Hrabia Monte Christo/Część IX/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

CZĘŚĆ DZIEWIĄTA.
DEMON ZEMSTY.
ROZDZIAŁ I.
BAL.

Przyszły znojne dni lata, a z nimi i bal w domu hrabiostwa de Morcef, zapowiedziany na sobotę.
Noc, która po dniu tym przyszła, była cicha, jasna, księżycowa.
Bal rozpoczął się tańcami w dolnej sali pałacu Morcefów. Przy dźwiękach wyborowej muzyki liczne pary tancerzy wykonywały przeróżne „pas“ taneczne!
Stoły biesiadne ustawiono w ogrodzie, co było pomysłem wyborowym, gdyż niema piękniejszej sali na świecie niż taka, która w miejsce ścian, ma szumiące drzewa, a w miejsce kopuły — ciemny granat nieba, usiany gwiazdami.
Aleje ogrodowe przybrano lampionami przenajrozmaitszych barw, zaś stół biesiadny wprost ginął w powodzi kwiatów. Już na samym początku zabawy wiedziano, iż będzie ona udana, ponieważ goście napływali bardzo tłumnie i wszyscy usposobieni jak najlepiej.
Jedna pani Danglars wahała się długo, czy ma na ten bal pojechać, czy też lepiej pozostać w domu — gdy tego samego dnia na rannej przejażdżce spotkała najzupełniej niespodziewanie w lasku Bulońskim powóz de Villeforta.
Na skinienie prokuratora pojazdy zbliżyły się do siebie i taka przez drzwiczki zawiązała się rozmowa:
— Sądzę, iż będzie pani dziś na balu u pani de Morcef? — zapytał de Villefort.
— Zapewne nie — odpowiedziała zapytana — ponieważ jestem trochę cierpiąca.
— Byłoby to źle widziane — odpowiedział Villefort wtedy, ze znaczącem spojrzeniem — jest koniecznością, ażeby widziano panią na tym balu.
— Ha, w takim razie postaram się być.
Na tem rozmowę zakończono i powozy znów się rozłączyły.
Zgodnie ze wskazówką, daną przez Villeforta, pani Danglars zjawiła się na balu, czarując wszystkich nietylko wspaniałością swej urody, ale i bogactwem toalety.
Gdy baronowa stanęła na progu salonu, hrabina de Morcef wysłała syna na jej powitanie.
Posłuszny rozkazowi matki, Albert podszedł do baronowej, powiedział parę słów uprzejmych, wyraził podziw dla jej olśniewającej toalety, wreszcie, podawszy jej ramię, zaprowadził na miejsce, jakie sobie zechciała wybrać, a następnie rozejrzał się dookoła.
— Zapewne upatruje pan mej córki? — z uśmiechem zapytała baronowa.
— Przyznam się szczerze, że tak — odpowiedział — byłabyś pani tak okrutną, by jej nie wziąć ze sobą?
— Niech się pan uspokoi, opóźniła jedynie swe wejście do salonu, gdyż spotkała pannę de Villefort i z nią się zatrzymała. Oto idą właśnie w białych sukienkach obydwie, jedna z bukietem konwalij, a druga róż blado różowych. Ale i pan zechciej mi powiedzieć, czy hr. Monte Christo również będzie na balu?
— Dwudziesta trzecia! — zawołał, śmiejąc się, Albert.
— Co znaczy ten wykrzyknik?
— Znaczy — odpowiedział, nie przestając się śmiać, wice-hrabia — że pani jesteś dwudziestą trzecią osobą, która mi zadała to pytanie. Szczęśliwy hrabia! Już mu winszowałem tego powodzenia.
— Czy pan wszystkim to samo odpowiadasz?
— O, przepraszam bardzo za mą mimowolną niegrzeczność. Będziemy mieli i tego jegomościa, tak modnego dzisiaj.
— A może i ta jego tajemnicza księżniczka również przybyć raczy?
— Nie, pani. Jej położenie w domu hrabiego nie jest bowiem dość jasno określone.
— No, zostaw mnie pan memu losowi, sam zaś idź powitać panią de Villefort.
Wice-hrabia bardzo skwapliwie spełnił ten rozkaz i pospieszył naprzeciw pani prokuratorowej, która w miarę, jak się zbliżał, już miała, co było widoczne, na ustach jakieś zapytanie.
— Gotów jestem założyć się — powiedział — iż zgadnę, o co pragniesz zapytać się, pani?
— Doprawdy? Skądże to jasnowidzenie?
— Lecz, jeżeli zgadnę, to mi przyznasz, pani?
— Może być pan tego pewien, daję panu słowo.
— A więc jestem przekonany, iż chciałaś się, pani zapytać, czy hrabia Monte Christo będzie u nas na balu?
— Wcale nie. Nie myślałam o nim zupełnie. Miałam się zapytać pana natomiast, czy nie miałeś jakiej wiadomości od pana d‘Epinay.
— Miałem wczoraj właśnie. Donosił mi, że w ślad za tym listem wyjeżdża.
— Dziękuję panu za tę wiadomość. Jeżeli jednak zaczęliśmy rozmowę naszą od hrabiego Monte Christo, to chcesz wiedzieć, jakie jest jego istotne nazwisko?
— W zdumienie wprowadza mnie pani.
— Jego nazwiskiem rodowem jest Zacone, Monte Christo jest to nazwa wyspy, którą ten pan kupił wraz z tytułem hrabiowskim. Poza tem wiem jeszcze, iż się urodził na Malcie i jest synem kupca.
— Gdybyś chciała, pani, opowiedzieć to wszystkim, zostałabyś bohaterką wieczoru.
— Służył w Indjach, walczył przeciwko Anglikom, posiada przytem kopalnie srebra w Tessalji, zaś do Paryża przybył w tym celu, by eksploatować źródła wód mineralnych, jakie odkryć miał podobno w okolicach Auteuil.
— Nadzwyczajne wiadomości. O bardziej sensacyjne już chyba trudno. Czy pozwolisz pani, bym je rozgłosił?
— Zostawiam to do pańskiej woli. Proszę jedynie o niepowoływanie się na źródło.
— Bo to tylko podchwycona tajemnica policji śledczej, która — zainteresowana zbytkiem, jaki ten pan roztacza — zaczęła badać źródła tych bogactw.
— O, pocóż się tak trudziła! Czyż nie bardziej prostem było zaaresztować poprostu hrabiego pod pozorem, iż jest on ponad normę bogatym?
— Byłoby go to spotkało niewątpliwie, na jego szczęście jednak zasiągnięte informacje wypadły dla niego dość korzystnie.
W tej chwili jakiś dorodny młodzieniec skłonił się wytwornie Albertowi, przechodząc obok.
De Morcef pochwycił go wtedy za rękę, którą mocno uścisnął, a następnie, zwracając się do pani Villefort, powiedział:
— Mam honor przedstawić pani pana Maksymiljana Morrela, kapitana spahisów, dobrego i prawdziwie walecznego żołnierza.
— Miałam przyjemność już widzieć pana Morrela w Auteuil, u hrabiego Monte Christo — odpowiedziała pani Villefort z oziębłością.
Odpowiedź ta, a zwłaszcza ton, jakim była powiedziana, dotknęły Morrela do żywego. Bardzo szybko jednak spotkała go za to nagroda. Zaledwie się odwrócił, ujrzał w drzwiach przeciwległych dzieweczkę w śnieżnej bieli, która ujrzawszy go, podniosła zwolna do ust bukiet wonnych konwalji na znak powitania.
Maksymiljan zrozumiał to pozdrowienie i w odpowiedzi podniósł do ust batystową chustkę.
W tej chwili dwie istoty, przestrzenią salonu rozdzielone, były w zupełności szczęśliwe. Głuche na gwar dookoła nich panujący, od wszystkiego oderwane, toczyły niemą, dla nich tylko zrozumiałą rozmowę.
Byłyby zapewne długo trwały w tej ekstazie, gdyby nie nagły ruch w salonie, jaki się tam uczynił w chwili, gdy na jego progu stanął hrabia Monte Christo.
Zwracał na siebie uwagę wszystkich, a jednak niczem się nie wyróżniał. Miał na sobie zwykły, aczkolwiek skrojony bez zarzutu, czarny strój balowy, bez żadnych dekoracyj i białą bez najskromniejszego choćby haftu kamizelkę. Uderzały tylko oko nieprzywykłe: bardzo blada cera, silnie czarne, barwy kruka, włosy, oko przenikliwe a jednocześnie pełne łzawej melancholji, nakoniec usta — zaprawdę nieziemskie, cudowne, przedziwnie wykrojone, a układające się to w uśmiech pełen czaru, to znów w wyraz pełen wyniosłej, a jednak wytwornej pogardy.
Niejeden mógł być piękniejszy od hrabiego, niewątpliwie, nikt jednak nie miał podobnie monarszego zaprawdę wyrazu twarzy. Płytki świat Paryża nie poznałby się na tem wszystkiem, z pewnością, gdyby nie niezmierzone bogactwa hrabiego. One to sprawiły, że go spostrzeżono.
Bez względu na liczne spojrzenia, które się weń ze zbytnią już natarczywością wpatrywały, hrabia przechodził salon najzupełniej swobodnie, lekko, aż nakoniec zbliżył się do pani Morcef, przed którą złożył głęboki, pełen szacunku ukłon powitalny.
Pani de Morcef była pewna, że hrabia przemówi do niej; hrabia również miał nadzieję, iż będzie powitany paroma choćby słowy. Wzajemnym tym nadziejom nie było sądzone jednak przyoblec się w ciało i dwoje tych ludzi spotkało się milczeniem jedynie.
Słowa salonowe zbyt małe były dla nich.
Hrabia cofnął się zwolna, a następnie zwrócił w stronę Alberta, który dojrzał go właśnie przed chwilą i pospieszył powitać.
— Widział pan już mą matkę? — zapytał, po powitaniach.
— Tylko co miałem honor złożyć jej me ukłony — odparł Monte Christo — pańskiego ojca nie widziałem jedynie.
— Stoi tam oto, w końcu salonu, i rozprawia, o polityce oczywiście, w małem kółku znakomitości miejskich.
— Czy ci panowie istotnie należą do potentatów paryskiego świata?
— Ależ tak... i to niewątpliwie. Ten wysoki chudy — to mąż wielce uczony: odkrył w okolicach Rzymu nową odmianę jaszczurki, która ma mieć w kości pacierzowej o jeden kręg więcej, niż normalnie.
— I słusznie — rzekł Monte Christo — krzyż ten mu udzielono. Gdy znajdzie jaką drugą kość pacierzową, zostanie zapewne komandorem. Byle tylko sam miał plecy...
— Ten drugi, we fraku granatowym, zielonym haftem zdobnym, został znów przed ośmioma coś dniami członkiem akademji francuskiej... A wiesz pan za co? Za to, że królikom wbija szpilki do głowy, kurom daje marzannę, psom wreszcie odbija fiszbinem mlecz pacierzowy.
— I za tyle zasług, tak mała go spotkała nagroda?! O ludzka niewdzięczność!
— Ten trzeci, z szambelańskim kapeluszem w dłoni, jest predystynowany na przyszłego naszego ministra skarbu i finansów. Wyobraź pan sobie bowiem, iż potrafił on powiększyć wpływy z totalizatora do sum tak zawrotnych, iż dochody z gry tej dają teraz znacznie więcej, aniżeli daje carom moskiewskim wyszynk okowity w Rosji!
— Ha, w takim razie, winniśmy dobroczyńcy takiemu złotemi literami wyryć na nagrobku marmurowym, jeżeli tylko taki nieśmiertelny wogóle umrzeć może: „Zbawca Ojczyzny“ — rzekł tonem bardzo serjo Monte Christo. — No, a ten tam pan w mundurze fjoletowym?... Czemże on się wyróżnił?
— O, ten, to istotnie mocna głowa. Był liberałem, lecz potem pogodził się z rządem. Lada dzień ma być za to mianowany ambasadorem.
— Liberał ambasadorem? O!... to nie wróży nic dobrego! Z dnia na dzień będzie on nam podnosić ceny win... Przekonasz się o tem wkrótce sam, wicehrabio. Niesposób będzie wyjechać wtedy zagranicę, choćby już tylko do Włoch, nie mówiąc już nic o Monte Carlo!
— Ten piąty nakoniec, o zatłuszczonych nieco sosami frakowych klapach, to najgrubsza ryba. Jest w zarządzie coś sześciu kopalń węgla i rudy żelaznej i należy do rady coś trzech banków, jest przytem od lat trzydziestu w Izbie Panów i jest znany z tego, iż stale i zawsze głosuje za Rządem.
— Brawo, wicehrabio — zawołał Monte Christo — jesteś przewyborny jako przewodnik po towarzystwach. Jeżeli jednak dbasz choć trochę o mój spokój, to musisz mi wyświadczyć jednę przysługę.
— Ależ każdą. O co chodzi?
— Zechciej nie przedstawiać mnie tym panom.
W tej chwili ktoś położył rękę na ramieniu hrabiego.
Monte Christo obrócił się momentalnie i ujrzał przed sobą Danglarsa.
— A... jakże jestem szczęśliwy, że powitać cię mogę, baronie.
— Dlaczego mnie pan baronem nazywasz, gdy wiesz, że nie dbam o ten tytuł? Nie tak, jak ty, wicehrabio, który bez swego tytułu obejśćbyś się nie potrafił... dokończył Danglars, do Alberta się zwracając.
— Zapewne — odpowiedział Morcef — ale też ja, gdybym nie miał tytułu, byłbym absolutnie niczem, gdy ty, baronie, nawet bez tytułu, pozostałbyś zawsze bankierem, więcej nawet, bo miljonerem.
— W obecnych zaś czasach, najbardziej szacowne jest to stanowisko — zrobił nie bez pychy uwagę, Danglars.
— Zapewne, zapewne... wmieszał się do rozmowy Monte Christo — tylko że miljonerem bywa się niezawsze do końca życia. Najlepszy tego dowód mamy na miljonerach Franku i Pulmanie z Frankfurtu, którzy zbankrutowali przed paroma dniami.
— Ależ to niemożliwe — zawołał Danglars, przyczem zbladł bardzo silnie.
— Owszem, możliwe, bo stali się oni bankrutami bez najmniejszej wątpliwości. Wiadomość tę otrzymałem przed chwilą właśnie przez umyślnego kuriera. Miałem tam u nich coś około miljona, lecz na szczęście wcześniej mnie ostrzeżono i zdołałem jeszcze mój wkład uratować.
— Boże mój — wyrwało się z ust Danglarsowi — w takim razie ja mam straty więcej niż pół miljona.
— Za ich weksle dają pięć za sto. Więc cię spotkała, baronie, strata dość duża. No, na szczęście, pół miljona to jeszcze, bądź co bądź, nie majątek.
— Daj pan spokój — rzekł Danglars — i nie mówmy lepiej o tem, na balu zwłaszcza. A szczególniej nie wspominaj pan o tem młodemu Cavalcantiemu.
Na tem rozmowa się urwała. Młody Morcef oddalił się, przywołany skinieniem przez matkę, zaś Danglars pośpieszył przywitać się z Andrzejem Cavalcantim, który wchodził właśnie do salonu.
Monte Christo pozostał tym sposobem sam przez chwilę.
Upał w salonie coraz bardziej dawał się odczuwać. Służba krążyła po salonach, roznosząc niestrudzenie napoje chłodzące, mrożone sorbety i lody.
Nawet Monte Christo uczuł się znużony i batystową wonną chustką począł obcierać twarz lekkim potem zroszoną. Gdy jednak i około niego przesunął się lokaj z tacą, nie wziął nic dla orzeźwienia.
Pani de Morcef nie spuszczała oczu z tego swego gościa. Nie uszło więc jej również uwagi i to, że odsunął tacę, nic z niej nie biorąc.
Przywołała tedy syna i rzekła:
— Albercie, musiałeś już zauważyć jednę rzecz, że hrabia Monte Christo nie chciał nigdy przyjąć zaproszenia na obiad w domu mego męża.
— Prawda. Był jednak u mnie na śniadaniu i to śniadanie właśnie było jego wejściem w towarzyski świat Paryża.
— Przyjął śniadanie u ciebie, ale nie u hrabiego, twego ojca — szepnęła Mercedes — i powiem ci, Albercie, iż bezustannie obserwuję go tutaj, od chwili jak wszedł w progi naszego domu i wiesz co zauważyłam? Oto nie wziął do ust ani nawet kropli wody.
— Jest bardzo wstrzemięźliwy, matko.
Mercedes uśmiechnęła się smutnie.
— Idź do niego — rzekła — a gdy przenosić będą tacę, poproś go, by wziął cośkolwiek.
Albert bez słowa poszedł spełnić jej rozkaz.
Podszedł do hrabiego, a gdy lokaj zbliżył się z czarkami, pełnemi mrożonego soku z granatów, zaczął go prosić, by zechciał przyjąć jednę, ale Monte Christo odmówił stanowczo.
Wtedy Albert wrócił do matki i spostrzegł, iż była bardzo blada.
— Nie przyjął!... Widzisz, mówiłam ci.
— Tak nie przyjął. Ale cóż z tego? Można z tego wnioskować jedynie iż, być może, jest trochę niezdrów, to ostatnie przypuszczenie jest tem prawdopodobniejsze, iż skarżył się bardzo na gorąco. Wyraził nawet zdziwienie, dlaczego nie podniesiono żaluzyj, gdy okna są i tak otwarte?
— W rzeczy samej — rzekła Mercedes — trzeba będzie to zrobić, a przytem będzie to sposób, przy pomocy którego przekonać się będę mogła, czy wstrzemięźliwość hrabiego jest wywołana niedyspozycją, czy też innemi, jak przypuszczam względami.
I wyszła z salonu. Po chwili podniosły się żaluzje, zajaśniał lampionami ogród, zapachniały jaśminy i róże.
Wszyscy krzyknęli z zachwytu na widok tego ogrodu, wyglądającego jak bajka.
Tymczasem pani de Morcef wróciła do salonu bledsza niż zazwyczaj, lecz z wyrazem mocnego postanowienia na twarzy i udała się wprost do grupy, której przewodniczył jej mąż.
— Hrabio — rzekła — nie zmuszaj panów, aby tutaj pozostawali, jeżeli nie zabawiają się grą, lecz zapytaj się ich, czyby nie woleli odetchnąć świeżem powietrzem w ogrodzie?
— Ach, pani hrabino — odezwał się jakiś jenerał, bardzo szarmancki i ugrzeczniony — pierwsi do ogrodu za nic nie pójdziemy.
— Doskonale — odpowiedziała pani domu — a więc ja pierwsza dam panom przykład.
Odwróciła się do Monte Christo i rzekła:
— Czy nie pozwolisz, hrabio bym się wsparła na twem ramieniu?
Monte Christo zachwiał się, a potem rzucił na Mercedes spojrzenie, które było jak błyskawica w czasie burzy.
Bez jednego słowa podał ramię proszącej i oboje zeszli po schodach, w kwiaty strojnych, do ogrodu.
A śladem ich poszła cała nieomal reszta towarzystwa, pozostali bowiem najbardziej zapaleni tancerze i tancerki jedynie, no i gracze przy stolikach.



