Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



Zebrało się tedy na jeden z tych wieczorów pamiętnych, których wspomnienie dziś jeszcze nieraz przychodzi w życiu sprowadzone jakąś drobną okolicznością, dymem fajki, szmerem czyjegoś głosu, słowem, które tam wyrzeczone kiedyś zostało.
Wszyscy byli w tem usposobieniu ciepłem, z tą ochotą do życia i nadzieją w sercu, z któremi wesoło na świat się pogląda, Teofil nawet poczynał wychodzić z odrętwienia, choć go zrazu ta napaść zbiorowa kolegów bardzo pomięszała; Serapion poczciwy uśmiechał się przechadzając po izbie wielkiemi kroki wybrawszy sobie ścieżkę, na którejby jak najmniej potrącał i spotykał ludzi.
Longin usadowiwszy się w jak najlepszem miejscu, opanowawszy jak najczyściejszy cybuch i porwawszy pierwszą nalaną szklankę herbaty, zabierał się czynić postrzeżenia nad otaczającem go towarzystwem, oko jego drgało szyderstwem.
Ciepło jakoś było, zacisznie, wygodnie, ogień świecący w piecyku zastępował komin, który wieczorne posiedzenia tak tajemniczo oświeca i fantastycznie maluje, że wziąłbyś go za najpotrzebniejszego z gości.
Pomilczano chwilę, w tem Albin podparty na łokciu westchnął, a cichy ten głos pragnienia jakiegoś i tęsknoty, który się odbił w duszy wielu, wywołał zaraz uśmiech na usta Baltazara i Longina — prawie razem zawołali szydersko: