęścia go wołał.
Poczciwa żona choć troskliwa o jego zdrowie nigdy go nie wstrzymywała zbytkiem obawy od spełnienia obowiązku, a gdy cicho szepnęła czasem żeby się lepiej odział, odpowiadał:
— Nigdy powinność odbyta nie zaszkodzi, nie poczuję ani chłodu ani głodu.
Istotnie też do późnych lat trzymał się starzec cudem prawie rzeźwy, krzepki i wesoły, z uśmiechem dobrodusznym, który zawsze usta jego umilał. Twarz jego bardzo przypominała Ś. Wincentego a Paulo, ten sam mając wyraz świętości, dobroci i słodyczy.
W takim to domku ewangielicznym, gdzie każdy dzień poczynał się od modlitwy, zajmował pracą cały, a kończył przed obrazem Chrystusowym śpiewaną pieśnią pobożną, — Cyryli urodził się i wychował. Jak go kochali rodzice, potrzebaż opisywać?
Może z tej troskliwości o dziecko, widząc w niem charakter i upodobania z któremi by ciężko mu było sprawić po ojcu obowiązek parocha, staruszek nie skłaniał syna do stanu duchownego, i dozwolił mu pójść tą drogą jaką sobie sam obierze.
Cyrylek od dzieciństwa miał namiętność do książek; nie umiejąc prawie czytać już bawił się niemi i uspakajał w płaczu, potem schwyciwszy elementarz, pobożne modlitewniki i co tylko miała plebanja, pożerał, czytać jeszcze dobrze nie mogąc. Nie pędzić go ale odpędzać było potrzeba od nauki, której pragnął nadewszystko. W plebanji nie wiele się czem mógł pokarmić, i wkrótce przebrały się zapasy, tak że Cyrylkowi zabrakło pożywienia.
Sam ojciec nauczył go czytać po polsku i po słowiańsku, dał mu pierwsze początki łaciny, pojęcia obowiązków człowieka, które najlepiej wszczepił przykładom.
Lecz czynne życie nie było widać przeznaczone Cyrylkowi, który od niego uciekał do książki jak pod opiekuńcze skrzydła pokoju. Często w fasolowej altance na ogródku, łapano dziecię na uczynku z wielkim foljantem żywotów lub łacińskim jakim szpargałem, usiłując dociec co znaczą głoski i co zamykają słowa.
Nie godziło się tak wyraźnemu sprzeciwiać powołaniu; Cyryll był niepospolitem dziecięciem, ale gospodarze wiejscy od razu postrzegli, że im ojca nie zastąpi.
Mądry to będzie człowiek, mówili, ale z niego taki ksiądz jak nasz dobrodziej nie wyrośnie.
Widzieli to ojciec i matka, nie śmiejąc mu przeszkadzać, ale po cichu nieraz westchnęli oboje myśląc, kto w tym starym pochylonym pradziadowskim domku zamieszka? Kto obejmie po nich opiekę nad wsią i ludem przywykłym do starego parocha jak do ojca? Żal im było oddać w obce ręce tę chatę, w której mieszkało tyle szczęścia, taki spokój święty przez lat wiele! — Ale, dodawał stary — Pan Bóg wie co robi, nam się woli jego nie sprzeciwiać.
Cyryllek wprędce zapotrzebował nauczyciela, a nie bardzo go mieli czem zapłacić, ojciec nie mógł mu się oddać cały, mając inne większe obowiązki, pomyślano więc o szkole i pierwszy raz może w życiu gdy przyszło do niej oddawać Cyrylla, pleban westchnął że grosza przy duszy nie miał. Chłopczynę i oporządzić było potrzeba i książki mu kupić i stół a pomieszkanie i opiekę zapewnić... wszystko to na Bożym świecie kosztuje, i nic nigdzie darmo nie dają.
O tej prawdzie tak dla innych powszedniej i pospolitej, starzec niemal się pierwszy raz dowiedział, tak była mu obcą. Świat jakoś dziwnie mu się wydał pogański. Nie zwątpił jednak o sercach ludzkich, o przyszłości, i ufał w opatrzną pomoc Bożą. Ze starej sutanny wysztukowano przyodziewek skromny, oporządzono chłopca, ale stół, mieszkanie, książki, za co było dostać, czem okupić? Łyżek srebrnych już nie było, nic do sprzedania w domu, wyciągnąć rękę trudno kapłanowi, jeden tylko konina stał na stajni, i tego często potrzebowano. Obejść się bez niego było ciężko.
Paroch z żoną poczęli się naradzać.
— Co tu począć? co począć? jakby to temu podołać i za Cyryllka zapłacić?
— Konia mi szkoda, mówił stary, ale nie ma sposobu tylko go sprzedać muszę... Poczciwe to stworzenie, najwięcej mnie boli, że się w złe ręce jakiego okrutnika dostać może, co się z nim źle będzie obchodził.
— Ale i tobie bez niego zejść na piechotę...
— A mnie on na co? podchwycił księżyna — czy to ja gdzie jeżdżę? piechoto nawet daleko zdrowiej i prawdziwie po apostolsku... a nie tak stare kości trzęsą się jak na wózku. Jejmości to do miasteczka... ot sęk!
— Zmiłuj-że się... któryż z gospodarzy naszych mnie nie podwiezie, sami się o to napraszają... a mnie koń na co?
— Mnie też tak jak niepotrzebny, ale bestja poczciwa!
I tak sprzedać go postanowiono; wyszukać tylko należało kto go na jarmark poprowadzi.
W wigilią tego dnia ofiary, paroch sam nakarmił faworyta na pożegnanie, dobył siana z zastronka, nasypał owsa żłób pełen i cichą łzę otarł, zmuszony rozstać ze swoim Grzywiakiem. Takie imię nosił ów poczciwy gniadosz, któremu potrzeba oddać sprawiedliwość, że miał i rozum wielki i charakter jak na konia łagodny i dobry. Poznawał wprzężony do wózka, po sposobie ładowania go i osobach, które doń siadały, gdzie się ma udać z niemi, stawał sam, zawracał, nie potrzeba nim było kierować. Sam ze stajni wychodził i do niej powracał, i szkody żadnej nie zrobił; miał tylko tę, w stworzeniu naturalną zazdrość, że chłopskich koni, zachodzących czasem przypadkowo na dziedziniec, nie wpuszczał i wyganiał z niego, zagryzając do krwi, gdy się upierały jego trawę skubać przed plebanją.
Dobrodziejce także bardzo było smutno pozbawiać się Grzywiaka, ale czując jaką ofiarę mąż robi, nie śmiała pary z ust puścić, a sama jeszcze namawiała do sprzedaży.
Cały wieczór chodzili oboje zasmuceni i milczący, a pleban powtarzał: — Alea jacta est... Bóg wie co robi...
Posłano na wieś po gospodarza Mryhuba, aby wziął konia do swojego wozu i poprowadził go z sobą, a ksiądz dziwował się czemu Mryhub nie przychodził.
W tem dość już późno, zaszurgotało coś w sionce, szmer jakiś dał się słyszeć, i gdy drzwi się otwarły, ujrzano naprzód wezwanego Mryhuba, za nim sześciu najstarszych ze wsi gospodarzy, którzy stanąwszy w progu, kłaniali się do ziemi dobrodziejowi. Przed nich wystąpił najwymowniejszy z gromady Kalenica, natus orator wioski, i nim pleban miał czas zapytać co ich sprowadziło, śmiało i jasno w imieniu wsi całej wyrzekł, że księdzu konia sprzedawać nie pozwolą, a Cyryllka biorą sobie na własny koszt.
Można się tego było spodziewać po wychowańcach poczciwego starca, a jednak obojgu księdzostwu łzy zwilżyły oczy, a pleban w milczeniu począł ściskać i Kalenicę i Mryhuba i ile ich tam było.
Moje dzieci, rzeki po chwili, jakie to dla mnie szczęście ta wasza ofiara, tego ja wypowiedzieć nie potrafię. Bóg widzi! nie żebym był chciwy cudzego, ale żeście mnie nią o sercach swych przekonali, że ziarno nie padło na rolę suchą i skalistą. Ale mogęż ja to przyjąć od was? Wyście sami ubodzy, nie urodziło wam, potrzeby wielkie, środki małe, łatwiej mnie pozbyć się Grzywiaka, niż wam składać się po groszu na moje dziecko.
Długo tam dosyć walczyli z sobą, ksiądz z jednej, gromada z drugiej strony, aż wreszcie zapłakany paroch przyjąć musiał ofiarę, i wyściskawszy parafian, odprawił ich błogosławieństwem żegnając w ganku.
Szła za nim księdzowa i dzieciak rozczuleni, a nie zadziwicie się gdy powiem, że potem całą noc nie spali, bo i szczęście sen odbiera.
Grzywiak w swej stajence pozostał, a Cyryll pojechał dobrze opatrzony z ojcem i z Kalenicą do szkółki w poblizkiem miasteczku. Dziecku żal było domu, ale go nęciła nauka i dopadłszy źródła, zajadle się z niego począł upajać. Inni czasem zadziwiają talentem i żywością umysłu, ten zdumiewał pracą i wytrwałością cichą, dojrzałością wczesną, zastanowieniem nad lata. Smutno było patrzeć na dziecię nie mające dziecinnych upodobań, nie podzielające zabaw, nie dające się roztrzpiotać i rozweselić, zawsze zadumane, milczące, pokorne i zatopione w rozmyślaniu; ale w tym nadzwyczajnym jego rozsądku nie znać było cierpienia i walki, przychodziło mu to naturalnie, z konieczności, usposobienia i temperamentu.
W tej niższej szkółce Cyryll więcej się nauczył od drugich, więcej z nauczycielami przebywając niż z uczniami, mając przystęp do zapylonej biblioteki monasteru, do której nikt prócz niego nie chodził. Łatwo mu było uzyskać pozwolenie korzystania z niej, gdyż od lat kilkudziesięciu całkiem jakoś zapomnianą została. Jest to los wszystkich takich zbiorów, które jeden czynny pracowity człowiek zgarnia, ściąga, gromadzi, a następcy opuszczają, zapominają, rozsypują...
Do starych ksiąg, głosów dalekiej przeszłości, mało kto ma powołanie, straszą tu foliały, trupy świadki umarłej epoki, mówiące o niej i wyrażające potrzeby i pojęcia nie istniejące; człek musi nagiąć się, by je pojąć i słowo zawarte w tej twardej łupinie wydobyć. Cyryll był tu jak w domu, instynktem jakimś trafiał gdzie mu było potrzeba, domyślał się rzeczy nieznanych, łapał cele ukryte, odgadywał najtrudniejsze zadania.
Śmieszno i dziwno było zarazem widzieć go zagrzebanego w tych pargaminowych stosach ksiąg, które on po swojemu porządkował, ustawiał, składał, i nie wiele jeszcze korzystać z nich mogąc, poił się wonią, którą wyziewały.
Miał on to przywiązanie do ksiąg rzadkie, a niewytłómaczone, które czasem w monomanią przechodzi; nie tylko bowiem próbował je czytać i coś z nich zdobyć dla siebie, ale szanował jak coś świętego i wielkiego, jak rzecz najdroższą na świecie. Trafiało mu się na śmietnisku zbierać rozerwane karty z poszanowaniem z jakiem Mahometanie podejmują wszelki mały zwitek, widząc na nim zapisane imię Allaha.
W ten sposób, w wieku gdy drudzy ślęczą niechętnie nad początkowemi kilką podręcznikami, on już poczynał żywot uczonego od kąpieli w zbutwiałych papierach. W bibliotece był jak w domu, czuł się na miejscu i wkrótce prawdziwym stał się gospodarzem, bo każde w niej dzieło znał z twarzy i pamiętał, a gdy mu przyszło porzucić szkółkę, na równi z nauczycielami biblioteki żałował, żegnał się z nią jak z przyjacielem.
Taką już drogą i dalej pójść musiał, ale nie długo ciężarem był gromadzie, która go utrzymywała, potrafił już ucząc młodszych, na chleb sobie zapracować, co łzy pociechy wycisnęło z oczów rodziców. Stateczny i poważny nad wiek, pożądanym był dozorcą, rodzice już się o chleb powszedni dla niego nie potrzebowali kłopotać.
Każdy jego przyjazd na święta, był dla nich chwilą nieopisanego szczęścia, bo ich umacniał w spokoju o przyszłość dziecięcia, które coraz mniej opieki potrzebowało. Nie dziwił się ani przeciwił pleban temu, że syn jego pierwsze grosiwo zapracowane zaraz począł na książki obracać, i co mógł gdzie dostać zwoził, składając do rodzicielskiego alkierzyka. Namiętność do książek rozwinęła się w nim do tego stopnia, że nie mając surduta i bóty bardzo liche, kosztowne jak na swą kieszeń kupował już dzieła i bibliotekę gromadził, odejmując sobie od gęby.
Kiedy go w domu nie było, a osieroceni staruszkowie chcieli się jego przypomnieniem ożywić, szli wówczas do alkierzyka, i oboje opylali, przekładali, czyścili z pajęczyn stosy książek, które Cyryll tam zostawiał.
Na około nich stały pułapki na myszy aby chciwy ząb ich nie uszkodził skarbu, od pyłu kilimek osłaniał. Ojciec sam tak się przejął miłością ksiąg synowską, że po wsiach i dworkach żebrał niemal o stare szpargały dla syna, a gdy przybył na wieś Cyryll, zasadzał go potem zacierając ręce i chodząc do koła, aby tę nową zdobycz ocenił.
Nauki szły Cyryllkowi bardzo łatwo; — chociaż mógł był wyprzedzić współuczniów i zdać egzamina do klas wyższych od razu, bo się do nich przysposobił, nie śpieszył wcale, i pracując a idąc naprzód nie prześcigał tych, z którymi razem drogę rozpoczął.
Poczciwe to dziecko tak zaprzątnione jednem, zajęte pracą, choć wzbudzało w starszych szacunek, a płochych rozśmieszało powagą, wskazywane było palcami; prześladowali je towarzysze uczonością, bawili się jego zobojętnieniem na wszystko co nie było książką. Na ogólnych zabawach Cyryll choć się znajdował, tak do nich był niezgrabny, że pociesznie nań spojrzeć było gdy się do nich brał za wyższym rozkazem.
W dziecku tem nic nie było dziecinnego.
— Na coś to osobliwszego wyrośnie! — mówili nauczyciele.
— Monoman, — szeptali drudzy.
— Wątpię, żeby się to wychowało, bo to coś fenomenalnego, powtarzali inni — to nie jest rzecz naturalna w dziecku takie oddanie się książkom i nauce.
Skończywszy szkoły, a nie zebrawszy na chlebie dozorcy nic prócz znacznej ilości rozmaitych szpargałów, Cyryll powrócił do domu z upartą myślą udania się do uniwersytetu. Ale tu nowe przedstawiały się trudności prawie niepokonane, brak grosza, wielkie oddalenie, podeszły wiek rodziców tęskniących za jedynem dzieckiem.
Cyryll nie obawiał się niedostatku ani walki z biedą, ale mu żal było staruszków opuszczać, którzy go tak ukochali, że miłości swej niemal zapierali się i taili z nią, aby ona go nie wiązała. Powrócił znowu na parę miesięcy do cichej plebanji i zamyślił się czy nie należało mu uczynić ofiary z siebie dla ojca i matki. Gotów był zostać księdzem, by ojca wyręczyć; serce ciągnęło gdzieindziej, ale obowiązek zdawał się tu przykuwać.
Rodzice milczeli — paroch owszem namawiał, aby się z wyznaczonej mu palcem Bożym drogi nie zwracał.
— Mój drogi Cyrylku, — mówił — są skazówki w życiu pochodzące od Boga, które człowiekowi cel jego wyznaczają, i przeznaczenie oznajmują. Nie jestem ja, uchowaj mnie Boże, fatalistą, ale wiem przecie, że Opatrzność opiekuje się nami, rządzi, pomaga. Wolno człowiekowi postąpić przeciw natchnieniu z góry, ale mu to nigdy na dobre nie wyjdzie. Ten, któremu w dzieciństwie Bóg zesłał przeczucie przewodnicze przyszłości, grzeszy gdy go nie słucha... Innym zbywa na niem, ci idą ślepo, ale wybranych oświeca łaska z góry, a przeciwić się jej zgubna. Tobie widocznie znać powiedziano, że ludziom się przydasz nauką, słuchaj-że co każą. Dla nas moje dziecko ofiara twoja byłaby bezpożyteczną, dni naszych maluczko jest i policzone one są, my cię z daleka przez góry i morza widzieć będziemy i cieszyć się tobą.... idź! idź! Ale dokąd pójdziesz i o czem? Nie wymawiam ci tego, ale gdyby teraz był ten grosz, który wyszafowałeś na książki, ani my ani tybyś się tak nie kłopotał.
Cyryll na to całując rękę ojcowską odpowiedział ze wzruszeniem:
— Pan Bóg prowadził i pomagał, nie opuści i teraz, nie boję się ja ani dalekiej drogi pieszej, ani braku grosza mój ojcze. Mógłżem nie ocalić tych ksiąg, które zniszczenie spotkać mogło, gdybym ja ich z rąk nieświadomych i obojętnych nie wyrwał? Wieleż to tam słów świętych, myśli wielkich, pamiątek drogich... jest-li coby przeszłość i tradycje rodu ludzkiego przechowywało lepiej nad księgi? nie obowiązek-że święty ochraniać je od zagłady choćby wielką ofiarą? Dają medale za ocalenie życia, jabym równie nagradzał za wyratowanie życia tego, które jest w każdej księdze... Z każdą zniszczoną książką ginie część jakaś żywota ludzkiego na ziemi.
Ojciec już nic nie rzekł, a matka staruszka pocałowała go w głowę.
— Jednak... szepnęła po chwili — jak to się tobie tam dostać? a dostawszy się poradzić na początek? Gdyby choć znajomy jaki, choć list do kogo?
Cyryll się uśmiechnął.
— Czyż mnie tam braknie znajomych i przyjaciół z ławy szkolnej, co mnie tam uprzedzili? No — a Pan Bóg, matuniu? Alboż to ja się zlęknę niedostatku i głodu? czy to u nas kto umarł z niego? Pieniędzy mi wcale nie potrzeba, pójdę pielgrzymując od plebanji do plebanji i nikt mi drzwi nie zamknie. Tam raz w Wilnie, czy już sobie zarobić nie potrafię?
Rodzice oboje nic na to odpowiedzieć nie mogli, oni wierzyli w Opatrzność — tylekroć jej doświadczywszy.
Upłynął czas wakacyjny, nikt o podróży nie wspominał, przykrym to było dla wszystkich przedmiotem; — ojciec jednak odgadłszy niepokój Cyrylla postarał się trochę grosza pożyczyć, połowę pola odnajął, i związał węzełek dla jedynaka.
Zapłakali gdy odchodził, bo nie to to już było co o kilka mil, do szkół, świat jakiś obcy, daleki, straszny... a starym przychodziło na myśl, że już może syna nigdy oglądać nie będą. Pieszo wyszedł ze wsi, matka, ojciec, gromada, wszyscy go przeprowadzili do krzyża. Tu po modlitwie cichej stary księżyna z weselszą twarzą odwrócił się do dziecka.
— Jeśli nie tu to tam zobaczymy się, rzekł. — Nie potrzeba się daremnie rozłzawiać, łzy na opłakiwanie grzechów naszych zostawmy. Niech cię Bóg błogosławi synu! nie zapominaj! pisz często! pisz proszę.
— Pisz, dodała matka, nie zabądź rodzonych twoich... my za tobą tak tęsknić będziemy!
Kalenica czekał z wozom i Cyryll znikł im wkrótce w tumanach kurzu, a gdy powrócili na probostwo — tak było pusto, tak pusto! Łzy się cisnęły do oczów.
Na stole otwarta książka, którą syn tam zostawił pozostała na pamiątkę przykryta serwetą... nie tknęli jej oboje... choć codzień chodzili do niej. Był to Nowy Testament, na którego rozłożonej karcie stały te dziwnie do nieobecnego dające się stosować słowa, których znaczenie ojciec wziął za dobrą wróżbę:
„I o to proszę, aby miłość wasza więcej a więcej obfitowała w umiejętności i w wszelakiem zrozumieniu: abyście doświadczyli co jest pożyteczniejszego, żebyście byli szczerymi i bez obrażenia na dzień Chrystusów.“ (Ś. Paweł do Filipensów. k. 1.)


I tak o kilkudziesięciu złotych powędrował chłopak spokojnie ku Wilnu; Kalenica dowiózł go do najbliższego miasteczka, a że się tu nie trafiła fura poszedł pieszo, co go nie zasmuciło wcale. Miał w kieszeni Elzevira darowanego na wyjezdnem przez ekonoma z wsi sąsiedniej, i z niego powoli napajał się Virgilim, nie śpiesząc bardzo a dążąc do celu z ufnością szerokim gościńcem, który wiódł ku starej stolicy.
Trafiało się, że go ktoś podwiózł trochę, to znowu spocząć poprosił, nocował przy kościołach na plebanjach, popasał chlebem i wodą pod szumiącą jedliną, stanął posłuchać ptasząt, siadł poczytać Virgilego, trochę zamarzył, trochę zatęsknił i tak się zbliżył do Wilna. Tu już koło Solecznik spotkał współuczniów, którzy go zabrawszy na żydowską brykę z sobą dowieźli do miasta. Ani na chwilę opuszczone dziecię nie doznało strachu i o los swój niepewności. W Wilnie zrazu ciężej było coś znaleźć, ale mu poczciwa jakaś dusza nastręczyła ubogie dzieci, które dach i chleb dawały za naukę, a to dwoje zapewniwszy sobie, nie wiele więcej potrzebował.
Czem mu najprzykrzej dolegało ubóstwo, to pozbawiając go możności nabywania książek. W ówczesnem Wilnie pełno ich było wszędzie, niezliczone falangi przemyślnych żydków roznosiły je po ulicach; — spotykało się z nimi wszędzie, w rogu Kardynalji, gdy uczniowie wychodzić mieli z uniwersytetu, pod Ś. Janem, w najdalszych miasta zakątkach... Często jeden i ten sam Izraelita handlował sukniami i mądrością narodów, dźwigając podarte mundury i stosy powiązanych woluminów. Cyryll pod pozorem kupna oglądał je ciekawie i nie raz stanąwszy pod bramą, zaoskomiony pragnieniem, drżącą ręką przebierał te drogie zabytki, które niewiedzieć jaki los czekał. Żydzi nie znając się dobrze, prócz na małej ilości znajomszych dzieł, o reszcie sądzić się uczyli od tych co u nich kupowali. Handlarze uliczni wkrótce oswoili się z bibliomanem. który choć kupował rzadko znał się nie źle na wartości towaru, radzili się więc chętnie studenta, i przychodzili doń z nabytemi starożytnościami.
Na lekcje uczęszczał jak najregularniej, a resztę czasu spędzał Cyryll w bibliotece, którą poznawszy, gospodarzył w niej jak niegdyś w szkolnej, jeśli nie rękami to oczyma, spędzając godziny całe nad katalogiem i przy szafach...
Pragnienie nauki uczyniło mu wybór przedmiotu bardzo trudnym; byłby się uczył razem wszystkiego, gdyby na to godzin mogło wystarczyć, ale potrzeba było wybrać jedno, i tem się ograniczyć. Nauczyciele i współuczniowie wskazali mu literaturę i filologję, która go usposobić mogła w przyszłości na profesora...
Najbiedniejszy to z chlebów ludzkich, ale jako powołanie najdostojniejsze; tu potrzeba istotnego poświęcenia, bo lada chłystek lepszego próżnując dobije się bytu, nic nie nagradza pracy, zadanie trudne, przecież miłującemu naukę miłe i słodkie. Cyryll musiał się chwycić pedagogiki, bo ona jedna najłatwiej mogła zbliżyć go do upragnionych książek, i przy nich zatrzymać na zawsze. Zaczął więc studja i zaraz się w nich odznaczył a nie zadowolniony niemi, na prawo i lewo zbijał się z drogi pochwytując co było można, dodawał sobie godziny innych prelekcyj, wkradał się na nie, i w milczeniu szeroki plan przyszłości zakreślał.
Należał on do szczupłej liczby zajadłych akademików, co przerażali nauczycieli niezmordowaną pracą i zapałem, namiętnością z jaką się parli do wrót świątyni.
Co najdziwniejsza jednak, studja poważne, odosobnienie w pracy, suchość zajęć, drobnostkowość ich nie ostudziły w nim wyobraźni, ani spętały myśli. Ilekroć sam z siebie potrzebował coś dobyć, obficie znajdował w sobie nowych pojęć i zdrowych sądów, nie karmił się i nie przejmował cudzem, ale przerabiał na swoje czegokolwiek dotknął.


Z jak różnych żywiołów składało się to gronko akademickie, już to poniekąd dostrzedz łatwo. Serapion był sierotą i dzieckiem ludu rzec można; Albin pieszczonym paniczem; Longin zdobywcą szczęśliwym, co wprost z sieroctwa i opuszczenia wszedł na tron, dopominając go się jak należności; Konrad potomkiem wielkiej rodziny i członkiem większego świata; Cyryll wreszcie dzieckiem plebanji, namaszczonem do uczoności w chacie ubogiego parocha. Dwaj pozostali zbiegli się tu także z różnych stref społeczności.
Dojrzeć już w tem łatwo, jak niezmiernej wagi dla kraju jest wychowanie publiczne, a zwłaszcza życie uniwersytetów jednoczące najprzeciwniejsze kasty, równające wobec nauki i obowiązków przyszłości wszystkie stany, skupiające na chwilę to co później rozpierzchłe nawet, zachowa zawsze ku sobie jakieś powinowactwo.
Cóż może zastąpić te związki młodzieńcze, wlewające miłość bratnią w ludzi, którzy się wszyscy kochać i łączyć powinni? Jest-że z nas kto coby spotkawszy dziś towarzysza dawnego nie wyciągnął mu ręki, choćby dłoń która ma dotknąć jego naperfumowanej rękawiczki była gruba i namulana, choćby białe jego palce uścisnąć miały osmoloną prawicę wyrobnika?
Jakkolwiek później świat, powołania, losy, rozdzielą i rozsuną, zostaje pamięć równości, żyje przyjaźni iskierka, coś łączy i zbliża, jest wspólne miejsce, na którem schodzą się starzy towarzysze broni. Nie dziwujemy się, że te wielkie instytuta gromadzące młodzież tysiącami winniśmy chrześcjaństwu, (bo za pogańskich czasów pojedyńczy nauczyciele wiedli za sobą tłumy adeptów i akademje inny miały charakter, a nowsze uniwersytety są instytucją czysto średniowieczną, katolicką). Kościół ustanawiając je i potwierdzając przeczuwał, że one będą nie tylko źródłem nauk i oświaty, ale potężnym cementem mającym społeczność skleić i zgarnąć w braterskie grono.
W Wilnie duch ten jedności, zgody i pobratymstwa rozwijał się może dzielniej niż gdzieindziej, uniwersytet nie stał się jak owe wykoszlawione niemieckie, zakonem jakimś potrzebującym inicjacji, nowicjatu, podzielonym na klasy i czysto ludzkiem zbiegowiskiem malującem zawczasu świat i jego namiętności — ale całością świętą i wielką, która pociągała ku sobie potężnie wszystko otaczające, pragnęła się powiększać, i nie gardząc filistrami, z niemi szukała przymierza by w nich tchnąć swego ducha.
Co się tu wydzielało z ogółu, nie łączyło, napiętnowane było w przyszłości odrzuceniem, co było dobre garnęło się w jedną kupkę braterską bez różnicy lat i stanu. Cudowny instynkt potrzeb społeczeństwa, potrzeb przyszłości, oświecał tę z różnorodnych żywiołów złożoną całość.
Ale to pogrzebowa nad grobem egzorta!... uczniowie i nauczyciele rozpierzchliśmy się po Bożym świecie, rozbitków nawet już mało, a rzadko z tamtych czasów spotykamy człowieka coby je nam żywiej przypomniał.


Z dwóch pozostałych o których coś powiedzieć jeszcze musimy, pierwszym był Jordan Hruszka, Krezus in spe, bo ciągle o zbogaceniu mówił tylko, a tymczasem dosyć ubogi chłopak. Nikt z nas nie powątpiewał, że musi i powinien zrobić majątek, bo się z taką do grosza spekulacji urodził namiętnością jak Cyryll do książek. Jordan w tym wieku, kiedy pospolicie najtrudniej się do udawania i wielkiej skrzętności nałamać, wyglądał już na przebiegłego lisa. Był to dosyć ładny chłopiec, którego fizjognomja kłamała przedstawiając na pierwszy rzut oka rysy spokojne i prawie idealne. Całość twarzy niezaprzeczenie piękna, bardzo regularna, uderzała naprzód wytworną proporcją wszystkich swych części. Oczy tylko mogłyby być nieco większe, ale w tych małych ile było niespokojnego ognia i żywości! Czoło nie uderzało rozwinieniem, ani też zbyt uciskało mózgu, nad niem unosił się włos ciemny lśniący, ale tak twardy, że trudno go było przyczesać i zawsze prawie jeżył mu się do góry. Nos śliczny, usta trochę wązkie i nawykłe ukrywać uśmiech, co je często nawiedzał przelotem, owal twarzy kształtny, mimowolnie zwracały oko. Postać równie miał kształtną, wzrost dosyć wyniosły, a nie każdy dostrzegł maleńkiej ułomności, która się pochyleniem lekkiem ku lewej stronie zdradzała.
Jordan widziany na ulicy zawsze czysto i starannie ubrany, bo dbał o powierzchowność, nie wydawał się wcale z charakterem swoim, ginął w tłumie pospolitej młodzieży; przy pierwszem też poznaniu więcej drugich studiując niż z sobą się wydając, nie łacno dawał pochwycić. Słuchał więcej niż mówił, badał, wyciągał, a ze swojem zdaniem ukrywał, gotów był nawet trochę potakiwać przeciw przekonaniu, byle się czegoś więcej z człowieka dowiedzieć i wyciągnąć. Trzeba było pożyć z nim dłużej, aby odkryć ile tam zasobów i zdolności się ukrywało. Wszystko to oblekało się powierzchownością pospolitą, startą, nie wiele dbającą jak się wyda, unikającą popisu. Nie szukał towarzystwa, ale go nie unikał, sam nie łacno się otwierał i najbliżsi nawet nie mogli powiedzieć, żeby go całkiem znali i pochwycili do głębi. Nie wiele jednak rachowano na to serce ostrożne i niechcące się otworzyć.
Potrzeba było wniknąć w przeszłość i pochodzenie Jordana Hruszki, aby nieco go sobie wytłómaczyć. Synem był rodziców bardzo niezamożnych i liczną obarczonych familją, (bo to się u nas obarczeniem nazywa co dawniej mianowało bogactwem). Po staremu trzymali się oni zagona, i innego sposobu do życia nie widząc, uprawiali kawałek roli, cierpiąc dotkliwy często niedostatek.
Nic przykrzejszego nad położenie w jakiem zostawali rodzice Hruszki na wioseczce małej w polach piasczystych i nieurodzajnych, ledwie dającej chleb powszedni i to ubogi. W tych samych warunkach przy lepszem zrozumieniu życia i zastosowaniu się do możności swej, rodzina ta mogłaby była wieść żywot szczęśliwy, bo ileż to ludzi mniej ma daleko, a nie cierpi na tem? Tu wszakże główną przeszkodą do szczęścia było, że Hruszkowie mieli to z tradycji i herbarza, że pochodzili z bardzo zamożnej i niegdyś utytułowanej szlachty. Pamięć tych przodków nie dozwalała następcom przyjąć ubóstwa z dopustu Bożego spadłego na nich, z rezygnacją i godnością, nie chcieli się zgodzić z wolą przeznaczenia i uledz jej zmieniając odzież, sposób życia, stosunki.
Ubóstwo trzymało ich w żelaznych klubach a pycha ściskała je mocniej co dnia.
Ofiarami więc charakteru, godności, poczciwości niemal okupywano pokazanie się, skąpiono i cierpiano w domu, byle światu dowieść, że Hruszkowie nie upadli. Musiał być powóz choć stary, dom powierzchownie pański, służba w liberji z herbowemi guzami, kucharz, salon i t. p., a nabycie tych czczych oznak fałszywego dostatku, które nie oszukiwały nikogo, kosztowało drożej niż było warto... Za to musiano targować się i kręcić z żydami, robić długi, uciskać wieśniaka, nie opłacać sług, wydziedziczać się z potrzeb istotnych by zmyślonym dogodzić.
Na dobitkę świat, który nie jest tak głupi jak się zdaje, śmiał się z tego i w blichtry nie wierzył, bo zwykle nikogo prócz siebie w ten sposób nie oszukujemy — cierpiało się w życiu codziennem, a choć twarzą wypogodzoną witało obcego, mimowolnie coś w domu wyszeptało tajemnicę biedy, której utaić niepodobna.
Nie mogli czy nie umieli powiedzieć sobie, że najpiękniejszym sposobem noszenia wielkiego imienia choćby w siermiędze, jest zatrzymanie i przechowanie wielkiego charakteru, który go odznaczał; a najgodniejszy potomek sławnej rodziny jest ten co się swojego ubóstwa i pracy nie wstydzi. Mnóstwo u nas jest w kraju podobnie omylonych ludzi co sądzą, że państwo i znakomitość na pieniądzach i zbytku zależą. Jest to fałszywe i zgubne pojęcie, bo lada żyd bogaty co łzy chłopka przez alembik na złoto zamienia, może dogodzić swoim fantazjom zbytkowym i popisywać się z zamożnością, — ale prawdziwa wielkość i o kiju z torbami roztrząsa tłumy, wzbudza cześć i pochyla głowy.
Pierwsi królowie zarówno z poddanymi sypiali na słomie, chodzili w kożuchach jak nasz Jagiełło — pierwsi biskupi drewniane mieli pastorały, a gardzić pozłotą długo było cechą najwznioślejszych umysłów. Dziś, od niejakiego zwłaszcza czasu skutkiem najfałszywszych teoryj pogańskich napływających do nas z zachodu, pod pozorem dobra ogólnego, postępu przemysłu i handlu, przyszliśmy do czci cielca złotego, której już się nawet nie wstydzimy. Śmieją się jak z nieuków z tych co inaczej utrzymywać śmieją, ci dobroczyńcy ludzkości co w grosz jak w zbawienie uwierzyli. Ztąd przyszliśmy wreszcie do mierzenia groszem wartości człowieka, uczynków, dusz, umysłów i narodów. Najniecniejsze z narodów jak Anglia co zamęczyła Irlandją krwią się jej upajając, co wyssała Indje, do rozpaczy je przywodząc niechrześcjańską administracją, co podburzała ludy kłamiąc później najuroczystszym obietnicom swoim i opuszczając je, gdy skorzystała z rozruchu dla swej kontrabandy — co oprócz własnego interesu nigdy nie znała nic więcej — wyszła dziś na świecznik jako wzór i mistrzyni. Wszyscy ją wielbią i podnoszą, że tyle ma grosza, że go tak robić umie i tak nim mądrze szafuje. Nigdy jeszcze sumienie ogólne tak sfałszowanem nie było — robiono źle, ale skłaniano głowę przed ideałem dobra i oczyszczano się kłamstwem cnoty, dziś ideałem się staje co najszpetniejszego w świecie jest pod względem moralnym... ale praktyczne i silne...
Zatem idą dalsze następstwa, nieposzanowanie ubóstwa, które poczciwem poświęceniem nabyte zostało, przebaczenie występkowi szczęśliwemu, przyjęcie bogatych, choćby splamionych byle bogatych, — odpychanie upadłych chociażby dla ocalenia poczciwości. Wszystko to trafiało się i dawniej, bo człowiek był słaby i ułomny; ale nigdy nie budowano systematów na podtrzymanie błędu, nie ośmielano się przerabiać czarnego na białe, a słabości przeistaczać na cnoty.
Ta cześć i poszanowanie grosza doprowadziła nas wreszcie do istotnego zwichnienia pojęć o cnocie i obowiązku.
Nie trzeba się dziwić potem, że ubogi kłamie dostatek, udaje zamożność, pnie się, gdy szczere wyznanie ubóstwa przyjęłoby pogardą, a komedję płacą grzecznością i biorą za coś przyzwoitego.
Prawdziwa wielkość charakteru w naszym świecie miejsca sobie nie znajduje, jednym wydaje się donkichoterją, drugim udaniem i rachubą, innym prawie szaleństwom, — uciekają od niej jak od zarazy, aby tej samej gorączki nie dostać i nie wystąpić krokiem z rzeczywistości.
Chłodni, przytomni, po żydowsku rachując, stąpamy ostrożnie i powoli, a choć jeszcze żegnamy się rano i wieczór machinalnie, Chrystus Pan już nie mieszka z nami.