ROZDZIAŁ II.
CHLEB I SÓL.

Gdy pani Morcef znalazła się już w ogrodzie ze swym towarzyszem, poszła z nim dalej aleją topolową aż do oranżerji.
— W salonie było za gorąco, nieprawdaż, hrabio? — zapytała.
— O, tak! To też była bardzo szczęśliwą myśl pani przejścia do ogrodu.
Gdy skończył słowa te, hrabia wyczuł, iż ręka hrabiny zadrżała.
— Czy nie za zimno pani w tej sukni balowej, bez żadnego szalu na ramionach?
— Czy wiesz pan, dokąd go prowadzę? — rzuciła pytanie hrabina, pozostawiając bez odpowiedzi słowa Monte Christo.
— Nie, pani, jednak jak widzisz, nie myślę ci stawiać oporu.
— Idziemy do oranżerji, której szklane ściany rzucają nam już czasami swe błyski.
Hrabia spojrzał na Mercedes, jakby ją chciał o coś zapytać, lecz ta szła dalej z nawpół przymkniętemi oczyma i z zaciśniętemi usty.
Nakoniec weszli do królestwa Pomony i Flory, pełnego najwspanialszych krzewów egzotycznych, najbardziej wyszukanych owoców i przecudnych kwiatów, które wyziewały woń duszną, lecz i upojną.
Hrabina usunęła rękę z ramienia hrabiego i schyliła się w celu zerwania grona jagód winnych.
— Proszę cię, hrabio — rzekła z uśmiechem, dławionym przez łzy — proszę cię, zechciej wziąć to ode mnie! Wiem, że winogrona francuskie nie mogą się równać z sycylijskiemi, lub syryjskiemi, mam nadzieję jednakże, że zechcesz być pobłażliwym dla naszego biednego, północnego słońca.
Hrabia skłonił się, lecz nie wyciągnął ręki, by przyjąć podawane grona.
— Odmawiasz — szepnęła Mercedes, cichym, zdławionym głosem.
— Racz mnie pani mieć za wytłumaczonego — odpowiedział Monte Christo chłodnym, ugrzecznionym tonem — lecz ja nigdy nie jadam winogron.
Mercedes opuściła grono i westchnęła cicho, lecz głęboko.
Przepyszna brzoskwinia rumieniła się na pobliskim krzewie. Mercedes zerwała owoc powleczony aksamitem wonnym i podając go hrabiemu, rzekła:
— Może to południowe jabłko przyjąć zechcesz?
Hrabia tylko się ukłonił, z gestem przeczenia.
— I znów nie? — zadźwięczał w przestrzeni głos tak bolesny, iż zdawało się, jakby z łkań się narodził — jestem więc aż tak bardzo przeklęta!
I znów brzoskwinia spadła na piasek ścieżki.
— Panie hrabio — mówić zaczęła Mercedes, spoglądając na Monte Christo wzrokiem gonionej sarny, już znużonej — u ludów Wschodu istnieje piękny zwyczaj spożywania chleba i soli na znak wiecznej przyjaźni.
— Jest mi znany ten zwyczaj ludów pierwotnych — my jednak w XIX-ym żyjemy wieku i nie na Wschodzie, lecz we Francji, w której... pojęcie przyjaźni wiecznej nie istnieje, jest nie do pomyślenia nawet; to też najzupełniej słusznie niema i zwyczaju spożywania chleba i soli.
— Mimo to jednak — rzekła Mercedes, cała drżąca chwytając konwulsyjnie Monte Christo za ręce — my jesteśmy przecież przyjaciółmi?
Cała krew uciekła z twarzy hrabiego i zakrzepła w sercu, przymknął oczy i czas długi stał nieruchomy, aż opamiętał się nakoniec i w te odezwał się słowa.
— Ależ pani, z jakich przyczyn miałyby nas łączyć lub dzielić uczucia tak wielkie, jak przyjaźń, lub nienawiść? Jesteśmy znajomymi tylko. Nic więcej.
Gdy pani de Morcef usłyszała tę odpowiedź, narazie nie odpowiedziała nic, dopiero po chwili rzuciła banalne, nic nie znaczące:
— Ma pan słuszność zupełną. Jesteśmy znajomymi tylko...
I odwróciła głowę, by ukryć westchnienie, które... do jęku było podobne bardzo.
W milczeniu krążyć zaczęli po alejach.
— Panie — rozpoczęła znów rozmowę Mercedes, po dłuższej chwili milczenia — czy dużo jest prawdy w tem, co ludzie mówią, żeś bardzo dużo w życiu przecierpiał?
— Tak jest, pani, cierpiałem bardzo wiele.
— A teraz?... czy teraz jesteś już szczęśliwy?
— Teraz... już nikt nie słyszy mych skarg. Więcej... ja, teraz już nawet się nie skarżę... Umarło serce ...
— A więc... nie cierpi już... już jest spokojne. Czy to niecierpienie nie uczyniło serca twego, panie, tkliwszem?...
— Serce moje, powtarzam, umarło. Już nic nie odczuwa.
— Mówią, że jesteś żonaty, panie...
— Ja?... któż to mówił?
— Nikt. Widują pana w operze z jakąś bardzo piękną kobietą.
— To jest tylko niewolnica moja, którą kupiłem w Konstantynopolu, córka udzielnego księcia, a więc księżniczka, którą opiekuję się, jak ojciec córką.
— I tak samotny idziesz przez życie?
— Sam. Sam jeden.
— Nie masz rodziny, matki, sióstr?...
— Nie mam nikogo.
— Więc jak możesz tak żyć, nie mając nic, coby cię przywiązywało do życia?
— Tak chciało przeznaczenie. W dalekiej, ach, jak bardzo oddalonej młodości mojej, i moje serce biło kochaniem. I od tego bezmiernego jak morze kochania mego oderwała mnie, bez winy fala życia. Myślałem, że i wybrana moja kocha mnie tak bardzo, iż czekać będzie i pozostanie mi wierną aż do grobu. „Piuma al vento“ mówią jednak włosi o kobiecie. Piórko na wietrze... Gdy wróciłem, zastałem ją zaślubioną innemu. Historja znana i stara jak świat. Serce moje tylko z innej widać było, aniżeli przeciętne ulepione gliny, więc i cierpiało więcej. Nic ponadto.
Długo hrabina de Morcef nie dawała odpowiedzi, nakoniec odezwała się cicho:
— A czy ta twoja miłość, hrabio, dawniejsza, wypaliła się już do dna? Czy już nic z niej nie pozostało? Czy spotkałeś kiedy, później tę kobietę na swej drodze?
— Nigdy. A jeżeli ją spotkałem, to jej nie dostrzegłem.
— A czy przebaczyłeś jej w swem sercu?
— Tak.
— Ale tylko jej, zaś tych, którzy cię od niej oderwali — nienawidzisz?
Hrabia na pytanie to odpowiedział milczeniem.
Mercedes zerwała parę poziomek i podała je hrabiemu.
— Proszę cię, panie, przyjmij — powiedziała przez łzy.
— Nie jadam żadnych jagód — otrzymała odpowiedź.
Scenę tę przerwał Albert, który przybiegł ze słowy:
— Matko, gdzie jesteś? — stało się nieszczęście!
— Cóż się stało takiego — zapytała hrabina de Morcef z wyrazem przestrachu w oczach wilgotnych jeszcze od łez — jakież zdarzyć się mogło nieszczęście?
— Pan de Villefort przybył do nas niespodziewanie, by zabrać żonę i córkę, ponieważ przed godziną przybyła do Paryża pani de Saint Meran, sama, gdyż mąż jej zmarł nagle w drodze, zaraz na pierwszym postoju, po opuszczeniu Marsylji. Pani de Villefort wiadomość tę przyjęła dosyć spokojnie, natomiast biedna panna Walentyna leży zemdlona.
— Kim był pan de Saint Meran dla panny de Villefort? — zapytał Monte Christo.
— Dziadkiem po matce. Jechał właśnie, by przyśpieszyć ślub swej wnuczki z panem Franciszkiem d‘Epinay, — odpowiedziała pani de Mercedes, a następnie, łącząc rękę hrabiego z ręką syna, zapytała głosem pełnem tkliwości.
— Wszak jesteście przyjaciółmi?
— Nie mam najmniejszego prawa nazywać się przyjacielem hrabiego — rzekł Albert — w sercu mem tylko mam dla niego uczucie więcej niż przyjazne.
Hrabia przyjął słowa te z uśmiechem nad wszelki wyraz uprzejmym, uścisnął rękę podaną, lecz milczał.
Mercedes odeszła wtedy, lecz oczy jej pełne były łez.
— Czy zaszło jakie nieporozumienie pomiędzy tobą, hrabio, a moją matką? — zapytał Albert zdziwiony.
— Przeciwnie! Przecież zapytywała odchodząc, czy jesteśmy przyjaciółmi?



ROZDZIAŁ III.
PANI DE SAINT MERAN.

