Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

choć maluczkie tych chwil uroczych młodości, spędzonych w giełdzie Teofila, w pokoiku Albina, na przechadzkach po okolicy, na dumaniu w ławce... jeszcze dziś każdemu z tych, co w tej uczcie uczestniczyli, te lata z takiemi szczegółami są przytomne, jakby wczoraj dopiero za niemi zamknęły się wrota snów czarodziejskich. Trudno opisywać to życie bez wypadków, jednostajne, a jednak tak pełne zdarzeń pamiętnych, dla tych co niem żyli; te drobnostki tak wówczas ważne, a dziś tak maluczkie przy poważniejszem i smutnem dalszych lat obliczu, co się cierpiało dla jednego zamkniętego lub przysłonionego okienka, przez ostygnienie przyjaciela, dla niedocieczonej jakiejś prawdy, z którą się umysł młody pasował i walczył daremnie... Z takich to żywiołów składały się lata nowicjatu, w których mało kto pomyślał i zatroszczył się tem, co po nich nastąpić miało.
Nareszcie wybiła godzina wyzwolenia, swobody, upragniona a straszna, z bijącem sercem każdy rzucił te sale spokojne, jeszcze drgające echem żywego słowa nauczycieli, żegnając je na wieki, wspaniałą Aulę, lektorja znane, w których każdy miał swe miejsce uprzywilejowane, gdzie widok każdego okna wyfotografował się w pamięci na zawsze... zrzucono mundury uprzykrzone i nastąpiła stanowcza chwila rozstania.
Jakże się tak było rozejść smutnym nie podawszy sobie dłoni? nie pożegnawszy na długo, gdy serce mówiło przeczuciem, że się w życiu nie spotka już może. Uczt nie było sprawiać za co, każdy wyjeżdżał ledwie poopłacawszy długi i dłużki, mnóstwo jeszcze rzeczy potrzebując do domu, a nie było czem szafować tak bardzo; więc po staremu towarzysze dali sobie słowo zebrać się na ostatni wieczór u Teofila Sorokowskiego, który przyobiecał herbatę, kasztany, kotlety, krem nawet od Malinowskiego i pieczeń cielęcą, a cybuchów ile ich będzie potrzeba...


Nie był tu już ów wieczór gwarny i wesoły marzeń i spowiedzi jakiśmy opisali; każdy na ramionach