Hruszkowie byli po prostu dziećmi swojego wieku, nie martwiło ich to, że już do niczego zdatni nie byli, że nic nie robili pożytecznego; ale że dalej udawać dawniejszych Hruszków coraz im było trudniej.
Zamiast się czegoś w pocie czoła dorabiać, oni z biedą naciskającą walczyli dzień w dzień maluczkimi wysiłki kłamstwa i wykrętów. Dwór to był jaki nie jeden zapewne widzieć się wam zdarzyło, bo u nas na nieszczęście jest takich wiele a wiele. Licha wioseczka o kilkunastu chatach otaczająca go przedstawiała smutny obraz porozwalanych chałup i z nędzą opłakaną walczących wieśniaków, którzy chodzili z głową pochyloną rozpaczą jakąś milczącą a straszliwą. Do koła pola były źle uprawne, drogi zaniedbane, płoty porozwalane... przecież dwór za coś paradnego chciał uchodzić, a dziedziniec otaczały klomby, a sad wycięto na angielszczyznę, i ostatni dziedzic począł stawiać wieżyczkę nad oranżerją, która niedokończona sterczała dziwaczną ruiną i sypała się już w gruzy. Budynki folwarczne ode drogi miały facjaty białe, a z tyłu chruściane ich ścianki się waliły; brama w słupach murowanych nie zamykała się nigdy, nędza łączyła się z wystawnością, nieładem i niezręcznie odgrywaną komedją. Na nieudolne jej przedstawienie nie wystarczało całych sił życia, a spektatorowie śmieli się trzymając za boki... Przy gościach parobcy występowali w dłuższej nad potrzebę lub krótkiej nad miarę liberji — zmagano się nawet na podejrzanego Osterlofoskiego szampana — a po funt cukru na kredyt posyłano do miasteczka. Gdy nikogo nie było często jadła zabrakowało, ale przy odwiedzinach wielkiego pana, mówiono zawsze o budującej się oranżerji, i pokładano jakieś zbladłe pożyczane Revue na stolikach. Sama pani miała chustki dziurawe ale batystowe, a brakło jej pospolitych pończoch, sam pan jeździł koczykiem, ale koni nie miał za co popaść, i zmuszał do słuchania retoryki. Gdy do tak urządzonych interesów dodamy kilkoro dzieci wołających chleba i wychowania, długi i dłużki, niezłamany niczem nałóg próżności, wyobrażenia fałszywe o pozycji socjalnej i zgryźliwe usposobienie wyrobione zbiegiem tych okoliczności — będziemy mieli obrazek domu, w którym się Jordan wychował.
Komedja na wielkim świecie, jak na dobrym teatrze jest rzeczą czasem zabawną, na małym i ubogim śmieszną, wzbudzającą litość, obrzydzenie, pogardę. Łudzą na chwilę te dekoracje, wystawne, ale ścierka brudna, reprezentująca obłoki nawet dziecka nie oszuka.
Tu codzień od rana poczynał się płacz i zgrzytanie zębów czyścowe, a trwały do nocy. Ledwie pan przetarł oczy, zjawiał się żydek z kwitkami, których nie było czem opłacić, egzekucje za podatki, urzędnicy do opisu ruchomości, natrętny szlachcic co lat kilka od swej sumki nie widział procentu, a ledwie się temu wszystkiemu opędzono, z sąsiedztwa zjeżdżał ktoś, z kim zasiadano w salonie mówić o kwiatkach, ogrodzie, nowościach, zabawach i udawano, że się za granicę wybiera dla nerwów, aby oznajmić, że są i nerwy.
Dzieci w ten sposób uczono kłamać od kolebki, bo ile razy wygadały się niepotrzebnie z jaką biedą zakulisową, stawiono je potem na pokutę, a wprawiając do fałszu, zwichnięto przyszłość ich całą, bo świat w oczach ich stał na kłamstwie.
Wszystko się tam trzymało, jak powiązane sznurkami i poklejone, grosz grosza nie dogonił, cudem tylko zachowywano się przy majątku, co dzień połykając wstyd gorzki i wymówki ludzi, którzy nie szanują nędzy strojnej w pożyczane łachmany. — Wszystko to nie poprawiało. Po żniwach dawano wieczorynki, zapraszano na dożynki, rozczulając się nad chłopkami, którzy koszuli nie mieli na grzbiecie, a słyszeli, że im obiecywano ochronę i kasę oszczędności, jeżdżono do miasta na karnawał, aby drugim nie ustąpić, i małpowano możnych dla honoru domu!
Sam pan Hruszka, wychowany już był przez ojca, jako dziedzic wielkiego imienia i to go zgubiło, na pieczątce miał paludament kniazia Marusza Hruszki, który pięćset lat temu w kronice jakiejś, zabił Murzę Tatarskiego, i pamiętał o kasztelanie prapradziadku babki. W osiemnastu leciech usamowolniony począł piastować majątek, godność naczelnika rodziny i tak dobrze szastał, choć nie było czem, że w dwudziestu leciech wioska została bez rachunku odłużoną.
Po tym krótkim karnawale, począł się nieskończony post czterdziesto-letni, młodzik pokręcił się jeszcze trochę po świecie, nie udały się projekta świetnych ożenień, i w końcu wszedł w dozgonne śluby z guwernantką, u której wprzódy był tysiąc rubli chwycił, rozpoczynając z nią razem naukę opędzania się wierzycielom. Opłakane to było życie!
Matka Jordanka niegdyś piękna, która niewiadomo jak przyszła do kilkunastu tysięcy złotych, mając już lat do trzydziestu, wydała się za p. Hruszkę, biorąc go w długu za tysiąc rubli, których opłacić jej nie mógł. Szczęściem małżeństwo to nie mogło być poczytywane za mezalians, gdyż i panna pochodziła z bardzo znakomitej jakiejś choć nieznanej rodziny, po której choć papiery i dowody przepadły, imię brzmiące pozostało, jako świadectwo przeszłości. W herbie jej była korona hrabiowska i cztery kompartymenty, choć nic nie upoważniało do noszenia tych godeł — ale któżby śmiał pytać o pochodzenie szlachectwa?
Pobrawszy się państwo Hruszkowie, gdy oboje pojęli położenie swoje i lepiej się wzajemnie poznali, wspólnemi siły wzięli się do granią nieszczęsnego melodramatu, który im zajął całe życie.
Jednym z pierwszych Jordan wystąpił na scenę, był on najstarszym z dzieci, i wprędce zrozumiawszy rodziców, ich dolę i co cierpieli, zaklął się prawie, koszulkę w zębach nosząc, że bogatym być musi.
Żyjąc od pieluch w tem utrapieniu pochodzącem z braku grosza, łaknąc wszystkiego, a nic nie mając chciwy bo głodny, postanowił sobie bądź co bądź dorobić się, dźwignąć z tego upokorzenia i fortunę do której wzdychano pozyskać choćby zaprzedaniem własnem.
Dziecinne jego lata zbiegły w przysposabianiu do szkół najnieporządniejszem, brano i odprawiano nauczycieli, czasem miesiącami całemi dziecko biegało samopas powierzone opiece losu, niekiedy do nauki brała się sama matka, ale ją odrywała potrzeba nieustanna czuwania nad domem, ażeby się wydawał na przyzwoitej stopie, — a gdy przyszło Jordanka posłać już do klas, z niezmierną trudnością mógł być przyjęty, bo do nich się nie okazał wcale usposobiony. Miał dosyć zdatności, ale ochoty tylko tyle ile jej wyrobiło przekonanie, że i do nabycia groszy nauka jakoś potrzebna. Wszedłszy do szkół dosyć późno chłopak więcej myślał jakby wynijść co najprędzej, niż żeby z nich miał korzystać.
Postępował zwolna coraz wyżej bez wielkich i świetnych powodzeń, ukryty w tłumie, towarzysze nie bardzo go lubili, nauczyciele nie zwracali nań uwagi. Wprędce odkrył się w nim tak jawny i wielki egoizm, że tylko rachuba i obawa wstrzymywały go od poświęcania co krok towarzyszów dla siebie. Kilka razy postąpił sobie tak, że o mało nie został wywołany, a uczeń raz wzgardzony, od którego się usunęli na jednej z nim lawie niechcąc siedzieć koledzy, na całe życie potem zostaje wygnańcem w społeczności, piętno haniebne wynosząc z sobą za próg szkoły.
Wiedział to Jordan i poprawił się w porę, ale go już znano i wiedziano, że zamknięty w sobie nic dla nikogo nie uczyni, i nie wymagano od niego żadnych ofiar, ale dlań nie robiono żadnych.
Ojciec łożył nań w szkołach choć z trudnością, ale się interesa pogorszyły, i na uniwersytet wysyłając dał mu tylko małą zapomogę jednorazową, oznajmując że nadal powinien się sam starać o siebie, bo on nie jest już w stanie ponosić ciężaru jego wychowania. Jordan więc zaraz postarał się o kondycją i szczęściem znalazł ją w domu dostatnim, rozpoczął kursa, a niewiele się udzielając ludziom, po cichu kroczył dalej ze stałą jedyną myślą w głowie, zrobienia koniecznie majątku jakimbądź sposobem. Przeszło to u niego w prawdziwą monomaniją, i byłoby dla nas tajemnicą, gdyby młodość mająca prawa swoje nie zmusiła osamotnionego zbliżyć się do towarzyszów i wygadać przed niemi.
Jordan potrzebował towarzystwa, nie mógł się powstrzymać od kilku słów rzuconych nawiasem, a gdy te wyrzekł resztęśmy z niego sami pociągnęli. Bawił nas i wielkością familji Hruszków, której splendorów dawnych nikt z nas nie znał, i wiarą swą niezachwianą, że się ma kolosalnej z niczego dorobić fortuny. Z góry zapowiadał, że w wyborze środków nie będzie trudny i gotów sprzedać się pierwszemu lepszemu, ożenić ze starą babą, a tych co mu na drodze staną nielitościwie zepchnie i poświęci.
— Pieniądz, mówił z krwią najzimniejszą, jest osią świata, nabycie jego usprawiedliwia wszystko, patrzcie co gadają na pana Ko... na Sa... na tylu innych, a jak ich jednak przyjmują? Któż się odważy nie podać im ręki? czyj dom zamknięty przed niemi? jakiego związku nie są w stanie okupić miljonami swojemi? Ludzie w ciągu roboty i podłości do których często zmusza nabycie grosza, hałasują i krzyczą na śmiałego pioniera, ale gdy wyklęty dobije się złotego klucza, otwiera nim i serca i ręce, i drzwi i wschody... idzie gdzie chce, a ci co nań świstali, czapki pozdejmowawszy przeprowadzają z respektem... Co mi tam reszta! Bogatym być muszę i będę. Jak? nie wiem... schwycę pierwszą sposobność jaka się nawinie.
— A jeśli się nie nawinie?
— Ja ją sobie nawinę... będę jej szukał i złapawszy powalę... młody, silny, przystojny i nie głupi człowiek, jeśli się czego nie dorobi, sam sobie winien, ale musi panować nad sobą i serce zapieczętować.
— Możeż być pewnym że pieczęć nie pęknie?
— Położę ich siedem jedna na drugiej, a wyrwać się nie pozwolę sercu, bo ono nas gubi.
— Daż ci bogactwo szczęście? pytaliśmy go często.
— Już to mnie zostawcie... będę wiedział jak go użyć... szczęście dla mnie jest w dostatku, innego nie znam i nie rozumiem.
Lubił tak czasem, choć bardzo zawsze umiarkowany i milczący, gdy sobie cudzym kosztem podjadł i napił się — pobujać trochę i głośno pomarzyć, a wówczas budował pałace na lodzie, tak na pozór nieprawdopodobne, żeśmy pękali od śmiechu; żenił się, spekulował, wykopywał skarby, odkrywał sposoby szybkie robienia majątku, wymyślał najdziksze i w romansach tylko trafiające się środki zbogacenia... a o jednej tylko pracy cichej, powolnej i wytrwałej nie wspomniał nigdy.
Każdy z nas wówczas miał marzenia swoje, ale nikt tak wysoko jak on nie sięgał, liczył na miljony, przewracał się w złocie, żenił się z księżniczkami, pożyczał kapitałów królom i panującym, a tymczasem chodził w wytartym mundurzyku i nic nie zwiastowało, żeby te piękne sny kiedykolwiek ziścić się miały.
Zwaliśmy go żartobliwie Krezusem, za co się wcale nie gniewał, pewien będąc, że kiedyś na ten przydomek zasłuży.


Teofil Sorokowski, ostatni z tych siedmiu braci, był z nich wszystkich najszczerzej młodym, a najmniej odgadnąć z niego było można, co później z tej młodości wyrośnie. Każdy już miał przed sobą cel, zamysły, plan życia jakiś, pragnienie co go wiodło, Teofil jeden codzień chwytał się czego innego, a sam nie wiedział na czem skończy. Namiętność i chwilowe uniesienie wiodły go czasem w najprzeciwniejszym wczorajszym kierunku, nie myślał nawet być logicznym i nie wstydził się wcale sprzeczności nieustannej z samym sobą, w jakiej zostawał między dniem wczorajszym a jutrem. Nigdy może dziwaczniej temperament i imaginacja nie rzucały człowiekiem w różne strony. Niezmiernie żywy, zapalał się w jednej chwili, oddawał cały, wypijał co pochwycił tchem jednym, ale natychmiast następował przesyt i rozczarowanie, zrażenie, obojętność. Jednego dnia widzieliśmy go zaklinającego się, że musi zostać księdzem, bo czuje ku temu powołanie niezłamane, następnego myślał być artystą dramatycznym i chciał wszystko rzucić dla teatru. Tak samo postępował sobie z nauką, to do matematyki poczuwając namiętność gwałtowną, to do belletrystyki znowu powołanie niepohamowane.
Na nieszczęście, miał usposobienie mierne, a raczej zdolność znaczną mniej więcej do wszystkiego, i póki się nie zraził, początki szły mu wcale nie źle, łudził się tem do niejakiego czasu, a zapalając coraz więcej, mniemał, że już trafił na drogę właściwą, ale to był fałszywy apetyt człowieka, co czuje pragnienie strawy, a jeść nie może.
Główną chorobą jego była ta nieszczęsna niestałość i kapryśne rzucanie się na wszystkie strony, od którego wstrzymać się nie mógł, bo wcale nad sobą nie panował. Na chwilę tylko pod naciskiem wyobraźni, budziła się w nim silna wola, która przemagała pierwsze zapory, ale gdy zapał ostygł, rozum jej wyrobić na dłużej nie potrafił. Fantazja rządziła nim, utrzymywała w naprężeniu imaginacja, lecz gdy nerwowe podbudzenie ustało, siły opadały i czekać musiał osłabiony nowego powiewu, któryby nim pokierował.
Kładł się często spać niespokojny, aby co najprędzej jakiś plan przywieść do skutku, uczynić krok jakiś stanowczy, cały wieczór chodził brzemienny nim w gorączce... nazajutrz rano budził się, nie mogąc sam pojąć siebie, bo wszystko już było przeszło — namiętność, ochota, potrzeba,;[2] zostały tylko wątpliwość, trudności, ciernie, które nagle się zrodziły.
Był to razem powiedzieć można chwilami najszczęśliwszy z ludzi, to znowu najboleśniej cierpiący — coraz nowe łudziły go mamidła, ale też na nieustanne odchorowywał rozczarowania. A było to w nim podniesione do tak wysokiej potęgi, jak w żadnym z rówieśników, dał się bowiem zwyciężać bez oporu lada marzeniu, lada pokusie, a jedno nic potem rozbijało całe wojska przygotowane do boju — i pierzchały jak nocne widziadła.
Teofil nie był z nich najmłodszym choć na dzieciaka wyglądał; prawie zawsze widzieć go było można wesołym i niezmiernie zajętym; spieszył się ciągle, nie chodził ale biegał, potrącał przechodzących, lada widok go zatrzymywał, o wszystkiem dowiedzieć się pragnął, i wszędzie nastawiał ucha. Minę też miał ożywioną, oczy biegające, ruchy gwałtowne, a nikt go pół godziny na jednem miejscu siedzącego nie widział.
Małego dosyć wzrostu, blondyn, oczy miał ciemne, małe, ruchliwe i błyszczące, usta rumiane i wydatne, nosek mały i kształtny, twarz drobną i zaokrągloną, czasem wyglądał na eleganta, niekiedy zaniedbywał się zupełnie. Kochał się równie często i łatwo jak Konrad, ale miłości jego były wcale innego rodzaju, nie sięgały wysoko, schodziły zbyt czasem nizko, szukając w błocie djamentów, które się rzadko po kałużach trafiają. W pierwszej chwili zakochania był Werterem, przysposabiającym pistolety, ale najlżejsza przeciwność ostudzała go i po chwili przerażającej boleści, z której szaleć się zdawał, przechodził w zupełną obojętność.
Umysł i serce miał niespokojne, i nigdy długo nie mógł wytrwać w stanie chłodnym normalnym, bez jakiegoś rozgorączkowania, rzekłbyś, że jak Salamandra do życia potrzebował płomienia. Gdy przez dni kilka brakło przedmiotu żeby weń wlał życie i gwałtownie go zajął, chodził jak chory i obumarły, a raczej wlókł się osowiały, w przekonaniu, że niebezpiecznie jest cierpiącym, ale lada wrażenie z tej choroby leczyło.
Całe życie jego przechodziło w takich paroksyzmach podbudzenia gwałtownego i zupełnej po niem prostracji... szaleństwa i rozpaczy, znużenia i gorączki. Wiedziano, że na to poczciwe lecz niebezpiecznemu temperamentowi podległe serce trudno było rachować; poświęcenie nagłe nic go nie kosztowało, wytrwanie było niepodobieństwem; w pierwszej chwili oddałby koszulę, ostygłszy nie chciał patrzeć na tego, któremu wprzód poprzysięgał przyjaźń do śmierci.
Na nieustanny taki ogień nie mogąc sam sobie wystarczyć, Teofil potrzebował podsycenia zewnątrz, samotność była mu nieznośną, — musiał ciągle pod czyimś wpływem i panowaniem zostawać. Każda też wyższość podbijała go w jednej chwili, poprzysięgał jej cześć i posłuszeństwo; ale nigdy przewidzieć nie było można, kiedy i dla czego wypowie poddaństwo, w które się zaprzągł dobrowolnie. Satelita błyszczący kręcił się zawsze przy jakiemś słońcu, koło którego zagrzawszy się nieco, odlatywał w przestrzenie. Wczoraj nigdy go nie obowiązywało do jutra, lecz niewiara chwilowa bardzo często ustawała, jak przyszła bez widocznej przyczyny, a syn marnotrawny wracał z pokorą pod strzechę rodzinną.
Teofil był synem obywatela-urzędnika owdowiałego zawcześnie, który go miał tylko jednego; powiadano, że rysami twarzy przypominał piękną swą niegdyś matkę, która sławną była z czarującego wdzięku, żywości i dowcipu.
W twarzy jego było też coś kobiecego.
Ojciec osierocony, całem sercem przywiązał się do dziecka, które go wiązało ze światem, ale słaby dla jedynaka nieco, zbytnie dogadzać mu musiał nie mając pojęcia surowszych wychowania obowiązków, obudzał w dziecku pragnienia, aby miał przyjemność zadosyć im czynić; budził nadto fantazją młodą, sądząc, że nią poruszy władze umysłu. Sam on był pierwszym nauczycielem syna i wpadł w ten błąd, w który i wytrawniejsi wpadają pedagogowie, że chcą naukę uczynić rozrywką, a pracę zabawą. Chodziło mu o ulżenie dziecięciu, zmieniał co chwila przedmioty, ukazywał ich stronę wybitniejszą i zajmującą, nigdy się nie poważył zmusić umysłu dziecka do surowszego i głębokiego zastanowienia. Podobało mu się to i zdawało rokować wiele, że dziecię pojmowało łatwo, pamiętało wybornie i chwytało chciwie, ale gdy potem przyszło nałamać je do cięższego zajęcia, znalazł niespodziewane trudności.
Umysł ten w żadne już kluby ująć się nie dawał, biegł na prost do celu, a drogi powolnej nie chciał krok po kroku przechodzić — usuwał zapory, przeskakiwał tamy, od razu chciał stanąć u mety.
W młodej tej główce namnożyło się ułamkowych wiadomostek jak w norymbergskim sklepie, ale przypatrzywszy się tym cackom, dostrzegłeś łatwo, że każda z nich była nadłamana, że tej brakło rączki, tamtej głowy, innej barwy, a innej sprężyny, któraby nią poruszała.
Wkrótce ojciec się uczuł niezdolnym dalej prowadzić swe dziecię, ale nie przestraszając się kaprysami jego, po ojcowsku pocieszał żywością umysłu i talentami jakie co dzień znajdował w synu. Potrzeba mu było nauczyciela, trafił się jeden z tych ludzi co u nas zajmują się wychowaniem dla tego, że do niczego innego nie są zdolni. Był to biedny człowiek nie bez zdolności, ale z takiem właśnie usposobieniem nieszczęśliwem jakiego ziarno było już w przyszłym jego uczniu.
Skończywszy szkoły miał iść do uniwersytetu, choroba go wstrzymała na wsi, potem naczytawszy się przypadkowo dzieł agronomicznych, wziął się do gospodarstwa i zażądał mu poświęcić. Grad, pomorek, posucha i niepomyślny rok pierwszy spędziły go zaraz z tego stanowiska, jął się więc innego chleba i spróbował cukrowarstwa, którego znowu się z książek wyuczył. Tu nie lepiej mu się powiodło, wstąpił z rozpaczy do seminarjum, ale i tu nie wytrwał roku, zrzucił sukienkę i chciał się już żenić, gdy opór rodziców panny zrobił go nauczycielem.
Nie jest to jedno z najprzyjemniejszych powołań, nie dziw więc, że na niem skwaśniał do reszty, ale potrzeba powszedniego chleba trzymała go przy bakałarstwie. Wiecznie z siebie i ludzi niezadowolniony, żyjący rozpaczą i narzekaniem Atanazy wlał w dziecię, które mu powierzono wadę co go czyniła nieszczęśliwym. Wrażliwy chłopak nasłuchał się co dzień na nowo osnowanych projektów i napatrzył dusznych zawodów, a będąc usposobiony do zarażenia się tą chorobą, zawczasu ją przyjął od mistrza.
Takim już z rąk pana Atanazego poszedł do szkoły, która z razu wydała mu się rajem po jedynackiem odosobnieniu w domu, lecz pierwsze próby studenckiego życia tak go zraziły prędko, że gdyby był mógł, ociekłby ze szkoły. Zmuszony wprządz się w jarzmo regularniejszej nauki, pilnować godzin, stawać na zawołanie, cierpiał i wykręcał się z tej niewoli jak umiał. Łatwo się domyślać jak nierównym był uczniem, przez kilka miesięcy odznaczając się nadzwyczajnemi postępami, to znowu opuszczając się zupełnie. Nim nauki dokończył, rozpoczął zielnik, zbudował elektrykę, porwał się do kilku języków, które wprędce porzucił, a wahając się tak nieustannie, przy egzaminach szóstej klasy jeszcze był niepewien jaki sobie przedmiot obierze.
Powrócił do domu na wakacje, ojciec nic mu narzucać nie chcąc, pilnie go badał, ale przypadła właśnie chwila zniechęcenia do wszystkiego i pierwszy wybuch poezji; Teofil począł pisać elegje i sonety, czytać niemieckich poetów i błąkać się po ciemnych lasach z czołem zachmurzonem. Gdy przyszło wyjeżdżać do uniwersytetu, sam nie wiedział jeszcze do czego się tam weźmie.
Ojciec wcale nie chciał dziecka przymuszać, nie umiał mu dopomódz do wyboru, a co gorzej, ruchawość tę niespokojną umysłu biorąc za oznakę ogromnych zdolności, nie nastawał wcale na stalszy kierunek i zostawił go samemu sobie. Zdawało mu się, że z tych materjałów samo się coś wyrobić powinno.
Pierwszych dni po przyjeździe do Wilna — wpadłszy w ten tłum młodzieży, Teofil zupełnie oszalał. Naprzód samo miasto jakiego jeszcze nie widział pełne starych pamiątek, porywające wspomnieniami przeszłości, otoczone poetycznym urokiem, zachwyciło go, obleciał góry i doliny, zbiegał uliczki, oglądał kościoły, wdzierał się na wzgórza, wciskał między zwaliska i w ciągłym był zachwycie, w nieustannej gorączce.
Nie spał, nie jadł, zapomniał o uniwersytecie, napawając się nowemi dla siebie obrazami. Wielkie mury akademickie, nad któremi unosił się cień Stefana, uderzyły go ogromnem wrażeniem; profesorowie wydali mu się bogami, biblioteka świątynią, gabinety jakiemiś tajemnic Eleuzyńskich przybytkami, a że wszystko nęciło, zrazu nie wiedział co począć z sobą. Jedno piękniejsze, większe, coraz więcej porywające zdawało mu się nad drugie; radził się wszystkich lecz jedna rada zbijała drugą, a każdy dzień powiększał niepewność.
Świat ludzi żywych niemniej go oczarowywał od świata umarłych, ta młodzież oszalała, wesoła, z głęboką wiarą w swą przyszłość jasną, podnosząca czoło ku niebu, przejęła go zapałem; serca mu nie mogło wystarczyć na przyjaźnie które zawiązywał, na wzruszenia jakich doznawał.
Napróżno go oblewać chciano zimną wodą rozwagi, której między towarzyszami nikt nie miał sam wiele — jak na rozpalonym kamieniu kropla ta obracała się w parę wrzącą.
Teofil nareszcie zapisał się na wydział literacki będąc jeszcze pod wrażeniem poezji, której ospę przebywał. Wypadkiem zaszedł na wykład fizjologji i medycyna wydała mu się jego powołaniem, najpiękniejszą z nauk. Będę czy nie doktorem, mówił, ale się mogę nauczyć wiele.... kto wie, może odkryję później jedną z tych prawd jakiemi znaczą się epoki w naukach.
Począł więc chodzić na medycynę, ale zaraz od kilku początkowych lekcyj anatomji upadł na duchu, pamięcią roztargnioną nie mogąc wystarczyć ogromowi nazwisk które potrzeba było udźwignąć.
Postrzeżono go zniechęconym, ostygłym, tającym się z nowem jakiemś postanowieniem, wreszcie powrócił do literatury. Czynił tak wycieczki co tydzień do innych oddziałów, zapalał się z kolei do prawa, astronomji, do teologji i pedagogiki.... ale że mu jakoś najswobodniej było z literaturą, znużony wysiłkami, w niej szukał przytułku.
Co z niego mogło zrobić życie? nikt z nas na to pytanie odpowiedzieć nie umiał.