Istotnie nad wyraz smutna scena miała miejsce w domu państwa de Villefort.
Po wyjeździe na bal żony i córki, pan prokurator królewski zamknął się jak zazwyczaj w swoim gabinecie, lecz nie po to, by pracować, jak zawsze, lecz by się spokojnie zastanowić nad wypadkami, jakie się wydarzyły w Auteuil, w czasie obiadu u hrabiego de Monte Christo.
Zasiadł więc głęboko w krześle i raz jeszcze przebiegać zaczął myślą, wszystkie zdarzenia, jakie miały miejsce w ostatnich siedmiu dniach, zdarzenia, które tyle gorzkich wspomnień na myśl przywiodły i rozkrwawiły ponownie przyschłe rany serca.
Rozmyślając tak, zaczął szukać w ciemnościach świateł, któreby okazały się zdolne rozświetlić ciemności. W tym celu otworzył tajemną skrytkę w biurku i dobył z niej plikę notatek, z których wybrał te, które dotyczyły jego nieprzyjaciół, czy to w zawodzie politycznym, czy w interesach pieniężnych, czy też w sprawach biurowych, miłosnych wreszcie.
Przejrzawszy wszystkie te nazwiska i przeczytawszy wszystko, potrząsnął głową.
— Niepodobieństwo — rzekł sam do siebie — aby którykolwiek z tych licznych moich nieprzyjaciół czekał tak długo i cierpliwie aż do dnia dzisiejszego, ażeby mnie dopiero teraz zdruzgotać tak długo przechowywaną tajemnicą. Bardzo możliwe, iż ktoś rzecz całą opowiedział kapłanowi jakiemuś, zaś ten, z kolei, hrabiemu Monte Christo, który następnie, w chęci przekonania się, ile w tem wszystkiem mieści się prawdy, opowiedział skomponowaną przez siebie bajeczkę o wykopanym szkielecie dziecka. Ale to jest wszystko. Cóż to wszystko bowiem obchodzić może byłego pana Zacone, a dzisiejszego hrabiego Monte Christo, syna właściciela okrętów z Malty, kopalni srebra w Tessalji, człowieka, który przed paroma tygodniami zaledwie po raz pierwszy w życiu stanął na francuskiej ziemi? Cóż za interes miałby w grzebaniu się w tych sprawach strasznych, mrocznych i tajemniczych? Informacje, jakie otrzymałem od lorda Vilmora i od Księdza Bussoni, jednego przyjaciela, a drugiego nieprzyjaciela hrabiego Monte Christo, upewniają mnie pod tym względem z pewnością nieomal absolutną, że pomiędzy panem Zacone, a mną żadnych nieporozumień nie było nigdy, bo być nie mogło.
Tak prokurator królewski mówił sam do siebie, uspakajał się, upewniał, a jednak tym swoim własnym wywodom nie mógł dać wiary. Odkrycie tajemnic nie było dla niego z rzeczy strasznych najstraszniejsze, bo mógł przecież wszystkiemu zaprzeczyć, lękał się i niepokoił tem wszelako: co było genezą powstania z grobu tych mar przeszłości, czyja ręka te cienie z grobu wywołała?
W chwili, gdy pragnął się uspokoić, gdy przebiegał w myśli całą przeszłość polityczną, gdy wyzbywać się zaczął obawy, aby mógł zbudzić się do czynu któryśkolwiek z wrogów, tak długi czas bezczynnych, rozległ się turkot powozu na dziedzińcu, a następnie dało się słyszeć na schodach echo stąpań jakiejś osoby w wieku najwidoczniej podeszłym, a także łkania i głośne wykrzykniki.
Zaniepokojony, otworzył jak najrychlej drzwi i zobaczył damę w podeszłym wieku, ubraną w kostjum podróżny. Pod jej zbielałym włosem świeciło pomarszczone, zżółkłe czoło i głębokiemi bruzdami otoczone oczy, których blask ćmiły łzy, obficie wylewane.
— Ach, panie, co za nieszczęście! — rzekła przybyła.
I rzuciła się, gdy tylko weszła do pokoju, na najbliższe krzesło z głośnem szlochaniem.
Służba, stojąc u progu, nie ośmielała się postąpić kroku dalej, spoglądała na starego domownika pana Noirtier, który, usłyszawszy hałas w pokoju swego pana, przybiegł co żywo i stanął u drzwi wraz z innymi.
— Wielki Boże! — zawołał de Villefort do swej świekry, gdy tylko rozpoznał w przybyłej panią de Saint Meran — cóż takiego się stało? Dlaczego mąż pani nie przybył wraz z panią?
— Bo już go niema na tym świecie — odpowiedziała omdlewająca z żalu matrona, wybuchając płaczem.
De Villefort pod wrażeniem wieści tej cofnął się nagle, załamując ręce.
— Umarł — szepnął do siebie — umarł... i to tak nagle?...
— Przed ośmioma dniami — opowiadać zaczęła pani de Saint Meran — po załatwieniu wszystkich przygotowań do podróży, wsiedliśmy po obiedzie oboje do powozu w jak najlepszem usposobieniu ducha, aczkolwiek mąż mój od paru dni nieco niedomagał, z przyczyny lekkiego przeziębienia się. Gdyśmy minęli już przedmieścia, spostrzegłam iż zapadł w sen głęboki; ucieszyło mnie to narazie, lecz gdy spał tak parę godzin zaczęło mnie to niepokoić, zaczęłam więc go budzić, wtedy jęknął głucho, wyprężył się, a potem znieruchomiał. Przywołałam natychmiast służącego, kazałam zatrzymać konie i cucić chorego, wszelki jednak ratunek okazał się spóźniony i już tylko z martwem ciałem stanęłam na pierwszym postoju w Aix.
— Przywołała pani doktora? — zapytał de Villefort.
— Natychmiast, lecz i ten nic już pomóc nie zdołał.
— Zapewne... lekarz jednak postawił djagnozę, z jakich przyczyn nastąpiła śmierć pana de Saint Meran tak bardzo nagła?
— Powiedział, że to była apopleksja.
— I cóż pani wtedy zrobiła?
— Mąż mój wyrażał niejednokrotnie swą wolę, iż chciałby być pochowany w grobie familijnym, w Paryżu. Rozkazałam więc jego ciało włożyć w trumnę ołowianą i poleciłam wieźć je do stolicy, sama zaś o parę dni wyprzedziłam kondukt żałobny.
— O biedna matko — zawołał de Villefort — taki cios przeżyć, tyle znieść trudów w tym wieku!
— Bóg mi dał siły do wytrwania. Jednak od chwili jak byłam zmuszona opuścić ciało mego męża, jestem jak obłąkana. Już płakać nie mogę. Gdzież jest Walentyna? Takbym pragnęła ją uściskać!
De Villefort odczuł, jak bardzo dla tej zbolałej kobiety byłaby przykrą wieść, iż jej wnuczka w takiej właśnie chwili przebywa na balu. Powiedział więc tylko, iż znajduje się ona wraz z jego żoną u znajomych na poobiedniej herbacie i że natychmiast sam po nie pojedzie.
— A teraz, moja matko — powiedział — zechciej przejść do gościnnych pokojów, by odpocząć po trudach.
Margrabina, na to słowo „matko“, podniosła głowę i spojrzała na człowieka, który jej przypominał córkę od tylu lat opłakiwaną, w Walentynie odrodzoną, to też ze wzruszeniem przyjęła to miano matki i znów łzami się zalała.
Po wprowadzeniu przybyłej do przeznaczonego dla niej apartamentu, de Villefort oddał ją staraniom służebnych kobiet, a sam szybko pojechał do Morcefów po żonę i córkę.
Był tak bardzo blady, gdy wszedł do salonu, że Walentyna z krzykiem przypadła do niego.
— O mój ojcze!... cóż to takiego cię spotkało?
— Babka twoja, Walentyna, przyjechała.
— A dziadek?
Lecz de Villefort na pytanie to nic córce nie odpowiedział, a tylko podał jej rękę.
Walentyna wtedy nie zapytała się już o nic więcej, tylko zachwiała się, zbladła i padła zemdlona.
Przybiegła i pani de Villefort, a po usłyszeniu wiadomości zaczęła pomagać w cuceniu Walentyny, którą przeniesiono następnie do powozu.
Czyniąc zabiegi te, bezustannie wyrażała swe zdziwienie, zresztą bez większego żalu:
— To rzecz szczególna!... Kto mógłby się tego spodziewać?... Istotnie jest to rzecz niesłychana!
Nakoniec cała rodzina opuściła bal.
Przy wejściu do domu ojca, Walentyna spotkała czekającego na nią Wawrzyńca, który jej szepnął do ucha.
— Pan Noirtier pragnie widzieć się z panią natychmiast.
— Powiedz, że przyjdę, jak tylko będę mogła najprędzej, jednak przedewszystkiem muszę przecież przywitać babkę!
Tkliwa dusza dzieweczki odczuła dobrze, że jej babka przed innymi domaga się od niej teraz pomocy.
Walentyna zastała babkę już leżącą w łóżku. Nieme pieszczoty, bolesne łkania, westchnienia przerywane, łzy gorące wreszcie, zapełniły pierwsze chwile spotkania się wnuczki z babką. Działo się to wszystko w obecności pani de Villefort, która, trzymając za rękę męża, najgłębszy, z pozoru przynajmniej, okazywała biednej wdowie szacunek, widząc jednak chłodny wzrok staruszki, nachyliła się ku mężowi i rzekła:
— Odejdę, bo mój widok tylko rozdrażnia panią de Saint Meran.
Słowa te, aczkolwiek były one cicho wymówione, przybyła usłyszała i natychmiast szepnęła do ucha wnuczce.
— Dobrze, niech odejdzie, ale ty pozostań przy mnie, Walentyno.
Pani de Villefort wyszła tedy, a za nią pośpieszył jej mąż, Walentyna więc pozostała przy babce sama.
Biedny paralityk musiał się przeto zadowolić informacjami, jakich mu dostarczył jego służący.
— Ach panie — mówił Wawrzyniec — wielkie się stało nieszczęście! Tylko pani de Saint Meran przyjechała, zaś jej mężowi zmarło się w drodze.
Panowie de Saint Meran i Noirtier nigdy żadnemi stosunkami najlżejszej choćby przyjaźni, a choćby nawet sympatji nie byli nigdy połączeni, wieść jednak o śmierci starca nie mogła nie zrobić wrażenia na starcu drugim, również nad grobem stojącym.
To też stary Noirtier opuścił głowę na piersi, a gdy ją po chwili podniósł, natychmiast przymknął lewe oko.
— Domaga się pan, ażeby panna Walentyna przyszła? — zapytał Wawrzyniec.
Noirtier dał znak potwierdzenia.
— Przecież pan wie, że pojechała na bal do hrabiostwa Morcefów... Pan de Villefort jednak już po nią pojechał, więc jak tylko wróci, to powiem jej natychmiast.
— Dobrze — zgodził się paralityk.
Walentyna, pamiętając o tem życzeniu dziadka, udała się do niego natychmiast, gdy tylko pani de Saint Meran głębiej zasnęła.
Gdy nakoniec do niego przyszła, odrazu zalała się łzami.
Starzec pocieszał ją wzrokiem.
— O tak, dziaduniu, — odezwała się wtedy dzieweczka — widzę, iż pragnąłbyś mi powiedzieć, że pozostał mi jeszcze drugi, najukochańszy mój dziadek. O dziadku mój drogi!... gdyby nie ta jedyna moja pociecha, to nie wiem coby się ze mną stało!
