Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

garnę i pakuję do mojej torby żebraczej.
Urodziłem się na potężnego egoistę — nikt o mnie nie myślał, nikt mnie nie chciał, wszystkom musiał wywalczyć, a co dalej przedemną, nie wiem. Upodobań nie mam szczególnych, głodny, gotów jestem zjeść co napadnę...
Jakiś głos wewnętrzny mówi mi, że powodzenie mnie czeka, że kampanja zostanie wygraną, i siądę wyżej nad was wszystkich.
Każdy z was ma jakąś słabość, pietę nie umaczaną w wodzie, ja cały zanurzony w nią zostałem... Tego Albinka można kupić miłością, Baltazara, sądzę, pieniędzmi, Teofila lada cackiem błyszczącem, — mnie niczem.
Biorę miłość nie dając serca, pieniądze także i cacko jeśli ładne, ale to mnie na drodze nie wstrzyma, nie sparaliżuje, nie osłabi; namiętności nie rozumiem, na monomanją nie choruję żadną, jestem zahartowany.
Jakże mi się nie ma udać? zdaje mi się, że wszelkie żywioły powodzenia mam już w sobie, a póki odwagę mieć będę i tę wiarę jaką jestem natchniony, że nademną świeci gwiazda jasna... pójdę daleko i wysoko...
Dokąd i jak zajdę? to kwestja czasu i okoliczności...
— Nie rachujesz widzę wcale na nieprzewidziane wypadki i przeszkody? — przerwał mu Baltazar.
— Takich jak ja ludzi broni sam los, który ich do wielkich rzeczy namaścił; dając im instynkt w chwili niebezpieczeństwa, natchnienie gdy o wybór chodzi... Jeżeli doróżka ma jutro przejechać kogo w ulicy, a nas tam z Albinem dwóch iść będzie, jestem pewien że on wpadnie pod koła a ja zostanę cały.
— Ale to także szaleństwo, taka wiara w fatalność jakąś, rzekł pierwszy, mówisz że nic cię nie uwodzi, żeś panem siebie, a bałamucisz się jakiemś mistycznem przeznaczeniem.
— Jużciż w cóś wierzyć, choćby w siebie naostatek muszę, nie tak jak wy panie Baltazarze, rzekł Longin podnosząc głowę. — Jeszcze ci powtarzam, ty równie masz słuszność z obawą swoją jak ja z odwagą: to jest