Zdawało się nam wszystkim, że wielka zagadka przyszłości rozwiąże się dla nas tak jakeśmy wówczas przewidywali. Nic zuchwalszego nad młodość, niekiedy jest w niej jakieś przeczucie wieszcze, ale najczęściej skacze ona nad przepaścią i śpiewa ani się domyślając, gdzie ją popchnie silniejsza ręka Opatrzności.
W tej ciżbie zbiegającej się zewsząd młodzieży, zaprawdę jednem z najciekawszych było to przygotowywanie się do życia, o którem marzył każdy po swojemu, a nikt z nas pojęcia nie miał. Marzenia były olbrzymie, życie miało je spłacić swoją zdawkową miedzianą monetą dni powszednich.
Ale któżby był wówczas o czemkolwiek śmiał wątpić? — wszystko tak łatwą przedstawiało się zdobyczą! tak dostępnem, tak dla nas przygotowanem! Uczta stała zastawiona, czekano tylko biesiadników.
Kilku może starszych i doświadczeńszych pojmowało zadanie surowiej, poważniej widzieli przyszłość i pracowali na nią z jakimś wczesnym smutkiem i rezygnacją odczarowania.
Może najchłodniejszą z tych istot wyjątkowych był nasz towarzysz Baltazar, nie młody już człowiek, przezywany czasami Heraklitem, dla tego, że świat widział ze strony prawdziwszej i nie wiele się od niego spodziewał. Był on od nas wszystkich znacznie starszy, spóźnił się jakoś do uniwersytetu zbierając wprzód środki materjalne dla niezależnego przebycia tych kilku lat nowicjatu. Wyszedłszy ze szkół, dość długo na wsi zajmował się nauczycielstwem, skąpiąc niesłychanie, ażeby potem być zupełnie niezależnym i przy nauce nie troszczyć się już o chleb powszedni. Ta pielgrzymka pedagogiczna nauczyła go świata i ludzi, odbierając mu pozostałe złudzenia młodości; przyszedł w ten świat młody tak różnym i daleko dojrzalszym, że go nie łatwo przyjęto, ani się z nim oswojono, wydawał się im starcem myślą, mową, postępowaniem i zupełną z otaczającemi stanowił sprzeczność.
Nim się on dobił tych kilkuset rubli, które chciał mieć przed sobą, podstarzał dobrze, wyłysiał i nieżartem walczyć musiał; nieszczęście chciało, że go różne wypadki wstrzymywały po drodze, praca przepadała, nie uiszczali się wierzyciele i co raz zarobił, tracił, nieoględnie powierzywszy. Ale innegoby może było do rozpaczy przywiodło i na wieki szyki splątało, Baltazara zrazić nie potrafiło. Rozpoczął na nowo zawód swój ostrożniej, wybierając domy, bez zapału, ale sumiennie spełniając zobowiązania, nie dając się światu zagarnąć i stale przysposabiając do obranego zawodu.
Potrzeba było w istocie niczem nie zmożonej wytrwałości jego, żeby zapomniawszy o szkołach, skosztowawszy trochę swobody, podstarzałemu a mogącemu mieć zawsze kawałek chleba, powrócić znowu na ławę, siąść na niej obok młokosów i rozpoczynać ab ovo studenckiego życia koleje.
Baltazar w chwilach wolnych na wsi od zatrudnień bakałarskich przysposabiał się do medycyny, którą sobie obrał zawczasu, tak, że gdy przybył do Wilna lepiej od innych był przygotowanym, miał książki, ogólne pojęcia o rzeczy i stawał do tej walki inaczej od nas uzbrojony.
Całkiem też inaczej uczył się niż inni, systematyczniej, łatwiej i pilniej daleko, to pewna. Obrachowawszy ile mu na pięć lat kursów było potrzeba do życia, panując nad sobą despotycznie, ani litością niewczesną, ani złudzeniem żadnem, ani spuszczaniem na Opatrzność nie pomięszał sobie wcześnie porobionych rachunków. Dla siebie i dla drugich zarówno był nielitościwym, a porządek drobnostkowy stanowił jedną z ważnych sprężyn jego życia. Co raz pomyślał i powiedział sobie tego dopełnił niechybnie, niczem się odwieść nie dając od zamierzonego celu. Wszystko u niego było z góry wyrachowane, nawet wypadek choroby ciężkiej i kosztów jakie za sobą mogła pociągnąć, które w razie zdrowia inne otrzymywały przeznaczenie.
Dla współtowarzyszów jakkolwiek zrazu nie sympatyczną był figurą, bo każdego chłostał jak dzieciaka morałami z zimną krwią starego pedagoga; — musiano jednak uznać jego wyższość nad sobą i uważać go za reprezentanta chłodnego rozsądku w gronie, w którem fantazje, marzenia i serca popędy panowały.
Swobodniejszy od wszystkich prawie, bo bez rodziców i krewnych, pan siebie, Baltazar jednak był przykładem jak mając wolność wszystkiego, mało używać się godzi. Nikt zdrowiej, ale zimniej nie pojmował życia, i jeżeli wyzucie się dobrowolne ze wszelkich złudzeń i marzeń, a przywiązanie do rzeczywistości, cechować powinno medyka, człowiek ten był prawdziwie powołany do stanu, który obrał sobie.
Dla niego świat ducha nie istniał wcale, życie było gościńcem szosowanym, prostym, gładkim, z którego pod strachem obłędu i niebezpieczeństwa zboczyć sobie nie pozwalał na chwile.
Nie szukał on przyjaźni młodych, ale ich nie unikał, a miał tę wadę, że odzierał tych do których się zbliżał ze wszelkich marzeń, któremi kołysać się nam było tak dobrze i miło! Zdaje się nawet, że ten eksperyment stanowił dlań cały powab obcowania z młodzieżą, bawiła go jej nieopatrzność, śmieszyła rozpacz, gdy straszliwy kościotrup z za zasłon ukazał.
Baltazar wyglądał może starzej niż był powinien, a przeszłość jego prócz tego, że pracował bakałarzując, była dla nas tajemnicą — unikał wszelkiej tyczącej się jej spowiedzi. Zasady jego dozwalały się domyślać, że pochodził z ludu bo był demokratą, a nieszczęsne koleje jakie przeszedł po domach pańskich, kierunek ten czyniły w nim wybitniejszym jeszcze.
Pełen taktu i umiarkowania wyciągał zręcznie wyznania z młodzieży, ale sam przed nią nie spowiadał się nigdy — było to nieco rachubą, bo wszelką spowiedzią człowiek się w pewien sposób oddaje na łaskę temu przed którym się odkrywa, — Baltazar zaś najgoręcej o niezawisłość się dobijał.


Fizjognomia jego dziwnie odbijała od munduru, był bowiem dobrze łysy, trochę otyły a wczesne zmarszczki odebrały wszelką świeżość rysom jego, jakby zmęczonym i uwiędłym. O wieku nawet swoim nie mówił nigdy nikomu.
Krągłej i tatusiowatej twarzy nie miał na niej nic prócz wyrazu lekkiej wzgardy spokojnej a głupkowatej i szyderstwa milczącego, wiele przytem godności i powagi w ruchach i postawie, choć nieco sztywnej i przymuszonej. Znać było, że się w chomącie pedagogicznym nałamał. Bardzo bystry w poznawaniu łupiny ludzi, zadziwiał często od pierwszego wejrzenia chwytając człowieka, ale już później nic z niego nie dobył więcej, z młodzieżą zresztą łatwiej mu to przychodziło niż z kimkolwiek, bo ta nigdy komedyj nie grała i serce nosiła na dłoni. Dość mu było parę razy zobaczyć kolegę, żeby go prześwidrować na wylot i przepowiedzieć mu nawet przyszłość; obawiano się jego żartów, ale szanować go musiano mimowolnie i niepodobna było nawet siedząc z nim na jednej ławie spoufalić się z nim całkowicie.
Dla niego znowu żadna wyższość nie była powagą mogącą go ukorzyć i ugiąć, ani położenie towarzyskie, ani stosunki, ani talent, ani żywość i odwaga, ni te nawet przymioty, na których mu widocznie zbywało nie wzbudzały w nim czci i poszanowania. Człowiek nie był dlań już ciekawem zadaniem, bo go sobie widać rozwiązał zawczasu.


Mieszkania akademików rozsypane były po całem mieście, każdy sobie stosownego szukał, w ogóle cisnęli się wszyscy po zaułkach i oddaleńszych uliczkach, gdyż tam najem był dla kieszeni studenckich przystępniejszy.
Wielu zbierali się w kupki i po kilku i kilkunastu w kwaterach wspólnie najętych. Traf zrządził, że siedmiu wymienionych i Baltazar nawet, w dwóch sąsiednich kamienicach na Łotoczku się mieścili; wiedli więc życie niemal wspólne, a że młodzież potrzebuje towarzystwa, rzadki był dzień, żeby się u którego z nich nie schodzono. Serapion uczył dzieci ubogiego rzemieślnika na dole i najmniej może wciągać się dawał do tych wrzawliwych posiedzeń, uśmiechając się tylko na ich szały i wesele; jeden Albin w tej samej kamieniczce mający parę pokoików na górze, porywał go najczęściej, wylewając przed nim swą rozkochaną i rozczuloną duszę. Longin Macedo obok w drugim domu miał ucznia w rodzinie urzędnika, gdzie spełniał obowiązek tak zwanego dozorcy.
Konrad choć sobie szukał mieszkania na paradniejszej ulicy, bliżej tego świata, ku któremu go serce ciągnęło, został zmuszony wreszcie pozostać przy Łotoczku, a to go szczególniej skusiło, że tu miał salon i kilka pokojów, które gdzieindziej we dwójnasób by tyle kosztowały, miał okna od ulicy i apartament wcale przyzwoity i choćby w nim oddającego wizyty magnata przyjmować przyszło, nie potrzebował się wstydzić.
Może mu to nie dogadzało, że towarzysze tak zbliska trzymali go w oblężeniu i na sposób życia jego otwarte mieli oczy, wiedząc nawet kiedy wychodził i powracał, kogo u siebie przyjmował, jak dzień każdy poczynał i kończył, ale mniej więcej wszędzie nie uszedłby oka towarzyszów, którzy lepszą od miejskiej mieli policją.
Cyryll, studnia mądrości, w tejże kamienicy na tyle uczył dzieci i mieszkał, obok mając Jordana Hruszkę, a na drugiej galerji Teofila Sorokowskiego.
Baltazar mieścił się obok w parze stancyjek, które większą część roku dla gości szczelnie były zamknięte. Spotykano się codzień, widywano nieustannie a wieczorami schodzili się wszyscy do kupki, albo w wytwornym apartamencie Konrada, jeśli przyjmował, a nie był gdzie w mieście, co mu się najczęściej zdarzało, lub u Teofila Sorokowskiego.
Szczęściom, mieszkanie jego choć nie od ulicy i nie pokaźne, dosyć było obszerne, a że jedno okno wychodziło na galerję od dziedzińca, idąc do Teofila koniecznie koło niego przechodzić było potrzeba. Każde więc niespodziane najście Pietraszewskiego lub Gedrojcia, znajdowało ich przygotowanemi, a w razie niebezpieczeństwa można było drapnąć drugiemi drzwiami.
Baltazar rzadko wpuszczał do siebie, gdyż choć nie tak dbały o wytworność i porządek jak Konrad i Albin, niezmiernie jednak pilnie godzin i ładu u siebie przestrzegał, a każdy napływ współtowarzyszów musiał za sobą nieść rozstrój i nieład chwilowy. Niepodobna mu było powstrzymać ich całą swą powagą od przerzucania książek, wytrząsania fajek pośrodku izdebki, rozstawiania krzeseł, które miały miejsca sobie wyznaczone i przewracania łóżka bardzo troskliwie zasłanego.
Baltazar utrzymywał, że żadne to uporządkowanie, przy którem obstawał, oszczędzało mu wiele czasu, a niewola pozorna była potrzebną tam, gdzie najczystszy kapitał przyszłości stanowiła każda godzina. Mieszkanie jego tchnęło tą surowością, która panowała całemu życiu jego; czysto, schludnie w niem było, ale goło i chłodno, nic nie powiadało o sercu, które nie zdawało się tu mieszkać.
Żadnej nigdzie pamiątki, nic coby myśl od rzeczywistości oderwać mogło, nic dla przyjemności i rozrywki nie znalazłeś w tej celi anachorety. Łóżeczko ciasne i czyściuchno usłane, na którego pościeli widać było, że dość długi czas służyła, krzesło do pracy wygodne, stolik, na którym stosy książek poklassyfikowane były przedmiotami, kałamarz zawsze od suchot obwarowany korkiem, kilka piór świeżych i nie głębiej nosa zamaczanych w atramencie, papier biały, symetrycznie wedle wielkości ułożony. Na półkach mniej potrzebnych książek trochę, w kącie pół szkieletu tylko, bo połowa starczyła do nauki a mniej niż cały kosztowała; parę słojów z preparatami, trochę odzienia oponą okrytego na szaragach, otóż i wszystko.
Ale smutne to gospodarstwo całego przyszłością zajętego człowieka, trzymane było w tak starannej czystości i symetrji, że malując w nim zupełny brak uczucia, wzbudzało jakąś ciekawość dla istoty, co tak umiała zapanować nad sobą, by zakrztusiwszy się nawet szukać piaseczniczki i na podłogo nie splunąć, a zatęskniwszy, smutek zabijać tylko niezmordowaną pracą.
Drzwi tego pomieszkania były zawsze hermetycznie zamknięte i rzadko je nawet natrętnem kołataniem otworzyć było można, jeżeli gospodarz miał zajęcie. Naówczas jęk nawet boleści nie mógłby nielitościwej klamki poruszyć.
Cale inaczej wyglądały mieszkania Konrada, któreśmy już opisali, zapierające się studenctwa i udające apartament dojrzałego człowieka, Jordana, Teofila i Albina.
Albin swe pokoiki przystrajał codziennie z wdziękiem jakimś niewieścim, starając się by mu wieś przypominały, lubił kwiaty, miał dosyć cacek, mnóstwo pamiątek, a przed rabunkiem naszym zamykał je skrzętnie w kryjówki szkatułek.
Najczęstszym przytułkiem, zwykłą giełdą naszą, było wspomniane coenaculum Teofila Sorokowskiego, gdzieśmy się o wszelkiej porze dnia i nocy schadzali, bo zawsze stało gościnnie otworem. Dość wielki pierwszy pokój, choć trochę ciemny, bo miał tylko dwa okna, z których jedno na przysłonioną okapem galerją, drugie naprzeciw ściany sąsiedniego domu, niedopuszczającej nigdy światła słonecznego, wychodziło, był zwykłą akademików gospodą, ale od najazdu nie uwalniał sypialni Teofila, która się z nim stykała. Można sobie wystawić w jakim stanie i porządku była zawsze ta salka narady, nauki, wieczornych schadzek i przytułku opóźnionych, którzy tu dokoła na sofach całe często noce spędzali.
Trafiały się dnie, że jej nawet zamieść czasu nie było, bo od rana nieustannie wychodzący i przybywający zajmowali ją, mieniając jedni drugich. W pośrodku był stół dosyć wielki, z rozbitą zawsze paczką wagsztaffu w jednym końcu; na nim siadali często ci, którzy potrzebowali nawet odpoczywając nogi mieć w ruchu, przykład tego nadużycia dawał najczęściej sam Teofil.
W kącie prawie zawsze syczał niewygasły samowarek biały, blaszany z przekrzywionym na łbie kominkiem, z którego woda gorąca ciekła tak powoli i cieniuchno, jakby na siebie wzięła uczyć cierpliwości młokosów. Ważnym tu także sprzętem był piec, w którym gorzało zawsze, a jednak izba ta w zimie na nieuleczone chorowała chłody, gdy latem za to parno w niej było nie do wytrzymania.
Zresztą, prócz znanych dwóch okien, nie dających żadnego widoku, sof i kilku krzeseł bardzo prostych, z których jedno odznaczało się obłamanym i mundury odzierającym poręczem... Nic tu więcej nie było.
Mylę się, był chłopak sługus akademicki, zwany Cymbusiem, to jest spieszczonym Cymbałem, zawsze na straży przy piecu lub samowarku i tak wcielony w żywot akademicki, mimo swej głupoty, że żadna rozmowa bez jego uwag i komentarza się nie obeszła.
W wielkich wypadkach, gdy zgromadzenie było zbyt liczne, by do rozpraw w niem czas mógł znaleźć, Cymbuś poważnie milczał, ręce założywszy na plecy i chwytał co kto mówił uchem ciekawem, ale z dwoma lub trzema, puszczał się śmiało w dyssertacje i narzekania. Wieczną dolegliwością jego było znużenie, na które się zawsze uskarżał, zresztą bardzo naturalne, bo nie miał chwili pokoju i żaden negr tyle co on nie pracował. Nie mając czasu myśleć osobie, Cymbuś był zawsze obszarpany i odarty, a że kulał nieco na jedną nogę i mocno był oszpecony od ospy, całkiem się już wyrzekłszy wszelkiej nadziei przypodobania się romansowym kucharkom, wcale nie dbał o to jak wyglądał.
To smutne wydziedziczenie z najsłodszych życia marzeń, musiało wpływać i na humor jego, niewyleczenie kwaśny. Niewiadomo kiedy sypiał i czy się do snu układał gdzieindziej jak na rogu sofy, gdzie go często na znak spoczywającego z gębą otwartą znajdowano; — ale jak skoro wstał na nogi, porywany był co chwila. Pan sam posyłał go to po wagsztaff, którego zawsze brakło, do Opitza, to po bułki, to po kawę, po książki, po wodę, a ledwie wróciwszy musiał dmuchać w zagasły samowarek, poprawiać w piecu, fajki nakładać i zamiatać, czyścić odzienie i drewka przysposabiać. Samo zamiatanie było robotą Penelopy w pewnym względzie, nigdy się nie kończąc, raz że je przerywano pilniejszemi rozkazy, to że miejsca oczyszczone natychmiast warstwą śmiecia okrywano znowu. Wiecznie tam z którejś strony leżała szczotka, oznaczająca miejsce gdzie robota przerwaną została, ale nie mogąca powstrzymać nikogo. Uważano później, że nabywszy więcej doświadczenia, Cymbuś już się nawet nie kusił o zamiatanie codzienne; bardziej uderzające śmiecia nogą popychał w rezerwoary podkrzesłowe, a na pospolite patrzał zupełnie stoickiem zgodzeniem się z wolą przeznaczenia.
Cymbuś zresztą naiwnie głupawy i ciekawy, miał jedną wielką cnotę, której go wyuczyła potrzeba, nigdy nic nie widział, choć na wszystko patrzał i słuchał. Niewiadomość ta udana była wysoką ostrożnością, dowodzącą poczciwej niewiary w siebie. Nie będąc bowiem pewien co godzi się a czego mówić nie można, wolał o wszystkiem milczeć, stając głuchym i ślepym. Wzdychał do wsi i choć nie był w ścisłych związkach ani z łabędziom Mantuańskim, ani z dziedzicem Mandeli, nieustannie z pod pieca wolne tłómaczenie z łacińskiego:

O rus! quando te aspiciam!

powtarzał.
Literatura jego ograniczała się poczętym od roku Sindbadem, którego przygód dokończyć nie dawały mu liczne zajęcia gospodarskie; miał także sennik pod poduszką.


Teofil zawsze potrzebujący towarzystwa i łaknący nowości, najuprzejmiej wszystkich przyjmował; w jego mieszkaniu można się było o wszystkiem dowiedzieć, tu odbywały się narady, poszukiwania, ztąd płynęły rozkazy do rzeczypospolitej studenckiej, często despotyczne, ale zawsze najściślej spełniane.
Rzadki był dzień, w którym ten wiecowy plac na parę godzin został pustym, a Cymbuś wówczas wyciągał się na sofie z nieopisanym lubieżności wyrazem.
Czyniło mu to nieopisaną przyjemność, gdy sam na sam pozostał z samowarem i imbryczkiem; czuł wszelako niepokój, jakby się coś działo przeciwko naturze, odwracał się co chwila do drzwi, i okazywał jawnie podziwienie swoje. W lecie, ku wieczorowi częściej się to przytrafiało, bo młodzież nęciły urocze okolice i przechadzki, zimą chyba teatr i panna Izabella Górska, mogły tak do nogi wyludnić Caenaculum nasze.
O! gdyby te ściany opowiadać umiały! ileżby to charakterystycznych rozpraw powtórzyć mogły, ile scen zajmujących przedstawić! Ilu ludzi, których piękna i wielka przyszłość czekała, zasiadali tu z marzeniami na tych sofach, w ciasnych mundurzykach akademickich!
Jednym z najrzadziej odwiedzających gospodę, był Baltazar, ale i ten czasem potrzebował się odświeżyć, spocząć, dowiedzieć o czemś i połajać nas, schodząc z wyżyn swych ku nam na chwilę.
Naówczas wielki chór głosów witał zstępującego na ziemię bohatera, który się uśmiechał, siadał i studził nas, przykładając do rozpalonych skroni swą żelazną i zimną logikę. Nie miał jednak w sobie tyle siły by szał młodzieńczy zahamować, i choć go nie podzielał, pędu jego nie powstrzymał. Jeden wrażliwy Teofil milkł przy nim, chowając jak ślimak rogi, uczucie i fantazją, zaraz z gorączki przechodząc w zwątpienie, bo go najmniejszy kamyk na drodze mógł do zacofania zmusić.
Serapion milczek najczęściej zasiadał gdzieś w ciemnym kąciku i słuchał, nie dzieląc naszych uniesień i nie wdając się w rozprawy — czasem tylko rzucił wielkiem a niezrozumianem słowem, poddanem mu przez Ewangieliczkę, którą prawie umiał na pamięć.
Albin spowiadał się ze swej miłości i przyszłego życia wedle wzoru, jaki mu serce jego rysowało; Longin rozbijał nas szyderstwy, Konrad karmił teorjami przyszłości i reform, Cyryll przynosił tu stare szpargały, Jordan swe spekulacje wymarzone, a inni zbytek życia, który się co chwila słowem lub ruchem, pieśnią i wykrzykiem wylewał.
Ten tylko, kto nigdy młodym być nie miał czasu, nie wie, jak zuchwałym jest umysł całą siłą w tej chwili, w życiu jedynej, pomykający się w górę. Strzela on jak kwiat, na który zdobywa się roślina, całą potęgą w niej ukrytą i podsycaną powietrzem, światłem, rosą i deszczem niebieskim....
I tak ten pierwszy kwiat, umysł rzeźwy nie ku ziemi, z której wyszedł, ale się drze wysoko, zuchwale i zdaje mu się, że łodygą swą dotknie lazurowego niebios stropu.
Jest-że zadanie, na któreby odpowiedzi brakło młodości? nad któremby się ona zawahała? któreby ona poszanowała jako tajemnicą okryte? Zagadki wieków zdają się jej igraszką, a starość co wątpi, niepojętą chorobą; wszystkie już mając słabości ludzkie w sobie, gry ich nie pojmuje, skutkom się dziwi, radaby odbudować i nie wątpi, że to uczyni.
Ale jakże potem prędko przychodzi odczarowanie?


W okolicach Łotoczka, na małych uliczkach sąsiednich mieścili się także w wielkiej liczbie towarzysze nasi, i dla nich otworem stojąco mieszkanie Teofila służyło za płac najulubieńszej schadzki. Tu przedstawiali się i zapoznawali nowo przybyli młodzieńcy pragnący zjednoczyć ze starszą bracią, co ich poprzedziła do zdroju; tu czasem zaglądali ci, co zrzuciwszy mundur, tęsknili jeszcze za nim, i choć rzadko, zjawiał się jednak niekiedy surdut nie należącego do wielkiej korporacji akademickiej człowieka, co tu zabłądził, aby się młodym duchem orzeźwić.
Z kolei wedle fantazji Teofila gospodarza domu, który się zbyt często przerzucał w różne postacie, co Cymbusia do rozpaczy przyprowadzało — zgromadzenie też otaczające go przybierało coraz inny charakter. Literatura, medycyna, teologja, historja, otrzymywały pierwszeństwo, i wychodziły na stół chwilowo, by wkrótce potem zlecieć z niego.
Rozmowa rozpoczęta o jednem, nie długo zatrzymywała się na przedmiocie obranym, z którego spychały ją zaprzątnienie chwilowe na największe często i najzawilsze kwestje życia. Nie było przedmiotu o któryby nie zawadzili, a najniedostępniejsze były właśnie upodobane.
Zapasy z niemi przedstawiały porywy Tytanów, górami ścielących sobie drabinę do niedostępnego nieba, od którego piorun rzeczywistości miał ich odepchnąć.
W religji, w polityce, w nauce historji społeczeństw, w nieodgadnionym rozwoju ludzkości, najtwardsze węzły rozcinano co dnia metodą Aleksandrowską — toporem, szablicą. A co marzeń kwitło w tej ciemnej izbie zadymionej fajkami i istnem pandemonium Hoffmanowskiem, w którego obłokach jak anieli na obrazach młode i świeże promieniały twarzyczki, Albina dumającego o kochance, Serapiona marzącego o życiu, Longina wzbijającego się na najwyższe stanowiska, które zdobyć miał jednym prawicy zamachem, Konrada przerabiającego spółeczność, Cyrylla reformującego naukę, Jordana rachującego zyskane miljony, Teofila upędzającego się za coraz nową mrzonką efemerydą, i Baltazara osłonionego nieprzebytą tajemnicą. On tu jeden wyglądał jakby dlań prócz patentu na doktora nic nie pozostawało do uzyskania — reszta jeszcze chodziła po różach nadziei wonnych i niezwiędłych.
W kątku tym tworzył się w ten sposób cały osobny światek wystarczający sobie i niebardzo skwapliwy do przyjęcia obcych mu żywiołów... Jeden Konrad czynił z niego wycieczki do salonów, przynosząc często gorycze zawodów, rozpacze zawiedzionych miłości — reszta żyła najwięcej w swojem kółku. Serapion zrazu postarał się był o kondycją, o którą nie było łatwo, ale z rodziną ubogą, do której się dostał nie mógł się pogodzić mimo swej pokory i umiarkowania, a w pierwszej chwili zbolenia Albin wyciągnął mu rękę i gwałtem prawie wziął go do siebie, dzielił się z nim czem mógł, co miał. Mniej niż ktokolwiek Serapion mógł zawadzać — pokorny, cichy, malał i drobniał, aby się nie stać natrętnym, a sobą służył ofiarą chętną i serdeczną dla drugich.
Albin mógł się przed nim wylać ze swoją miłością, nadziejami, czytać mu pełne achów poezje, pewien, że się z nich Milczek nie rozśmieje, i całe nocy trzymać go opowiadaniem dziejów miłości swej dla Anusi. Jemu jednemu tylko pokazał jej miniaturkę wieńcem zeschłych niezapominajek otoczoną, i pierścionek, który miał od niej, z obawy szyderstw, i przypadku nieszczęśliwego nie na palcu, ale na piersiach noszony.
Longin, który był także powiernikiem Albina, nie tak go słuchał potulnie i wzbudzał obawę, nie wiem dla czego wszakże hamując się z szyderstwy, jakby miał litość nad rozmarzonem dziecięciem.
Cyryll, jakeśmy wspomnieli, dostał był także zajęcie w domu sąsiednim u ludzi niezamożnych, gdzie za stół i bardzo szczupłą izdebinę musiał nauczać nie tylko chłopaka rozpuszczonego i leniwca, ale jeszcze dwunastoletnią jego siostrzyczkę. Była tam w tym domu jeszcze jedna panna wcale nie szpetna, którą znano, widując ją często przez okno i imieniem Telesfory nie wiem z jakiego powodu w słowniku akademickim ochrzczono.
Panna Telesfora już dojrzała, wyglądała męża lada godzina i zdawała się mocno zajęta swoją przyszłością, której ciągle w oknie jakby się jej na ulicy zjawić miała, oczekiwała. Badaliśmy o nią i jej familją, Cyrylla, ale on nigdy o nich nie mówił, a panny nawet zdawał się nie znać, tak go książki zajmowały. Konrad z nią czasem polował na wejrzenia, ale tylko w chwilach rozpaczy, gdy go wszystkie generałówny i radczanki zdradziły. Ona też wcale nie zdawała się rachować na niego, a stalsze nieco miała zamiary na przystojnego kancelarzystę, który co dzień dwa razy Łotoczkiem, w floransem podbitym płaszczu, mimo okien jej przechodził niekiedy nawet bywał u jej rodziców. Rozwinięciu się na większą i swobodniejszą skalę tej miłości wiele zawadzały oczy akademików wytrzeszczone zewsząd i niepokojące pannę i kancelarzystę. Musieli się ograniczać niememi wejrzeniami ku sobie i telegrafią, której znaki tajemnicze dla widzów nie były zrozumiałe.
Niekiedy okno panny Telesfory zasłonione było do połowy krosieńkami, czasem stawały w niem wazoniki, szklanka z wodą, i tym podobne sygnały, których znaczenia tajemniczego metodą Champoliona pierwszy Longin się dobadał. Kancelista też różnie nosił parasol, papiery, laskę, chustkę fularową, płaszcz, surdut wedle potrzeby oznajmienia o swych obrotach ukochanej Telesforze...
Jordan Hruszka miał najlepszą kondycją w majętnym domu, w którym także znajdowały się dwie panienki dorosłe, śliczne niebieskookie blondynki, bardzo podobne do siebie, z tą różnicą, że jedna z nich, starsza, miała twarzyczkę zawsze uśmiechniętą i połowę białych ząbków świecących w niedomkniętych ustach, druga czegoś smutna wyglądała jak podcięty kwiatek.
Byli tam jeszcze ojciec i matka i maleńki synek, którego Jordan był mistrzem. Ojca zwano panem prezydentem, a po sposobie życia ich poznać było można, że musieli być majętni; trzymali bowiem powóz i konie, oddawali i przyjmowali mnóstwo wizyt, miewali na wieczorach tłumnych gości i należeli do uprzywilejowanego świata. Pani kwestowała z córkami po kościołach przy grobach, a żaden bal się bez nich nie obszedł.
Oszczędność jednak wielka panowała w domu przyzwoicie utrzymywanym, z należną ostrożnością, by pewnych nie przechodzić granic. Jordan Hruszka nudził się u nich, narzekał na skąpstwo i zbytnią gospodarność, ale prezydentowi, żonie jego i dzieciom przyznawał, że byli wcale dobrzy ludziska. Z Manią i Ziunią rzadko się spotykał, choć w jednym mieszkał domu, matka bowiem niezmiernie była surową, nie spuszczała ich z oka na chwilę, a dziewczęta bardzo skromne, na każde śmielsze wejrzenie rumieniły się jak jabłuszka. Zawsze je poubierano jednakowo, w jednobarwnych kapelusikach, w jednego kroju sukienkach, widywano idące na mszą i powracające z matką do domu. Gdyby były bogatsze, Konrad gotów się był w smutnej pokochać i miewał chwile zadumania, gdy kto o niej wspominał; ale Hruszka zapomniał, że w domu o pięćdziesięciu tylko tysiącach posagu była mowa, a to nie mogło zaspokoić Konrada, który niżej dwóchkroć z żoną nie przypuszczał.
Hrabstwo lub wielkie imię i stosunki mogły tylko wpłynąć na zmniejszenie wymaganych krociów, a tych tu nie było.
Mania i Ziunia musiały być przez ostrożną matkę nauczone wcześnie, gdyż względem narodu akademickiego trzymały się zdaleka z jakąś obawą i nieco wymuszoną oziębłością, która widocznie była nakazaną. Mania uciekała z okna jak tylko się w przeciwległych szybkach mundur zwodzicielski ukazał.
Otóż i całe prawie sąsiedztwo... ale nie koniec na niem. Niżej naprzeciw mieszkała dramatyczna rodzina szewca Piłsucia, z którą przez dziurawe swe bóty akademicy byli w częstych i poufałych stosunkach, a na domiar pokuszenia, Piłsuć miał także dorosłą córkę, pannę Różę, śliczniuchne stworzeńko, świeże, wesołe, śpiewające, draźniące, śmiałe i zdające wyzywać przyszłość na pojedynek.
Róża co do wdzięku nie ustępowała żadnej z panienek pierwszego piętra, choć mieszkała z rodzicami na dole w trzech ciasnych izdebkach, u których okna stał wyprostowany szyld z bótem o żółtych sztylpach, drugim z kutasem węgierskim i trzecim karbowanym misternie na podbiciu wedle dawnej mody. Oprócz tego na pręcie żelaznym przed pracownią wisiał jeszcze wielki bót drewniany pozłacany, armes parlantes, inwencja pana Piłsucia, nieco naśladowaniem złotych obwarzanków i złotego wieprza tchnąca.
Piłsuć był rzemieślnikiem pracowitym, żona jego niestety! niegdyś piękna, chorowała na wcale niepotrzebną elegancję. On sam nosił surdut krojem kapotowym i kapelusz tylko na święta wielkanocne i procesje cechowe; ona stroiła się starannie, zawsze z pretensją do mody, a że córkę swoją chciała wyżej na drabinie społecznej umieścić, choć nie wiedziała jak i którędy ją tam zaprowadzi, dała jej wedle swych pojęć edukacją wysoką. Rózia chodziła na pensją do Dejblów, miała fortepian i metra, śpiewała arje włoskie, stroiła się — ale mimo tych pozorów panienki było to dziecię sklepu i uliczki, żywe, potrzebujące gwaru, śmiałe aż do zuchwalstwa, nieopatrzne, namiętne.
Matka ani ojciec upilnować jej nie mogli, pełno jej było w oknach, na progu, w ulicy, w korytarzach, a najczęściej stawała w ganku i tam nucąc piosenkę, lub gryząc orzeszki, studjowała swobodnie przechodzących. W chwilach wielkiego roztrzepania trafiało się, że zuchwalszym języczek pokazywała.
Rózia miała tę piękność uderzającą, jaką się czasem odznaczają dziewczęta gminu, dosyć pospolitą ale pełną życia, nie zbyt idealną, ale przejmującą wyrazem; oczy czarne, żywo i szalone, usteczka rumiane, drobne, ząbki jak perły, rączki i nóżki maleńkie, w pasie aż do zbytku była przecięta dzięki staraniom matki, która to miała za wielki wdzięk w kobiecie, ruchy i postawa były ponętne i miłe, a instynkt kobiecy nauczał ją zawsze się z gracją obrócić, przegiąć, nachylić. Głosik czysty i dźwięczny, w którego wyrazie świeże panowało wesele, ubiór zawsze staranny i bijący w oczy, coś pokuśliwego i pociągającego szatańsko, czyniły ją dla młodzieży niebezpiecznem stworzeniem.
Bardzo też dobrze o tem wiedziała i nie lękając się wcale ani oczów, ani słów, ani zbliżenia, nastręczała się na przygody, wiedząc że z nich zawsze potrafi wynijść zwycięzko. Znali ją wszyscy i ona doskonale każdego z młodzieży, tajemnice akademickiego życia, położenie ichmościów, ich charaktery, a co dziwiło nie pomału, słabość się mieć zdawała do kosookiego Konrada, który ją swym płaszczem pąsowo podbitym i czapeczką zlotem i jedwabiami haftowaną z którą siadywał w oknie, oczarować musiał.
Był to może jej ideał! Niestety! jakkolwiek śliczne to było dziewczę, a wprawę jej muzykalną nabytą u Rennera mógł dobrze ocenić Konrad, bo ją cała ulica słuchiwała popisującą się koncertem la minor Hummla i wielką fantazją Kalkbrennera — jej położenie w święcie szewieckim nie dozwalało paniczykowi zwrócić oczów ku córce rzemieślnika, a choć w swej reformie społecznej zamierzał dźwignąć mieszczan i rękodzielników, sam jednak nie życzył sobie dawać przykładu rehabilitacji z panną Różą, a wiedział znowu, że z ojcem jej i matką wcale nie można było żartować.
Ta kwatera szewiecka i warsztat p. Piłsucia ożywiały niepospolicie uliczkę. Naprzód miło było zobaczyć twarzyczkę świeżą i figlarne oczki panny Róży, posłyszeć jej piosenkę a czasom srebrny śmieszek z za wazoników jej pokoiku; potom chłopcy w terminie u szewca były to frygi nieustannie burczące po bruku i zawodzące coś pochwyconego z szejnekaterynki, a sam pan Piłsuć ze swą powagą majstra, mieszczanina, starszego cechowego, głowy domu i ojca tak wysoce utalentowanej córki, zabawny też był niezmiernie. Męczennik ten chwilę jakąś szału i zapomnienia okupywał wojną trzydziestoletnią ze swą ukochaną połowicą, nieustannie domagającą się wyjścia po za szranki życia rzemieślniczego... nikomu jak jej nie śmierdziała skóra i dratwa. Cóż jej pomogło, że miała salonik z fortepianem w kącie, z doniczkami, z obrazami i poduszkami haftowanomi ręką córki na kanapie, kiedy wnijścia do niego nie było innego jak przez warsztat pana Piłsucia.
Kilkakroć próbowała temu zaradzić pani Piłsucina, ale zawsze zostawała alternatywa albo wchodzenia do salonu przez warsztat, albo do warsztatu przez salon, a stary jakkolwiek dawał sobą powodować żonie, na zmianę mieszkania, które by go klienteli pozbawić mogło, zgodzić się nie chciał w żaden sposób.
Były projekta przekształcenia całkiem sklepiku na magazyn obówia z napisem francuzkim, na ulicy Wielkiej, niedaleko Fiorentiniego i Opitza, ale stary głową kiwał i statecznie się opierał niebezpiecznej dla kieszeni reformie.