Po słowach tych i uściśnięciu starca, Walentyna udała się do swego pokoju, bo czuła się bardzo znużoną.
Nazajutrz, gdy przyszła do babki, zastała ją zupełnie chorą, w gorączce, która gorzała w posępnym wzroku margrabiny.
— O babko droga! — zawołała na ten widok stroskana wnuczka — widzę, iż trudy podróży ujemnie wpłynęły na stan twego zdrowia, że chora jesteś?
— Nic ważnego moje dziecko, z utęsknieniem tylko czekałam na twoje przyjście, byś zechciała poprosić do mnie swego ojca. Pragnęłabym bowiem jak najprędzej z nim pomówić.
Walentyna pobiegła natychmiast po ojca, a gdy ten przybył, pani de Saint Meran rzekła do niego:
— Panie, wszak pisałeś do mnie, iż pragniesz wydać za mąż to dziecko?
— Tak jest, — odpowiedział de Villefort — i jest to niezłomne moje postanowienie. Córka moja wyjdzie za pana Franciszka d‘Epinay, którego jej wybrałem na męża.
— Jest to syn jenerała d‘Epinay, jeżeli się nie mylę? — uzupełniła słowa de Villeforta margrabina — który należał do naszego stronnictwa, syn człowieka, zamordowanego przed powrotem Uzurpatora z Elby.
— Tak, pani.
— Czy nie odstręcza go związek z wnuczką Jakobina?
— O, to są stare dzieje — odpowiedział de Villefort — których dziś już nikt nie pamięta. Pan Franciszek d‘Epinay w chwili śmierci swego ojca był małem dzieckiem jeszcze, to też jestem pewien, iż przy poznaniu pana Noirtier — ujrzy go jeżeli nie z przyjemnością, to już z pewnością bez odrazy. — A związek zamierzony jest bardzo pożądany dla obydwóch stron. Pan d‘Epinay przytem jest młodzieńcem ogólnie szanowanym, nader miłego usposobienia i lubianym bardzo przez wszystkich.
— A więc w takim razie, — rzekła margrabina po paru chwilach namysłu — związek ten należałoby przyśpieszyć, bo ja niedługo już pożyję.
— Ty, pani... Ty, droga babuniu!... zawołali jednocześnie de Villefort i Walentyna.
— Wiem dobrze, co mówię — odpowiedziała margrabina — należy się więc śpieszyć, bo to biedne dziecię nie ma przecież matki, niech więc choć babka ją błogosławi na nową drogę życia.
— Stanie się według życzenia pani — rzekł de Villefort — i to tem bardziej, iż jej życzenie, które zresztą jest dla mnie rozkazem, zgadza się w zupełności z mojem. Gdy więc pan d‘Epinay przybędzie tylko do Paryża...
— Kochana babuniu — ośmieliła się nakoniec przemówić Walentyna — czyż się godzi o weselu myśleć, gdy nas tak bardzo świeża okrywa jeszcze żałoba? Czyż twem pragnieniem może być istotnie, ażeby związek ten pod tak smutnemi odbył się wróżbami?
— Moje dziecię, są to przeszkody urojone, powstałe w naszej imaginacji, nasze przeczulenie jedynie. I ja brałam ślub przy śmiertelnem łożu mej matki, a jednak bezsprzecznie w pożyciu ze swym mężem nie byłam nieszczęśliwa.
— Po co się pani rozdrażnia niepotrzebnie tą bezustanną myślą o śmierci?
— Mówię wam, że umrę niezadługo. Otóż całem pragnieniem mego gasnącego życia jest to jedynie, bym mogła na przyszłym mężu mej wnuczki wymóc przysięgę, iż uczyni mą wnuczkę szczęśliwą. A gdyby przysiągł i tej swej przysięgi nie dotrzymał — to z grobu powstanę, ażeby na nim wywrzeć mą zemstę.
— Pani, oddal od siebie podobne myśli, które dowodzą jak bardzo jesteś osłabiona — rzekł de Villefort surowo — umarli, gdy raz zstąpią do grobu, śpią w spokoju na wieczność już całą i z grobu nie powstają.
— A ci powiadam, mój panie, że się mylisz. Dziś w nocy duch mój już opuścił ciało i tylko się jeszcze nad nim unosił w górze. Spałam, oczy miałam zamknięte, a jednak widziałam jak jakiś duch, w białe szaty przybrany, wyszedł z pokoju pani de Villefort i do łoża mego się zbliżył. Dosłyszałam nawet dźwięk trąconej szklanki, na stoliczku przy mem łóżku stojącej.
— Byłaś pani w gorączce — rzekł de Villefort.
— To był sen tylko, babuniu droga — powiedziała Walentyna.
— Nie, to nie był sen, bo w tejże chwili wyciągnęłam rękę do dzwonka, a na to poruszenie duch znikł, zaś zjawiła się pokojówka ze światłem.
— To był duch mojego męża, który przybył, ażeby zawezwać mnie do siebie. Jeżeli więc duch mojego męża mógł przyjść do mnie, to i ja będę mogła się zjawić również na tej ziemi, aby stanąć w obronie mego jedynego już teraz na ziemi kochania, mej wnuczki.
— O, pani — rzekł de Villefort wzruszony mimowoli tym dowodem poza grób idącej miłości — nie poddawaj się myślom tak bardzo ponurym. Będziesz z nami długo jeszcze żyła, będziesz czczona, kochana i szczęśliwa.
— Nie, nie, nie!... odpowiedziała przejmującym głosem margrabina — pójdę do męża mego. Kiedy pan d‘Epinay powraca?
— Spodziewamy się go lada chwila.
— To dobrze. Gdy przyjedzie, dajcie mi znać natychmiast, by nie tracić czasu, którego nie mamy zbyt wiele. Chciałabym też widzieć u siebie notarjusza, ażeby się upewnić, że cały mój i męża mego majątek dostanie się Walentynie.
— O, moja babuniu — powiedziała ze szlochaniem Walentyna, całując gorącemi ustami rozpalone czoło babki — czy chcesz, ażebym i ja umarła? Ależ ty masz babuniu gorączkę i trzeba wezwać koniecznie lekarza, a nie notarjusza.
— Doktór jest tutaj najzupełniej zbędny — odezwała się margrabina, wzruszając ramionami — doktór na śmierć nie pomoże. Chce mi się tylko pić — oto cała moja choroba.
— A na co byś miała ochotę, babuniu?
— Wiesz przecież, iż piję oranżadę jedynie, której szklanka stoi właśnie na mym stoliku nocnym. Podaj mi ją, moja droga Walentyno!
Walentyna spełniła polecenie i podała babce szklankę, wypełnioną oranżadą, tę samą, którą cień miał poruszyć.
Margrabina z chciwością wypiła napój, a potem położyła się i wkrótce zasnęła.
Walentyna usiadła przy babce. Biedne dziecko bardziej może niż babka potrzebowała doktora. Lica jej płonęły, oddech miała krótki i urywany, a puls gwałtowny i szybki, jaki zazwyczaj bywa w gorączce.
Biedna panienka myślała o tem, w jaką rozpacz wpadnie Maksymiljan, gdy się dowie, że jej ukochana babka, zamiast być im pomocną, staje na przeszkodzie ich szczęściu.
Niejednokrotnie już Walentyna zamierzała powiedzieć wszystko swej babce i byłaby to z pewnością uczyniła, gdyby jej wybrany nazywał się Raulem de Chateau Renaud, panem de Savigny... baronem Narbonne choćby tylko!... Morrel pochodził jednak z gminu, a Walentyna wiedziała z jaką pogardą odnosiła się margrabina de Saint Moran względem potomków nieszlacheckich rodów.
Tajemnica jej serca przeto powstawała z tych przyczyn jej wyłączną tajemnicą, wobec myśli, że gdyby ojciec lub dziadkowie się dowiedzieli, to już wszystko napewno i na zawsze byłoby stracone.
Pani de Saint Meran, aczkolwiek niespokojnie, niemniej spała nieprzerwanie aż do chwili, gdy dano znać o przybyciu notarjusza.
Gdy ją o tem powiadomiono, podniosła się natychmiast.
— Notarjusz przyjechał? — powiedziała — niechże wejdzie natychmiast. Ty zaś, Walentyno — ciągnęła dalej — odejdziesz.
— Ależ babuniu...
— Odejdź natychmiast — powtórzyła chora.
Wnuczka ucałowała czoło babki i oddaliła się, trzymając chustkę przy oczach. We drzwiach spotkała służącego, który ją zawiadomił, że lekarz czeka w salonie.
Walentyna pobiegła co prędzej. Był to doktór, który leczył całą rodzinę od lat, wypróbowany przyjaciel domu, jeden z najzdolniejszych przytem lekarzy współczesnych. Znał Walentynę od najmniejszego dziecka, to też ją kochał, jak córkę prawie.
— O, drogi panie d‘Avrigny, z niecierpliwością oczekiwaliśmy przybycia pana.
— Na twe wezwanie, dziecino droga, jak widzisz, przybyłem natychmiast. Cóż to się u was stało takiego? Nie myślę, by twój ojciec, lub też pani de Villefort byli chorzy? Ty zaś, moje dziecię, aczkolwiek widzę, iż cierpisz na nerwy, nie zdaje mi się, abyś tak gwałtownie znów domagała się pomocy? Chyba, że panienka jest bardzo zakochana?
Walentyna zarumieniła się, pan d‘Avrigny bowiem ze zdumiewającą intuicją umiał czasami odgadywać tajemnice. Był on jednym z tych lekarzy, którzy ze stanu moralnego pacjenta wnioskują o jego stanie fizycznym.
— Nie ja, doktorze, potrzebuję twej pomocy, lecz moja babka, margrabina de Saint Meran, która wczoraj do nas przyjechała i teraz leży chora, po przejściu, które ją spotkało, a o którem już pan wie zapewne?
— Nie wiem o niczem — rzekł pan d‘Avrigny.
— Niestety! — powiedziała Walentyna, tłumiąc łkanie — dziadek mój umarł.
— Pan de Saint Meran?
— Tak. Zmarł nagle na apopleksję.
— Cóż jest twej biednej babce?
— Jakieś niezwykłe rozdrażnienie nerwowe, przyczem jej sen jest niespokojny, gorączkowy, ciężki... Opowiadała dziś rano, iż jej dusza unosiła się nad uśpionem ciałem i jest przekonana, iż widziała w swem pokoju jakąś postać, a nawet słyszeć miała, jak ta postać trąciła szklankę stojącą przy jej łóżku na stoliku.
— Szczególna rzecz — mruknął doktór — nie wiedziałem, że babka twoja miewa tego rodzaju zaburzenia wzrokowe. No, zobaczymy, jak to tam z nią jest.
Gdy dano znać Walentynie, że notarjusz już odszedł, poprosiła ona wtedy doktora, by ten zechciał udać się do jej babki.
— A pani nie pójdziesz wraz ze mną?
— Nie śmiem, bo mi nie pozwoliła posyłać po pana. A zresztą sam pan powiadasz, że jestem nerwowo podniecona, dla uspokojenia więc pójdę się przejść nieco po ogrodzie.
Doktór wtedy uścisnął mocno rękę swej ulubienicy i udał się do pani de Saint Meran, zaś Walentyna wyszła do ogrodu. W przejściu przez oranżerję zerwała świeżo rozkwitłą różę i zatknęła ją we włosy, a następnie pospieszyła w stronę swej ławki, po krótkim odpoczynku na której, podążyła ku sztachetom, z za których usłyszała po chwili głos Maksymiljana.



ROZDZIAŁ IV.
OBIETNICA.

Był to oczywiście Morrel, który od wczorajszego wieczora był jak obłąkany. Wiedziony przeczuciem, kochankom i matkom właściwym, odgadł, iż przyjazd państwa de Saint Meran był zapowiedzią jakichś doniosłych zdarzeń w domu de Villefortów.
To też czekał na swą ukochaną pełen niepokoju.
— Już wiem — powiedział do niej, po pierwszych powitaniach — o śmierci twego dziadka, margrabiego. Cóż więcej u ciebie słychać?
— O, posłuchaj mnie, posłuchaj, Maksymiljanie, bo ważne rzeczy mam ci do powiedzenia. Dziś rano znów mówiono o mem małżeństwie i babka moja, na którą liczyłam, że będzie moją podporą, nietylko, że się oświadczyła za tym związkiem, ale nawet wyraziła gorące pragnienie, aby ślub się odbył jak najprędzej, choćby nazajutrz po powrocie pana d‘Epinaya.
Młodzieniec po usłyszeniu słów tych westchnął ciężko i boleśnie, a potem rzekł przytłumionym głosem:
— Jeżeli tak, to już jutro rano możesz być, o ukochana moja, żoną innego, ponieważ pan Franciszek d‘Epinay dziś rano przybył do Paryża, a twierdzić to mogę z pewnością, ponieważ na własne oczy go widziałem. Zapytujesz, jakim się to stało sposobem? — Otóż wiedz, iż niedalej jak przed godziną byłem u hrabiego Monte Christo, gdy wtem drzwi wejściowe się otworzyły i wszedł przez nie: naprzód Albert de Morcef, a za nim młodzieniec, którego hrabia powitał okrzykiem:
— „A pan baron Franciszek d‘Epinay!... cóż za niespodzianka!“
— Ile mi tylko sił i mocy w sercu starczyło — przyzwałem je wszystkie na pomoc, ażeby nie upaść. Że zbladłem straszliwie, to nie może ulegać żadnej wątpliwości, pewnem jest natomiast to, że nie upadłem, owszem stałem dalej swobodnie, nawet z uśmiechem na ustach. W pięć minut potem wyszedłem, nie dosłyszawszy ani jednego słowa rozmowy, jaka była przez tych panów prowadzona, do tego stopnia byłem pod wrażeniem, nieprzytomny.
— Biedny Maksymiljanie — szepnęła Walentyna.
— A teraz powiedz mi, Walentyno, powiedz, co zamierzasz uczynić?
Lecz z oczu dzieweczki płynąć zaczęły jedynie łzy ciche i pochyliła w dół bezradnie swą ciemną główkę.
— Posłuchaj mnie, Walentyno. Nie czas oddawać się teraz czczym jękom i boleści. Potrzeba nam szybkiej decyzji i czynów. Czy masz dość odwagi i sił do walki?
Walentyna zadrżała i spojrzała na Morrela wzrokiem obłąkanym.
— Co ty mówisz, Maksymiljanie — rzekła — i co nazywasz walką? Nazwij to raczej świętokradztwem. Jakto? — ja miałabym iść wbrew woli ojca i mej biednej babki.
Morrel milczał.
— Serce twe jest natyle szlachetne, Maksymiljanie, że mnie osądzi sprawiedliwie i rozumnie. Ja do walki podobnej nie jestem zdolna. Nie jestem zdolna iść wbrew woli mego ojca i mej babki i nigdy ich podobnym czynem nie zasmucę.
— Pojmuję cię — powolnie rzekł Morrel.
— O Boże! Boże drogi!... jakimże tonem ty mówisz do mnie?
— Mówię do ciebie, pani, jak człowiek, który cię zrozumiał. A więc przesądzone. Jutro podpiszesz kontrakt ślubny i już jutro zostaniesz baronową d‘Epinay.
— Ależ na miłość Boga! — czy ja mogę postąpić inaczej?
— Nie odwołuj się, pani, do mnie w tej sprawie, bo ja byłbym w tym wypadku złym sędzią.
— Cóż tybyś mógł w takim razie mi doradzić?
— Walentyno, czy zastanowiłaś się dobrze nad tem, coś mi powiedziała? Czy chcesz istotnie mej rady wysłuchać?
— Bez wątpienia, Maksymiljanie, jeżeli tylko rada ta okaże się do wykonania możliwa dla mnie, — to wierzaj iż pójdę za nią.
— Jestem wolny i mam tyle, iż wystarczy dla nas dwojga, pójdź więc ze mną, a zaprowadzę cię do mej siostry, która, wierzaj, iż jest godna, by była i twoją również siostrą. Pobierzemy się i odpłyniemy do Algieru, do Anglji, do Ameryki... lub też, jeżeli lękasz się podróży, żyć będziemy gdziekolwiek na prowincji, póki przyjaciele nasi nie przezwyciężą oporu twej rodziny, wtedy mielibyśmy możność powrotu do Paryża.
— Spodziewałam się tego, Maksymiljanie, — odpowiedziała Walentyna opuszczając w dół głowę, — szalona jednak jest to rada. To też bez chwili namysłu odpowiem ci na nią: — Nie, Maksymiljanie!... niepodobieństwo, niepodobieństwo!
— A więc raz jeszcze ci powiem, pani: rozsądek jest po twojej stronie.
Morrel słowa te wymówił ze spokojem wprost przerażającym. To też Walentynę ten spokój okropny przestraszył tak bardzo, iż jej wzrok stał się najzupełniej obłąkany. Nie chciała, nie mogła spojrzeć trzeźwo, w głąb wrzącej duszy swego kochanka.
— Co czynić zamierzasz? — zapytała szeptem.
— Chcę panią pożegnać, biorąc na świadka Boga, który czyta w głębi duszy mojej i słyszy słowa moje, iż ci z całego serca życzę, abyś resztki dni życia swego spędziła w szczęściu i spokoju, by ci przytem nigdy, jedna choćby chwila, pamięci o mnie nie zatruła.
— Czy tak? — przytłumionym głosem powiedziała dzieweczka.
— Bądź zdrowa, Walentyno!
Panna de Villefort, słysząc te słowa, wstrząsnęła kratą z taką siłą, o jaką niktby jej z pewnością nie posądził, a gdy Morrel, mimo to, oddalał się coraz bardziej, wyciągnęła ku górze ręce i zawołała z rozpaczą:
— Powiedz, dokąd idziesz?
— Bądź spokojną — odpowiedział złamany bólem młodzieniec — nie mam zamiaru mścić się na kimkolwiek, co się stał przyczyną nieszczęsnego mego losu. Inny powiedziałby może, że pójdzie do pana d‘Epinay i wyzwie go na walkę śmiertelną. Podług mnie — byłoby to szaleństwem. Cóż w tej sprawie pan d‘Epinay zawinił? Dziś rano widział mnie po raz pierwszy w swem życiu i może już o mnie zapomniał. Nie wiedział nawet o tem, że żyję, gdy pomiędzy ojcami waszymi toczyły się układy, małżeństwa waszego się tyczące. Do pana d‘Epinay najmniejszej przeto nie mogę mieć urazy i przysięgam, iż nie pójdę do niego.
— Żal twój w moją stronę jest więc skierowany?
— I do ciebie nie mam żalu. Kobieta jest istotą bezwolną. Żegnaj mi więc.
— Maksymiljanie!... Maksymiljanie!... zawołała Walentyna — powróć, chcę tego!
Morrel zbliżył się do kraty raz jeszcze z łagodnym uśmiechem na twarzy i gdyby nie bladość niezwykła — myślećby można, iż się znajduje w normalnym stanie ducha.
— Posłuchaj mnie, moja droga, moja ubóstwiana Walentyno — zaczął głosem dźwięcznym, powagi pełnym — żadnych nigdy nie prowadziłem miłostek, ciebie pokochałem miłością pierwszą i ostatnią, to znaczy, iż złożyłem w ręce twoje swe życie; teraz ty mnie opuszczasz — nie z dobrej woli, lecz że opuścić mnie jesteś zmuszona. Życie moje, po tym fakcie jest już dla mnie najzupełniej zbędne, martwe, bez celu, niepotrzebne.
Jestem sam na świecie: siostra moja nie potrzebuje mnie, ma męża i jest szczęśliwa. Jestem więc najzupełniej zbyteczny na świecie.
Czekać będę jeszcze twego ślubu, gdy jednak nieszczęście moje stanie się już faktem niewątpliwym, dokonanym, — odejdę z tego świata. Oto wszystko, co miałem ci do powiedzenia, Walentyno.
Całem drobnem ciałem stojącej za kratą dzieweczki wstrząsały konwulsyjne dreszcze; obydwie jej smukłe rączyny opadły bezwładnie, a obfite łzy oczy i twarz zalewały.
— Maksymiljanie! miej litość nade mną, ja postąpić inaczej nie mogę, tylko tak, jak powiedziałam, jeżeli jednak ty sobie życie odbierzesz, to i ja umrę z rozpaczy.
— O Boże mój — jęknęła panna de Villefort, podnosząc ręce ku niebu z wyrazem najbardziej uroczystej modlitwy. — Ty widzisz, że uczyniłam wszystko, co czynić winna posłuszna córka. Prosiłam, błagałam, lecz ani mych łez, ni próśb, ni błagań wysłuchać nie chciano. A nie czuję się na siłach, by móc nieść na sobie ciężar cudzej śmierci. Więc ci mówię, Maksymiljanie, że nie umrzesz z rozpaczy, bo milszą mi będzie śmierć własna ze wstydu.
Pójdę więc za tobą, opuszczę dom rodzicielski, porzucę wszystko, zapomnę nawet o moim dobrym dziadku.
— To nie — przerwał jej Maksymiljan — dziadka swego nie opuścisz. Zanim wyjdziesz z domu swego ojca, powiedz dziadkowi swemu wszystko, niech cierpliwie czeka, a niezadługo, gdy złączeni już będziemy węzłem nierozerwalnym przez sługę kościoła, weźmiemy go do siebie, a wtedy zamiast jednego dziecka, będzie miał nas dwoje. Idź więc do niego, Walentyno, powiedz mu to i wracaj. A przysięgam ci, że nie rozpacz cię w przyszłości czeka, ale szczęście. Przysięgam!
— Wierzę ci, mężu mój przed Bogiem, aczkolwiek złudzeniem są słowa twoje, ojciec mój bowiem wiecznie mi złorzeczyć będzie, ja go znam, a bez błogosławieństwa ojcowskiego szczęścia być nie może. Posłuchaj mnie jednak, Maksymiljanie, nierozsądnemby było, gdybym opuścić miała dom ojca mego w tej chwili, zaraz, nie idę przecież jeszcze do ołtarza. A kto wie, co do chwili takiej wydarzyć się może? Otóż, gdyby mi się udało związek ten odroczyć choćby, to ty do ostatniej chwili czekać będziesz? Prawda?
— Będę. Przysięgam ci to. Lecz i ty mi przysięgnij, że gdziekolwiekby cię zaprowadzili, przed urząd cywilny, czy też do ołtarza, ty wszędzie powiesz „nie“, zamiast sakramentalnego „tak“?
— Przysięgam ci to, Maksymiljanie, na to, co mam najświętszego, na pamięć matki mojej.
— A więc czekajmy jeszcze.
— Tak, czekajmy — potwierdziła Walentyna, swobodniej odetchnąwszy — ileż to wypadków stać się może, które nas mogą zbawić. Teraz jednak musimy się już pożegnać, bo i tak cud prawdziwy, że nikt nas dotychczas nie zauważył. Nie zobaczymy się już nigdy przy tej kracie. Gdyby zaszły jakie fakty doniosłego znaczenia, dam ci znać przez notarjusza Deschampsa, lub też przyślę ci list pocztą.
— A wtedy, skoro oznaczysz dzień, stawię się tutaj u krat, zaś powóz czekać będzie przy bramie, wsiądziesz do niego wraz ze mną i odwiozę cię nim do siostry mej.
— Niechże tak będzie. Czy jesteś zadowolony teraz z żony swej? — zapytała smutnie Walentyna.
— Gwiazdo życia mego!... jakże ci na to pytanie odpowiem?...
— Jednak odpowiedz.
I Walentyna przy słowach tych, zbliżyła twarz swą do zimnej kraty. A wtedy, z drugiej jej strony tak samo, do zimnych krat, zbliżył i Morrel twarz swoją.
Taki był pierwszy, zaręczynowy pocałunek tych dwojga.
Powietrzny, przez zimne żelazo przesłany.
— Do widzenia, żegnaj — zawołała Walentyna upojona tym czystym pocałunkiem, godnym aniołów w niebie — do widzenia.
— Więc napiszesz do mnie?
— Napiszę, bądź cierpliwy.
— Dziękuję ci, żono moja, do widzenia.
I Walentyna znikła mu za zielenią drzew, jak senne widziadło. Morrel podniósł wtedy w górę oczy, dziękując Bogu za to, iż mu zesłał podobną miłość.
Wrócił do domu i cały wieczór spędził na oczekiwaniu. Czekał całą noc i cały po nocy tej dzień, i znów noc całą... napróżno. Dopiero na trzeci dzień, około godziny dziesiątej zrana, otrzymał za pośrednictwem poczty mały bilecik, na którym następujące były skreślone słowa:

„Ani łzy ani prośby, ani łzawe błagania nawet — nie pomogły. Termin podpisania aktu został wyznaczony na jutro, na godzinę dziewiątą wieczorem.
— Jedno mam serce i jedno słowo, a te — są twoje: jutro więc o godzinie trzy kwadranse na dziewiątą będę przy kracie.

Twoja żona Walentyna.