W rogu uliczki był i piekarz, który wszystkich jej mieszkańców miał na swym regestrze, a choć akademikom wyżej trzech rubli niechętnie dawał kredyt, czasem jednak pod pozorom niedostatku drobnej monety, udawało się wziąć u niego bez pieniędzy i na trzydzieści złotych świeżego chleba i bułek. Oprócz tych pierwszej potrzeby wyrobów, wypiekano tu rogale, strucle, a nawet baby wielkanocne wspaniałe i lukrowane i placki do Święconego.
Jak na toż, by uliczce na kwiatach świeżych nie zbywało i wesołych twarzyczek nie brakło, piekarz Niemiec miał córkę Franię, tak pulchną i świeżą jak jego bułeczki; blondynkę, typ czysto germański, coś powolnego, łagodnego, spokojnego, nieznużonego w pracy i jakby oślepłego na pokusy i wesele życia. Chociaż nie źle mówiła po polsku i sama siadywała w sklepie, Frania nie rozumiała nigdy tego co jej o czem innem jak o bułce i rogalu chciał mówić, a choć czasem oczy jej z nudów wlepiały się w ulicę, nic z nich iskierki życia wywołać nie potrafiło. Uśmiechała się wdzięcznie gdy kto kupił dużo, na komplementa odpowiadała milczeniem i wejrzeniem roztargnionem, a stale tylko prosiła każdego przychodnia, żeby drzwi za sobą zamykał. Ojciec stary i kilkoro jeszcze rodzeństwa składały dom, w którym Frania była matką i gospodynią, cierpliwie czekając na jakiego Michel’a mającego się zgłosić o pulchną jej rączkę.
Otóż prawie i cała ludność znajomsza małego Łotoczka. Pomieszkawszy na niej młodzież tak się z nią była oswoiła i przywykła do jej obyczajów , że żaden ruch, krzyk, stuknięcie drzwiami nie były dla niej zagadką; umiano rozpoznać turkot powozu państwa prezydentowstwa, zgadując kiedy wyjeżdżał sam pan lub z córkami; po piosence i głosie rozróżniano chłopców pracujących u Piłsucia, po szmerze sukienki odgadywano przelatującą Różę, po dźwięku szyb każde otwarcie drzwi u piekarza, po chodzie kancelarzystę przesuwającego się pod oknami panny Telesfory.
Cymbusia kulawość piętnowała pochód jego po bruku tak charakterystycznie, że posłany po tytoń, a niecierpliwie oczekiwany z powrotem, zdala po krokach nierównych niechybnie został odgadnięty i drzwi mu otwierano nim klamkę poruszył.
Spokojna to była zresztą i uczciwa uliczka, z której ognisko akademickie najlepiej znane było jego członkom, dalej już ku końcom, kraje były mniej zwiedzane i mieszkańcy ich tylko z widzenia znani, a mistyczne o nich historje chodzące z ust do ust, sprawdzonemi być nie mogły. Brakło na to cierpliwości i czasu...


Cisza prawie cały dzień panowała na tym zaułku, rzadko przerwała ją dorożka, rzadsze jeszcze było zjawienie się powozu, a hałas i historja, któraby wszystkich szewczyków wywiodła przededrzwi, nigdy się tu prawie nie przytrafiały. Opodal był szynk, ale jakiejś natury spokojnej, nie przywabiający muzyką, nie hałaśliwy, przyzwoity i dbający o swą sławę. Sprzedawano tam wódkę flaszkami, buteleczkami, a czasem na kieliszki, ale zawsze pilnując, ażeby między konsumentami nie było halabardy, któraby niepotrzebnej narobiwszy wrzawy, uczciwe miejsce skompromitowała. Dozorca tej części, do której składu należał Łotoczek, codzień tu przychodził na swój kieliszek kminkówki, czasom znajdował powód odwiedzenia gospodyni, z którą w wielkich był stosunkach, i dwa razy. Dbała o tę przyjaźń na wszelki wypadek przydatną, pani Janowa wchodzącemu zawsze ofiarowała krzesło i haust słodkiego nektaru.
Obok szynku siadywała przekupka z pomarańczami, jabłkami, gruszkami i innemi owocami, ale i to był raczej loszek hurtowy niż drobna sprzedaż. Wysyłała ona od siebie z nadpsutemi wiktuałami dwóch chłopaków na miasto, a ci i do akademików czasom zachodzili, bo na te łakocie jeszcze wszyscy byli po studencku łasi. Przy loszku Wawrzyńcowej paliła się późno w noc latarka, która nie raz opóźnionym wskazywała wśród ciemności drogę do domów.
Sprzedawały się tu koleją jabłka, gruszki, winogrona, a na wiosnę wisznie, jagody, małgorzatki i wszelkie nowalje zielone, a handel nie ustawał nigdy, przedłużając się na przednówku orzechami, rożkami, figami i tego rodzaju pokusą dla gęby, około której zawsze dzieci sąsiednich domów odprawiały straż połykając ślinkę.
Podróżnym, co Łotoczek nawiedzał niekiedy, był żydek z katarynką, obdartus, miny łotrowskiej, którego instrument chrypiał jak jego gardło, i obu po kilka zębów gdzieś w szynkach utraconych nie dostawało. Z jarmułką na bakier, z popodpinanemi połami, niegdyś sinym kalinkurem podszytemi, wpół zgięty, czasem przybierający do towarzystwa dziewczynę lat trzynastu z obręczem na ręku pokazującą sztuki łamane, i bachura, który bił w bębenek z wielkim akcentom, przesuwał się niekiedy i przez spokojny Łotoczek, ale tu rzadko amatora muzyki i widowiska wynalazł. Odgłos tylko katarynki wywabiał chłopców pana Piłsucia za drzwi, a pannie Róży był powodom do ukazania w oknie główki z przytkniętomi do niej z obustron rączkami osłaniającemi uszy. Robiła wówczas minkę tak strapioną, tak pogardliwą i zbolałą, jakby katarynka nie była dla niej pierwszą na świecie słyszaną muzyką. Rada może była, żeby ją wówczas często w oknie przesiadujący w szlafroku jedwabnym i haftowanej czapeczce Konrad zobaczył pociesznie przekrzywioną a zawsze ładniuchną... Miała niestety! widoczną słabość do niego, a ciągle bez powodu nastręczać mu się nie mogła, gdyż ojciec i matka nawet jej wejrzeń przez okienko doglądali, nie bez przyczyny obawiając się szalonej dziewczyny.
Oprócz Serapiona, który był zawsze zatopiony w sobie, Cyrylla zajętego nauką, Albina, który nic w świecie nie widział nad Anusię, Longina i Jordana nie myślących o kobietach, reszta mocno była zajęta i piękną Rózią i Manią i Ziunią i piekarzówną Franią i panną Telesforą nawet i wszelkiemi zjawiskami rodzaju żeńskiego.
Matki i ojcowie dobrze czuwać musieli, zewsząd otoczeni nieprzyjacielem, który krążył i szukał kogoby pożarł... sam widok munduru ich przerażał. Jedna Rózia nie zdawała się wcale obawiać nikogo, i owszem nastręczała się oczom i uszom, przyjmując powitania i hołdy w sposób nie odstręczający.
Rózia była ziemskim kwiatuszkiem tej doliny, której Mania i Ziunia były gwiazdkami, Telesfora poważną planetą, a Frania smacznym i miluchnym grzybkiem wyrosłym pod starą jodłą.
Nad Rózię nikt lepiej nie znał nas wszystkich, a kiedy przypadkiem przyszło nam u pana Piłsucia bóty zamówić i do niej się zbliżyć, witała po imieniu i nazwisku, i badała w sposób okazujący, że życie nasze nie miało dla niej tajemnic. Chociaż dalej nad ganek przeciwległego domu nie stąpiła krokiem, przenikliwość jej zgadywać się zdawała przez ściany co u kogo znajdować się mogło, jak kto mieszkał, i czem się zajmował.
Dziwnem jakiemś uczuciem wiedziona, choć się do niej Teofil uśmiechał i był czas, że nieśmiertelną miłość jej poprzysięgał, choć inni zwracali ku niej błagające oczy, ona stale okazywała największą sympatją dla Konrada. Wyrobiła mu nawet tajemnym wpływem swoim kredyt na obówie, którego elegant ów, więcej niż inni, i rozmaitszego potrzebował; ale mimo to niewdzięczny chłopiec najmniejszego dla niej nie okazywał współczucia i powracając z balów odwracał się od niej, aby swych wspomnień na tej mieszczańskiej twarzyczce nie zetrzeć.


Można już mieć pojęcie jak im czas upływał... każdy z nich szedł o swej godzinie do uniwersytetu na prelekcje, tam przesiadywał często pół dnia i obarczony notami wracał do domu spoczywać, uczyć się, przepisywać, a najczęściej schodzono się do Teofila na herbatę i wieczory, które wiele zabijały czasu marzeniami i młodzieńczą gawędą.
Czasem schodzono się tam z seksternami, bo nauka lżejszą się wydawała, gdy jeden drugiemu do niej przeszkadzał. Przed półrocznemi egzaminami przygotowywano się do nich u Teofila, ale przybywszy na miejsce, nim się wypaliło z dziesięć fajek, wypiło herbatę, zebrało do porównywania notat i wariae lectiones, często i północ wybiła. Potem mruczano godzin parę powtarzając niby, przerywając sobie i śpiewką i gawędą, nareszcie spać się zachciało i drzemano do rana, a Cymbuś choć się nic nie uczył, pomagał do tego wyśmienicie. Śpiąć chrapał, a muzyka ta nocna miała tyle i tak dziwacznej rozmaitości, że się czasem godzinami jej przysłuchiwano fizjologicznie badając ten dziwny fenomen fonetyczny.
Przygotowania do półrocznych egzaminów, potem do rocznych i całkowitych, były to najznakomitsze epoki w tem życiu, zresztą jednostajnem, choć w istocie rozmaitości pełnem. Nie dojrzało jej obce oko, zawsze też same widzące twarze, też same postacie w jednych powracające godzinach, lecz ileż tam dla nich było ważnych wypadków!
Rozmowy same już się stawały faktami znakomitemi, prócz tego każdy coś obok siebie znalazł co na nim robiło wrażenie, przynosił jakąś szczyptę do wspólnego ula, wrażenie, pytanie, wątpliwość, choćby humor i usposobienie. Konrad był wonią z większego świata, Cyryll w nauce czynił odkrycia, Teofil zachwycał się coraz czem innem i kazał nam podzielać swe entuzjazmy, Longin szyderstwy myśl podbudzał a marzeniami swemi nasze podsycał, Albin często listem z domu odebranym przejęty wchodził zamyślony pośród nas, każdemu jakąś oddaloną przypominając westchnieniem.
A ileż to szału i uciechy sprawiała każda nowa książka, każda wyśpiewana gdzieś daleko poezja, każdy wypadek, któryśmy sobie najfałszywiej tłómaczyli po dziecinnemu!
Szczególniej zjawiska świata umysłowego, które dziś dla nas tak spowszedniały, ileż to robiły przyjemności! jak upragnione zjawiały się przepisywane nocą, wychwycone z rąk zazdrośnych — jakeśmy je zaraz na pamięć umieli i brali do serca.
Nie wiem czy kiedy wznowi się już ten zapał święty z jakim naówczas najmniejsza drobnostka przyjmowaną była. Wprawdzie Longin zawsze znalazł coś do krytykowania w arcydziele i sparodjować je potrafił, ale w oczach milczącego Serapiona ileż to razy dostrzegliśmy łzę skrywaną! Poczciwy Albin klękał i ręce składał, gdy go rzewnemi wyrazy poezja do niebios upragnionych podniosła. Cyryll był trochę chłodny, bo go nauka uczynić takim musiała, a obcowanie z arcydziełami zrobiło niedowierzającym nowym czasom, które w oczach jego karłowato się wydawały. Konrad i Teofil unosili się także po młodemu, jeden tylko Baltazar śmiał się z tych uniesień i szałów woląc rzadkie dzieło medyczne mogące mu posłużyć do zamierzonej rozprawy, niż najszczytniejsze poezje mistrzów słowa! I on wszakże słuchał ich, zaciekawiał się... krytykował, a niekiedy wolał mimowolnie przejęty: — A! to wielka prawda!
Ale rzadko natrafiał na taką prawdę, któraby z niego wyrwała przyznanie, bo co było uczuciom, to zawsze od stalowej piersi jego odpadało przystać do niej nie mogąc — a w poezji wszystko się musi przelać w uczuciową formę.


Długie wieczory zimowe, wszyscyśmy się schodzili do Teofila, każdy ze swoim tłumoczkiem dziennym, ze swą troską i zaprzątnieniem, a zbliżenie się dodawało nam sił i podpierało tych, których mała jaka przeciwność zachwiała. Znajdowali oni chętną pomoc w towarzyszach, a nikt jej nigdy nie odmówił koledze, bo wszystko im było wspólne i choć często wyradzały się kłótnie, rzadki był bardzo przykład by te nad jeden wieczór potrwały, po wybuchu chwilowym, namiętnym, ognistym, ściskał się mocniej jeszcze węzeł przyjaźni.
Stan ten trwał zrazu bez żadnych zmian znacznych po przybyciu i rozlokowaniu się w Wilnie, drobne różne okoliczności zaczęły go potem powoli zmieniać, a największą zmianą było nieustanne przerzucanie się Teofila u którego się zbierano, który spróbowawszy medycyny, prawa, nauk przyrodzonych, literatury, zrażony wreszcie, nie wiedział co począć z sobą, bo już nie miał ochoty do niczego. Longin, który niby nim najwięcej kierował i narzucał mu się, zamiast pomocy i litości, jaką był powinien okazać, prześladował go teraz nielitościwemi szyderstwy. Teofil począł coraz mniej uczęszczać na prelekcje, zobojętniał, bawił się czytaniem wyrywanem i bez ciągu, zagrażało mu nawet w przyszłości, że będzie musiał uniwersytet porzucić.
Potrzeba więc było radzić, a Serapion cichy i milczący, gdy szło o niego samego, postrzegłszy co się święci, pobiegł do Baltazara, którego za najstateczniejszego uważał i miał sobie za obowiązek zwrócić na to jego uwagę.
— Teofilowi potrzeba coś poradzić, rzekł, inaczej porzuci nauki... spróbował wszystkiego po troszę, dziś mu już nic nie smakuje.
— E! to głowa otwarta na cztery wiatry, odparł Baltazar, który do nudnych spraw dla miłości bliźniego mieszać się nie lubił — co ty chcesz? przerobić człowieka? takim się urodził i takim umrze, na nic mu uniwersytet i nic po nim uniwersytetowi — niech sobie lepiej do domu powraca.
— Ależ szkoda by go było, rzekł po cichu i skromnie Serapion, nie jest on bez talentu... mógłby się stać sobie i drugim użytecznym... Gdybyśmy go zachęcili, podali mu radę dobrą, zwrócili go na drogę pracy?
— Jakiejże pracy? ruszył ramionami Baltazar — co ty chcesz z niego zrobić? Dosyć Longin z niego naszydził, a przecie nic na nim wymódz nie potrafił.
— Gdybyśmy się kiedy zeszli do niego i łagodnie a serjo przedstawili mu następstwa tej niestałości, może poznawszy siebie popracowałby nad sobą.
— Kochany Serapionie, ty to zawsze mierzysz drugich sobą... ty co innego, on co innego... wszystko to daremne, bo z Teofila prócz dobrego towarzysza nic nie będzie, człowiek co niema wytrwałości, zgubiony.
— Ale mógłby ją właśnie w sobie wyrobić!
— Gadaj zdrów...
— Zejdźmy się wieczorem...
— Ja przyjdę, ale tylko, żeby posłuchać i zobaczyć, jak się do przerabiania człowieka weźmiecie, czarnoksiężnicy!
Poczciwy Serapion poszedł tak milczkiem i do innych, wstąpił do Konrada, którego zastał nad tualetą i studjami komologicznemi; — porzucił wreszcie gospodarz szczotkę i wesoło powitał rzadkiego u siebie gościa.
— Przyjdziesz dziś do Teofila? spytał po prostu Serapion.
— Wieczorom? nie wiem! mam dziś wieczór! jestem proszony... zawołał Konrad.
— No, to przed wieczorom twoim, chodzi o to, aby Teofilowi poddać zapału i ochoty, na których mu zbywa...
— A jakże! a jakże! doskonale! będę, powiem mu kazanie! Potrzeba żeby starał się usposobić na żywego członka społeczeństwa, nie martwą cząstkę jego... musiemy go sprostować, natchnąć, pokierować!
Cyryll przyjął podobne wezwanie milczeniem, Albin uściskiem, Jordan ręką machnął tylko i o mroku wszyscy się do Teofila powoli ściągać poczęli. Oprócz wymienionych było jeszcze kilku przypadkowo przybyłych i do tej nienależących kolonij, ale im wcześnie oznajmiono o co chodziło.
Teofil był właśnie w jednym ze swych paroksyzmów zwątpienia zupełnego, nic mu nie smakowało, wszystkiego popróbował i rzucił, życie zdawało się obojętne... zastaliśmy go nad książką, którą przewracał nie czytał, leżącego na łóżku w szlafroku, i poziewającego szeroko.
Aleksander Macedoński pierwszy stanął naprzeciw łoża w postawie teatralnej, założył ręce na piersi i odezwał się do niego podniesionym głosem:
— Patrzcie! oto człowiek! ma młodość! ma dostatek! ma czas, ma talent... boć i talent jest... a że mu Pan Bóg dał wszystko, niczego użyć nie umie! Skosztował tylko po trosze z jednej i drugiej miseczki i już się znudził wszystkiem... panowie medycy szukajcie mu lekarstwa... niepodobna opuścić kolegę!
— Jako medyk, przerwał Baltazar, jako starszy od was wszystkich, nicbym innego nie poradził nad porządną frykcję, któraby funkcje żywotne do harmonji powołała, bo jest dezorganizacja jakaś... ale Teofil już na to za stary... Medycyna nic tu nie poradzi, ale gdyby ojciec majątek stracił, a kawałka chleba zabrakło, kto wie możeby żelazna konieczność...
Konrad, który wszedł wystrojony chuchając w białe rękawiczki i począł serdecznie do zbytku witać po kolei wszystkich, rozbrajając żarty, które czuł, że go z powodu elegancji podejrzanej spotkać mogły — podchwycił żywo:
— Wina cięży nie tyle na Teofilu, co na społeczeństwie.
— Jakto na społeczeństwie? przerwał żywo Serapion — co ci jest?
— O tak! rzekł Konrad, Teofil nic nie winien, że wychowania jego nie zastosowano do charakteru, że jednako karmiono go jak innych, że poczciwemu ojcu dozwolono wypieścić syna. Społeczeństwo powinno było odebrać dziecię ojcu i czuwać nad niem, zrobić djagnozę umysłu i stosownie do niej postąpić. Dziś, złe dokonane, sam on tylko z tego zwątpienia dźwignąć się może wyrabiając w sobie wolę silną...
— To jest, mruknął Longin, żeby toczyć, potrzeba tokarni, a tokarnia musi być wprzód wytoczona sama...
— Czego wy chcecie odemnie? podchwycił Teofil, oglądając się po zgromadzeniu, które łoże jego otaczało... Cymbuś! nastawiaj samowarek i daj mi fajkę! Et tu Brute contra me? wyźwierzył się do Konrada — i ty elegancie, próżniaku i światowcze? Czegoż powtarzam, chcecie od nieszczęśliwego, padającego ofiarą swej żądzy nauk i sławy? Wszakżem próbował wszystkiego? wszakżem się zapalał? wszak siedziałem po nocach? chodziłem jak zwarjowany? Cóżem winien, że jak kamień od razu idę na dno i widzę marność wiedzy ludzkiej? Mogęż ja gdy mi ręce bezsilne opadną, gwałtem się skazywać na pracę, któraby była bezpłodną?
— Możesz, rzekł po cichu i zwolna Serapion, zbierając się na odwagę wystąpienia w cudzej sprawie — możesz, powtórzył, praca nie jest zabawą, — męczy, to dobrze, nuży, tak być musi, łamie człowieka, to jej powinność... Widzisz chwilami, że droga, którą idziesz, pusta, ale nie wiesz dokąd prowadzi, a iść wytrwałe potrzeba.
— Ale gdzież się zajdzie nie miłując przedmiotu? spytał Teofil, tu potrzeba miłości!
— Tak jest... a więcej jeszcze nad nią wytrwania — rzekł Cyryll. — Być-że może, abyś z całego ogromu wiedzy ludzkiej nic dla siebie wybrać i stale ukochać nie potrafił?
Dixisti, odparł leżący, tak ono właśnie jest — wybierałem po kolei każdą naukę, kochałem każdą i żadna mi się wzajemnością nie wypłaciła. Zupełnie tak jak kobiety... z daleka prześliczności... zachwycasz się, zbliżysz, rozpoznajesz... ehe! plama na twarzy, brodawka na nosie... nogi jak stempory, ręce czerwone, i ideał przemienił się w kucharkę...
— To nieszczęście właśnie, że ty kucharki kochać nie umiesz, przerwał Konrad... trzeba umieć kochać, mieć miłość, a ideał ona stworzy, serce twe chłodne i próżne...
— Bałamucicie młokosy! przerwał żywiej niż zwykle Baltazar — porównanie nie racja, Cymbuś gotów myśleć, że się jego pan kochał w Marytornie... skończyliście, jak zawsze, na błazeństwach!
— Widzę, że to cały spisek na mnie, rzekł Teofil śmiejąc się — ale cóż poradzicie, kiedy mi ochoty braknie?
— Ochoty się nabiera, byle chcieć jej, rzekł Baltazar.
— A kto nie umie? kto nie może?
— Robi bez ochoty, a z obowiązku — odparł Cyryll — czy myślisz, że i my mamy ochotę zawsze? że i na nas nie napadają chwile znużenia i zniechęcenia? każdy na to choruje, ale słabość zwyciężyć umie!
— A więc recepta! dawaj receptę! zawołał Teofil.
— Weźmiesz-że lekarstwo? wątpię!
— Czasem się ono daje i gwałtem! szepnął Longin z boku.
— Ale naprzód lekarstwo!
— Wytrwanie uporczywe! rzekł Cyryll.
— Ależ właśnie o to chodzi! ja go nie mam!
— Ucz się go wprawą powolną... usus te plura docebit.
— Żart żartem, zawołał Longin, tobie raz przecie potrzeba się namyślić, wybrać stanowczo i wybrawszy przedmiot nie rzucać już go choćby się wyczerpał i umęczył.
— Dajcie mi przedmiot... sam go wybrać nie umiałem, wybierzcie dla mnie...
— Słuchajcie! rzekł panująco Longin, znam dosyć człowieka, zrobiemy konsyljum walne, a ja jako ordynarjusz opowiem historją choroby.
Wszyscy widząc, że się na długo zabiera, poprzysiadali na krzesłach, łóżku, poręczach, kufrze i oknie, a twarz ospowata ciekawego Cymbusia, który o samowarku zapomniał, ukazała się we drzwiach.
— Poczęło się to, mówił Longin, od niepomiernego użycia różnych niestrawnych umysłowych pokarmów — chory obżarł się, był głodny, dopadł nagle do zastawionego dla licznego towarzystwa stołu, pił, jadł, opychał się i dostał w wysokim stopniu...
— Niestrawności! przerwał Teofil... dobrze... ale tu ani emetyku, ani hipekakuany nie zaadministrujesz?
— Natura młoda sama się pozbędzie niepotrzebnego, ale na przyszłość trzeba przepisać djetę, mówił stanowczo Longin. Głowa się do wszystkiego paliła, a nie każda rzecz wszystkim dobra, medycyna kochanku nie dla ciebie, kochałbyś się we wszystkich swych pacjentkach... prawo nadto poważne i suche, na filozofa nie wyglądasz. Kiuvierem nie bodziesz, bo jakby ci przyszło z zęba odgadywać źwierzę, nie doszedłbyś dalej szczęki... Tobie panuje imaginacja i pierwsze wrażenie, każda rzecz cię porywa, odbija się w tobie i wstrząsa cię do głębi, jesteś stworzony na poetę lub literata, który niczem innem nie jest tylko źwierciadłem odbijającem otaczające go życie: wróć więc do literatury i trzymaj się już jej jak pijany płotu...
— Literatury! zaśmiał się Teofil, masz mnie więc za człowieka co nic poważniejszego, surowszego nie potrafi?
— Mam, i tak jest! rzekł Longin.
— A to może i prawda, zmieniając ton, odparł Teofil, powstając z łóżka... zawsze w sobie czułem to powołanie...
Wszyscy się rozśmieli. Cymbuś pokiwał głową, ruszył ramionami wyraziście, i spluwając powrócił do samowara. Mina jego zwróciła oczy wszystkich, Longin wskazał go gospodarzowi.
— Oto patrz, rzekł, nawet Cymbuś już w ciebie nie wierzy i śmieje się z ciebie.
— Bo nikt mnie nie rozumie! nikt na całym święcie! — krzyknął tragicznie obwiniony.
— Owszem, doskonale, rzekł Baltazar, ale gdybyś ty Teofilu lepiej swą słabość zbadał, możebyś coś na nią poradził.
— Nie rozumiecie mnie, nie! mówił dalej gospodarz — dusza moja łaknie nad miarę, ale ma jakieś przeczucie znikomości rzeczy ludzkich, nicości nauki, próżni życia. Goreję a nic mnie nie chłodzi, pragnę, nic mnie nie napaja, wołam, nikt nie odpowiada.
— Otóż dowód, jak dobrze radziłem, przerwał Longin, gotowa poezja, o rymy tylko chodzi, ruszaj na literaturę i po wszystkiem.
— To jest, powróć, dokończył Albin Fiołek, niech twą dłoń znowu jako kolegi uścisnę, siądziemy na jednej ławie i pracować będziemy razem.
— Cymbuś czy samowar nie gotów? przerwał gospodarz zmieniając ton rozmowy.
— Dajże pokój Cymbusowi i samowarowi, rzekł zbliżając się Serapion, rzecz więc postanowiona, wracasz do literatury i dajesz nam słowo, że wytrwasz.
— Słowo? na co?
— Dla tego, że cię nam wszystkim szkoda bracie, że cię nam żal Teofilu, że później ty sam żałować będziesz straconego czasu, a dla szczęścia twojego potrzeba pracy, celu, zajęcia.
Teofil rzucił mu się na szyję.
— Drogi mój milczku! rzekł, — niech-że cię uściskam za najpoczciwsze twe chęci, ale są ludzie przeznaczeni na męczarnie, i napiętnowani klejmem fatalności!
— Jak pan Piłsuć, dodał Longin — bóty robi, bez bótów chodzi i żona mu łysą głowę myje.
— Ale za to córeczka! rozśmiał się Jordan.
— Mnie się zdaje, że ten skarb nie wiele go pociesza, bo w dodatku jeszcze argusować nad nim musi, a Rózia nie łatwa do upilnowania.
— Rózia w jedno tylko okno Konrada pogląda i tam dla niej niebezpieczeństwo, rzekł Longin, reszta zabawka.
Konrad się jakoś uśmiechnął kwaśno.
— Niewdzięczny! rzekł Teofil — gdyby chciała tak patrzeć na mnie, jabym dla niej szalał!
— Szczęściem u ciebie i szał nie trwał by długo, dodał Jordan.
— Ale słowo twe? słowo? podchwycił Serapion, słowo... oto świadkowie... czekamy...
— Chcecie? daję więc uroczyście, powstając i wznosząc rękę do góry rzekł Teofil — i poprzysięgam że... ale na cóż mam przysiądz? że literatury nie porzucę aż do śmierci!
— Bylebyś dotrzymał do ukończenia kursów.
— Niech i tak będzie... biorę ją sobie za małżonkę... choć bardzo stara! rozśmiał się Teofil.
— Poezja? stara? — rzekł Albin.
— Jak świat... powtóre, trochę płocha, ale cóż robić? przyjmuję wyrok z rezygnacją.
Cymbuś, który piąte przez dziesiąte słuchał i zrozumieć nic nie mógł, a przyśniło mu się, że jego pana żeniono z Rózią szewcówną, wychylił głowę i zawołał:
— Oto, jak się pan dowie! będzie paniczowi dopiero!
Śmiech ogromny i oklaski powitały śmiałe wystąpienie Cymbusia, który ruszywszy ramionami wrócił do pieca i samowara.
Tymczasem Konrad, który nałożył już nareszcie rękawiczki i z niecierpliwością poglądał na zegarek, nie śmiejąc wyjść pierwszy, szukał widocznie powodu do oddalenia się; Longin to postrzegł, a raczej domyślił się.
— No! bez ceremonji kochanie, idź gdzie woła powinność! Czuję przez skórę, że cię korci! nie potrzeba nigdy gwałtu zadawać naturze, nas ona prowadzi do tej dymnej izdebki, ciebie ad altiora, do świetnych salonów, na ślizgawicę posadzek... dobranoc wielki mężu!
— Nie dobranoc, Pasquinie.... bo jeszcze pewnie was zastanę tu zebranych powróciwszy — odpowiedział Konrad, wymykając się — wierzcie, że mi istotnie żal, że tak miłe towarzystwo opuścić muszę.
— Ale obowiązki przedewszystkiem! — szepnął szydersko Baltazar.
— Ochota gorzej niewoli! — dodał Jordan — sam się zmuszasz i dobrze czynisz.
Konrad nie czekając reszty, potrąciwszy Cymbusia, wybiegł na wschodki śpiewając piosnkę dla nadania sobie odwagi.
Reszta zgromadzenia pozostała na cały wieczór, a Teofil nawet dał nadzieję wieczerzy i pieczonych kasztanów. Zabrało się więc na długą gawędkę, a przybycie jeszcze kilku towarzyszów z dalszych krajów, ożywiło jeszcze trochę Coenaculum, i przeniósłszy się z sypialni do wielkiego pokoju, młodzież rozsiadła się w nim na sofach do koła.