P. S. Biedna moja babka ma się coraz gorzej; jest już nieprzytomna, a nawet jakby wpadła w obłęd“.

Morrel nie poprzestał na tych wiadomościach od Walentyny otrzymanych, lecz poszedł do notarjusza, który wiadomości te potwierdził w zupełności, mówiąc, iż podpisanie aktu ślubnego wyznaczone zostało rzeczywiście na godzinę dziewiątą wieczorem.
Lecz tego zrozpaczonemu młodzieńcowi nie było dosyć, udał się jeszcze do hrabiego Monte Christo, i tam istotnie dowiedział się najwięcej. Nietylko pan d‘Epinay osobiście był u hrabiego, ażeby go o fakcie tym powiadomić, lecz i pani de Villefort ze swej strony skreśliła do hrabiego słów parę, z prośbą o wybaczenie, że go nie zaprasza, lecz dzieje się to z przyczyny śmierci pana de Saint Meran jedynie, jak również i choroby pozostałej po nim wdowy.
Jak d‘Epinay hrabiemu opowiadał, został on już przedstawiony margrabinie, która powstała z łóżka dla tego jedynie, aby go przyjąć, poznać i pobłogosławić.
Czytelnicy nasi łatwo sobie mogą wyobrazić, w jakim stanie duszy znajdował się Morrel po otrzymaniu tych wszystkich wiadomości. Jego wzruszenie nie mogło ujść baczności bystrego oka hrabiego, który zaczął się wypytywać o przyczynę tego podniecenia. Morrel chciał już wszystko powiedzieć hrabiemu, lecz w porę przypomniał sobie obietnicę, daną uroczyście Walentynie, przestrzegania ścisłej tajemnicy i to mu zamykało usta.
Narazie zresztą cały jego umysł zaprzątały myśli, krążące dookoła przygotowań do ucieczki, dwie drabinki miał już ukryte pomiędzy krzewami ogrodu, zamówił również mały powozik, bez służby i światła, który w każdej chwili był gotowy do wyruszenia w drogę. Na skręcie pierwszej ulicy dopiero miano zapalić latarnie, by zbytkiem ostrożności nie ściągnąć uwagi i nie wpaść w ręce policji.
Nadeszła wreszcie oczekiwana chwila. Aczkolwiek Walentyna wyznaczyła godzinę trzy kwadranse na dziewiątą, jako chwilę spotkania, podług wszelkiego jednak prawdopodobieństwa Walentyna nie będzie wyczekiwała ostatniego momentu, lecz skorzysta z każdej nadarzającej się chwili. Wyjechał więc z domu już o godzinie ósmej — według swego zegarka, który dręczył go przez dzień cały, zaś przybył do bramy swego ogrodu, gdy biła godzina siódma na zegarze wieżowym kościoła Ś-go Filipa.
Powozik wraz z końmi ukrył w gęstwinie krzewów poza chatką, w której lubił przesiadywać, a w której i teraz chciał spędzić chwile oczekiwania.
Nakoniec ściemniło się zupełnie! Chwila oczekiwania zbliżała się.
Wpół do dziewiątej wydzwonił zegar na wieży.
Nikt się jednak nie zjawiał.
Morrel przechadzał się wzdłuż i wszerz ogrodu, coraz częściej zbliżając się do kraty, wypatrując białej sukienki; ucho próżno łowiło szmery wśród głuchej ciszy.
Oczekiwanie przedłużało się, zegar wybił już kwadrans na dziesiątą, to znaczy iż Morrel czekał już pół godziny dłużej, niż Walentyna oznaczyła czas swego przybycia.
Straszne są podobne chwile oczekiwań. Tętna biją w skroniach, serce trzepocze się w lęku.
Wśród zmiennych chwil bojaźni i nadziei, wśród nieustannego drżenia, godzina dziesiąta wybiła na kościelnym zegarze. Niepodobna było wyczekiwać tak dłużej w niepewności, w absolutnej niewiedzy, co się tam stać mogło?! Brakło sił. Bliski obłąkania, nie zdając sobie już sprawy najzupełniej z tego, co czyni, Morrel jednym skokiem wdarł się na kratę, i zeskoczył na drugą stronę.
Znajdował się zatem w ogrodzie de Villeforta, do którego wdarł się gwałtem, i począł rozmyślać nad następstwami, jakie czyn podobny pociągnąć za sobą może. Gdy jednak raz się tam dostał, cofać się już nie chciał.
Jakiś czas stał przy murze, lecz następnie zdecydował się na okrążenie klombu, a po chwili był po jego drugiej stronie, skąd dom cały przedstawiał się dokładnie, a wtedy mógł stwierdzić przedewszystkiem to, iż cały dom tonął w ciemnościach, prócz paru okien, z których przezierało światło: były to okna apartamentów gościnnych, w których w chwili obecnej przebywała margrabina de Saint Meran, oraz okno pokoju pani domu.
Ta ciemność i to głuche milczenie jeszcze bardziej przeraziły młodzieńca.
Odurzony, nieomal pozbawiony zmysłów z boleści, był gotów na wszystko, byle tylko ujrzeć swą ukochaną i dowiedzieć się o ogromie nieszczęścia, jakie na nią i na niego spadło. W tej chwili chciał już przebiec aleję topolową, gdy wtem dźwięk głosu, dość jeszcze oddalonego zresztą, uderzył jego słuch wytężony.
Na ten głos cofnął się co żywo i ukrył w klombie. Wiedział już, co ma robić. Jeżeli to będzie Walentyna, wyjdzie z ukrycia i da się jej poznać, jeżeli jego ukochanej ktoś towarzyszyć będzie — ujrzy ją przynajmniej i się przekona, że jej żadne bezpośrednie nieszczęście nie dotknęło, jeżeli nakoniec będą to osoby nieznane mu, to może pochwyci choć parę słów rozmowy.
W tej samej chwili, na jego szczęście, księżyc wypłynął z za chmur i Morrel ujrzał na schodach pałacowych prokuratora królewskiego, w towarzystwie jakiegoś czarno ubranego mężczyzny.
Zeszli oni ze schodów i zaczęli zbliżać się do klombu a wtedy Morrel w mężczyźnie czarno ubranym poznał doktora d‘Avrigny. Dosłyszał następnie rozmowę.
— A, drogi doktorze — mówił pan de Villefort — niebo się widać sprzysięgło przeciw naszemu domowi. Okropna śmierć, która spadła jak piorun nagle. Nie staraj się mnie pocieszać, bo na takie losy niemasz pociechy? Rana zbyt żywa jeszcze, zbyt głęboka. Umarła, umarła!
Zimny pot wystąpił na czoło młodzieńca. Któż taki mógł umrzeć w tym domu?
— Kochany panie de Villefort — odpowiedział doktór, tonem który spotęgował jeszcze przerażenie młodzieńca — nie na to zaproponowałem ci przechadzkę po tym pustynnym ogrodzie, ażeby cię pocieszać, bynajmniej. Albowiem, co ci powiedzieć muszę, oprócz nieszczęścia, które na ciebie spadło i jest już ci znane czeka cię inne, większe może jeszcze.
— Wielki Boże! — szepnął de Villefort, składając jak do modlitwy ręce — czegóż ja mam dowiedzieć się jeszcze?
— Mój przyjacielu, czy jesteśmy tu sami?
— Sami, niewątpliwie. Ale dlaczegóż te wszystkie ostrożności?
— Bo mam ci do zakomunikowania okropną w swej treści tajemnicę. Siadaj!
De Villefort nie usiadł, lecz raczej padł na ławkę. Doktór stanął przed nim i położył rękę na jego ramieniu. Morrel zlodowaciały wprost z trwogi, jednę rękę trzymał na czole, zaś drugą przyciskał do serca.
— Umarła, umarła! — powtarzał w myśli słowa doktora.
I sam się uczuł konającym.
— Mów, mów, doktorze, słucham cię — przemówił de Villefort — uderz odrazu, jestem przygotowany na wszystko.
— Pani de Saint Meran była już w wieku dość podeszłym, aczkolwiek najlepszem cieszyła się zdrowiem...
Morrel odetchnął swobodnie.
— Przypuszczaćby więc można, że przyczyną jej zgonu były: wiek i zgryzota. Ta ostatnia, istotnie, może czasami zabić, aczkolwiek są to wypadki bardzo rzadkie, nie zabija nigdy jednak tak nagle, tak piorunująco.
De Villefort ani słowa nie odpowiedział, podniósł tylko głowę do tej chwili na piersi opuszczoną, i obłąkanym wzrokiem spojrzał na doktora.
— Wszak byłeś przy niej nieprzerwanie, aż do chwili jej zgonu? — zapytał pan d‘Avrigny.
— Byłem, sam przecież zabroniłeś mi się oddalać.
— Czy zaobserwowałeś objawy choroby, na którą teściowa twa zmarła?
— Tak jest, doktorze. Pani de Saint Meran miała trzy ataki, coraz to silniejsze i gwałtowniejsze; gdyś przybył, margrabina ledwo oddychała. Po chwili zerwała się z łoża, z wyciągniętemi w górę rękoma. Wtedy spojrzałem na ciebie i z twej twarzy, doktorze, wywnioskowałem odrazu, iż stan chorej jest bardzo poważny. Chwyciłeś ją za rękę i liczyłeś puls. Był to atak ostatni, w którym biedna skonała.
— Otóż teraz powiem ci, panie prokuratorze królewski, że symptomaty tej choroby, na którą teściowa twa zmarła i symptomaty otrucia pierwastkami roślinnemi są absolutnie te same.
Pan de Villefort, po usłyszeniu słów tych, powstał momentalnie.
— Na Boga! — zawołał — pomyśl dobrze, doktorze, coś powiedział!...
Morrel nie wiedział, czy śni, czy też jest na jawie.
— Wierzaj pan — rzekł w ten sposób zaatakowany — iż zdaję sobie doskonale sprawę z doniosłości mego oskarżenia.
— A czy mówisz to do urzędnika, czy też do przyjaciela?
— Do przyjaciela. I jestem do tego stopnia pewien tego, co mówię, że mogę ci nawet powiedzieć, jaką trucizną pani de Saint Meran została otruta. Otóż teściowa twoja przyjęła bardzo dużą dozę brucyny.
De Villefort porwał za rękę doktora.
— Ależ to niepodobna! Ja śnię chyba, marzę! — powiedział. — Na imię Boga, powiedz mi, doktorze, że możesz być jednak w błędzie?
— Omyłka jest zawsze możliwa... Nie zdaje mi się jednak, bym się omylił w tym wypadku.
— Doktorze, zlituj się nade mną, od kilku dni tyle nadzwyczajnych spotkało mnie rzeczy, iż rozum tracę.
— Czy ktokolwiek prócz mnie, widywał margrabinę?
— Nikt.
— Czy nie posyłano do apteki, po jakiekolwiek inne lekarstwa, prócz tych, które ja zrobić poleciłem?
— Napewno nie.
— Pani de Saint Meran nieprzyjaciół w domu swym mieć nie mogła. Komuż zależeć mogło na jej śmierci?
— Ale komużby mogło zależeć?... komuż?... Córka moja była jedyną jej dziedziczką. A gdyby taka myśl przyjść mi miała do głowy, przebiłbym się sztyletem natychmiast, by ukarać serce, że coś podobnego mogło się w głowie mej narodzić.
— Ależ uchowaj Boże, bym miał kogoś posądzić — zawołał bolesnym, lecz i podrażnionym głosem pan d‘Avrigny — robię jedynie przypuszczenia, iż może to być omyłka, wypadek, czyjaś zła wola nakoniec... Stanowczo twierdzę to jedynie, iż margrabina umarła z otrucia, a już twoją rzeczą, panie prokuratorze królewski, jest wyśledzić, jakim sposobem się to stało. Zapytaj się więc przedewszystkiem starego sługi pana Noirtiera, Wawrzyńca, czy się wypadkiem nie omylił i nie dał pani de Saint Meran czegoś, co było przygotowane dla jego pana?
— A jakim że sposobem lekarstwo dla pana Noirtier przeznaczone, otrućby mogło panią de Saint Meran?
— Nic prostszego. Musi ci być wiadome przecież, że w niektórych chorobach trucizny są lekarstwami, paraliż właśnie jest jedną z takich chorób. Otóż po wypróbowaniu wszelkich innych lekarstw, od trzech miesięcy daję twemu ojcu brucynę właśnie; ostatnim razem zapisałem mu dozę aż sześciu centigramów. Na sparaliżowane narządy pana Noirtier działa to podniecająco, dla innego organizmu, to moje lekarstwo byłoby zabójcze.
— Mój drogi doktorze, pomiędzy pokojami pana Noirtier, a apartamentem, jaki margrabina zajmowała, niema żadnej komunikacji. Ponadto Wawrzyniec nie był ani razu, na pewno, w pokojach pani de Saint Meran. To też, doktorze, aczkolwiek mam cię za lekarza wyjątkowo uzdolnionego, a także za człowieka najsumienniejszego i nauczciwszego w świecie, jestem skory raczej do przypomnienia sobie starej maksymy: „errare humanum est“ człowiek jest omylny.
— A więc ci powiem. Przywołaj doktorów, którzy są powagami w świecie naukowym, a wtedy ja im zakomunikuję wszystko, co zauważyłem, niech oni orzekną... Wierzaj mi, że potwierdziliby moją djagnozę. A wtedy wiesz, cobym ci powiedział? Te słowa oto: „Kochany Villeforcie, jeżeli to się stało wypadkiem, pilnujże dobrze swej służby w przyszłości, jeżeli przez zawiść — strzeż się nieprzyjaciół“. Bo jeżelibyś istotnie miał w swym domu trucicieli, to wiedz, iż nie poprzestaliby oni na tej jednej ofierze. Śledź więc, bodaj, a gdybyś znalazł winnego — ukarz go, jak ci to nakazuje twój wysoki urząd prokuratora królewskiego. Narazie, ja tę tajemnicę ukryję na dnie mego serca. Jestem lekarzem bowiem, to znaczy, iż jestem sługą ludzkości, wróg której kryje się w twym domu.
— Dzięki ci za to, doktorze, dzięki — zawołał de Villefort z westchnieniem ulgi — nigdy w życiu lepszego nad ciebie nie miałem przyjaciela.
Po słowach tych de Villefort wstał z ławki, uścisnął gorąco dłoń doktora, a następnie rozmawiający oddalili się, kierując swe kroki w stronę pałacu.
Morrel opuścił wtedy swą kryjówkę w klombie i padł na ławkę wpół omdlały. Gdyby go kto ujrzał wówczas, to by się przestraszył, wyglądał bowiem jak widmo.
— Boże! — szepnął — cóż za okropne odkrycia! Jak tam biedna Walentyna moja znieść będzie mogła tyle ciosów spadłych na nią?
Wtem ujrzał, iż światło w pokoju pani de Villefort zostało zgaszone, co pozwalało na domysł, iż udała się ona na spoczynek.
W drugim końcu domu, natomiast, Morrel ujrzał otwierające się okno, białemi firankami przysłonięte, a po chwili usłyszał łkania. Wysilił tedy wzrok i poznał Walentynę.
Aczkolwiek było niemożliwością absolutną, by ona widzieć go mogła w cieniu drzew ukrytego, niemniej miał wrażenie, jakby go ona, ruchami rąk w górę wyciągniętemi, do siebie przyzywała, gdy istotnie Boskiej zapewne pomocy wzywała jedynie.
Morrel, widząc to, młodzieńczym, nie zważającym na nic, nierozważnym temperamentem uniesiony, bez chwili namysłu zerwał się ze stojącej w cieniu ławki, przebiegł taras i wpadł jak wicher na schody balkonowe, pchnął nakoniec drzwi wejściowe, które znalazł nie zamknięte i wszedł do uśpionego już domu.