Zebrało się tedy na jeden z tych wieczorów pamiętnych, których wspomnienie dziś jeszcze nieraz przychodzi w życiu sprowadzone jakąś drobną okolicznością, dymem fajki, szmerem czyjegoś głosu, słowem, które tam wyrzeczone kiedyś zostało.
Wszyscy byli w tem usposobieniu ciepłem, z tą ochotą do życia i nadzieją w sercu, z któremi wesoło na świat się pogląda, Teofil nawet poczynał wychodzić z odrętwienia, choć go zrazu ta napaść zbiorowa kolegów bardzo pomięszała; Serapion poczciwy uśmiechał się przechadzając po izbie wielkiemi kroki wybrawszy sobie ścieżkę, na którejby jak najmniej potrącał i spotykał ludzi.
Longin usadowiwszy się w jak najlepszem miejscu, opanowawszy jak najczyściejszy cybuch i porwawszy pierwszą nalaną szklankę herbaty, zabierał się czynić postrzeżenia nad otaczającem go towarzystwem, oko jego drgało szyderstwem.
Ciepło jakoś było, zacisznie, wygodnie, ogień świecący w piecyku zastępował komin, który wieczorne posiedzenia tak tajemniczo oświeca i fantastycznie maluje, że wziąłbyś go za najpotrzebniejszego z gości.
Pomilczano chwilę, w tem Albin podparty na łokciu westchnął, a cichy ten głos pragnienia jakiegoś i tęsknoty, który się odbił w duszy wielu, wywołał zaraz uśmiech na usta Baltazara i Longina — prawie razem zawołali szydersko:
— Gdzież to posłałeś westchnienie?
— Dokąd? nie powiem. I z tego byście się może śmieli! Jacyście wy wszyscy szczęśliwi, jacy szczęśliwi! nigdy nie opuszcza was wesołość, nigdy i nic, nawet litość, nie powstrzyma uśmiechu.
— Gdy twym udziałem, Werterze, płacz i narzekanie!
— Jednakże, przerwał Teofil, ręczę że Albin swojego boleśnego westchnienia na ich rozkoszny śmiech by nie pomieniał.
— O! to pewna!
— Nie mów więc żeśmy z nim szczęśliwi!
— Co tam szczęście, bałamuctwo, rzekł Longin, ale myśmy ludzie, gdy pan Albin jest dzieckiem tylko.
Albin spłonął cały, dotknęło go to.
— Już dzieckiem chyba i umrę, dodał cicho.
— Bardzo być może, odparł Longin.
— Wam wszystkim uśmiecha się życie, kończył pierwszy, mnie ono już poi goryczą, a tak nie wiele by mi do szczęścia potrzeba!
— Chatki i serca! rzekł Baltazar... stare brednie!
— Filemon jest, braknie tylko Baucis.
— Śmiejcie się, pozwalam, ale któż z was nie mą swojego ukochanego marzenia? Kto z was nie karmi jakiej nadziei? Studentami potajemnie hodowaliście jaszczurki, myszki i szczygły... był to symbol i przepowiednia tych fantazyj, które starsi żywić mieliśmy, jak owe jaszczurki i myszy, kryjąc je za pazuchę od profesora. Każdy ma to stworzeńko u piersi gdzieś ukryte, którego się wstydzi a kocha.
— Tylko że jedni kochają je dla mięsa a drudzy dla pierza, rzekł Baltazar... ja się od razu przyznaję, że karmię wołu na polędwicę.
— Ale, przerwał żywo Albin, czy ci twej sztukamięsy na całe wystarczy życie nie wiesz i nie ręcz, panie Baltazarze... Gdy zjesz, gdy się napijesz, gdy odpoczniesz, przyjdzie tęsknota, nieuleczona choroba, od której jak od ospy nikt nie jest wolen, staniesz się niespokojny, nie wiedząc czego ci braknie, i syty a nie pragnący boleć będziesz musiał... za to, żeś tylko polędwicę karmił.
— Mylisz się kochany Albinku, wonny fijołku, dziecię moje, przemówił Baltazar — jam już łysawy i stary, znam życie i nie wymagam od niego wiele; zimno sobie patrzę na nie, nie roję, idę dalej powoli, ostygły, okulawiały może, ale pewnym krokiem...
— Tego ja ci nie zazdroszczę, rzekł Albin, bo to według mnie choroba, kalectwo, największe z nieszczęść, zastygnąć.
Baltazar się rozśmiał.
— Tak jest, dodał pierwszy, są tacy ludzie, ale to nie jest idealny typ człowieka jakim on być powinien. Świat jakim ja go marzę dla was i dla siebie, składać by się powinien z ludzi miłością przejętych, zawsze gorących, zawsze dla brata gotowych, związanych jedną myślą wspólną, a oczy podnoszących ku niebu. Co mi ziemia i życie bez poezji, bez miłości, bez ideałów?
— A gdybym ja ci powiedział, że wiara w ideał to także kalectwo i gorączka?
— Pozwał bym cię przed sąd świata i wieków, zawołał Albin — ludzie jak ty panie Baltazarze nie udająż ciepłych, nie musząż czasem odegrywać roli zapału i zmyślać, że poezję kochają i rozumieją? Nie jest-li to dowód, że się wstydzą swojej impotencji?
— Jaki z niego dialektyk, rzekł ruszając głową Longin, ot patrzajcie! zbił w puch Baltazara.
Stary pogładził się po łysinie i uśmiechnął dziwnie z wyrazem litości.
— Ja, rzekł, nigdy nie udaję — wolę być kaleką niż drewnianą podsztukowywać się nogą. Ale odmalujże nam swój świat, dodał powoli — prosimy, będzie to zapewne naśladowanie Gessnerowskiej sielanki, ale i to ma swoją wartość.
— Mój świat, rzekł Albin... mój świat to świat Boży, jakim go chciał Pan Bóg, gdyby go ludzie nie popsuli... Pokój, zgoda... miłość, swoboda... cisza...
— Pierwszy nonsens, przypisujesz Panu Bogu idyliczne usposobienia... a burze, a choroby, a klęski... czyż ich nie ma koniecznych i nieuchronnych?
— Na burze, choroby i klęski nie ma ratunku w naturze, ale jest lekarstwo w sercach ludzkich. Co burze zwalą to ręce braterskie odbudować powinny, rany goić, smutki pocieszać... nie jest-że obowiązkiem i rozkoszą? Zresztą ja nie wymagam od świata, żeby był rajem, ale może być przedsionkiem niebios, gdy dziś jest to giełda wrzawliwa, wśród której niespokojnemi oczyma pożerają się nie dowierzając sobie ci, co się kochać i wspierać powinni.
Wiem że świata nie przerobię, ale sobie mój utworzę wedle serca.
— Każdy z nas nosi w sobie taki ideał, zawołał Teofil — a wiecie co? jakby to było zabawnie i miło, gdybyśmy się choć raz z marzeń naszych wyspowiadali. Jesteśmy nie źle usposobieni, Cymbuś poda fajki i herbatę, Albin, który już swój obraz naszkicował, rozpocznie i zagai to posiedzenie.
Poklasnęli wszyscy, tylko Serapion zaprotestował, chociaż ożywiony był więcej niż zwykle, ale przywykły do skrywania się w sobie pokornie, przeląkł się widząc zmuszony do wyspowiadania najtajniejszych myśli.
— Godziż się tego wymagać? rzekł gorąco — możeż się każdy na to zdobyć, żeby skarby swe dać na poniewierkę?
— Większość głosów! wotujemy! krzyknął Teofil stukając pięścią o stół.
— Większość głosów! powtórzono... minoritas poddać się musi.
Ręce niemal wszystkich i głosy podniosły się potakując myśli Teofila, a jeden biedny Serapion pozostał ze swą protestacją.
— Ja nie mam, rzekł, ani snu, ani marzenia, ani nadziei, przyjmę co Bóg zeszle...
— Opowiesz więc nam, cobyś życzył, żeby ci Bóg zesłał... i kwita... Większość stanowi, choć bywa głupią i niesprawiedliwą... wszyscy tego chcą, nikt się wyłamywać nie ma prawa... tak na świecie, tak!
Serapion spuścił głowę...


Albin więc zaczął pierwszy, i zasiadłszy w kątku, tak marzył:

— Wystawcie sobie naprzód nasz domek w zielonym ogródku, na wzgórku, otoczony kwieciem i krzewami...
— A zimą? spytał Longin.
— Zimą pokryty białym rąbkiem śniegu i srebrzystemi, brylantowemi szronami... Ale nie przerywajcie...
— Niech nikt nie przerywa! ozwały się kilka głosów... cicho! dajcie mu marzyć na jawie....
— Słowik śpiewa w krzakach bzu i jaśminu, lipy stare szumią kołysząc się powoli, na polach słychać milszą jeszcze piosenkę ludzi, przy pracy swobodnej pocieszających się staremi śpiewy wyuczonemi od prababek; w dole młyn szumi i huczy, na drodze turkoczą wozy włościan... od wsi zalatuje nucenie dzieci, które piastunki pocieszają nim matki powrócą... nie ma i jednej nóty sprzecznej w tym chórze wesela i pokoju. Koło łoża chorych jest miłosierdzie co czuwa, jest ręka bratnia co otula, a cierpiący wstrzymuje skargę, aby nią nie zranić litościwego stróża swojego.
Widzicie jak tu pięknie i wesoło!
Mógłżebym pomyśleć o własnem szczęściu, gdybym wprzód o tle, na którem się ono rozwinie, nie dumał? cóż mi warto moje, gdy na cudze łzy, potrzebując uśmiechu, patrzeć będę zmuszony? Naprzód więc przerabiam świat i snuję utopiją, nie na teorji jakiejś, ale na jednem słowie: — kochajcie się jak bracia.
Znikają przedemną różnice stanu, urodzenia, pochodzenia, inteligencji — wszyscyśmy bracią i każdy wprzód niż o sobie myśli o drugich, to jedyny środek dorobienia się szczęścia na ziemi nie osądzając go na egoizmie. Nie potrzebuję już czuwać nad sobą, bo wszyscy troszczą się o mnie, lecę ku drugim i koję ich smutek, a czyniąc to, o swoim zapominam... ktoś mi dłoń ciepłą przyłoży do serca i pierś moją zagoi.
Naprzód więc zwracam się do tego ludu, który od secin lat jak muł i osad na dnie społecznem leżąc, jęczy skazany na ciemnotę i barbarzyństwo. Nie niosę mu nauk wysokich ani wymagam by każdy z tych co za pługiem chodzą, stał się mędrcem, pragnę go uczynić poczciwym, chcę by pojął życie i cel jego. Na to więc ustanawiam szkółki chrześcjańskie, gdzie nie wszyscy mogą się uczyć czytać, ale każdy musi się nauczyć być człowiekiem i bratem, gdzie mu wpoją miłość, gdzie zgaszą niechęć, gdzie wytępią zazdrość, gdzie im pokażą, że mienie i grosz nie stanowią szczęścia chociaż się niem zdaleka wydają. W tych szkółkach osadzam ludzi skromnych, łagodnych, cierpliwych, coby natchniono, namaszczono, gorąco słowem nie literą nawracali pogan...
Chodzi tu o drugi chrzest w kilkaset lat po pierwszym; ów pierwotny połączył kraj nasz ze światem chrześcjańskim imieniem, ten go zjednoczy istotą z ludzkością, z czeladzią Bożą...
U ludu nie ma wiary — jest obawa kar, jest ciemne przyszłego życia pojęcie, jest zabobonny przestrach jakiś, jest pogańska zasada, w którą wszczepiono chrześcjańską gałązkę i zeschła nie podżywiana.
Potrzeba apostołów co by tych mniemanych chrześcian nawrócili na nowo.
Mniejsza, jeszcze raz powtarzam, o naukę czytania i pisania, potrzeba naprzód wyuczyć myśleć, a to, sądzę, otrzymać się może żywem słowem i przykładem lepiej niż otwarciem im drogi do książek, których nierozumiejąc, popsuć się z nich mogą.
Jak troskliwa matka małemu pisklęciu sama wprzód wybiera i przeżuwa i w dzióbek wkłada pokarm, bo wie, że głodne struło by się, rzucając na pastwę szkodliwą.
Zbieram więc apostołów, ludzi dobrej woli i poświęcenia i rozpoczynam misją generalną po świecie dla nawrócenia pogan, bośmy my wszyscy bez mała poganie! Tę misją odprawiać będą jak uczniowie Chrystusowi, nie w kościele, nie w świątyniach, ani w samej szkole, ale wszędzie i ciągle każąc Królestwo Boże, po rynkach, w polach, nad brzegami stawów, przy pracy, przy wieczornem ognisku, szczepiąc miłość i zasądzając miłosierdzie.
Rozdajemy ludziom chaty i pól po troszę, zachęcając ich do nabycia więcej pracą, do ładu, umiarkowania, zgody. Nie marzę ja o żadnej równości, bo by ta była największą tyranją, ale o wydziale ludziom wedle ich potrzeb i zdolności. Konrad jest utopistą, coby ludzi chciał pod jedną miarą mieć wszystkich, ja nie sądzę, by to co dla mnie jest dostatecznem, drugiemu starczyło, i buduję mój świat na harmonji, nie na monotonnem unisono.
Jeden z nas potrzebuje ruchu, pielgrzymki, wałęsania się, nowości; za cóż go mamy przykuwać do roli i wiązać niewolą posiadłości, której nie chce i nie żąda? Drugi wszystko odda za mały spokojny kątek ocieniony, gdzieby życie przemarzył; inny chce miasta i gwaru, ten musi zbierać i gromadzić, ów potrzebuje rozkazywać, tamten podlegać, słuchać i powodować się.
Na tle tych potrzeb natury ludzkiej buduję społeczność w której nie może być równości, bo jej nie ma nigdzie na świecie. Nic niesprawiedliwszego jak jeden wydział wszystkim... u stołu i w życiu ten je za dwóch, tamten nasyca się odrobiną. Nie można porównać nas inaczej, jak miłością braterską, któraby zgładziła co w naturze ludzkiej jest dziwnie nierównem i różnem.
Władze, namiętności, potrzeby, pragnienia, wszystko nas dzieli, miłość tylko jednoczy... miłość tłómaczy, że ani jednego pragnąć, ani się jednem wszyscy zadowolnić możemy.
W moim świecie zupełną swoboda obdarzeni są ludzie, byle nie przestąpili granicy, którą zakreśla braterstwo i miłość. Jedną tylko wypędzam nienawiść zjadłą i niechęć nikczemną. 1
Stoi tedy szkółka apostolska, a z niej wychodzą mi ludzie, którym świat uśmiechać się musi, bo będą mieli serca otwarte, które umysłem pokierują dając mu natchnienie. Nauczyciel — apostoł i kapłan, stróż i pocieszyciel, kobieta matka, oto są środki, któremi wasz świat na mój świat przetwarzam. Nigdzie nie przypuszczam egoizmu, bogaty musi pracować głową dla ubogiego, ubogi pocieszać tych, co z nim cierpią, a że miłosierdzie jak wielką szatę rozściełam nad światem moim, nie boje się dlań nędzy. Miłość otworzy szpichlerze, nakarmi i napoi, któżby jadł patrząc na głodnych?
Każdy ma swój kątek większy lub mniejszy, ma się gdzie przytulić, bo w imię Syna Człowieczego, gdyby swojego nie miał, do każdych drzwi zapuka i znajdzie schronienie: Pielgrzymują śpiewając ci co miejsca zagrzać nie mogą... w szkółce kształcą się pokolenia nowe, kapłan je zagrzewa do pracy i wytrwania, nikt nikogo nie odpycha, nikt wyższym nad drugiego się nie mieni.
Skalę wielkości ludzkiej zmieniam zupełnie... otaczam szacunkiem tych co go są warci, daję ster moralny ubogim Cyncynatom, im cześć, i pojmuje, że w moim świecie przyjdzie do tego, że bogaty skłoni głowę przed bogatszym od siebie czcią powszechną i poważaniem ludzi.
Znika mi niechęć klas ku sobie, bo klas już nie ma, nie ma zapory, wszyscy mogą wszystko, i idą gdzie chcą byle siły po temu. Od roli jedni przechodzą do handlu, drudzy na świecznik nauki, a od nauki wracają do roli i pługa; do zagona i sochy... Wszędzie zdolność toruje drogi, byle ją ubłogosławiła miłość i uświęciła pokora!
Otóż jeszcze cnota, którą szczepić zamyślam, którą krzewić potrzeba, na której jak na miłości bratniej nowy świat buduję.
Pokora bowiem jest niczem innem jedno miłością braterską w innej szacie, w jednym ze swych objawów czynnych.
Można-li być pokornym bez miłości, albo kochać prawdziwie nie mając w sercu pokory? Wszystkie cnoty są miłością, tak jak wszystkie zmysły jednym zmysłem, a raczej narzędziami jednego. Dajcie mi jaką chcecie cnotę, a okażę wam, że nie płynie żadna, jedno z tego źródła.
W świecie moim pokora jest wielkości cechą, dumę wypędzamy za drzwi i stawim na straży anioła z mieczem ognistym, aby jej więcej do nas nie puszczał.
Ażeby nikt nikogo upokorzyć nie mógł, dosyć jest wszystkim mieć pokorę... cnota ta podnosi, uzacnią, rozbraja nieprzyjaciela, a zbroi wojownika.
Jakiż teraz śliczny świat choć na oko nie wiele w nim zmieniłem, gwałtownie z posad go nie wstrząsłem, ani wywracam bym z ruin budował... wprowadzam tylko gościa, który jedna i godzi wszystkich i pokój rószczką oliwną zwiastuje.
Bogatym nie odbieram mienia. Ubogim daję tylko litość i pracę, opiekę i pociechę wiary, nie strącam z posad wysokich tych, co na nich stoją, nie wydziedziczam spadkobierców wiekowych, — ale wśród tych żywiołów niechętnych i nieprzyjaźnych, wlewam nowy i przeistaczający. Wnet się wszystko przemienia... Pomyślmy tylko coby było, gdyby wszyscy stali się chrześcjanami nie z imienia jak dziś są, ale rzeczą i istotą samą... Świat wyglądałby na nowe całkiem zjawisko: otwierają się drzwi a przez nie zdrada nie wnijdzie, bo jej nie ma, wyciągają zewsząd ręce, nikt się zbytecznie o jutro nie troska, nikt nie umiera z głodu i pragnienia, sam widok tej nowej Jeruzalem, tej Civitatis Dei już napełnia szczęściem... życie staje się modlitwą!
Zmażmy tylko niechęć, zazdrość, samolubstwo, a raczej to jedno ostatnie, a cały świat się przemieni. Powiecie mi, że to niepodobieństwo, bo człowiek słaby, ale ja wiem to także — pragnę tylko by uczynił wiele może, żeby mu społeczność pomogła, i żeby słowo Boże ciałem i czynem stało się przecie.
Na to naprzód nic więcej nie trzeba, tylko żebyśmy się zaczęli kochać — kochamy i dziś, ale bardzo oszczędnie; tych których znamy, ku którym serce ciągnie, co są nam potrzebni, z nałogu, z obowiązku, z powinności, — a tu otoczyć potrzeba cały świat wielką miłością braterską, i zrozumieć, co znaczy bliźni!
Dla nas dziś bliźnim nie jest występny, choć i ten nim być powinien, nie jest nim żyd, bo żyd, tatar, bo ma nos płaskaty, chłop, bo głupi, pan, bo arystokrata jak mówicie...
Wyłączamy tyle, że w końcu nie zostaje nam na bliźnich, chyba rodzony brat lub matka... reszta ani nas obchodzi, ani się liczy. Chodzimy koło ludzi z niedowierzaniem, z obawą, a co gorzej ze strachem o nas samych i zbytniem a podłem uniżeniem tam, gdzie śmiałe a serdeczne słowo nawrócić by mogło.
Tonie i ginie ktoś w oczach naszych, moralnie się topi, nikt mu słowa nie powie, bo się lęka. Z tchórzostwa więc nie spełniamy obowiązku. Występnemu zapominamy występku i złego przykładu, znowu z bojaźni obrazy; a gdybyśmy w duchu miłości nie dla upokorzenia go odezwali się doń — któż wie czybyśmy nie pociągnęli go na inną drogę?
Ktoś inaczej poszedł, inaczej pomyślał od nas, zbłądził i wstyda się zdrady, my go wypychamy na wieki, a gdy chce powrócić drzwi mu zamykamy... jest-li to dobrze?
Ja tedy pojmuję łagodne i święte apostolstwo nieustanne i ciągłą ofiarę z siebie dla prawdy. Niech nikt nie poklaśnie fałszowi i nie przebaczy złemu, a złe zniknie.
Nie żądam kary — owszem za całą karę uważam oburzenie społeczności, lecz trzeba by społeczność miała na to siłę i odwagę, w miłości chrześcjańskiej je czerpiąc.
Tak przerobiwszy świat, wszystkie stany równam uznaniem ich użyteczności, a ludzi zasługą cnoty — kto więcej kocha i czyni, ten większy, znikają wnet różnice, padają zapory — i w wielkim uścisku łączymy się wszyscy. Kmiotek co dał ubogiemu grosz wdowi i pan co poświęcił pół majątku dla dobra ogółu stają u mnie w jednym rzędzie, ani się jeden wstydzi drugiego, ani go odpycha. Szanuję pamięć ojców, ale chcę po synach, aby ją nosili godni — gdy syn nie dorówna leżącemu w trumnie rodzicowi, cóż mi po wielkim trupie, którego cień za karłem chodzi?
— Ale ba! bardzo bo już daleko zajechałeś, rzekł Baltazar, który się z uśmiechem przysłuchiwał — a nie widziemy dotąd co ty robisz na tym świecie, który tak sobie pięknie stworzyłeś.
— Ja? kocham, śpiewam, marzę i trochę pracuję... abym mojej miłości dla Anny nie pożarł od razu. Rachuję się z mojem szczęściem, aby na wieniec całego życia mi stało, przeplatam go pracą umyślną, poezją, ideałem, kolcami rzeczywistemi, liśćmi dni powszednich, i tak powoli starzeję.
Dla mnie nie ma szczęścia bez niej — jest jedno serce i jedna twarz stworzona dla mnie, których mi potrzeba jak powietrza i słońca. We troje z matką siadamy tam w tym domku okwieconym, który widzę przed oczyma duszy, do stołu szczęśliwości... Anusi oczy uśmiechają mi się, ściskam jej rączkę drobną, drżącą w mojej dłoni... chodzim, śpiewamy, nasycamy się muzyką, wstajemy witać malowany przez Boga obraz wschodu słońca, czytamy poetów, zbliżamy się do wioski i jej mieszkańców, a gdy po dniu pracy wieczór przyjdzie, spoczywamy oparci o siebie z uśmiechem pokoju.
A! tylko mnie to zasmuca, że życie tak krótkie!
— A twoja utopja tak dziwnie do starej Gessnera sielanki podobna! przerwał ziewając Baltazar — wysączyłeś z niej wszystko co jest życiem prawdziwem, a zbudowałeś ją na widmach i w chmurach... Nie chcę ci zatruwać przyszłości, ale gotujesz sobie morze zawodów, z tego stanowiska na świat się zapatrując.
— Wyspowiadałem wam pragnienie duszy, rzekł Albin, ale ziści się li ono — nie wiem i wątpię; to wiem i zdaje mi się że ręczyć potrafię za siebie, że we mnie nic nienawiści ludzi zaszczepić nie potrafi, wiary w nich nie odejmie — że ich, zdradzony nawet stokroć, kochać nie przestanę.
Baltazar głośniej niż wprzód poziewnął.
— Sielanki! rzekł, sielanki! śmiech mówić! takie rzeczy... ale jakżeś ty jeszcze młody?
— Mam dziewiętnasty rok i tego się nie wstydzę, rzekł Albin z zapałem, matka dla wypróbowania mnie każe sześć lat czekać na Anusię... będę czekał, a wówczas!! a! o mojem szczęściu nie chcę nawet marzyć, bośmy my nie ci kochankowie pospolici, których pociąga chwilowe pragnienie. osamotnienie, namiętność — ja ją kocham jak brata i towarzysza! jedne mamy myśli i pojęcia... któżby mnie tak zrozumiał, kto myśl moją dopowie mi jak ona i jak ona odgadnie? kto mniej pragnie świata i ludzi, byle nas było dwoje razem zawsze, zawsze z sobą!!!
— Zawsze, to znaczy od lat dwudziestu do dwudziestu siedmiu, maximum trzydziestu — przerwał nielitościwy Baltazar — a! jakżeś ty młody!
— Z tej choroby nigdy się nie pragnę uleczyć, zawołał Albin i począł deklamować:

Młodości ty nad poziomy...

— Gdyby się młodość nie starzała i nie kończyła nigdy, gdybyśmy nią otoczeni byli, nie mówię, dokończył pierwszy, ale na nieszczęście nie jest to życie, jest to jego pałacowy przedsionek; dalej roisz o salonach, a wchodzisz do chaty lub w gruzowiska. Prawda, uroczą i czarowną jest młodość, ale to tylko gorączka jak przy wyrzynaniu zębów.
— Nie! reszta życia jest śmiercią powolną, a ona życiem, rzekł Albin w zapale. — To treść żywota, to wyskok jego, to kwiat jasny! Dlatego młodość daje nam przeczucia wszelkiego dobra i piękna, dla tegośmy lepsi w młodości, dla tego szczęśliwy kto ją przedłużył i nie postarzał się sercem... a pewien jestem, że kto nie zechce ten nie zgrzybieje...
— I pozostaje pijanym wśród trzeźwych! zakończył Baltazar — sobrius inter ebrios, śliczna rzecz, ale pijany wśród trzeźwych nie tak wesoła!
— Ależ to upojenie święte, to szał wieszczy i proroczy, to gorączka natchniona...
W tem Cymbuś głośno krzyknął sam do siebie splaskując rękami.
— Ot i samowarek zgasł!
Wszyscy się rozśmieli, a Baltazar dodał:
— I młodość zgasła! niech-że się kto drugi spowiada, bo Albinowskich poezyj mamy już dosyć.


— Na Cyrylla kolej!

— Jakto? na mnie? ja? ale cóż wy chcecie żebym wam powiedział?
— Nie ma wyjątków dla nikogo, reguła ogólna, mów co ci ślina do gęby przyniesie jak Albin, a powiedzieć nam coś musisz.
— Wy wiecie, że ja wiele nie roję, rzekł powoli, cóż w tem ciekawego?
— No to mów nie ciekawe... ciekawiśmy nieciekawego.
Błagającym wzrokiem potoczył po towarzyszach Cyryll, ale w nich nie było litości, i po chwili milczenia skazany, tak z kolei począć musiał:
— Prawdziwie nie wiem cobym wam mógł powiedzieć o sobie? wysoko nie patrzę, nie marzę górnie, żądania moje skromne, a cel jasny przedemną. Ani świata, ani ludzkości przerabiać nie myślę, mam jedno pragnienie nauki, to cel mój i meta laborum.
Albin wam wyśpiewał za Horacjuszem, moim ulubionym poetą tę cudną piosenkę:

Hoc erat in votis: modus agri non ita magnus

Hortus ubi, et tecto vicinus jugis, aquae fons,
Et paulum silvae super his foret..........................

..........................Nihil amplius oro
.
(Liber II. Satira VI.)

Cóż ja po nim wymyśleć potrafię?
Dla siebie tylko powtórzyłbym znowu z Horacjuszem:

Beatus ille qui procul negotiis.

Ale czyż mam o sobie myśleć tylko? Powiedziałbym, że chcę także maleńkiego domku pod słomianą strzechą, wiejskiego spokoju i ciszy wśród której bym pracował, uczył się, myślał.
Jam nie człowiek czynnego życia, ale spokojny mól książkowy; — nauka i żywot z umarłemi po nad chaosem namiętności waszych, w cichej i jednostajnej atmosferze pokoju, oto ideał dla mnie.
Zapach starej księgi to dla mnie woń fijołków, widok nieobciętego Elzewira, to ideał, schwycenie Hallerowskiego druku, rzadkiego Inkunabułu, to całe szczęście, którem ja uczuć zdolny. Więc gdybym sam mógł sobie urządzić życie, przyczepił bym je do jakiej wielkiej biblioteki dobrze ogrzanej, utrzymywanej w porządku, nie nazbyt uczęszczanej, w której bym mógł być panem i wszechmocnym władzcą, przestawując, porządkując, studiując wydania, porównywając teksty, nasycając się tem co jest w księgach i zewnętrznym nawet ksiąg widokiem..., ka któremu ciągnie mnie jakaś namiętność.
Miałbym pokoik mały do pracy, jasny, czyściuchny, ogrzany i na rygiel zamknięty dla profanów, ogródek zielony pod oknami, wiernego sługę, któryby za mnie myślał o jedzeniu i piciu, o wszelkich potrzebach życia, a wyrzekł się manii sprzątania i układania, — i przedsięwziął sam jakieś dzieło potężne, benedyktyńskie, cóś w rodzaju Bayla... którego by erudycja, krytyka i dowcipu trochę tło stanowiły.
Nauka wysusza, powiadają próżniacy, ale to potwarz! Jest nauka i nauka, i między narodem uczonych są głupcy jak wszędzie. Myli się kto sądzi, że pióro tylko geniusz i talent trzymają, dziwne i niepojęte okoliczności często na tę drogę zapędzają ludzi, którzyby na żadnej innej ani chleba kawałka, ani znaczenia najmniejszego dojść nie mogli. Trochę wprawy, śmiałości, wytrwania, nieczułości na pociski i zarozumienia choć na oko i dla drugich — otóż i literat gotowy, choćby krzty nie miał geniuszu, a nawet kropli talentu! Będzie to zbieracz i komentator, kompilator i skracacz, naśladowca niezgrabny, wreszcie rozprawiacz krzykliwy, ale któż mu pisać zabroni?
Prawdziwie uczonych, a zarazem życiem i zapałem obdarzonych ludzi jest bardzo niewielu, policzyć ich można w dziejach literatury... za to chmury są pracowników bez iskry natchnienia: piszą tylko, bo by nie innego robić nie potrafili.
Uczoność, jak ja ją pojmuję, ma zarazem świadomość tego co gdzie pomyślano i uczyniono, niezbędną by pójść dalej, i własny sąd o rzeczy — sąd niezawisły, głęboki, ożywczy.
Jakkolwiek uczyniono wiele i bardzo wiele, stokroć więcej pozostało do zrobienia; cały ten gmach wiedzy ludzkiej w największym rozstroju i nieładzie. Leżą w nim obok najcenniejszych zabytków, najpodlejsze rupiecie, opylone i zapomniane skarby i wysoko oszacowane lichoty. Drogi wielkie pozasypywano gruzem, manowcami porobiono ścieżki, poobalano wschody, a poprzystawiano chwiejące się drabiny... nigdzie porządku i logiki.
Nie idzie tu o formę tylko, klasyfikacje i jakiś dowolny porządek, ale o ułatwienie nauki i badania, które dziś w tym lesie jest błędnem na oślep krążeniem.
Gdybym więc tworzył utopiją dla siebie — marzyłbym sobie dziurkę przy bibliotece, celę podobną do owej szczura anachorety w holenderskim serze... Czegożby mi więcej potrzeba nad spokój i książki? życia nie pragnę, wolę na nie patrzeć zdaleka niż w cyrku pójść w zapasy. Gdybym snuł utopiją użyteczności mojej dla ludzi, chciałbym być wielkim reformatorem nauki, wskazać i przetrzebić nowe drogi, oczyścić stare, pogodzić świat z nauką, a naukę przyswoić światu, wykształcić smak ogółu... poznać wreszcie czy wielka zagadka dzisiejsza postępu jest istotnie myślą nową, czy pod wielkiem słowem czczą mrzonką... idziem-li dokąd, czy jak w zamieci kołujemy daremnie?
Na każdej stopie jest tu coś do odkrycia... chciałbym, przyznaję, odkryć coś użytecznego, wielkiego, płodnego w rezultata, ale upokorzony faktami zeznać muszę, że wszystkie odkrycia czynią się przypadkiem — niestety! a kto goni za szczęśliwym przypadkiem, ten się z nim prawie nie spotka!
Zresztą jam tylko nieznaczne kółko w tej olbrzymiej nauk machinie i jedno z najpośledniejszych... Chciałem wszystkiego, za karę nic mi przeznaczonem nie będzie, i polyhistorem, nazwiskiem pogardy pełnem, napiętnowany zostanę. Poezję czuję, ale śpiewać nie potrafię, naukę pojmę i zbiorę może pamięcią, ale jej nie posunę dalej... stróżem będę u drzwi którędy inni wchodzą i wychodzą; a jeśli po latach wielu żmudnie wypracowaną rozprawę po łacinie wydam o zatraconej jakiej księdze lub rękopiśmie, którego tylko reszty zostały, któż ją czytać zechce?

Sed nos in mensum spatiis confecimus aequor:
Et jam tempus equum fumantia solvere colla!
(Virgil. Georg. II.)

Tak! dosyć, zdejmijcie ze mnie chomąt dymiący znojem tych wyznań.... dość naśmieliście się przyjaciele, pozwólcie zamilknąć, a żem zawiódł oczekiwania wasze... darujcie. Gdybyście mi kazali wyliczyć edycje Horacjusza i ocenić pracę nad nim Bentleja, Sanadona, Kirchnera, Frankego, Webera, Milmana, Stalibauma, Bonda... lepiej bym się pewnie z zadania wywiązał...