Walentyna, która miała oczy wzniesione do nieba, nie spostrzegła go, gdy przebiegał odkrytą przestrzeń, oświetloną księżycem... Goniła wzrokiem obłoki płynące po niebie, poświatą księżyca posrebrzone, a egzaltowany umysł dzieweczki widział w jednej ze srebrnych chmurek takich duszę swej babki, szybującą ku niebu.
Morrel tymczasem minął przedpokój i zaczął wstępować na schody zasłane dywanami.
Był tak podniecony i do tego stopnia zatracił pojęcie rzeczywistości, iż nie byłby się cofnął na widok samego de Villeforta nawet.
Znajomość wewnętrznego rozkładu domu, ogromnie mu się w tym wypadku przydała.
To też bez przeszkody dostał się na górę, kierując się następnie odgłosem płaczu dochodzącym wyraźnie do jego przeczulonych podnieceniem uszu. Tym sposobem dotarł do pokoju, w którym się znajdowała Walentyna.
I ujrzał wtedy na biało zasłanem łożu postać leżącą sztywnie, a białą również zasłoną przykrytą; przy łożu tem dojrzał następnie klęczącą Walentynę, która drżała i zanosiła się od płaczu, mając ręce złożone na głowie.
Modliła się. Lecz słowa modlitwy padały z jej ust bezładne, przerywane, tak iż przez jednego tylko Boga mogły być zrozumiane. Ale też do Boga zasyłane były.
Morrel nie był w stanie znieść widoku tego bezczynnie i w milczeniu, to też wymówił cicho imię swej ukochanej.
Na głos ten ciemna główka uniosła się ku górze i zwróciła ku niemu swą pobladłą twarzyczkę, zupełnie do Mater Dolorosa podobną.
Walentyna spojrzała nań i nie okazała najmniejszego zdziwienia. Serce, najwyższą rozpaczą przepełnione, nie zna uczuć pośrednich!
Morrel wyciągnął rękę do swej przyjaciółki, lecz Walentyna, zamiast mu również podać swoją, oczami tylko wskazała martwe ciało swej babki i znów łzami zalała się cała.
Długi czas milczeli oboje, jakby w obawie, by nie sprofanować majestatu śmierci, nakoniec pierwsza odezwała się Walentyna.
— Przyjacielu — rzekła — gdybyś wszedł tu w każdej innej chwili, powiedziałabym ci radośnie: „Witaj“, — teraz, niestety, gdy śmierć ci drzwi otworzyła, cóż ci mam powiedzieć?
— Walentyno — odpowiedział Morrel — czekałem na ciebie w miejscu umówionem od godziny ósmej; gdy wybiła godzina dziesiąta na wieży a ty się nie zjawiłaś, oszalały z trwogi przesadziłem mur i tym sposobem dostałem się do waszego ogrodu, gdzie dowiedziałem się z podsłuchanej rozmowy o tem zdarzeniu okropnem.
— Czyjej rozmowy? — zapytała Walentyna.
Morrel zadrżał, bo cała rozmowa pomiędzy doktorem a panem de Villefortem stanęła mu odrazu, jak żywa w pamięci, więc się zawahał, czy ma wyjawić prawdę?
— Z rozmowy służących dowiedziałem się o wszystkiem — powiedział wreszcie.
— Jak mogłeś się jednak odważyć na przyjście aż tutaj, to nas przecież zgubić może — zrobiła uwagę Walentyna, bez cienia gniewu jednakże.
— Przebacz mi — rzekł Morrel tonem błagania — weź to pod uwagę, iż nie wiedziałem co się z tobą stało. Teraz gdy cię już widziałem, oddalę się natychmiast. — A z panem d‘Epinay co się stało?
— Pan d‘Epinay przybył dla podpisania aktu w tej właśnie chwili, gdy moja dobra babka ostatnie wydała tchnienie.
Wtem dał się słyszeć odgłos otwierających się drzwi i stąpania po posadzce korytarza, a następnie po schodach.
— To ojciec wychodzi ze swego pokoju.
— Zapewne odprowadza doktora?
— Skądże wiesz, że właśnie doktora? — ze zdziwieniem zapytała Walentyna.
— Tak się domyślam — odpowiedział nieco zmieszany młodzieniec.
Walentyna przeciągłym wzrokiem spojrzała na młodzieńca.
Dał się słyszeć po chwili odgłos zamykanych drzwi i pan de Villefort samotnemi już kroki wracał po schodach. Gdy wszedł do przedpokoju zatrzymał się, jakby wahając się, czy ma wrócić do siebie, czy też udać się do pokoju pani de Saint Meran.
Morrel, słysząc to, ukrył się za portjerą; co do Walentyny, to nie uczyniła najmniejszego poruszenia, bezmierna boleść postawiła ją widocznie ponad zwykłe obawy.
Po chwili milczącego oczekiwania okazało się, iż pan de Villefort udał się do siebie.
— Drzwi wejściowe są teraz zamknięte — rzekła Walentyna po chwili — i teraz nie możesz opuścić tego domu, aż jutro rano dopiero. Nie pozostaje ci więc nic innego, jak schronić się do pokoju mego dziadka.
— Jakto, ja mam iść do pana Noirtiera? Zastanów się, Walentyno, pomyśl, co mi takiego doradzasz?
— Bądź spokojny, dziadek jest jedynym mym przyjacielem na tej ziemi i to niezawodnym. To też nie to mnie przeraża, że cię tam zaprowadzę, lecz to, iż będę musiała się oddalić od zwłok mojej biednej babki.
Wstała z klęczek i wyszła na korytarz, wskazując drogę Morrelowi! gdy się znaleźli w przedpokoju, prowadzącym do dalszych pokojów Noirtiera, ujrzeli tam jeszcze czuwającego starego sługę.
— Wawrzyńcze — rzekła Walentyna — zamknij drzwi i nie wpuszczaj nikogo.
Następnie weszła do pokoju dziadka, prowadząc za sobą Morrela.
Noirtier siedział w swym fotelu; gdy ujrzał wchodzącą wnuczkę, radość zabłysła w jego oku.
— Drogi dziadku — rzekła tonem niezwykłej powagi — wiesz już zapewne, że babka moja umarła przed paroma godzinami i że teraz z liczby tych, którzy mnie kochają, ciebie jednego tylko mam.
Wyraz najwyższej czułości zajaśniał w oku starca.
— Tobie jednemu powierzyć mogę teraz wszystkie me smutki i nadzieje.
Paralityk dał znak potwierdzenia, a wtedy Walentyna wzięła Morrela za rękę i przyprowadziła do krzesła chorego.
Starzec z wyrazem zdziwienia spojrzał na nieznanego mu przybysza.
— Przedstawiam ci, dziaduniu, pana Morrela, syna kupca z Marsylji, o którym słyszałeś zapewne.
— Tak jest — przyznał starzec.
— Ogólnie szanowane nazwisko to, tu obecny pan Morrel może sławnem uczynić, ponieważ mając zaledwie trzydzieści lat życia jest już kapitanem Spahisów i oficerem Legji honorowej.
— A teraz się dowiedz, dziaduniu — mówiła dalej Walentyna, klękając przed dziadkiem i wskazując ręką Maksymiljana, — że ja go kocham i że pragnę zostać jego żoną.
A gdyby chcieli mnie zmusić do zaślubienia innego, to się raczej zabiję, niżbym temu innemu przysięgać miała. Przychodzimy więc do ciebie oboje, byś był nam tarczą i obroną.
Noirtier nie dał jednak na prośbę tę znaku potwierdzenia, a tylko utkwił wzrok przenikliwy w Morrelu, jakby chciał tym sposobem powiedzieć: „zobaczymy“.
Morrel zrozumiał natychmiast znaczenie tego niemego spojrzenia, a po chwili namysłu zwrócił się do Walentyny ze słowy:
— Pani sama mówiłaś, iż obowiązkiem twoim świętym jest czuwać przy zwłokach babki. Nie zaniedbuj go więc a mnie pozwól, bym z dziadkiem porozmawiał nieco.
— Tak — wyraził wzrok starca.
— A więc dobrze — powiedziała Walentyna. — Pan Morrel zrozumie cię dobrze, dziaduniu drogi, ponieważ dużo mówiliśmy o tobie ze sobą!
I po wymówieniu słów tych wyszła.
Wtedy Morrel, jakby chcąc wskazać, iż są mu wiadome wszystkie sposoby, prowadzące do porozumiewania się z paralitykiem, wziął słownik, pióro i papier i dopiero tak uzbrojony, usiadł przed starcem.
— Pozwól mi przedewszystkiem — rozpoczął rozmowę — powiedzieć sobie kto jestem, jakim sposobem poznałem Walentynę i jakie mam względem niej zamiary.
Starzec przymknął oko na znak zgody.
Morrel opowiadać zaczął jak w towarzystwie poznał pannę de Villefort, jak ją wyróżnił, ocenił, pokochał wreszcie, a także, jak Walentyna, samotna wszędzie, przyjęła nakoniec ofiarę jego miłości. Następnie skąd pochodzi i jaką ma rodzinę i majątek.
Słuchając tych wynurzeń szczerego serca, wzrok Noirtiera wyrażał niejednokrotnie swą aprobatę.
Gdy jednak Morrel swe opowiadanie zakończył tem, iż Walentyna miała zamiar opuścić dom swego ojca, ażeby się tem uchronić od złożenia fałszywej przysięgi, starzec wyraził swą naganę, wielokrotnem mruganiem powiek, co było niczem innem, jak słowy:
— Nie, nie! Tak czynić nie należy.
— Więc ten sposób nie znajduje pańskiej aprobaty?
— Nie.
— Mam inny jeszcze sposób. Taki mianowicie, iż pójdę do pana Franciszka d‘Epinay i zmuszę go, żeby postąpił, jak człowiek uczciwy. Powiem mu otwarcie, jaki mnie łączy obowiązek przysiąg duchowych z Walentyną. Jeżeli jest on człowiekiem honoru, odstąpi wtedy niewątpliwie od zamiaru poślubienia kobiety, która sercem i duszą jest oddana innemu.
Jeżeli odmówi i będzie trwał przy swym zamiarze — wyzwę go na pojedynek, a wtedy albo go zabiję, a tem samem usunę ze swej drogi, albo padnę z jego ręki. W tym wypadku osiągnę to przynajmniej, iż uratuje Walentynę od musu zaślubienia człowieka niekochanego.
Noirtier z nietajoną rozkoszą wpatrywał się w szlachetną i otwartą twarz młodzieńca, na której malowały się wszystkie uczucia wyrażane mową, co mu jednak nie przeszkodziło, gdy Morrel skończył swą przemowę, parokrotnem zamknięciem oczu wyrazić brak zgody na tę jego myśl.
— A więc nie?... nie pochwalasz pan i tego planu, również, jak zganiłeś pierwszy?
— Tak jest, nie uznaję go — wyraził wzrokiem starzec.
— Cóż więc czynić należy? Bo wiedz, panie, iż ostatniemi słowy zmarłej margrabiny było, ażeby jej wnuczka jak najprędzej ślub wzięła. Czyż mam z założonemi rękoma czekać aż się stanie to okropne?
Noirtier siedział nieruchomy.
— Zrozumiałem — rzekł Morrel — winienem czekać.
— Tak jest — przemówiło oko starca.
— Chciałbym być posłuszny, lecz zwłoka ta musi nas doprowadzić do zguby. Walentyna jest kobietą, kobietą słabą, więcej, jest dzieckiem, ulec więc musi. Cudownym zaprawdę sposobem stało mi się wiadome wszystko to, co się tutaj stało i cudownym sposobem dostałem się do ciebie, panie, to też trzeźwo biorąc rzeczy — widzę, że nie ma żadnej już dla nas nadziei, gdy nawet ty, panie, zabraniasz mi wszelkiego działania. Zaś poczynanie moje, sposób mój jeden lub drugi, daćby nam mogły napewno szczęśliwy wynik. Więc muszę coś przedsięwziąć, a ty mi tylko powiedz, panie, który z projektów moich zdaje ci się być lepszy? A więc — mam iść do pana d‘Epinay?
— Nie.
— A więc mam wykraść Walentynę?
— Nie, nie, nie!
— Ależ, wielki Boże! skądże zatem pomocy możemy oczekiwać? Pan przecież nas nie wybawi z niedoli?
Wzrok starca promieniał.
— Pan mógłby nam przyjść z pomocą?
— Tak.
— Jesteś tego pewien?
— Tak.
W oku starca tak wielka widniała niezłomność, taka pewność siebie, że nie można było wątpić.
— Dzięki ci, panie, za twe dobre chęci. Lecz jakim sposobem, jeżeli cud boski nie przywróci ci mowy, przykuty do krzesła i niemy, mógłbyś być zdolen do przeciwstawienia się temu związkowi?
Uśmiech rozjaśnił twarz starca, uśmiech niezwykły, nadprzyrodzony.
— Więc rozkazujesz nam czekać?
— Tak.
— Ależ akt ślubny?
Znów ten sam uśmiech w twarzy i oczach.
— Chcesz pan wyrazić, iż akt ten nie będzie podpisany?
— Tak.
Ta obietnica bezwładnego starca wzbudziła cień niewiary w duszy młodzieńca, co się odbiło natychmiast na jego twarzy.
Zauważył to natychmiast paralityk. Uśmiech znikł z jego twarzy, a wyraz jego oczu stał się gniewny i surowy.
— Gniewasz się na mnie, panie? — zawołał wtedy młodzieniec strwożony.
Wyraz twarzy starca pozostał niezmieniony, oczy ciskały gniewne błyskawice.
— Czegoż chcesz ode mnie? Domagasz się zapewne, bym wierzył, bez wątpień żadnych, twym słowom?
Wyraz twarzy Noirtiera złagodniał.
— Więc żądasz, bym ci przysiągł, że zaniecham swych planów, że pozostanę bezczynny?
— Tak.
Wzrok starca wyrażał taką niezachwianą pewność siebie, taką wiarę w zwycięstwo, iż Morrel ulegając poniewoli tej potężnej umysłowości, podniósł z determinacją w górę rękę i rzekł uroczyście:
— Przysięgam! Przysięgam na mój honor, że nie rozpocznę żadnych zabiegów.
— Dobrze — wyraził wzrok starca.
— A teraz, co mi rozkażesz, panie? Mam może się oddalić?
— Tak.
Młodzieniec powstał wtedy i ukłonił się na znak, iż zastosuje się do wyrażonej przez starca woli, przed wyjściem odezwał się jednak w te słowa jeszcze:
— Czy pozwolisz, panie, bym cię uścisnął, jak syn oddany, tak właśnie, jak przed chwilą uczyniła to twa wnuczka?
Wzrok starca rozjaśniał taką tkliwością, iż nie było można wątpić, że wyrażał przyzwolenie.
Młodzieniec przycisnął wtedy usta do czoła starca w tem samem miejscu, na którem jego narzeczona złożyła niedawno swój pocałunek.
Potem skłonił się z szacunkiem i wyszedł.
W przedpokoju już czekał na niego stary Wawrzyniec, który słyszał, niewątpliwie, całą rozmowę, i który go przeprowadził w milczeniu przez wszystkie zakręty ciemnego korytarza, następnie doprowadził do bocznych drzwi, na ogród wychodzących; drzwi te otworzył następnie i młodzieniec tym sposobem znalazł się poza obrębem pałacu.
Przebiec ogród, dostać się do kraty, znaleźć się wreszcie po drugiej stronie — było dla niego dziełem jednej chwili.
Gdy znalazł się w swym ogrodzie, odetchnął nakoniec swobodnie, wyprowadził na ulicę swój mały powozik i ruszył wyciągniętym kłusem na ulicę Meslay.
Na zegarze kościelnym biła wtedy pierwsza po północy.