— Ten nas istotnie zawiódł, rzekł Teofil, więcej daleko po nim się spodziewałem, ale z uczonego prochu, trudno dobyć iskry, a od kochanka książek, papierowej miłości tylko mogliśmy się spodziewać.
— Nie szczery i skryty, zawołał Longin, to mu się nie chwali...
— A z czemżebym się ukrywał? przerwał Cyryll, serce moje oprawne w stary pargamin, znajome wam aż nadto... dajecie mi pokój i dozwólcie spocząć, i tak już ta drobina marzenia upoiła mnie na długo... nie potrzeba zaglądać nawet w przepaście szczęścia, bo i od nich głowa się zawraca.
— Powinienby nam przecie i pan Baltazar coś powiedzieć, przeciął Longin, spozierając nań z ukosa — ale czy zechce?
Stary nasz kolega uśmiechnął się i ruszył tylko ramionami.
— A to by było zabawne, żebym ja się miał spowiadać przed wami.
— Wszakżeś słuchał, mógłbyś i mówić, odparł Longin, śmielszy od innych.
— O! jakie ciekawe dzieciska! rozśmiał się podłysiały medyk. Więc was zadziwić dziś muszę popularnością moją. — Cymbuś, podaj mi szklankę herbaty, a w niej trochę natchnienia i poezji.
— Co? proszę pana? spytał naiwnie przysłuchując się sługa, sądząc że to był rodzaj rumianku lub mięty.
— No! herbaty!
Baltazar usiadł i począł sucho: i
— Nikt z was dobrze nie zna mojej przeszłości, dla tego trudniej wam będzie zrozumieć czego od jutra żądam... ale mniejsza o to, każdy z was dosztukuje swoim łachmanikiem.
Powiedźcie mi naprzód, czego w najszczęśliwszym razie może człowiek wymagać od ziemi? Spokoju tylko i negatywnego szczęścia, które jest finalnie — brakiem cierpienia; więcej rozsądny ani pragnie, ani się spodziewa, bo wie że zawieść by się musiał. Sama natura życia wskazuje mu, że tu wszystko zmienne, niestałe, że nic nie ma trwałego, nic pewnego, na co by rachować można. Do niczego więc zbytnio przywiązywać się nie potrzeba, to pierwsza, na nic bardzo rachować, to druga, a usiłować się tak ograniczyć by cisza i dostatek wystarczały na wszelkie potrzeby.
Naprzód więc precz z marzeniami i nadziejami próżnemi, żadnych namiętnych przywiązań, żadnych ideałów — kawałek chleba, ciepły kąt, suknia porządna, od ludzi trochę szacunku i przyjaźni, które są także do spokoju potrzebą i warunkiem.
Jestem przekonany, że człowiek chłodny, wyrachowany, nie dopuszczający się marzeń, nie zakładający szczęścia w tem, co go dać nie może, jeśli nogi nie złamie, kaleką nie zostanie, raka nie ma i liszajów... może wcale znośne wieść życie...
Ja też od żywota więcej nie wymagam nad to, żeby było znośne... a że każdy tylko o sobie myśli, ja także myślę o sobie. Ludzi tak bardzo nie potrzebuję, miłości ich zbytnio nie pragnę, chociaż nienawiści chciałbym uniknąć, bo to rzecz niewygodna... Spokój, dobry byt, to zadanie moje.
Nie powiem wam, żebym bardzo medycynę kochał, albo naukę miał za coś innego jak za narzędzie; pełno w niej niepewności, tajemnic, nigdzie punktu podpory, wiem, że przez nię trochę mogę znać człowieka, ale całkiem nigdy, uczę się więc wprost dla chleba i do tego najszczerzej się przyznaję. Niech mi nauka da byt niezależny a o więcej jej nie proszę.
Utopiją moją jest gdzieś w dobrem, cichem, na ustroniu miasteczku, domek własny, zamknięty szczelnie, ze dzwonkiem u drzwi, sługa wierny, gabinet ciepły, fotel wygodny, grosza dosyć na moje potrzeby, kucharz smaczny, piwnica zaopatrzona, zapas w sakiewce na przypadek wszelki, kilku dobrych znajomych, ludzi porządnych i łagodnych do preferansika lub wista, kilka domów dla rozrywki gdy się u siebie znudzę, książka czasem jako środek odświeżenia umysłu... ot... zdaje mi się że na tem koniec i nie więcej.
Widzicie żem wcale nie wymagający...
Albin porwał się jak oparzony.
— Panie Baltazarze, zawołał, wiele masz lat?
— Tyle ile ich mieć potrzeba by poprzestać marzeń.
— Ale miałżeś kiedy marzenia? kochałeś kiedy? spodziewałeś się czego?
— Prawdziwie... nie pamiętam, rzekł Baltazar uśmiechając się.
— I nie lękasz się by ta ospa, której nie przebyłeś za młodu, nie przyszła ci na starość?
— Ho! ho! rozśmiał się medyk... zdaje mi się żem zupełnie pewien, iż na nią chorować już nie będę: chcecie bym jak wy kochał się w chińskich cieniakach i wzdychał do gwiazd na niebie?
— Jak to? więc dla nikogo miłości? żadnego porywu ku niebu? nic na ziemi co by inne a lepsze przypominało ci światy?
— Są to kwestje, które ty tylko robić możesz, odpowiedział Baltazar — zazdrościsz zapewne mojemu szczęściu... Nie porywam się na zadania, których stanowczo wiem, że z danych jakie mam rozwiązać nie potrafię: poetą mnie Bóg nie stworzył, bym dopełnił imaginacją na co fakta nie starcza... Jestem już dziś na wyżynie, do której wy nie prędko dojdziecie jeszcze...
— Ja bym powiedział: na dnie przepaści! rzekł Albin.
— Czego rozsądnie wymagać można po życiu? przerwał ciągnąc dalej Baltazar — miłość ludzi jest nietrwałą i zagadkową, przyjaźń ich stała, rzadkim fenomenem, gotowa do poświęceń, niewidzianem zjawiskiem, szacunek i uwielbienie, najczęściej udziałem niezasłużonych... a ideały na ziemi, widmem chorobliwych oczów... Człowiek chłodny bierze życie jak jest, rachuje zimno, a jeśli się omyli w rachubie, którą zawsze podejrzewa, stara się poprawić ją czynem, nie rozpala się do niczego, znosi bez śmiesznych i dziecinnych wrzasków co go spotka, siebie tylko pilnuje, o siebie się troszczy — a że to, co zowiecie w nim duchem, jest czysto konwencjonalną zabawką... i udowodnić się nie daje, bo fenomena ducha zlewają się z działaniami cielesnemi — usuwa ten żywioł z rachuby i nie miesza go do ścisłych swych na przyszłość kalkulacji. Dajcie mi zresztą pokój, sami widzicie żem nie wasz, choć z wami na jednej siadłem ławie, choć jeden mundur noszę i słucham waszych szaleństw, jakbym słuchał szumu drzew na przechadzce w Zakrecie.
W mowie Baltazara chłodnej i przesiąkłej wiarą w jedną tylko rzeczywistość nagą było jednak coś co nas zdradzało, jakieś dawne zawody na drodze życia, jakąś gorycz ukrytą... Wiedziano wszakże, iż się z nich nie wyspowiada, bo utrzymywał zawsze, że człowiek, zwierzając się komuś niepotrzebnie, zaprzęga się w jarzmo i oddaje w moc jego... Gdy więc umilkł i głowę spuścił na piersi, nie badano go więcej, a Longin sam wyrwał się pierwszy z wyznaniami.


— No! to teraz ja, moi mościwi panowie a bracia, rzekł w pół szydersko — mojem Credo jest to axioma i pewnik, którego Cyryll potwierdzi starożytne pochodzenie, że:

Andaces fortuna juvat.

Śmiałość i odwaga są tylko przeczuciem tego co nas czeka i rękojmią powodzenia; kto ich nie ma, może być pewien, że w jego przyszłości też nie się ciekawego nie znajdzie.
Nic darmo i bez celu od natury nie otrzymuje człowiek; komu dana władza zdobywcza i śmiałość, ten pewnie ma jakąś Amerykę przed sobą, i choćby nim najsroższe burze miotały, przypłynie do niej Kolumbem!
Przyznaję się żem zawsze czuł w sobie powołanie do wyższych celów, gorączkę dźwignienia się po nad drugich, i dotąd nie mogę się skarżyć, aby mnie matka natura, alma parens zawiodła. Dobiłem się czego chciałem, i dobiję się czego pragnę...
Życie natury swej jest walką, a bez pięści, silnej drogi nie ma co przedsiębrać... na prawo i lewo nieprzyjaciele; jeżeli ty nie popchniesz, pchną ciebie i zgniotą. Jedno więc z dwojga, albo zostać zgniecionym, albo samemu dusić potrzeba, ja wolę ostatnie.
Idę w ten sposób i dojdę jak najdalej będę mógł. Są ludzie co mają namiętność podróży, świadkiem pani Ida Pfeiffer, której już dzicy nawet jeść nie chcieli, a która jeszcze sucha i wychudła jak szczepa włóczy się po świecie, szukając czego nie zgubiła. Wolno mi więc także mieć namiętność przepodróżowania świata i wdarcia się na stanowisko najwyższe, jak Anglikowi na Mont-blanc. Byłem sierotą i obdartusem, chcę o sile własnej, bez pomocy niczyjej, dojść tak wysoko jak mi życie pozwoli, i wedrę się na szczyt mojej góry, choćby miała być wyższą i niedostępniejszą od Araratu, na którym szczątki arki czernieją.
Narzędziem mojem wiara w siebie i odwaga. Ludziom panować potrzeba, a wszystko się otrzyma, dobroć i łagodność to żebractwo, niemi wymodli się kawał suchego chleba — królestwa brać musimy bojem i przebojem.
Ja chcę niewiele... śmiejcie się widząc, że w jednym wyszarganym mundurze chodząc, tak śmiało się odzywam — pragnę tylko ogromnych bogactw, wielkiego znaczenia, stanowiska w świecie znakomitego, krzyżów, honorów, tytułów, skarbów...i po troszę wszystkiego co ludzie cenią i w czem smakują.
Pragnę z pamięcią mojej nędzy i pychą zdobywcy zasiąść na stopniach najwyższych, wybrać sobie z rasy najwyszukańszej towarzyszkę życia, iść, iść, drapać się póki sił i żywota stanie...
Nie chodzi mi może o szczęście, bo jak Baltazar nie wiele w nie wierzę, ale o to bym nakarmił dumę, bym sobie winien był wszystko, tylko sobie... by dla mnie nic niedostępnem nie pozostało. Chcę skosztować wszystkiego, spróbować co nieznane, umoczyć usta w ambrozji.. i nie umrzeć póki jeszcze zostanie szczebel do zdobycia i łup do pochwycenia.
Małem ograniczyć się nie mogę — wszystko lub nic — padnę? to cóż? u wejścia byłem nędzarzem i sierotą, wrócę tylko do tego czem byłem! Ale to być nie może... nie! nie! Audaces fortuna juvat! a ludzie są głupi.
— Tak sądzisz? spytał Cyryll z uśmiechem.!
— Jestem tego najpewniejszy. Nie powiem żeby mnie Pan Bóg lepiej od innych obdarzył, ale dając mi odwagę, dał mi wszystko... nad to nie potrzeba więcej, jest to wytrych co otwiera zamki najtwardsze. Ludziom wszystko wmówić można, talent którego się nie ma, naukę gdy się nic nie umie, serce choćby nigdy nie biło, dobroć nie dając jej dowodów, co chcecie, byle uporczywie o nich gadać. Jeśli ci nie przyznają całości, to choć krakowskim targiem połowę...
Jest to pewnik niewzruszony; śmiało patrzaj w oczy, nie dawaj się nigdy zbić z tropu choćbyś w duchu zbitym się poczuwał, pokonany, utrzymuj żeś zwyciężył, upadłszy, mów żeś się dobrowolnie położył, ludzie ci w końcu uwierzą. Serca nawet zdobywają się szturmem, nic że ci ktoś z razu skrzywioną pokaże minę, że cię powoli odtrąci, że drzwi ci zamkną przed nosem, powracasz raz, drugi, trzeci... i postawisz na swojem.
Marzenia moje mnie się tylko tyczą, o drugich nie myślę... świata nie przerobię, nie bardzo weń wierzę, ale co tylko może dać nasycenie chwilowe, szał czy prawda, złudzenie czy rzeczywistość, biorę wszystko, garnę i pakuję do mojej torby żebraczej.
Urodziłem się na potężnego egoistę — nikt o mnie nie myślał, nikt mnie nie chciał, wszystkom musiał wywalczyć, a co dalej przedemną, nie wiem. Upodobań nie mam szczególnych, głodny, gotów jestem zjeść co napadnę...
Jakiś głos wewnętrzny mówi mi, że powodzenie mnie czeka, że kampanja zostanie wygraną, i siądę wyżej nad was wszystkich.
Każdy z was ma jakąś słabość, pietę nie umaczaną w wodzie, ja cały zanurzony w nią zostałem... Tego Albinka można kupić miłością, Baltazara, sądzę, pieniędzmi, Teofila lada cackiem błyszczącem, — mnie niczem.
Biorę miłość nie dając serca, pieniądze także i cacko jeśli ładne, ale to mnie na drodze nie wstrzyma, nie sparaliżuje, nie osłabi; namiętności nie rozumiem, na monomanją nie choruję żadną, jestem zahartowany.
Jakże mi się nie ma udać? zdaje mi się, że wszelkie żywioły powodzenia mam już w sobie, a póki odwagę mieć będę i tę wiarę jaką jestem natchniony, że nademną świeci gwiazda jasna... pójdę daleko i wysoko...
Dokąd i jak zajdę? to kwestja czasu i okoliczności...
— Nie rachujesz widzę wcale na nieprzewidziane wypadki i przeszkody? — przerwał mu Baltazar.
— Takich jak ja ludzi broni sam los, który ich do wielkich rzeczy namaścił; dając im instynkt w chwili niebezpieczeństwa, natchnienie gdy o wybór chodzi... Jeżeli doróżka ma jutro przejechać kogo w ulicy, a nas tam z Albinem dwóch iść będzie, jestem pewien że on wpadnie pod koła a ja zostanę cały.
— Ale to także szaleństwo, taka wiara w fatalność jakąś, rzekł pierwszy, mówisz że nic cię nie uwodzi, żeś panem siebie, a bałamucisz się jakiemś mistycznem przeznaczeniem.
— Jużciż w cóś wierzyć, choćby w siebie naostatek muszę, nie tak jak wy panie Baltazarze, rzekł Longin podnosząc głowę. — Jeszcze ci powtarzam, ty równie masz słuszność z obawą swoją jak ja z odwagą: to jest poczucie bezbronności i słabizny, a to uczucie swej siły. Każdy z nas ma w sobie ziarno przyszłości, którą pielęgnuje... nic się jednak nie urodzi zeń innego nad to, co tam zasiano.
— Fatalista! szepnął Serapion z przestrachem.
— Może trochę — zawołał Longin powolnie — ale przy fatalizmie moim dużo jest dano samym siłom człowieka. Z żołędzia nie zejdzie jedno dąb, ale dąb od siebie zależy by był krzywym i koszlawym krzakiem, lub wystrzelonem do góry, wyniosłem i potężnem drzewem.
Nie przerobisz się, ale się dźwignąć możesz lub pozostać przy ziemi.
Cóż wam więcej powiem? Że pragnę wszystkiego po troszę, a raczej wszystkiego po wiele... sławy, bo to narzędzie i wielka dźwignia do dzieła; — imienia, grosza ogromnie, kobiet nawet, miłości, honorów, tytułów, wszelkich znikomości, które że są diable znikome, więc ich też wiele na jedno życie wymagać muszę. Znajduję to logiczniejszem niż gardzić znikomościami; kiedy mi na wieczerzę dadzą bifsztyk dobry i posilający, nie mogę go zjeść wiele, a ciasteczka znikomego gotów jestem kosz cały... Toż z temi marnościami, nie rychło one nakarmią, więc masę ich spożyć potrzeba...
Teofil poklasnął.
— To teorja nowa, zawołał.
— Gotowi posyłać po nocy po ciasteczka! westchnął ruszając ramionami pod piecem stojący Cymbuś... a żeby ich z temi grymasami!!!
— Ale jakąż obierasz sobie drogę do tych zdobyczy? zapytał Teofil, bo to ciekawa rzecz, jak myślisz zajść daleko i którędy? h
— Wiecie że chodzę na oddział prawny, nie żebym filozoficznie badał idei prawa i zasady jego, nie żeby mnie ciekawiły: Dwanaście Tablic, Hugo Grotius, Puffendorf i Vatel, lub objaw idei prawa w ciągu wieków się przetwarzający, ale po prostu że znajomość prawa daje wielką w życiu siłę. Na niem oparte są wszelkie stosunki ludzkie, a ludzie tacy głupi, że zawsze cudzemi rękami się posługują, gdzie swoich dwojga byłoby nie dosyć.
Prawnik jest więcej niż lekarzem, bo chorzy umierają a zdrowi go nie potrzebują, gdy prawnika każdy, i nikt sam sobie bez niego dać rady nie potrafi. Przytem raz na tej drodze otwiera mi się wolny przystęp do wszystkiego, do dyplomacji, do urzędów, do znaczenia w świecie. Najnieprawdopodobniejsze fortuny i karjery porobili dziś prawnicy; zacznę bodaj od małego, ale że się dam poznać to pewna, na logice i trafności mi nie zbywa, ludzi znam z dobrej dla mnie ich strony, to jest ze słabej... a to mi najpotrzebniejsza... potrafię w nią uderzyć. Z razu dam się poznać jaką śmiało odegraną komedją, zrobię co czy nie zrobię, potrafię mówić głośno i śmiało żem dokazał cudu, a im szaleńsze będzie kłamstwo, tem lepiej mu uwierzą ludzie, mówiąc sobie: Jużciż by nie mówił, gdyby nie zrobił!
Raz zdobywszy tylko cal ziemi, bylem stopę, palec postawił, idę dalej niepowstrzymany jak uragan i burze. Cóż wy myślicie? śmiejecie się po cichu, a ja swoje:

Audaces fortuna juvat!

— Ale zuchwalstwo też czasem się samo zabija — mruknął chcąc się pomścić Baltazar.
— Ba! tylko że ja wiem gdzie i jak mam walczyć i jakim orężem, bądź o mnie spokojny; życzę ci jeszcze dziś choć starszemu zasięgnąć u mnie rady jak masz począć praktyczną medycynę w swojem idealnem miasteczku, bo jeśli mnie nie posłuchasz i trochę szarlatanerji nie użyjesz, kto wie czy pacjentów mieć będziesz innych prócz żydów i dwuzłotówkowych...
Baltazar rozśmiał się, a wszyscy za nim radzi przerwać milczenie. Longin chodził żywo po pokoju, fajkę palił, dymił okrutnie, pił ze wszystkich szklanek i potrącał coraz mu się głębiej w zakątek pod piecem ustępującego Cymbusia... istotnie minę miał zdobywcy kroczącego przeciw wielkiemu jakiemuś przeznaczeniu.
Rozrzucono kasztany na stole i wszyscy, nie wyjmując Baltazara, który sobie najlepsze miejsce wynalazł, i Longina ostrożnie ładującego zaraz kieszenie, aby go drudzy nie objedli — rzucili się na te łakocie z wesołością dziecinną.
— Teofil jest najpoczciwszym z ludzi, rzekł Longin, wotuję mu wieniec obywatelski. Gdzież tak swobodnie i wygodnie nam jak u niego?... gdzie lepsza herbata i kasztany?... zobaczycie że za admonicją którą dostał, gotów jeszcze posłać po kotlety z klasyczną cytrynką...
Cymbuś syknął i w głowę się poskrobał.
— To nic kotlety jeszcze, rzekł, ale na tyle osób gdzie talerze i grabki?
— Potrzeba jest matką wynalazków, Cymbusiu kochanie powinieneś już o tem wiedzieć, gdy słomą dziury w bótach zatykasz, rzekł Longin — ja naturalnie będę jadł na talerzu i najlepszym widelcem, Baltazar także, a lud poczciwy i skromni proletarjusze... palcami, rękami, łyżeczkami, na papierze, na miseczkach od filiżanek... Główną rzeczą jest jeść, akcessorja małej wagi.
— A sos? spytał Cymbuś naiwnie jak zawsze.
— Sos... wiedz o tem, jest zawsze na świecie tylko dla uprzywilejowanych.
Spojrzał mu w oczy Cymbuś, nie zrozumiał nieborak, ale tak był przekonany, że potężny Longin musiał coś bardzo rozumnego powiedzieć, że się na wiarę rozśmiał i rękawem wstydliwie przykrył twarz rozweseloną.


— Więc dalej panowie! zawołał Baltazar, no, jużciż i Milczek Serapion coś nam dziś powiedzieć powinien, nie prawdaż?
— Ja!!! — krzyknął przestraszony.
— A! powie, powie! krzyknęli wszyscy, już się nie wykręcisz, musisz! musisz! milczałeś tyle żeś nam winien nareszcie coś przecie. Jesteś jak ów co zawsze je cudzym kosztem, a sam nakarmić nie chce.
— Albin co mnie dobrze zna, mógłby wam zaświadczyć, że nic nie roję, żądania moje skromne, a przyjmę z pokorą co Bóg dać raczy.
— E! nie sztuka tak się wykręcać, przerwał starszy ocierając usta... gadaj paniczu, kiedy mnie do tego zmuszono, cóżeś ty lepszego od drugich? Słuchałeś, będziemy słuchali i śmieli się kolei... Korona ci z głowy nie spadnie!
— Nie ciekaważ to rzecz, to co ja wam powiedzieć mogę, szepnął po cichu skromny chłopak. Sierota jak Longin, ludzkiemu miłosierdziu winienem nadzieję lepszego bytu, Ewangeliczce wiarę, którą żyję; nie snuję sobie nadziei świetnych, nie pragnę wiele, nie żądam nic... pewien jestem, że jaki stan i byt Bóg wyznaczy, z Ewangelią moją szczęśliwym będę, bo i doli i niedoli pokorą, rezygnacją, poddaniem się podołam... Nie myślę wyłamywać się z ogólnego prawa cierpienia, bo któż od niego wolen? zniosę co mi przeznaczono...
Proszę nie śmiejcie się ze mnie, wiecie wszyscy żem z jednej książki czerpał całą mądrość moją i naukę żywota, nie mogę i dziś jej zapomnieć, przychodzi mi nieustannie na myśl i usta.
Jej winienem spokój duszy, pogodę serca mojego, przygotowała mnie na wszystko, nauczyła kochać świat cały, nikim nie gardzić, a w przyszłość patrzeć spokojnie.
Nie pragnę być niczem prócz człowiekiem Ewangelii i uczniem Chrystusowym, iść z daleka w wielkie ślady i nie upaść.
Nie mam w sobie siły apostoła, ani słów proroka, nie potrafię nawracać, nie myślę też przerabiać świata i gromić tłumy, ale poczynam i kończę na sobie.
Zadanie to największe dla mnie: siebie sprostować, siebie podnieść, być samemu naprzód takim, jakim był Pan i Mistrz nasz... a światu — służyć w pokorze.
Słów takich dawno nikt z nich nie słyszał — przyznajmy tu prawdę, że duch religijny nie rozbudził się jeszcze, a szczątki XVIII. wieku silnie się czuć dawały w duchu uniwersytetu Wileńskiego.
Rzadko więc można się było spotkać z Ewangelią i otwartemi jej wyznawcami, nawet między tymi, co już nosili suknię duchowną, obojętność była największa dla źródeł poświęconych, z którychby mogli zaczerpnąć wiarę gorętszą, od nich zwracano się do innych i zdawały się im czystszą wodą płynące. Serapion był tem dziwniej pięknym wyjątkiem, że się nie dawał pożyć otaczającym go wpływem, nie wstydał poczciwej wiary i nie odrzucił tej Ewangeliczki, która była jedynem jego na tej ziemi dziedzictwem — spadkiem wydziedziczonego.
A choć na twarzach Longina i Baltazara zjawił się uśmiech pół szyderski i wejrzenie ich chłodne skierowało się na chłopaka, co z tak piękną odwagą wypowiadał duszę swoją, Serapion nie uląkł się szyderstwa, które mu grozić się zdało.
— Znam świat, mówił dalej, z tej tylko jednej księgi i ta mi wystarcza, w niej mądrość moja, przewodnik, wszystko; z nią jak we zbroi spokojny jestem na przyszłość, z niej uczę się nic nie pragnąć, wszystko przyjąć, i za wszelki dar błogosławić temu co mi go zesłał.
Oto jest wedle mnie prawdziwe szczęście na ziemi, — umieć nie żądać, nie przywiązywać się do niczego ziemskiego, kochać ludzi nad siebie, siebie ze zwierzęcia podźwignąć do ideału.
Ideałem tym dla mnie ten naprzód co siebie na krzyżu za ludzkość poświęcił i jak wymownie ktoś wyrzekł (Rohrbacher) — ten żyd powieszony haniebnie, co śmiercią swą na szubienicy rzymskiej całego świata oblicze przerobił... W życiu jego jest wszystko, co na naukę życia potrzebne, w jego słowach jest stworzony przezeń raz drugi świat cały. Sto razy odczytuję te słowa, z których prostaczek i mędrzec się napawa... i bezdni tej wypić nie mogę. Słowa to na pozór proste, nie wyszukane, a jednak jak potężnie większe od tego co je poprzedziło, i co po nich kiedykolwiek wyrzekł człowiek.
Ideałem potem dla mnie pierwsi chrześcjanie, wielkie postacie wezwanych, z ludu, od sieci, od roli, od ceł, od oręża, żołnierzy, rybaków, wyrobników, co posłuszni być umieli duchowi, który ich ożywiał; wielkie a ludzkie postacie, bo uczą nas nawet podźwignienia się z upadku, którego doznali; — męczennicy, święci i Boży lud wybrany, który od Betlejemskiej szopki po dziś dzień składa jakby jeden nieprzerwany szereg — jeden świetny zastęp bojowników zwyciężców...
Życia — wam ani nikomu nie zazdroszczę, ani marzeń jego, ani wątłych nadziei, ani nasyceń chwilowych... spokojny jestem, czekam co mi ma być dano... na wszystkom gotów....
Czy przy tej uczcie co trwa mgnienie oka, zasiądę w purpurze, czy w żebraczem odzieniu, możesz to wiele obchodzić? Czy mnie na pierwszem lub ostatniem miejscu posadzą, cóż po tem? Widzę grób pod nogami, a za nim krainę pokoju.

Credo videre bona in terra viventium!

Na ziemi nędza, utrapienie, boleść — narzędzia ubłogosławienia, a na nie lekarstwem miłość braterska, wiara niezachwiana...
Wy coście sobie z jakich sześćdziesięciu lub siedmdziesięciu obiegów ziemi zrobili wieczność całą i bezpiecznie gnieździcie się w życiu, które się jutro rozprysnąć może jak bańka mydlana — dziwię się wam, ale nie zazdroszczę.
Wiem, że uśmiech wywołam na usta wasze i będziecie jak niegdy z apostołów wyśmiewać się ze mnie, myśląc żem i ja pijany a muszczu pełen (Dz. Apostolskie, R. II. 13.), ale cóż mi śmiechy wasze? sam w duszy pełen spokoju...
— Jak to? i masz się za tak silnego, że cię nic nie zwalczy? zapytał Longin, że ci się nie uśmiechnie nic, nie pociągnie, nie skusi, nie oszali?
— Mylisz się bracie, rzekł Serapion — jestem słaby, ale to uznanie słabości mocą jest moją, unikam czego przemódz nie potrafię, uciekam gdym zwycięztwa nie pewien, a upadłszy powstaję.
— A! więc padasz! rzekł Longin...
— Padam duchem i ciałem, odparł Serapion, i jeśli się godzi do siebie zastosować te słowa święte: umysłem służę zakonowi Bożemu, lecz ciałem zakonowi grzechu. (Paweł do Rzym. VII, 25), — ale któż bez zmazy? Alboż myślicie, że i na mnie nie przychodzą chwile zwątpienia i potów śmiertelnych? ale gdym wołał o pomoc, gdym się ukorzył, gdym płakał, nigdy mnie Bóg sierotą nie porzucił i nie odepchnął.
Z tą wiarą cóż mi mój żywot na ziemi, gdy obojętna dla mnie jak przejdzie, byleby mnie nie pokalał? Nic nie marzę, a przyjmę co mi będzie dano: dolę, niedolę, cierpienie, upokorzenie, trochę spokoju lub wiele boleści — mam ojca w niebiesiach, a ten lepiej pamięta o mnie niż wasi rodzice. Mojem dziełem czuwać nad sobą i czystym iść gdzie każą, pewien jestem że nikt sobie nie wyrobi pracą najzuchwalszą, co mu Opatrzność nie przeznaczyła...
Ale przyznam się wam do jednego tylko marzenia... a! gdyby siły po temu, gdyby natchnienie z góry, gdyby promień na głowę Bóg zesłał!
Wśród tego świata zobojętniałego, skośniałego, zimnego i zwracającego się znowu do pogaństwa, w którym nauka Chrystusowa jest już tylko pięknem słowem, a szukają w niej dziś nie prawdy, ale poezji tylko — jabym chciał wdziawszy sakwy i kij ująwszy w rękę, pójść z Ewangeliczką moją od chaty do chaty, od dworu do dworu, z nowiną dobrą, z gorącem słowem; chciałbym je zaszczepić w sercu ludu, którego nikt nie krzepi, w sercu wielkich, które stwardniało, w sercu wszystkich, co o Bogu nie myślą.
Otóż los godzien zazdrości tego, coby był dziś namaszczon, w wieku rzeczywistości, tą poezją świętą prawdy świat wskrzesić i odżywić; ktoby był mocen słowem oderwać kupców od ich rachunku, uczonych od ich zaciekań, spekulantów od grosza, a szalone dzieci rozpusty od kielicha, który tak chciwie wypróżniają...
Wystawiam sobie jak szalonym bym się im wydał, a jakbym był wielkim!! Łacniej zaprawdę było kazać udom w pierwszym wieku po Chrystusie, niż chrześcjanom w XIX.; — tamto były świeże i niezepsute ludy, przysposobione do przyjęcia prawdy wielkiej i nowej pragnieniem i oczekiwaniem wieków; dziś gorzej, bośmy wśród tłumu, co przyjął i zapoznał prawdę, co owoc wziął, skosztował i odrzucił od ust spalonych.
I więcej, zaprawdę, potrzebuje może zepsuty świat dzisiejszy apostołów niż ówczesny... Wierzono we wszystko wielkie, cudowne, łakniono nieba na ziemi i Bogów na nią sprowadzano; — dziś suchy i zimny rachunek zastąpił popędy szlachetne, a wrota nieśmiertelności zamknięto, żeby przez nie na zromantyzmowaną ludzkość nie wiało.
Gdybym potrafił o kiju wyjść apostołować znowu! — U nas jeszcze może nie jedne drzwi by się otworzyły, nie jedno posłuchało by serce otwarte... ale dalej... dalej... cóżbym czynił w tej starej Europie, gdzie wszystko co nie powszednie to śmieszne? Nająłby może Barnum jaki proroka, żeby go za biletami znudzonym pokazywać handlarzom.
Politycy szukaliby w nim sekciarza jakiegoś teorji socjalnej — podejrzywanoby w nim wszystko, oprócz ucznia Chrystusowego, tak to już postać niewidziana na świecie.
Otóż ideały i marzenia moje... z kijem pielgrzyma u drzwi balowych w Paryżu staję i nawracam, idę pod Giełdę ich wrzawliwą, jak widmo Banka zjawiam się wszędzie, gdzie zapominają o Bogu — w pośród teatru na scenie, wśród biesiad jak blady upior, jak statua Komandora, w fabryce między zgniłym proletarjatem, co się dusi w powietrzu i obyczajach zepsutych...
Nie jest-li to marzenie cudne! A jeśli wśród mojej pielgrzymki od wrót do wrót o żebranym chlebie, pokorą i miłosierdziem nawróciłbym gdzie choć jedną duszę, zasiał myśl zbawienną, wzbudził uczucie, łzy osuszył — nie dość-że by było na oświecenie życia całego, nie okupiłyżby one grzechów mojego żywota?
Wy się uśmiechacie ze mnie — ale inaczej-li poczynały się wszystkie wielkie i święte reformy jak śmiechem i szyderstwy wygwizdywane? pogardą i odepchnieniem witane?
Zwróciłbym się do nieszczęśliwych, ci by najlepiej zrozumieli mnie pierwsi... jest ich dosyć!
Chwyciłbym potem tych co z życiem nie wiedzą co począć, co siedzą u gościńca, nie pragnąc i nie łaknąc niczego.
Powiedziałbym mądrym, że troskają się wiele, a zapominają co główna; biednym, że ich jest królestwo niebieskie byle oczy załzawione wznieśli ku niebu, znalazłbym w tej małej książeczce mojej słowo dla każdego, na każde cierpienie pociechę... Któż wie, może gorące słowo obudziłoby iskierkę jaką? może pociągnąłbym za sobą, możebym do kościołów wprowadził modlitwę, do serc nadzieję i miłość — do umysłów jasność niebieską?
— Gotujesz się jak widzę nie żartem na Apostoła, rzekł Baltazar — ale po cóż ci już nauka?
— Mylisz się, odparł Serapion, którego oczy łzami połyskiwały, nie czuje w sobie sił do tego posłannictwa tak wielkiego — a jedno maluczkie serce ciepłe dziś by nie roztopiło tego oceanu lodów, w którym żyjemy — dziś — bodajbym nie bluźnił — potrzeba by nowego przyjścia Chrystusa, aby nawrócić tych pogan, którymi my wszyscy jesteśmy.
Chrześcjanie? gdzież braterstwo, gdzie bracia? spytam z Albinem — chrześcjanie? gdzie cnoty chrześcjan? gdzie poświęcenie i pokora? Chrześcjanie? gdzie świata pogarda, gdzie męztwo? gdzie ci coby życie dali za prawdę, i co dla nich prawdą?
Ślepy chyba by nie dojrzał, że od kilku już wieków wielka rzeka ludzkości zwróciła się znowu do starego swego zamulonego łożyska, a nowem korytem sączy się tylko strumyk maleńki... wody potoku całe lecą pędem dawnemi błoty i zgnilizną.
A tak by jasno, cicho, szczęśliwie, spokojnie mogło być na świecie, gdybyśmy go na słowie Chrystusa: Miłujcie się jako bracia! odbudować mogli!
Serapion spuścił głowę i wszyscy owiani smutkiem jakimś zamilkli, tylko Teofil porwał się cały rozogniony i mówcę serdecznie uścisnął.
— A! rzekł gorąco — daj mi siły, daj wytrwanie, daj mi moc a pójdę z tobą i za tobą, będziemy nawracali!
— Nawróćmyż wprzódy samych siebie, odparł smutnie młody chłopak, to pierwsze i największe, to najgłówniejsze zadanie. Drogi mój Teofilu, pracujmy nad sobą, nie nam, nie nam obu sięgać po kij apostolski, ręce go nasze nie udźwigną... I... dosyć marzenia!!
— Gdyby nam kto co weselszego, a bardziej pocieszającego powiedział, ziewnął Baltazar, nie byłoby od rzeczy... a kolacja też nie jest od rzeczy! dodał w sposobie cichego komentarza.
— Kolacja! Cymbuś! ruszaj po kotlety! zawołał, z poezji przechodząc do prozy nasz amfitryon.
— A pieniądze? zapytał Cymbuś naiwnie, bez pieniędzy już nie dadzą!
— A! pieniądze! to prawda! rzekł gospodarz i pobiegł do stolika, otworzył szufladę, w której ujrzał tylko zupełną próżnią a w średniej samotnie walającą się berlinkę nie zapomnianą niestety, ale odrzuconą, bo jej żaden żydek nawet przyjąć nie chciał, tak wyglądała podejrzanie czerwono.
— E! dadzą na kredyt! rzekł Teofil zwracając się błagająco do Cymbusia, na którego wymowę rachował.
— Nie, nie dadzą! stanowczo odparł Cymbuś, kiwając głową.
— Co tu robić? Albin pożyczy?
— W imię miłości powszechnej i dobra publicznego, dodał Baltazar.
— Wiele chcecie, daję, rzekł Albin dobywając sakiewki.
W tem wszedł Konrad powracający z wieczora w zbrukanych już rękawiczkach i z dosyć kwaśną miną.
— A witajże Don Żuanie! krzyknęli wszyscy otaczając go... otóż deus ex machina, naturalnie kolej na ciebie!


— Do czego? spytał zamyślony elegant — co? jak? nic nie wiem.
— Jakto? już o niczem nie pamiętasz?
— A cóż się to stało?
— Wszakżeśmy przedsięwzięli spowiedź generalną naszych marzeń i ideałów, rzekł Teofil, i z kolei Serapion nawet musiał nam głąb swej duszy odkryć do dna... ty się także nie możesz wykręcić.
— Dajcież mi naprzód... fajki i herbaty, począł rzucając się na sofę Konrad.
— Tyś taki wybredny, że nie wiem jaki ci cybuch dać się ośmielę, we wszystkich gra jak na organach, poślij po swój z bursztynem do domu.
— Dobrze, i po szlafrok razem, dodał młody człowiek, a potem... no! wyspowiadam się i ja, bo mi nie brak pomysłów do przyszłości.
— A! o tem wiemy, zawołali śmiejąc się wszyscy.
— Tylko jeśli się tak śmiać będziecie?
— Chciałbyś żebyśmy płakali?
— Nie — ale trochę współczucia... to sił dodaje.
— Ja cię będę podtrzymywał, rzekł Longin, ale ponieważ się masz spowiadać — dodał, zacznij od grzechów dzisiejszego wieczora — gdzieżeś bywał i jak ci się powiodło?
— U jenerałowej, a powiodło mi się. — Zatrzymał się i ślinę przełknął.
— Nie kłam, rzekł Longin, bo gdy skłamiesz zaraz ci się oczy koszą i bełkoczesz, poznamy, opowiedz raczej jak to było?
— Zwyczajnie jak na wielkim świecie, wieczór wspaniały, panien mnóstwo i ślicznych, salony oświecone, świat znakomity i poważny... Ja maluczki akademik utonąłem w nim jak mucha w miodzie i dosyć miałem okradzioną minę. Do panien niepodobna się było zbliżyć, bo oficerowie i urzędnicy zabrali wszystkie, zostawili mi do wyboru stare od czterdziestu do pięćdziesięciu lat mężatki, jeszcze tańcujące i na głodny ząb uchodzące, lub trzynastoletnie dziewczątka, które już udają że starsze, a na prawdę umieją być zalotne, choć o ich chude łokcie ukłuć się można.
— A! jaki paradny! zawołał rozweselony Baltazar — ale po cóż tam chodzisz?
Trahit sua quemque voluptas, szepnął Cyryll ostrożnie.
— Słabość nie uleczona, rzekł Konrad, lubię świat i uczę się go, a żadna nauka nie przychodzi bez pracy i zawodów, świadkiem kochany Cyryll, który nie raz dobija się zajadle dzieła in folio, najpiękniejsze na niem pokładając nadzieje, chwyta je, niesie, otwiera i znajduje...
— Wielkie nic!
— I dla takiego nic ty poświęcasz, Konradzie, wieczór w gronie przyjaciół i kolegów!
— Cóż chcecie? pijacy idą do szynku, nie prawdaż?
Przyniesiono Konradowi wyszywany jego szlafrok jedwabny, krymkę haftowaną wzorzysto i paradny bursztynem sążniowym ozdobny cybuch, a w stroju tym nowym zasiadłszy wygodnie na sofie, począł mówić, wcale się już prosić nie dając.
— Co do mnie, rzekł — z poprzedniego znacie mnie już zeznania, lubię świat z jego ułomnościami, jest to zły nałóg jak inne, ale okupuję go szczerze przyznając się do błędu. Nie sądźcie jednak przeto, żebym się kochał w świecie jakim on jest. Potrzebuje przerobienia i lada dzień dadzą mu formę nową; potrzebę te czują wszyscy, zgadzają się na nią, oczekują jej, ale korzystają z interim.
Wszystko bo jest do góry nogami... dowiodły to świeże pokuszenia reformatorów, których głos choć przeszedł niewysłuchany, nie może bez owocu pozostać. Ludzkość jest chora, lekarza szukają, ale się dotąd żaden nie zjawił, kuracja może być trudna, boleśna, bo słabość zapuszczona ale nie zrozpaczona.
Według mnie, dodał stanowczo udając więcej pewności niżeli jej miał w sobie — nie ma lepszego pomysłu nad zrównanie ludzi wychowaniem i sprowadzenie ich do jednego pośredniego mianownika. Wypędzić lub poobcinać skrzydła genjuszom, wielkich ludzi poprzycinać do miary, wyrównać wszystkich w jeden szereg, a potem... reszta pójdzie najłatwiej.
Przeszkodą do wszystkiego są to niespokojne umysły, co się pną nad inne i niepotrzebnie nami wstrząsają; poetów jak Plato wyganiam z mojej republiki, retorów także, by darmo nie bruździli, wszelką wyższość topię, ścinam, eliminuję, i dopiero poczyna się utopja moja, gdy człowiek do człowieka podobni będą jak dwie krople wody.
Naówczas nie ma już nic trudnego — jedną polewką karmię naród cały, jedną dlań suknię kroję na warsztacie, jednakowe cele buduję dla wszystkich i największą zaprowadzam równość, a zatem zbawienną władzę dyktatorską, któraby to w karbach trzymała.
Możeż być co szczęśliwszego nad tak urządzoną ludzkość?
— Przyznam ci się, żebym do niej należeć nie chciał, rzekł śmiejąc się Longin, zaraz bym przeciw tobie bunt podniósł...
— Nimbyś o nim pomyślał jużbyś był wyeliminowanym, odpowiedział Konrad — ja odradzam społeczność takiem wychowaniem, które doskonałą równość zaprowadzi, nie dałbym ci więc wyrość na oponenta i wichrzyciela, a gdybyś się nie chciał poprawić... ha! są i na to sposoby.:
Nielitościwie śmiać się poczęto z tej nowej rzeczypospolitej Konrada, który się wcale nie zmięszał.
— Żartowałem, rzekł, jest to sobie tak utopja cellularna... jak inne... ale u mnie się ich do tuzina znajdzie na usługi wasze.... Tak! jest to prawda, zrównać ludzi trudno, ale jest na to inny sposób — zawsze jednak na tem oparty, aby nikomu osobistej nie zostawiać swobody, wszystko ująć w kluby sprężyste, ścisnąć i kierować każdym ruchem... dla szczęścia i pomyślności ogólnej. Dziś ludzie idą samopas, każdy sobie, potrzeba dozoru i władzy dla szczęścia, zawsze dla szczęścia wszystkich... ludzie są dziećmi...
— Ale któż będzie nauczycielem i wodzem, kiedy wszyscy dzieci? zapytał Baltazar.
— Dojrzalsi i — system, raz tylko niech będzie system...
— A któż ma zbudować tę arkę zbawienia? te same dzieci?:
Konrad mocno był zakłopotany, pocierał czoło i dumał.
— Zbijacie mnie, rzekł, nie mogę myśli rozwinąć, oczewiście są jeszcze w tem wszystkiem pozorne sprzeczności, nie donosiłem tych zarodków idei — poczekajcie.
Zresztą ludzkość idzie wedle danego prawa ku czemuś co jej jest przeznaczonem i trafi na drogę prędzej później w danej ku temu godzinie. Całe dzieje są historją wysiłków jej dla trafienia na tor prawdziwy, zakryty, ale istniejący. W swej drodze, jak obłąkany podróżny w śnieżystą zamieć zimową, przechodzi ona i mija gościniec, wchodzi nań znowu i znowu się zbija...
— Ale czemuż nie ma tego rozumu, żeby jak podróżny, rzekł Longin, spuściła się na instynkt koni?
— Bo chodzi piechoto! przerwał Baltazar śmiejąc się — nieprawdaż?
— Para dobrych szkap zbawiła by ją, tę biedną ludzkość! dodał ktoś po cichu.
— To jest... instynkt... wytłómaczył Longin, ale cóż, kiedy Konrad jak widzę wierzy tylko w rozum ludzkości, a dopiero na ostatku z biedy instynkt wiodący ją przypuszcza, i to nie będąc dobrze pewien czy na niego rachować można w ciągu drogi.
— Ot wiesz... kwitujemy cię już z utopij twoich, dodał Baltazar, powiedz nam lepiej co dla siebie samego i z sobą czynić zamyślasz?..
— Jeżeli na twarzy świata starej i pomarszczonej nic się nie ma odmienić, zawołał Morus, a wszystko ma zostać po staremu — cóż ja mam pragnąć dla siebie? Nic tak dalece wielkiego i niepodobnego?... ot... ładnej, bogatej i dobrze urodzonej panny za żonę...
— Nie byłby Polak, naprzód podwika! rzekł Longin.
— Nie przeszkadzajże... mówił Konrad... do tego z wielkim posagiem... bo to fundament... ze stosunkami... z...
— A nadewszystko z posagiem! — zaśmiał się stary medyk.
— Dalej et caetera... Nie jestem gorszy od innych, los nie powinien mi odmówić tego co drugim hojnie udziela, trochę szału w młodości i trochę na starość rozumu!
— Ostatnie wątpliwe! dodał Longin po cichu.
— Trochę majątku... jaki tam jeden biedny malutki miljonik, nic więcej — stosunki miłe, sąsiedztwo przyjemne... co dwa lata powozik z Wiednia, domek jak z igły, możność dania czasem baliku lub wieczorku... at! marności światowe!
Radbym mieć i kucharza francuza, potrzebuję biblioteczki, muszę mieć gazety, nie lubię się nosić niedbale, to są rzeczy bogatym właściwe; pragnę więc logicznie, jeżeli reformy moje nie przyjdą do skutku, mamony jak inni, bez której nic... a że jej z gustem użyć potrafię... za to ręczę.
— I ja za gust ręczę, za rozum nie tyle, dodał nielitościwy Macedo, ale to już rzeczy nie ciekawe co dalej, poziome masz pragnienia i do zbytku pospolite żądze, możesz łacno dopiąć celu złamawszy jedną główną trudność... oto, ożeniwszy się bogato, znakomicie, a w dodatku z osobą młodą i piękną... Gdybyś z tych warunków nieco spuścił mógłbym ci wyprorokować nie źle, mimo twoich oczów...
— A cóż moje oczy? krzyknął Konrad.
Cymbuś się rozśmiał w kącie nadto głośno — bo już był powrócił z kotletami, które w piecu odegrzewano.
— Oczy? jużciż kłócą się trochę, odparł Longin nieustraszony — ale masz młodość, dobrą minę, wymowę i francuzczyznę, tańcujesz, nazywasz się nie brzydko, za to wszystko mógłbyś coś utargować, tylko znowu nie tak wiele... Ale musisz się zaprzedać!
— Za pozwoleniem, przerwał pierwszy — jużciż i nie sprzedając się mogę sięgnąć tam gdzie drudzy...
— Sięgać nikt nie broni, ale dosiądz trudno, odpowiedział Baltazar — ręce jegomość masz krótkie a pragnienie nieumiarkowane...
Wieczór dzisiejszy niech ci da miarę świata i tego co cię na nim spotkać może...
— O! ten przeklęty mundur, to do wszystkiego zapora, zawołał Konrad, jemu przypisuję całe moje niepowodzenie w salonach. Bo cóż on mówi? naprzód świadczy dobitnie o niedojrzałości, powtóre znamionuje podległość rodzicielskiej władzy, po trzecie odkłada ziszczenie wszelkich nadziei najgorętszych na lat kilka, bo akademicy nawet żenić się nie mogą...
— Ale bałamucić się mogą! dodał Teofil.
— Słowem, ten mundur jest to jak pasek dziecinny, dowód, że się jeszcze chodzić samemu nie umie...
— Jednak gdybyś był nieco skromniejszy w żądaniach, przerwał Baltazar, wskazałbym ci osoby, które na zaletach munduru i młodości się znają i cenić je umieją — są to wdowy nieco letnie, damy podżyłe, pragnące się odegrzać wedle metody króla Dawida, i tym podobne istoty. Gdybyś tylko z młodości i piękności kwitował, mógłbyś się zaraz nawet wcale nie źle umieścić.
— A tak! bardzo dziękuję! rzekł Konrad. p
— No i dalej nie masz-że nam co powiedzieć? spytał Longin — a zatem, Cymbusiu szanowny, w antrakcie dawaj wieczerzę, a gorąco na stół wedle przepisu...
Wystąpiły więc owe kotlety z cytrynką, na które zgłodniałych nie potrzeba było prosić, bo ukazanie się ich było znakiem zagłady, mignęły jak błyskawica i poszły jako cień, wedle przepowiedni Longina, rozchodząc się na miseczki i obchodząc bez usługi widelców, bo Bóg, wedle znanego przysłowia, pierwej stworzył palce niż widelce.
Baltazar, który jak się zdaje, najciekawszym ze wszystkiego był kotletów z cytryną, zaraz po nich wyniósł się po cichu chwyciwszy za czapkę, a pozostali gotowali się jeszcze wysłuchać Teofila i Jordana. Pierwszy z nich był łatwy do odgadnienia i nie wiele mógł powiedzieć, drugi mógł wysnuć z siebie całą przędzę różnobarwną, którą kawałkami już znano z codziennych jego wykrzyków... i byliby ich towarzysze pokwitowali może ze spowiedzi, ale nie wypadało wzgardzić tak niemi, wieczór był długi, czasu dosyć na wyznania; dopominano się więc zaległości.


— No! Jordanie nieboże, rzekł Longin promotor, gdy znowu sprzątnąwszy jadło zasiedli na sofach — przystępuj do rzeczy.

— Cóż ja wam powiem? odparł żywo zagadniony — toż samo pono co drudzy? nie jednoż śni się nam wszystkim? każdy z nas zdobywcą wychodzi na świat, choć nie jeden żebrakiem powraca, nazwaliście mnie już Krezusem in spe, to wszystko zawiera w sobie. Chcę tylko pieniędzy i to mieć będę; gdy je pozyskam, jak użyję, nie wiem, ale przedewszystkiem grosza pragnę, tego nerwu wojny, którego do walki życia nie można mieć nigdy nadto.
— Ale nam przynajmniej powiedzieć możesz jak go myślisz zdobyć i którędy poń pójdziesz?
— Na jednej siedziemy ławie i zdaje mi się że podobną z Longinem iść myślemy drogą, odparł Hruszka, ja sobie obrałem także prawo.
— A myślisz iść w lewo, bąknął Longin.
— To pewna, że użyję wszelkich środków jakie są tylko w mocy człowieka, aby naszemu imieniowi stary jego blask przywrócić.
— Wyzłocić je chcesz na nowo jak starą chochlę, rozumiem, przerwał antagonista.
— Wszyscy pięknie umiecie mówić przeciw groszowi, o pogardzie złota, poeci śpiewają pioruny rzucając na sacra auri fames, wszyscy przecież na głód ten chorują; jam tylko szczerszy od drugich i powiadam z góry — złota! złota i złota! Muszę je mieć, będę je miał, zacznę od miedzianego grosza, od szelążka, od dydka... będę skąpił i ciułał, zbierał i chował, wydzierał tym, którzy użyć nie umieją. Każdy z was czegoś żąda jednego i jednem się ogranicza, ja wszystkiego chcę i łaknę bez końca — grosza naprzód jak podstawy, sławy potem, imienia, znaczenia, stanowiska... wszystkiego co świat dać może.
— No, a środki? spytał Longin, ja otwarcie powiedziałem, że myślę iść przebojem.
— Na co, kiedy można uniknąć walki? uśmiechnął się Jordan, — są środki inne i równie skuteczne, na ludziach wszystko wyrobić można pochlebiając ich słabości — śmiejąc się z nich za oczy a głaszcząc ich konika; każdy go przecie ma, nawet ty, Longinie, którego w danym razie wziąłbym jak swego admiracją twej siły i potęgi. Nie ma bezpieczniejszej nad to drogi, serca nie kupują się inaczej jak poznaniem ich słabostek — każdy je ma, chodzi tylko o to by znaleźć tę piętę, która czasem jest piętą a częściej sercem lub głową...
Któż mi zabroni potem szydzić z nich, kiedy tak na to sowicie zasługują? Za cóż się nam bić, gdy mogę spokojnie wziąć to o co ty będziesz się musiał walką okrutną i krwawą dobijać? Nie odrzucam ja wojny, ale wierzę w dyplomacją... życia. Często nie zwyciężony na ręce, da się uchodzić jedwabnemi słowy, — im kto głupszy, tem łatwiej, głupich zaś infinitus est numerus... Mundus vult decipi, ergo — decipiatur.
Zresztą czego wy chcecie odemnie? rozwińcie sobie ten temat, ja do długiego gadania nie przywykłem i znajduję, że słowo wyrzeczone jest zużytą siłą, odbiera moc do czynu potrzebną: kto mówi ten już nie robi, milczący tylko działają.
Spojrzeli na siebie z Longinem jak dwaj zapaśnicy, może pomyśleli — kto wie czy nie spotkamy się na świecie z dwoma rodzajami broni? — i Longin zamilkł zamyślony, znać poczuwszy że oręż nieprzyjaciela nie był do wzgardzenia.
— Kto wie? szepnął po chwili — kto wie? może coś być z niego.
— Więcej się już ze mnie nie dopytacie, przerwał Jordan, i tak wielem uczynił, żem się na tych kilka słów zebrał... słowo które jest nasieniem czynu, nie powinno się rzucać bezmyślnie, szkoda go, czysta strata... Teofilu, dodał, tyś ostatni, ciebie słuchamy:

Continuere omnes intentique ora tenebant...
Inde thoro pater Aeneas sic orsus ab alto.

— Zostawiliście mnie sobie na zakąskę, zawołał Teofil z westchnieniem, ale znacie mnie nadto, czego dziś miałem dowody, bym przed wami spowiadać się szeroko potrzebował. Nie wiem czem, a pragnąłbym być czemś wielkiem, podnieść się nad tłum, uczynić coś znakomitego, zasłużyć się ludzkości i marnie żywota nie spędzić...

Ale w duszy mojej są żywioły wszystkiego... nasiona mnogie, i w niepewności wielkiej czekam chwili natchnienia, które nie przychodzi.
Do piersi chciałbym przygarnąć świat cały, pochwycić wszystko, objąć, owładnąć, a wybrać sobie nie umiem... powiadacie mi żem poeta; ja sam nie wiem jeszcze, ale czuję że mógłbym być może poetą...
Za małem znajduję życie, za krótkiemi lata nasze na to, co mamy przed sobą do zrobienia — bo cóż można z wiedzy ludzkiej wyłączyć? co odepchnąć? co nazwać niepotrzebnem? Uśmiecha się wszystko, każdy stan ma wielkość swoją, swój urok i chwile złocistą.
— I jesteś jak ów osioł w bajce, dodał Longin, który między dwoma miarkami owsa zamiera z głodu, nie mogąc się namyśleć czy z prawej czy z lewej pochwyci?...
— Wolę być tym osłem, niż ograniczyć się jakimś ciasnym maluczkim wydziałem, jak wy, którym wystarcza staranie o chleb powszedni... i jedna ścieżka przez świat szeroki.
Nie znam siebie, ale mnie nęci wszystko co otacza... Pogląd na świat budzi we mnie artystę, piękność przemawia do serca, rozumiem język jej i chciałbym nim mówić, klękam przed obrazami malowanemi ręką Bożą i arcydziełami stworzonemi dłonią człowieka.
Czuję że schwyciłbym myśl z tej nieśmiertelnej twarzy stworzenia i użyć jej potrafił jak głoski alfabetu mojej duszy. Patrząc na Venus Medycejską, rozumiem jej twórcę i pragnę mu dorównać, przed Transfiguracją Rafaela, pojmuję kochanka Fornariny i zadanie jego życia, którem był ideał niewiasty świętością i dziewictwem promieniejący; z Michałem Aniołem rozumiem, że wyraz siły jest potęgą i jednem z obliczów piękności; — Boucher zachwyca mnie pasterkami swemi, Flamandczyk swą krową tak żywą, że prawie tęsknotę bydlęcą poczuwamy patrząc na nią i ryczeć się z nią chce razem. Otóżem artysta, wołam i myślę, że nim jestem.
Ale idę do kościoła i gdy się modlę przed obrazem, który we mnie wywołał pragnienie utworzenia arcydzieła — śpiew słyszeć się daje, płyną dźwięki poważne! To stary Haydn! to siedm słów Zbawiciela, które mistrz swemi siedmią nieśmiertelnemi sonatami wyraził tak potężnie... Słucham i zapomniałem o malarstwie. Jakże nie zapragnąć być tak prostym i wzniosłym jak on, i przemówić tak do ludzkiej duszy, by z niej dobyć same najczystsze uczucia, same natchnienia najświętsze?
Z Haydnem ja nim jestem i nim być chcę tylko... ale tuż odzywa się Mozart i różnobarwna jego lira mnie zachwyca, chciałbym tak wylać swój smutek jak on w Dies irae dies illa, takim finałem jak Don Żuana odmalować burzę wstrząsających mną namiętności, taką uzyskać potęgę i dzielność, jaka jest w jego symfonijach; tak się stać jasnym i pojętnym przy genialności jak on...
Z Beethovenem schodzę na padoł płaczu i cyrk męczeństwa, pomiędzy ludzi: ten mistrz boleści ludzkiej i namiętności zachwyca mnie siłą, wdziękiem, rozmaitością, fantazją, sercem, które drga w każdem jego dziele, dziwactwem nawet, które maluje, co się w tej duszy utrapionej i zbolałej kryło... Oto jego Adelajda, świeża cała jak kwiat wiosenny, oto septuor, cały świat tonów ze swą tęskną pieśnią i walcującem scherzo; — oto kwartety misterne, i Chrystus na oliwnej górze... z przerażającym marszem przybywających z Judaszem żydów — oto Sonata Księżycowa, skarga duszy niewieściej cicha i łzawa... z początku... zakończona lawiną harmonij, oto tysiące marzeń, poruszeń, cierpień, wykrzyków oddanych z nieporównaną energią w symfonijach; oto całe życie ludzkie i całe cierpienie ludzkości w dziele jednego człowieka... Nimbym chciał być znowu, ale nie wielu dano Beethovenem zostać! zdumiewa mnie kunsztem Bach, mistrz formy wykwintnej, zachwyca Pergolese, unoszą na chwile Spohr, Schumann, Meyerbeer i wesoły a łatwy na pozór Rossini, biorący życie z najpospolitszej, powszedniej strony, a umiejący podnieść je do ideału... Klękam słysząc Chopina i modle się jego tęsknotą... ale przed nim czuję, że nim być nie mogę, że on jeden się sobą urodził. Szubert mnie rozłzawia, Weber porywa duszę, widzę Wertera i Lotchen, tańcujących tego walca, w którym puls całych Niemiec takt wybija... Kimże tu być? co pierwej wykrzyknąć tęsknotę czy radość? gdy wszystko jest we mnie i modlitwa i pieśń, i wesele i rozpacz, i hymn tryumfu i krzyk boleści? milczę i płaczę, nieudolny i skazany na męczarnie nieme.
Nic to... to dopiero jedna strona kalejdoskopu świata, tak samo ciągną mnie wszystkie... nauka swemi przepaściami, filozofia głębiną czarną, religja ekstazą mistyczną, czynny żywot walkami dni powszednich i nieustannością boju; błąkam się, klękam i płaczę. Byłbym szczęśliwy, gdyby mi Bóg dał jednę wyłączną namiętność i kierunek, a zamknął powieki moje na resztę świata, gdyby mi wydzielił u tego stołu miejsce i pokarm, a nie przywiódł przed zastawioną ucztę, która nęci głodnego tysiącem barw i zapachów...
Wy się uśmiechacie ze mnie, lecz to śmiech dziecinny; gdybym się urodził w wieku Arystotelesa, kiedy cała umiejętność ludzka zmieścić się mogła i w jedną głowę i jedną księgę, kiedy umysł jeden mógł uporządkować owoce doświadczenia wieków — byłbym tym szczęśliwym może co zarazem źwierzęta na klasy, poezję na rodzaje i politykę na rozdziały rozporządził, co logikę i historję naturalną, muzykę i historję ujął w jedne kluby. Lecz gdzież dziś umysł coby wszystkiemu wystarczył, wszystko objął potężnie i panować mógł wszystkiemu? Jestem więc skazany na męczeństwo i pośmiewisko ludzkie.
Stan mej duszy opłakany, a przyszłość czarna i smutna, wiecznie za czem tęsknić i czegoś pragnąć, i żałować i rzucać się a nie dojść do niczego, a z każdego szeregu być odepchniętym jak przybłęda...
Bo nic mi na długo wystarczyć nie potrafi, i w każdej głębinie dno widzę, i nicość w każdym kątku... W pierwszej chwili zachwycają mnie blaski — zaraz potem widzę tylko ułomność. Po siedmiu słowach Haydna, słyszę już jego kwartet ubogi i zużytą formę jego fortepianowej sonaty, Beethoven mi się powtarza i niecierpliwi pokuszając się o fugę niedostępną dla niego, w Michale Aniole dostrzegam gwałtowność naprężenia niemal śmieszną, w Mozarcie słabość i zużycie, w Rafaelu chłód i jednostajność, w nauce wszędzie niepewność, w filozofii sztuczną zabawkę.
— Jesteś jednem słowem najnieszczęśliwszym z ludzi, ale poeta, rzekł Longin, to jest inutile pondus terrae, do niczego nigdy nie dojdziesz, nic nie zrobisz, i co krok omyłki stawić będziesz tylko. — Masz-że co więcej jeszcze? zapytał.
— Żale, rzekł Teofil, nie tylko żale; przyszłość mi się nie uśmiecha, bom w wiecznej z sobą niezgodzie i sam nie wiem czego pragnę...
— Nie wieleśmy się od ciebie dowiedzieli, dodał wstając i ziewając szeroko Aleksander Macedoński — ale to nas pocieszać powinno, że ty nie wiele więcej wiesz o sobie, dałeś co mogłeś, a grosz wdowi wystarcza...
Gdyby też — dodał śmiejąc się — dla ukończenia tego wieczora powszechnych spowiedzi, zaprządz do niej i Cymbusia? Coby to on nam powiedział.
Ledwie się z tem dał słyszeć Longin, gdy okrzyk ogromny obudził drzemiącego chłopaka i wszyscy porwali się z miejsc swoich otaczając go i nagląc o to czego zupełnie nie rozumiał. Odskoczył w pierwszej chwili od samowara, przy którym nieodstępnie stać przywykł jak na straży, i gdy mu wykładać chciano, czego wymagano po nim, nie dawał przystępu do głowy tak dzikiemu żądaniu.
— Widzisz, rzekł mu Jordan, każdy z nas tu dziś wypowiedział czego chce, i jakie sobie w przyszłości życie obmyśla, gdyby mu losem rozporządzać było wolno, czyż ty byś nie potrafił opowiedzieć czego ci się zachciewa? co ci się uśmiecha?
— E! rzekł Cymbuś drapiąc się w głowę — tobyście się panowie śmieli ze mnie.
— Ale nie! nie! mów śmiało, czego sobie życzysz w przyszłości?
— Już to naprzód, z tego Wilna powrócić co najprędzej do domu, proszę panów, odchrząkując dodał Cymbuś, który nabierał odwagi, bo, jak Boga kocham, ja tu nie wyżyję, panowie mnie zamęczycie.
— A potem? spytał Longin.
— No! to będę odpoczywał! odparł nieszczęśliwy z westchnieniem.
— No! ale jakże?
— A! jak! na piecu! rozumie się że na piecu! mówił ożywiając się Cymbuś... pan mógłby mi dać chatę i ogród, a rozpatrzywszy się, może bym się z Motrunką ożenił, kupił bym parę szkap u Lejzera... i furmanował... ot po wszystkiem.
— Jakże! to tak mało pragniesz? nic więcej?
— A cóż ma być więcej? rzekł chłopak — żebym był bogaty to bym pewnie nic nie robił, a chłopca bym trzymał żeby go za uszy kręcić... ale bogaty nie jestem i nie będę.
— A chciałbyś być bogatym?
— Tak bardzo to nie, bo zaraz potrzeba ubierać się porządnie i siedzieć wyprostowanemu, a mnie to na co? Trochę żebym miał, a mógł na piecu spać do syta...
— A w lecie?
— No! na słońcu naturalnie! rzekł zziębły sługa.
— A więcej?
— E! nudzisz bo pan? co więcej! na co więcej! Motruna by jeść gotowała... ze słoniną... kieliszek wódki by się znalazł przed obiadem... czasem w niedzielę nalewka... a wnukom bym zakazał żeby do Wilna nie jeździli i akademikom nie służyli.
— Tak ci to już dojadło?
— Jak nie miało dojeść? Ta to męki wiekuiste! Jacy to ludzie w tym Wilnie, niech ich kaczki zdepczą! ani się rozmówić, ani poprzyjaźnić! — Śmieją się... nikt nie spojrzy... nie zagada.. u nas na wsi lepiej...
— Otóż mamy i marzenia Cymbusia i piec, odpoczynek, Motrunka, słonina... posądzam że ta Motrunka musi być rumiana i tłuściuchna jak pączek dzieweczka.
— Aha! aha! jak pan zgadł, rzekł śmiejąc się i poruszając gwałtownie Cymbuś, żeby pan ją widział! Ale, lepiej żebyście panowie jej nie widzieli... śliczności dziewczyna... a dobra!!
— Wcale skromne marzenia, dodał Longin, ostateczny ich rezultat — używanie bez pracy... Gdybyśmy my z równą naiwnością wyspowiadali się wszyscy z myśli naszych, można by życzenia nasze do tegoż sprowadzić mianownika... W życiu tylko szersze zakreślamy granice, a że wiemy iż pracą je okupić potrzeba, naprzód robiemy wybór pracy, jaka się nam zdaje najlżejsza i najlepiej do serca przypada. Cymbuś przypuszcza żeby furmanował... Wszystko i zawsze jedno, a człowiek pod sukmaną i w jedwabnym szlafroku Konrada, mutatis mutandis, sukmanę na szlafrok unus et idem.
— Północ! zawołał wstając Albin.
— Godzina upiorów i widziadeł! dodał Longin... Chodźmy więc, i tak już dosyć bałamuctwa tego, na któreśmy tyle czasu daremnie stracili. Cała korzyść, że się może komu choć przyśni co upragnionego, a Cymbusiowi cień różowej Motrunki! Utinam!


Od takich to marzeń poczynały się pierwsze lata pobytu w Wilnie, ale pasmo wątłe tych snów złotych, choć się prawie do wyjścia na świat ciągnęło, zrywali je i plątali później ludzie, wypadki, doświadczenie, zawody... Każdy doznał uścisku rzeczywistości, który na nim swe piętno wypalone jak czyścowej duszy dotknięcie — zostawił.
Już nawet w tych błogich latach snów i marzeń poczęły się mięszać szyki, musiano rachując się z przyszłością wyśnioną po troszę z niej ustępować. To co się z razu wydawało łatwem, dostępnem, blizkiem, odbiegło, podrosło, niepochwyconem stało, posmutniały twarze i serca nieco ostygły. Ale młodość ma w sobie tę siłę gojącą, która blizny duszy jak rany ciała wprędce zaciąga i zamyka; — wczorajszy dzień nie zrażał do jutra, ani dlań był prorokiem...
Po chmurce przelotnej, świeciła znowu pogoda, a każdy grzał się na swem słońcu, nie przypuszczając by burza przyjść mogła.
Może najpewniejszym krokiem postępował powoli coraz dalej milczący Serapion, który pojął od razu życia zadanie i to co ono dać może, najcierpliwiej znosił walkę, najspokojniej podołał zawodom przewidzianym.
Nauka szła mu łatwo, a choć sam charakter i skromność nie dozwalała mu wyjść naprzód i innych prześcigać, wkrótce na jego wartości wewnętrznej poznali się wszyscy nauczyciele i współuczniowie, pokochali go jedni, uszanowali drudzy. Żadną też płochością, od której nikt nie był wolny prócz niego, nie ustał w pracy, nie zwątpił, nie opadły mu ręce.
Albin, wierny przyjaźni, którą powziął dla niego, wciąż go miał przy sobie, a choć to położenie przykrem było dla ubogiego, stosunki ich tak były braterskie, że Serapion nie poczuł się nigdy iż był na łasce, owszem Albin się miał dlań za obowiązanego. Sam Milczek powoli znalazł sobie sposób zarabiania na skromną odzież i książki, a mieszkając przy Albinie, poświęcał się dlań, był mu pomocą i przewodnikiem i nie mógł opuścić tego, któremu przyjaźń jego stała się poczciwym nałogiem.
On jeden przystał najlepiej tej naturze dziewiczej fijołka, którą raziło lada ostrzejsze słowo, uśmiech wątpliwy, obejście szorstkie, nieostrożne dotknięcie. Potrzebował on takiej łagodnej, chrześcjańskiej, uświęconej duszy, jaką była Serapiona, aby w nią mógł przelać swą tęsknotę, z niej pokój zaczerpnąć i nie wystawić na pośmiech łez, miłości swej i marzeń dziewiczych.
Inni towarzysze, choć ich kochał, choć go kochali, ranili go często mimowolnie słowem nieopatrznem, a ta sensytywa czuła każde najlżejsze draśnienie i ciężko je odboleć musiała.
Albin tęsknił za domem, matką, Anusią i spokojem, jedynym środkiem rozrywki były dlań książki i nauka. Wpływ ich jednak na niego był nieznaczny, kształcił się, ale w kierunku własnym wybierając to z owoców umysłu ludzkiego, co do serca jego i usposobienia najlepiej przypadało. Zachwycali go poeci, ale zwracał się raczej ku starym niż nowym, więcej ku francuzkiemu idealizmowi, niż do nowszej szkoły niemieckiej szczepiącej realizm, który później miał tak przerosłemi chwasty to pole zasiać i okryć.
Po cichu musiał Albin coś pisać, jakieś elegje i sielanki, poemata i ody, ale się z temi płodami muzy nie popisywał przed nikim, a Serapion co je sam tylko znał, będąc wtajemniczony, nigdy o nich nikomu nie wspominając, dochowywał Albinowi danego słowa. Była to przyjaźń nierozerwana i w zgodzie świętej przeżyli z sobą te ostatnie lata próby przedzielające świat od szkoły, tak długie, a tak później wspomnieniem swem drogie.
Longin mniej pilnym był uczniem, ale się wszakże nie opuszczał, bo czuł, że całą przyszłość nosił w tece studenta; ale to była natura dziwna, która śmiałością samą chciała zastąpić wszystko. Śmiano się zeń często, to go bynajmniej nie zrażało, i nie poprawiało, na szyderstwa odpowiadał wybuchami gniewu, łajał, gdy czuł, że nie miał słuszności za sobą, potem nazajutrz wszystko było zapomniane, a on dalej szedł swoją drogą. Zdziwili się towarzysze widząc ku końcowi, że nieokrzesany i prostakowaty, potrafił sobie porobić stosunki w świecie, wcisnąć się do kilku domów, a co więcej pewną w nich odegrywać rolę.
Kobiety wierzyły w jego genjusz, który on wmawiał wszystkim, mężczyźni prorokowali mu przyszłość świetną. Świat też wcale go nie onieśmielał, nie odejmował mu ani siły, ani przytomności — salon go nie olśnił, starsi wiekiem i nauką nie upokarzali go swą powagą, cenił ich lekko, a mimowolnie patrząc na to, każdy posądzał o wyższość człowieka tak pewnego siebie w którym nad wszystko górowało zuchwalstwo. Raz sobie powiedziawszy, że stosunki z ludźmi są mu potrzebne, gdy się o nie starać począł, nie ustał póki do wszystkich domów, które mu się nastręczały nie wcisnął się. Radzi mu byli zrazu czy nie, kazał się prezentować; nie przyjmowany, powracał dziesięć razy do drzwi zamkniętych, z ludźmi się w przedpokoju kłócił, gospodarzowi tłumaczył, że go nie może odepchnąć, przymówek nie rozumiał, dwuznaczniki zjadał i raz opanowawszy pozycją, żadną już siłą z niej wyparować się nie dawał.
Dla wielu nieprzyjemnym będąc, choćby mu to kto i powiedział, słuchać i wierzyć nie chciał. Niekiedy zuchwalstwo swoje posuwał aż do bezwstydu, ale doznanych nieprzyjemności mścił się potem, nie szczędząc tych co mieli nieszczęście narazić go sobie.
Konrad zdziwił się zrazu niezmiernie spotykając Longina w tych domach, do których się on ze swem imieniem, powierzchownością, francuzczyzną, elegancją ledwie dostać potrafi, nie mógł pojąć dla czego przyjmowano go nawet lepiej niż jego. Zrodziła się z tych spotkań jakaś milcząca nieprzyjaźń między niemi, bo Longin nie oszczędzał go wcale, a Konrad śmiertelną ku współzawodnikowi powziął nienawiść. Nie wybuchła jednak jawnie i po kątach tylko przedrwiwali z siebie, bo walka z Longinem łatwą nie była, a na gębę jego straszno się było dostać.
Powoli usprawiedliwiając swój przydomek Aleksandra Macedońskiego, zdobywał sobie ludzi i przysposabiał się do przyszłości, mając już myśl pozostania w Wilnie, gdzie spodziewał się znaleźć zajęcie jakieś i początek przyszłego zawodu. Ztąd wedle planu zamierzał później udać się do stolicy, był to bowiem właśnie czas i chwila, w której stołeczni pełnomocnicy nic nie robiąc bajeczne zyskiwali fortuny.
O Cyryllu trudno coś powiedzieć, tak nic go lat kilka nie zmieniły, — pozostał wiernym swym książkom i nauce, zawsze z tą manią bibliofila, która przy ubóstwie była dlań największych udręczeń powodem. Wkrótce jednak porzucić musiał dom rodziców panny Telesfory, gdzie nie szanowano dosyć ani jego, ani drogich dlań skarbów i niepiękna łapka panny Telesfory odważyła się wydrzeć z biblii Scharffenbergerowskiej kartkę na obwinienie jakiegoś kobiecego cacka.
To barbarzyństwo tak oburzyło Cyrylla, że choć go wszelkiemi sposoby usiłowano zatrzymać i wydartą kartę restytuowano pomiętą, ale prawie całą, wyrwał się z domu tego i wyniósł nieco dalej ku miastu na inną kondycją do bogatego kupca, przy którego synu prawie do końca pozostał. Niemiec umiał ocenić sumienie i pracowitość człowieka, a manją jego uszanować, dał mu osobny pokoik na książki i obchodził się z nim z poszanowaniem jakie należy monomanom nie draźniąc słabej strony.
Cyryll usposabiał się na nauczyciela i filologa, rozpoczął tłumaczenie dialogów Platona, rozprawę o systemie klasyfikacji umiejętności ludzkich, i cały pogrążony w nauce, ani się obejrzał jak mu dnie i miesiące po nad głową przelatywały. Czasu miał zawsze za mało, stękał że mu go na nie nie wystarczało, spieszył się wiecznie a chodził zamyślony i przejęty, nie widząc co się wkoło dzieje. Był to pewnie najpracowitszy ze wszystkich, ale najmniej umiejący obmyśleć pracę swoją, o którą nie miał czasu się troszczyć, in votis było spokojne gdzie miejsce profesora, własny domek i duża izba na ułożenie zgromadzonych skarbów, kąt cichy, praca cicha.
Jordan Hruszka w pierwszym roku pozostał u prezydentowstwa, a choć codziennie narażany na wejrzenie ślicznych oczek Masi i Ziuni, wcale się w żadnej z nich nie zakochał, i nawet znał je mało. Panny te były w ogólności dosyć nieszczęśliwe, i w nikim o ile wiemy nie obudziły gwałtownego przywiązania, choć otaczała je młodzież łatwo się na widok pięknych twarzyczek zapalająca. Śliczne ich główki parzysto wyglądały z za szybek mieszkania jakby prosząc o spojrzenie, ale zaledwie się kto ku nim obrócił. — Konrad bywał u prezydenta, trzymając jednak zdaleka od dziewczątek, bo dla niego były za ubogie, a nazwisko też nie zdawało mu się dosyć historyczne. Później Hruszka znalazł lepsze umieszczenie przy bogatym towarzyszu z oddziału prawa, który go wziął jako pomocnika, repetytora i sekretarza, a że hrabia ów miał wielkie w świecie stosunki, Jordan z chęcią się doń przywiązał, rachując na podporę w przyszłości. Uważano nawet, że jak dla kolegi zbytnio był uniżony, posłuszny i ostrożny z paniczem, który go sobie z góry i dość wzgardliwie traktować pozwalał.
O innych nie wiele powiedzieć możemy, nic się prawie nie zmieniło w ich stosunkach i położeniu, w usposobieniu i charakterze. Baltazar pracował ogromnie, a medycyna ciężko mu przychodziła, tak że często przed egzaminami do młodszych przychodzić musiał, aby z nimi razem powtarzać, czego sam wyuczyć się nie mógł.
Dzieje tej uliczki ustronnej w ciągu tych lat kilku były jak historja krain szczęśliwych, o których milczą księgi dla tego, że były szczęśliwe; dzień do dnia, rok do roku podobne były jak krople wody. Ku końcowi drugiego wszakże, w początkach trzeciego, zaszła mała zmiana niedostrzeżona prawie w obyczajach Konrada i pięknej Rózi, córki pana Piłsucia. Nie darmo grała tak głośno koncert Hummla i fantazją Kalkbrennera, poglądając ukradkiem w okno pana Popiela; Konrad też ku niej powoli zwracać się począł, oczy ich spotykały się i chwytano eleganta na uczynku, gdy długie godziny w swej krymce haftowanej z cybuchem wspaniałym spędzał, wpatrując się w rumianą twarzyczkę, wcale tej kontemplacji upartej nie unikającą...
Jak do tego przyszło, że wielki ów pan i strojniś zniżył się do Rózi, córki szewca Piłsucia, trudno wytłómaczyć i zrozumieć; wpłynęły na to rozmaite uboczne okoliczności, a najbardziej to może, że pomimo swych zalet, w salonach nie doznał takiego, jakiego miał prawo wymagać przyjęcia, młode zaś serce dopominało się kochania, a Rózia rzeczywiście była istotą uroczą i mogącą głowę zawrócić, choć warsztat, w którym kwitła, okrutnie odczarowywał i za nogi ściągał na ziemię. Konrad długo się opierał nawet bałamutnemu spojrzeniu; lecz gdy raz bliżej spotkały się ich oczy, gdy jakoś przypadkiem przemówili do siebie, biedak stracił głowę, zapomniał że pan Piłsuć bóty robił i począł utrzymywać, że familja ta znajduje się w herbarzu niedrukowanym Kojałowicza.
Co jednak najbardziej musiało pociągnąć Konrada, to drobna okoliczność na pozór obojętna, która chwilowo blasku dodała córce rzemieślnika. Rózia grała na fortepianie bardzo dobrze, była to jedna z najulubieńszych uczennic Renner’a, którą ów chlubił się jak przyszłą Szymanowską.
Muzyka jej podobną była do twarzyczki, głośną, szumną, połyskującą, wesołą, ale nie bez wdzięku; — wielką miała biegłość w palcach, a sztuczki naówczas zaczynały wchodzić w modę, tryll jej drżał jak listek jesienny, passaże przesuwały się jak równiuchne pereł sznury, nie znała trudności i wyrabiała co chciała ze sprężystemi paluszkami.
Gdy przyszło dawać koncert na ubogich, a wirtuozek z arystokracji zabrakło, pani Deibel dawną swą zaproponowała uczennicę; dano znać rodzicom, Rózia ucieszona wezwaniem, wybrała sobie ów koncert Hummla la minor, który tak często powtarzała, ale z orkiestrą. Matka jeździła z nią na repetycje, a w dzień występu uroczystego, szewcówna wystroiła się jak margrabianka. Ojciec musiał kupić nie tylko suknią, trzewiczki i rękawiczki, ale jakąś bransoletę i szalik. A gdy świeża jak owoc pokryty pyłkiem dziewictwa, rumiana od wstydu, hoża z wesołością na ustach i w oczkach figlarnych, wystąpiła przed licznie zgromadzonych słuchaczów, zachwyciła wszystkich, powitano ją rzęsistemi oklaski, gdy koncert odegrała śmiało i czysto, zarzucono ją bukietami. Musiała później na domagania się powszechne zagrać jeszcze nokturn Field’a, i oczarowała nim zwłaszcza starych kawalerów. Ten pamiętny wieczór dał jej sławę i wielbicieli, panie nawet winszowały jej, ściskano biedaczkę, chwalono, zapraszano, dowiadywano się po cichu o pochodzenie prorokując sławę drugiej Szymanowskiej... Rózia pijana szczęściem swem powróciła do domu marząc w drodze świetną partję i los jakiś niespodziany. Konrad był naturalnie na tym koncercie i dopiero nazajutrz po nim raczył okiem pożądliwości i zaciekawienia rzucić na wirtuozkę, która teraz mniej ku niemu skwapliwie poglądała, bo jej się zdawało, że stu magnatów dobijać się będą o tę rękę, co takich umiała dokazywać cudów... Ale niestety! magnaci pozostali mytem!
Całym skutkiem tego sławnego koncertu, od którego datować poczęto, jak od nowej ery, wszelkie wypadki w domu pana Piłsucia, było to, że do dwóch czy trzech salonów zaproszono Rózię na wieczory, że dwie panie prosiły ją o lekcje, a starzy kawalerowie, gdy szła do kościoła gonili za nią i otaczali jej ławkę, przeszkadzając się modlić chrypliwemi westchnieniami zbolałych piersi.
Między Rózią jednak a Konradem, bliższych nad owe oczne i ulicą przedzielone, nie było stosunków; oczyma mówili sobie wiele, spotykając się witali nieznacznym uśmiechem, głowy skinieniem, słówkiem urwanem. Konrad obawiał się pisać, a Rózia listu czekała, sama go zaczepić nie mogąc.
Skończyło się więc na wejrzeniach, na wzajemnem szukaniu i częstych spotkaniach chwilowych; Rózia zaczęła grywać częściej melancholiczne nokturna, ostatnie myśli Webera i Beethovena, walc Schubert’a, Konrad częściej w domu i oknie przesiadywał. Śmieli się z niego towarzysze, że zszedł na romans z córką Piłsucia, ale on wypierając się i gniewając jak najmocniej, już cofnąć się nie miał siły — wejrzenie to grzało go jak promyk słońca.
Teofilowi szło najtrudniej i choć dawszy słowo, że na literaturze poprzestanie, dotrzymywał go, męczył się jednak widocznie. Napadały go zawsze paroksyzmy zapału, to do muzyki, to do malarstwa, to do nauk ścisłych nawet — rozpoczynał dzieła olbrzymie, robił studja, ale najmniejsza trudność zrażała go, a żadnego węzła rozwiązać nie umiejąc cierpliwie, wszystkie plątał i rzucał. Umysł jego czego nie pochwycił od razu, omijał, cofał się przerażony, a nie przemódz pracą wytrwałą nie potrafił. Widać już z tego było, że Teofil na świecie mógł odegrać rolę bardzo świetną, bo więcej umiał od ogółu, ale nic nie mógł dokazać wielkiego, dla braku wytrwałości i porządniejszych studjów. Tak się to przynajmniej wówczas zdawało, kochano go bardzo, ale zawczasu ubolewano nad jego losem.
Biedny Teofil kochał się trochę w Rózi, w Mani i Ziuni, w pannie Telesforze nawet i w Frani córce piekarza, jak w naukach i sztukach, to jest do pierwszej kwaśnej minki; miłość jego choć wybuchała gwałtownie, trwała krótko i przeradzała się w najzupełniejszą obojętność.
Dziwniejszem dla wszystkich było, że Baltazar zimny i wyrachowany w każdym kroku, chociaż taił się niezmiernie, zdawał się czułą skłonność ku Frani piekarzance hodować, czyniąc z niej pono ideał przyszłości, która dotąd obchodziła się bez niewiasty. Odkryto tę słabostkę podtatusiałego medyka przypadkiem, a Longin pierwszy ją wyszperał. Przechodząc koło sklepiku piekarza, do którego jak się zdaje wstąpił w myśli kupienia bułek raz i drugi Baltazar, uczuł się pociągniony nieznanym sobie urokiem, i coraz częściej go nawiedzał. Uważano, że niekiedy dłużej nad potrzebę zatrzymywał się na rozmowie z niemeczką. Przyszedł w ten sposób do poufałej znajomości z piekarzem, odwiedzał go wieczorami i zastrzągł nie obraniając się namiętności, której już skutki obliczyć wprzód musiał. Nikt mu nie mówił, że go odkryto i posądzano o widoki matrymonialne, on sam nie bardzo sobie może zdawał sprawę z tego do czego niebieskie oczy Frani łysinę jego doprowadzić mogły, ale nie zwyciężony rachmistrz, po cichu wszelkie możebności i następstwa przez plus i minus wcześnie wyrównoważyć musiał.
Przeszły nareszcie te lata nauki tak skoro, tak niepowrotnie, że żal po nich zrodził się prawie z kłopotu, który je otaczał, a każdy uniósł wspomnienie drogie choć maluczkie tych chwil uroczych młodości, spędzonych w giełdzie Teofila, w pokoiku Albina, na przechadzkach po okolicy, na dumaniu w ławce... jeszcze dziś każdemu z tych, co w tej uczcie uczestniczyli, te lata z takiemi szczegółami są przytomne, jakby wczoraj dopiero za niemi zamknęły się wrota snów czarodziejskich. Trudno opisywać to życie bez wypadków, jednostajne, a jednak tak pełne zdarzeń pamiętnych, dla tych co niem żyli; te drobnostki tak wówczas ważne, a dziś tak maluczkie przy poważniejszem i smutnem dalszych lat obliczu, co się cierpiało dla jednego zamkniętego lub przysłonionego okienka, przez ostygnienie przyjaciela, dla niedocieczonej jakiejś prawdy, z którą się umysł młody pasował i walczył daremnie... Z takich to żywiołów składały się lata nowicjatu, w których mało kto pomyślał i zatroszczył się tem, co po nich nastąpić miało.
Nareszcie wybiła godzina wyzwolenia, swobody, upragniona a straszna, z bijącem sercem każdy rzucił te sale spokojne, jeszcze drgające echem żywego słowa nauczycieli, żegnając je na wieki, wspaniałą Aulę, lektorja znane, w których każdy miał swe miejsce uprzywilejowane, gdzie widok każdego okna wyfotografował się w pamięci na zawsze... zrzucono mundury uprzykrzone i nastąpiła stanowcza chwila rozstania.
Jakże się tak było rozejść smutnym nie podawszy sobie dłoni? nie pożegnawszy na długo, gdy serce mówiło przeczuciem, że się w życiu nie spotka już może. Uczt nie było sprawiać za co, każdy wyjeżdżał ledwie poopłacawszy długi i dłużki, mnóstwo jeszcze rzeczy potrzebując do domu, a nie było czem szafować tak bardzo; więc po staremu towarzysze dali sobie słowo zebrać się na ostatni wieczór u Teofila Sorokowskiego, który przyobiecał herbatę, kasztany, kotlety, krem nawet od Malinowskiego i pieczeń cielęcą, a cybuchów ile ich będzie potrzeba...


Nie był tu już ów wieczór gwarny i wesoły marzeń i spowiedzi jakiśmy opisali; każdy na ramionach przynosił troskę jakąś, wszyscy zebrali się smutni, jakby wczesnem przeczuciem zawodów przyszłości. Może i rozstanie to nagłe po tylu latach przyjaźni, po przywyknieniu do wspólnego życia, rozerwanie tego węzła, który ich łączył, wpływało na pochmurzenie czół troską jakąś zoranych. To pewna, że w znanej salce Teofila zebrawszy się jak dawnej, nie znaleźli w niej swobody i wesela, które tu dawnej mieszkały. Sam gospodarz był pochmurny i z żalem opuszczał Wilno pakując nuty, rysunki, rękopisma pozaczynane, poczęte zbiory naukowe, tysiące gratów i fraszek, których miał do zbytku; — powitał przybywających westchnieniem, ściśnieniem ręki milczącem i prawie łzą w oku.
Jeden Cymbuś na przekor wszystkim jaśniał, śmiał się i z niezmyśloną radością krzątał się żwawo jak nigdy, mając powrócić do domu i spocząć na laurach wspomnień! Krzyczał głośno, potrącał wszystkich, trzpiotał się nieborak i nie ukrywał z tem, że opuszcza Wilno bez najmniejszego żalu.
Tak zwani przezeń panicze nie podzielali wcale tego uczucia źwierzęcego, każdy tu coś zostawiał, ten cząstkę serca, ów złudzenie, inny nadzieję lub pierwszy zawód w życiu, a wszyscy wspomnień wiele, tych mogiłek ducha! Przywiązujemy się biedni wygnańcy nawet do bruku, po którym chodzimy.
Wieczór, mimo skromnych obietnic herbaty, kasztanów i wieczerzy od Malinowskiego, obiecywał się świetniej niż kiedykolwiek, pokój był świeżo umieciony i jedna tylko wytrzęśniona w pośrodku fajka kalała czystą podłogę służąc do wybitniejszego ukazania jej świetności. Samowara pożyczono u gospodarzy, większego niż zwykle, nie tak krzywo wyglądającego jak codzienny, który już gdzieś spoczywał w kątku zapomniany niewdzięcznie. W kącie była masa imponująca talerzy i widelców, a kasztany piekły się w piecku na wielką skalę... jak przy uczcie Baltazara... W dodatku był wielki kosz pomarańcz.
Ale to wszystko teraz już rozweselić nie mogło, rozchmurzyć nie potrafiło. Na twarzy Serapiona zawsze pokrytej jednym wyrazem rezygnacji spokojnej trudno coś było nad nią wyczytać, ale postawa zdradzała boleśną tęsknotę. Jeden Albin był weselszy, choć tracił przyjaciela, który go miał tylko na pół drogi przeprowadzać, spodziewał się przybliżyć do Anusi, do matki, do ukochanego kątka, do gniazdka przyszłej szczęśliwości.
Longin już był po cywilnemu i rozpoczynał jakąś dependencją u mecenasa, a że mu się tak udało zaraz wpaść na drogę, tryumfował niezmiernie, śpiewał fałszywie a głośno, chodził zagłębiony w sobie, niekiedy milczenie przerywając homerycznym śmiechem, a mimo to jednak i w tem sercu samoluba odzywała się tęsknota po latach w kółku młodem przeżytych.
Cyryll nie wiedział co z sobą pocznie, ale miał pozostać w Wilnie z nadzieją otrzymania jakiejś profesorskiej posady, ku czemu dopomagał mu drugi taki jak on biblioman, stary poczciwy nauczyciel, zawdzięczający mu dokompletowanie Ogrodu Królewskiego, którego trzy karty niedostające gdzieś dlań Cyryll wyszperał. Taka usługa obowiązywała do wiekuistej wdzięczności.
Bardzo wielu pozrzucali już byli mundury akademickie, które im jak ołowiane okowy ciężyły na ramionach, a Konrad jeden z najpierwszych przebrał się w tużurek czyniący honor najpierwszemu wówczas wileńskiemu krawcowi; było to w swoim rodzaju arcydzieło kunsztu; króciuchny przyodziewek podbity lekką jasną materyjką, leżący jak ulany i malujący zgrabną figurkę ze wszystkimi jej wdziękami zaokrągleń, wypukłości, obłączystości i t. d. Cudo to widocznie przeznaczonem było na wieś, do kościoła parafialnego dla upokorzenia i zdumienia wiejskich lwów, którym domowy Lejzerek szył kapoty pod pozorem surdutów.
— Ha! pamiętacie panowie, odezwał się Longin, ów wieczorek nasz u Teofila... quondam w czasie pierwszoletności, gdyśmy się tu z niedorzecznych marzeń naszych naiwnie spowiadali? Otóż przebieżona droga, która wiodła do drzwi tego upragnionego żywota — stajemy u nich, trzymamy za klamkę, chwila jeszcze, a bramy otworzą się na oścież przed nami. Czy dziś jeszcze też same mamy w piersi pragnienia i żądze? czy tęż samą w sercach odwagę?
Baltazar westchnął nieznacznie — obejrzał się po drugich, — nikt nie miał dawnego humoru, swobody, czuł każdy że się zamykała ważna życia epoka, a rozpoczynała nowa, do której tamta była tylko przygotowaniem.
— A jednak to smutno, rzekł stary, nawet z biedą się rozstawać! Cóż to za dziecinne uczucie? jużciż gorzej nam być nie może, zyskujemy swobodę, a przecież jakoś mimowolna tęsknota ogarnia na rozjezdnem; człowiek jest zaprawdę niepojętą istotą.
— Może nie jeden z nas lęka się dziś przybliżając do krańców, czy przeszłość mu dług obiecany wypłaci, rzekł Albin.
— Tak, a rozpoczęcie walki, dodał Longin zakładając ręce w próżne jeszcze kieszenie — to także nie wesoła rzecz, boć to nie co innego tylko trąba, gra do boju i wybieramy się iść na ostre walczyć ze światem.
Konrad poświstywał, ale jakoś melancholicznie, jakby z nokturnu Fielda.
— Nawet Konradowi, rzekł szydersko Macedo, przeznaczonemu do wielkich powodzeń na woskowanych świata posadzkach, zbrojnemu w długie już balowe doświadczenie, przysięgnę, że smutno opuszczać okno, z którego na Rózię poglądał i słyszał srebrny jej głosek. Prawda, że ni mniej ni więcej szewcówna, bardzo ładne dziewczę.
Konrad się zarumienił jak jabłko.
— Ale dajcież mi pokój! krzyknął opryskliwie z oburzeniem — a co mi tam wasza Rózia!
— Naturalnie, to było tak sobie tylko dla przepędzenia czasu, jak P. Baltazar zachodził czasem do piekarza, ale...
Baltazar wstał z sofy zaperzony.
— Takżeście znaleźli mnie czem prześladować, dziewczyną!
— Ludzie są tak złośliwi, dorzucił Hruszka, im aby pozór tylko.
— Ale gdzież podobieństwo? ja? cóż znowu!
— Są gusta różne, podchwycił Longin, a kto lubi świeże bułki, może pokochać tę co je sprzedaje; zresztą i to dziewczę niczego, a bardzo stateczna, śmieje się tylko do dwuzłotówki, nigdy do człowieka...
— Co do mnie, rzeki Albin powoli, nie żal mi żadnej twarzy, bo jedną tylko wyrytą noszę na sercu i myśli; nie żal mi miasta, choć to kolebka długich marzeń moich, — żal mi was przyjaciele dobrzy, nad których wierniejszych i życzliwszych nie da mi życie — gdzie takie serce znaleźć jak Serapiona, Teofila, Konrada, was wszystkich? gdzie takie życie jakieśmy tu pędzili z dłonią w dłoni? A! smutno pomyśleć, dodał, — że gdy nas rozpędzi żelazna rózga konieczności, już się może nigdy a nigdy nie spotkamy w życiu!
— Góra z górą się nie zejdzie, mówi przysłowie, a człowiek z człowiekiem.
— Szkoda że sobie powiedzieć nie możemy... ot za lat tyle i tyle... zejdźmy się znowu i spojrzmy sobie w zbladłe twarze...
— Prawda! jakby to byłe ślicznie, dodał Teofil chwytając myśl dramatyczną, wiecie w bajce o królewiczach, jak to tam oni zawsze żegnają się na rozstajnych drogach, i podają sobie dłoń, i przyrzekają za lat tyle a tyle w temże miejscu na dzień naznaczony się stawić.
— Doprawdy! a co za myśl szczęśliwa! gdybyśmy sobie co podobnego przyrzekli, zawołał Albin.
— No! a dla czegoż nie? podchwycił Teofil — pomyślcie tylko... ja się z góry piszę...
— Myśl święta! myśl cudowna! zawrzał znowu Albin... Panowie! wzywam was wszystkich do wotowania na nią. — Jaką sobie zakreślamy datę?
Longin się, uśmiechnął.
— Prawda, rzekł, spowiadaliśmy się tu przed sobą z nadziei naszych przed kilką laty, powinnibyśmy, gdy się te ziszczą, pochwalić wytrwaniem i skutkiem. Ale to tak rychło nastąpić nie może.
— No! więc kto żyć będzie za lat dziesiątek.
— Ale gdzież znowu! za piętnaście chyba, — rzekł Baltazar.
— A ja mówię za dwadzieścia, zawołał Teofil, daleko to i kto wie czy dożyjemy tej epoki, ale kto z nas żyw na świecie się znajdzie, czemużby nie miał przybyć do Wilna na ten sam dzień, w którym się rozstajemy, abyśmy spojrzeli sobie w oczy i zobaczyli, co z nas też zrobiło życie.
— Niezmiernie poetyczny i młody pomysł — rzekł Baltazar kręcąc głową — ale doprawdy uśmiecha mi się... za lat dwadzieścia! co to z nas będzie? kawał czasu... z niejednego strzępki ledwie zostaną.
— Brawo! wołał Konrad, za lat dwadzieścia! dziś który lipca? piętnasty? dajmy że piętnasty. Wotujemy więc i poprzysięgamy, po upływie lat dwudziestu tych zebrać się tu na Łotoczek, na godzinę szóstą wieczorem, i ci co żywi będą uścisną się a za umarłych nabożeństwo odprawiemy.
— Ja mam nadzieję że wszyscy żywi tu staniemy... zawołał Longin, jak wyglądać będziemy nie zaręczam, ale któżby u licha mizernych lat dwudziestu nie miał w młodej kieszeni?...
Teofil zatarł ręce z radości.
— Potrzeba spisać urzedownie protokół na tyle rąk ile nas tu jest i poprzysiądz spełnienie tej cudnej myśli... Panowie! zawołał z zapałem — słowo! słowo! i jakeśmy wówczas spowiadali się tu z nadziei i marzeń, wyspowiadamy się z życia i ich spełnienia, z jego zawodów i boleści... A zatem, wszyscy przyjmują? nie ma więc opozycji?...
— Ja, rzekł Baltazar poważnie, wotuję tylko paragraf dodatkowy, że ktoby nie mógł dla przeważnej przyczyny znajdować się na umówiony czas w miejscu oznaczonem, przyszle nam spowiedź, to jest curriculum vitae na piśmie... mogą być wypadki, potrzeba obmyśleć wszystko.
— Zawsze z rachunkiem! rzekł Longin... ale dotrzymajcież słowa.
Podniosły się ręce wszystkich i żywy okrzyk zaświadczył jak gorąco przyjętą została ta propozycja, która dawała w przyszłości nadzieję uściśnienia ręki przyjaciół raz jeszcze...
Dla tem większej pewności, że się przyrzeczenia nie zapomni, każdy z nich wypisał zredagowany przez Teofila artykuł i włożył go z datą, dniem i godziną przyszłości do pugilaresu.
— A zatem, do zobaczenia... za lat dwadzieścia!... uśmiechnął się Longin, radbym z góry wiedzieć kto przyjedzie karetą a kto z nas przysunie się piechotą.
— A jabym rad przeczuł, dołożył Albin — kto z nas tu tylko przywędruje tęsknym duchem z za mogiły... bo śmierć nie oszczędza i tych co są słowem związani.
Rozmawiano tak długo jeszcze, ale powoli wszyscy prawie nagleni wyjazdem i mnóstwem zajęć pilnych, wymykać się zaczęli po wieczerzy, którą gospodarz baczny przyśpieszyć kazał, tak że Teofil, Albin i Serapion zostali sami... I tym wkrótce słów zabrakło do rozmowy, tak jutrzejsza przyszłość ciężyła już na sercach wszystkich.
O samej północy wstali z sofy ostatni i podając ręce Teofilowi, który zasmucony łzy miał w oczach, rozstali się z nim powtarzając po cichu:
— Do widzenia! do widzenia za lat dwadzieścia!

Koniec części pierwszej.




  1. Nazwiska trzech naszych czasów pedelów uniwersytetu — Pietraszewski z medalami na piersi, dawny wojskowy, ni zły ni dobry stupajko, Giedrojć mały blondyn, łysy, sprytny i przewrotny, Zabłocki poważny i dobre człeczysko. Giedrojcia się najwięcej obawiano.P. A.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; po słowie potrzeba winien być tylko przecinek lub tylko średnik.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.