ROZDZIAŁ V.
GRÓB FAMILIJNY.

W dwa dni po zdarzeniach, w poprzednim rozdziale przez nas opisanych, bardzo liczne grono osób z najwyższego towarzystwa paryskiego zebrało się o godzinie jedenastej rano przed bramą pałacu de Villefort. Długi sznur powozów zajmował całe prawie przedmieście Saint Honore.
Pomiędzy ekwipażami temi jeden wyróżniał się szczególnym swym kształtem. Był to rodzaj furgonu na czarno pomalowanego. On to właśnie poprzedzać miał orszak żałobny.
Dowiadywano się, a w końcu dowiedziano się, iż w furgonie tym złożona była trumna ze zwłokami margrabiego de Saint Meran. Przybyli na jeden pogrzeb, dwom odrazu towarzyszyć mieli.
Orszak, jak o tem wspomnieliśmy już, był bardzo liczny. Margrabia de Saint Meran, wysoki dygnitarz, wierny sługa Ludwika XVIII-go i Karola X-go, miał bardzo wielu przyjaciół, którzy, łącznie z osobami zaprzyjaźnionemi z domem de Villefortów, utworzyli orszak nader okazały.
Obydwa ciała miały być razem pochowane na cmentarzu Pere Lachaise, gdzie oddawna pan de Villefort miał już swój grób familijny. W grobowcu tym od lat złożone już było na sen wieczny ciało biednej Renaty, z którą teraz jej rodzice, po wieloletniej rozłące, znów połączyć się mieli.
Paryż, zawsze ciekawy, zawsze skory do uczestniczenia w orszakach pogrzebowych, wziął udział i w tym pogrzebie, ażeby odprowadzić na miejsce wiecznego spoczynku doczesne szczątki zmarłych arystokratów.
W jednym z powozów, — Beauchamp, Debray, Albert, de Morcef i Chateau Renaud rozprawiali z ożywieniem o tym niezwykłym wypadku nagłej prawie śmierci.
— Nie minął rok jeszcze — mówił Chateau Renaud — jak widziałem panią de Saint Meran w Marsyljii; powracałem wtedy z Algieru, a widząc ją miałem wrażenie, że żyć ona będzie do lat stu conajmniej, do tego stopnia zdawała się być zdrową, ruchliwą i pełną sił żywotnych. Ileż lat mieć ona mogła?
— Siedemdziesiąt — odpowiedział Albert — tak mi przynajmniej mówił Franciszek. To też nie wiek ją zabił, lecz zgryzota, jaka ją ogarnęła po śmierci margrabiego.
— Jaka jednak była ostateczna przyczyna tej śmierci? — zapytał Debray.
— Zdaje się, że zapalenie mózgu, czy też apopleksja.
— Apopleksja? — odezwał się Beauchamp — ależ to rzecz absolutnie nie do uwierzenia. Pani de Saint Meran była przecież osobą małego wzrostu, szczupła i raczej nerwowa, aniżeli krwista. No, a osoby tego typu na apopleksję umierają niezmiernie rzadko.
— Bez względu na to co było przyczyną śmierci margrabiny, panna de Villefort, tem samym i przyjaciel nasz, Franciszek d‘Epinay, odziedziczają olbrzymi majątek.
— Fortuna ta podwoi się jeszcze z chwilą śmierci starego Noirtiera.
— O, to jeszcze nieugięty starzec — zrobił uwagę Beauchamp — to stary republikanin z 1794 roku, ten sam, który w roku 1813-m miał odwagę powiedzieć Napoleonowi: „Najjaśniejszy Panie!... zbliżasz się do upadku, ponieważ cesarstwo twe jest, jak młoda łodyga nazbyt wzrostem wybujała; wróć więc pod skrzydła rzeczypospolitej. Damy krajowi nową i dobrą konstytucję, a ja ci, Najjaśniejszy Panie, ręczę wtedy za świeżą, liczącą pół miljona armję i przepowiadam nowe Austerlitz i Marengo. Ideje nie zamierają, chociaż zdają się drzemać czasami; lecz wtedy budzą się zawsze silniejsze, aniżeli w chwili, gdy się do snu układały“.
— Zdaje się — rzekł Albert — że on i ludzi traktuje jak ideje. Ale mniejsza o to, ważniejsze, iż on podobno nie może się obejść absolutnie bez swej wnuczki. Jakąż w takim razie mieć będzie pociechę z takiej żony Franciszek? Ale gdzież on jest, ten nieszczęśliwy przyszły mąż?
— W pierwszym zaraz powozie, razem z panem de Villefort, który go traktuje już jako członka rodziny.
W każdym powozie, za pogrzebem podążającym, podobne co do treści toczyły się rozmowy. Wszędzie dziwiono się tym dwom nieomal nagłym zgonom; nikt jednak nie podejrzewał strasznej tajemnicy, którą pan d‘Avrigny odkrył prokuratorowi królewskiemu w czasie nocnej przechadzki.
Po godzinie dopiero kondukt żałobny stanął u wrót cmentarza. Czas był spokojny, choć niebo zachmurzone, to znaczy, iż odpowiadało najlepiej ono smutnemu obrzędowi.
Pośród tłumów, które dążyły wraz z orszakiem, Chateau Renaud spostrzegł i Morrela. Przybył sam jeden, szedł samotny, bez żadnego towarzystwa, zdala od wszystkich, wąską ścieżyną świerkami wysadzoną.
— Więc i pan tutaj? — zapytał młody arystokrata — znasz pan tedy pana de Villeforta? Dlaczegoż nigdy nie spotkałem pana u niego?
— Nie mam zaszczytu znać pana prokuratora — odpowiedział Morrel — znałem panią de Saint Meran.
W chwili tej zbliżyli się Albert z Franciszkiem.
— Jakkolwiek nie jest to miejsce nazbyt stosowne do prezentacji — przemówił Albert — nie bądźmy zabobonni. Panie Morrelu, pozwól, abym ci przedstawił pana Franciszka d‘Epinay, mego najzacniejszego współtowarzysza podróży, z którym całe Włochy zwiedziłem. Tobie zaś, drogi Franciszku, powiem, iż w panu Maksymiljanie Morrel pozyskałem od niedawna nowego przyjaciela.
Morrel, zanim podał swą rękę, zawahał się przez chwilę zapytując siebie, czy to nie będzie nikczemną hipokryzją dawać uścisk dłoni człowiekowi, przeciwko któremu walczy się potajemnie? Przyszła mu jednak na myśl przysięga dana, staremu Noirtierowi, przybrał więc, o ile tylko był zdolen to uczynić, obojętny wyraz twarzy i wypełnił zimno towarzyski zwyczaj.
— Panna de Villefort musi być bardzo zbolała? — zapytał Chateau-Renaud.
— O, tak!... Jest smutna i ogromnie zmieniona. Dziś rano zaledwie ją poznać zdołałem.
Te zwyczajne słowa sprawiły Morrelowi boleść niewymowną. Nietylko ze względu na ich treść, ale że ten człowiek widział Walentynę i z nią mówił, gdy on...
Młody i zapalony oficer z ogromnym wysiłkiem jedynie zdołał zapanować nad sobą, odszedł jednak bardzo szybko, w towarzystwie Chateau Renaud, w stronę grobu, przed którym cały orszak pogrzebowy przed chwilą się właśnie zatrzymał.
— Wspaniałe pomieszczenie — rzekł Beauchamp, przypatrując się pomnikowi — przepyszny pałac letni i zimowy. I ty zamieszkasz w nim kiedyś mój Franciszku drogi, boć przecie niezadługo należeć będziesz do tej rodziny. Co do mnie, to wolał bym domek na wsi, maleńką mogiłkę gdzieś pod drzewami, ażeby mego biednego ciała nie przytłaczała taka olbrzymia masa kamieni.
— Czemże jest życie — odezwał się Debray — jak nie wyczekiwaniem w przedpokoju śmierci?
Po ukończeniu obrzędów religijnych, część zebranych rozchodzić się zaczęła.
Chateau Renaud, Albert i Morrel odeszli w jedną stronę, Debray i Beauchamp w drugą.
D‘Epinay pozostał z de Villefortem, a gdy nakoniec rozejść się mieli, ten ostatni zapytał:
— Kiedyż się zobaczymy, panie baronie?
— Jestem zawsze na pańskie rozkazy — odpowiedział d‘Epinay.
— To możebyśmy pojechali razem?
— Ależ jeżeli to nie sprawi panu różnicy?...
Morrel scenę tę obserwujący zdaleka, nie bez słuszności niepokoić się zaczął.
Villefort i Franciszek wrócili tymczasem na przedmieście St. Honore.
Prokurator królewski, po przybyciu do pałacu, nie przemówił do nikogo słowa, zaprowadził natomiast swego przyszłego zięcia do swego gabinetu, gdzie mu wskazał krzesło z prośbą, ażeby odpocząć zechciał, a następnie w te do niego odezwał się słowa:
— Muszę ci przedewszystkiem zakomunikować, baronie, w formie, że tak powiem urzędowej, ostatnią wolę margrabiny, wyrażoną na parę chwil przed śmiercią. Otóż ostatniem życzeniem zmarłej było, ażeby ślub jej wnuczki odbył się jaknajprędzej, bez względu na żałobę. Jak ci wiadomo zapewne, pani de Saint Meran cały swój majątek zapisała w przeddzień swej śmierci, Walentynie. Komunikuje ci zaś to, byś wiedział jak ma być spisana intercyza ślubna. Idź więc do notarjusza i poproś go, by ci pokazał wszystkie akta, sprawy tej dotyczące. Notarjusz, pan Dechams, mieszka przy placu Beauve.
— Sądzę, iż podpisanie aktu ślubnego, w tak smutnych chwilach byłoby dla panny Walentyny sprawą przykrą.
— Jestem pewien, iż córka moja, panie baronie z poddaniem się spełni ostatnią wolę swej babki, a że i z mej strony żadne przeszkody nie zachodzą, przeto spodziewam się, że i ty, baronie, nie będziesz miał nic przeciwko temu, by formalności ślubne zostały załatwione jak najprędzej.
— A żałoba? — spróbował się jeszcze opierać Franciszek.
— Bądź pan spokojny. Formy przyzwoitości zostaną zachowane. Po załatwieniu formalności podpisania aktu ślubnego, córka moja pojedzie do swych dóbr, Saint Meran, gdzie przebywać będzie trzy do czterech miesięcy, w towarzystwie mej żony, a swej macochy.
— To byłby najlepszy sposób wyjścia z kłopotliwego położenia — przyznał d‘Epinay — ja tymczasem zająłbym się urządzeniem mieszkania w Paryżu.
— Jeżeli się zgadzasz, to możeby było najlepiej odpisać akt ślubny dziś jeszcze? Posłałbym po notarjusza, przejrzelibyśmy tutaj wspólnie raz jeszcze intercyzę ślubną, ewentualnie zmienili ją w szczegółach, no i za jakąś godzinę wszystko byłoby załatwione. Ślub kościelny wzięlibyście dopiero, po powrocie mej córki do Paryża...
— Zgadzam się na wszystko — powiedział d‘Epinay — o jednę tylko rzecz chciałbym prosić pana, o to mianowicie: by Albert de Morcef i Raul de Chateau Renaud byli obecni przy podpisaniu aktu. Są to przyjaciele moi.
— Będzie panu przyjemniej, zapewne, osobiście ich o to poprosić. A więc idź. Za godzinę czekać będę wraz z Walentyną w tym samym salonie na przyjście panów.
D‘Epinay przyobiecał, iż dołoży wszelkich usiłowań, ażeby się nie spóźnić i wyszedł pospiesznie.
De Villefort wtedy udał się do córki i zawiadomił ją, iż podpisanie aktu ślubnego będzie miało miejsce za godzinę, rozkazuje jej przeto, by się odpowiednio do tego przygotowała.
Gdy po domu rozeszła się ta niespodziewana wieść, — powstało zdumienie ogólne. Nawet pani de Villefort nie dawała jej początkowo wiary. W Walentynę zaś uderzyła, jak piorun. Spojrzała błędnie dookoła, zdając sobie dobrze z tego sprawę, że zło oczekiwane przyszło wreszcie i że teraz żadnego już niema ratunku.
Chciała pobiec do dziadka, przez ogród uciec wreszcie, pan de Villefort spotkał ją jednak na schodach, wziął za rękę i zaprowadził tak, przemocą nieomal, do salonu.
W przedpokoju spotkała biedna panienka Wawrzyńca, któremu rozpaczliwym wzrokiem dała poznać, co się w jej sercu dzieje.
Niezadługo do salonu przyszła również i pani de Villefort wraz z małym Edwardkiem. I ona była — nie to, żeby smutna — lecz jakby znużona, wyczerpana.
Gdy usiadła, natychmiast wzięła swego synka na kolana i z konwulsyjnem drżeniem od czasu do czasu przyciskała go do piersi.
Wkrótce dał się słyszeć turkot pojazdów, wjeżdżających na dziedziniec.
W jednym z nich przyjechał notarjusz, w drugim Franciszek ze swymi przyjaciółmi. Po chwili wszyscy przybyli zgromadzili się już w salonie.
Walentyna była tak blada i mizerna, że niebieskie żyłki na jej skroniach rysowały się jak najwyraźniej.
Franciszek czuł się również wzruszony.
Chateau Renaud i Albert spoglądali po sobie ze zdziwieniem. Obrzęd pogrzebowy przedstawiał obraz niemniej smutny, jak ten, który miał się rozpocząć.
Notarjusz przygotowawszy wszystko systematycznie, zajął miejsce w szerokiem krześle, a po włożeniu na nos okularów zwrócił się naprzód do Franciszka.
— Czy pan jesteś Franciszkiem de Quesnel, baronem d‘Epinay? — zapytał zimno, tonem urzędowym, wiedząc doskonale do kogo przemawia.
— Tak, panie, ja nim jestem — odpowiedział Franciszek.
Notarjusz skłonił się.
— Winienem pana uprzedzić — rzekł następnie — że związek pański z panną de Villefort zmienił w zupełności rozporządzenia pana Noirtier, dotyczące jego wnuczki. Cały majątek bowiem, który miał spaść na nią, zapisał z tego powodu na ubogich. Zwracam jednak przy tej sposobności uwagę, że ze względu na to, iż testator miał prawo rozporządzać tylko częścią swego majątku, zaś ofiarował na ubogich cały, testament jego może być bardzo łatwo zwalony i uznany za nieważny.
— Tak jest — uzupełnił przemowę notarjusza de Villefort — czuję się wszelako w obowiązku dodać, że dopóki ja żyję, testament mego ojca pozostanie nienaruszony.
— Panie — odpowiedział d‘Epinay — przykro mi niewymownie, iż w obecności panny de Villefort są poruszane podobne kwestje. Nie pytałem wcale, jaki posiada ona majątek, zwłaszcza że i tak, po jego uszczupleniu o kapitał pana de Noirtiera, jest on znacznie większy od mojego. Ja zawieram związek ten dlatego jedynie, iż widzę w nim swe osobiste szczęście, a nie dla majątku.
Walentyna, gdy usłyszała słowa te, uczyniła ledwo dostrzegalny gest podzięki, przyczem ciche łzy popłynęły po jej licach.
— A więc dajmy pokój — odezwał się de Villefort, zwracając się do swego przyszłego zięcia — wszystkim tym majątkowym sprawom. To tylko dodaćbym pragnął, iż testament wspomniany nie może w niczem obrażać pana i jest jedynie dowodem, wskazującym na osłabienie władz umysłowych pana Noirtier. Albowiem nie to ma on za złe swej wnuczce, iż wychodzi ona za pana, lecz że wychodzi wogóle za mąż. Starość jest egoistyczna, panie baronie, i nic się na to poradzić nie da.
Zaledwie pan de Villefort skończył swą przemowę, a Franciszek zdążył podziękować mu za te dowody przychylności, gdy do salonu wszedł, nie wołany, stary sługa Noirtiera, Wawrzyniec.
— Panowie — rzekł głosem dziwnie uroczystym — pan Noirtier de Villefort pragnie pomówić natychmiast z panem Franciszkiem de Quesnel, baronem d‘Epinay.
Stary sługa, zupełnie tak samo jak notarjusz, wymienił wszystkie tytuły narzeczonego, jakby w obawie, by przypadkiem kto inny wezwania tego nie wziął do siebie.
Gdy ucichł głos sługi, de Villefort zadrżał, pani de Villefort opuściła ręce, Walentyna wreszcie zbladła jeszcze bardziej, zerwała się z krzesła i tak pozostała, jak alabastrowa statua.
Notarjusz spojrzał na pana de Villeforta.
— Prośba twego pana jest niemożliwa do spełnienia — zabrał wtedy głos pan prokurator królewski — pan baron d‘Epinay nie może teraz opuścić salonu.
— Pan mój — oświadczył bardzo stanowczo Wawrzyniec — prosi pana barona o łaskawe przybycie do niego natychmiast, ponieważ musi on porozmawiać z nim o sprawach bardzo dużego znaczenia.
— To kochany mój dziadunio Noirtier mówi już teraz? — odezwał się Edwardek.
Ten więcej niż nie na miejscu koncept nazbyt rozpieszczonego dziecka został nawet przez panią de Villefort przyjęty milczeniem, ze względu na zbyt wielką powagę chwili.
— Pan mój uprzedza, że jeżeliby pan baron d‘Epinay nie zechciał przyjść do niego, — dodał Wawrzyniec — to każe się wtedy znieść do salonu.
— Walentyno — odezwał się wtedy de Villefort — zechciej się udać, proszę, do dziadka swego i zapytaj go się, co to wszystko ma znaczyć?
Panna de Villefort już zmierzała ku drzwiom, lecz pan prokurator zatrzymał ją słowy:
— Poczekaj — i ja pójdę z tobą.
— Zechciej pan wybaczyć — wmieszał wtedy swój głos baron d‘Epinay — ponieważ pan Noirtier ze mną widzieć się pragnie, najprostszą będzie przeto rzeczą, gdy ja przedewszystkiem udam się do niego. Bardzo nawet szczęśliwy będę, że mieć będę sposobność złożenia mu wyrazów mego szacunku. Od bardzo dawna tego pragnąłem.
— A to na co? — rzekł w odpowiedzi na deklarację tę de Villefort z widocznym niepokojem w głosie — nie zadawaj sobie zbytecznego trudu.
— Bardzo przepraszam pana — rzekł na to stanowczym tonem Franciszek — nie mogę jednak pominąć sposobności przekonania pana Noirtiera, że nieuzasadnioną, być może, ma do mnie antypatję, którą w każdym razie starać się będę zwalczyć mym najgłębszym szacunkiem.
Przeciw woli takiej, i to w podobnej formie wyrażonej, de Villefort nie mógł już oponować, to też nie pozostawało mu nic innego, jak w milczeniu podążyć za przyszłymi małżonkami, którzy szli do pokoju pana Noirtier.
Pozostali w salonie panowie: Chateau Renaud i Morcef z coraz większem spoglądali na siebie zdumieniem.



ROZDZIAŁ VI.
PROTOKUŁ.

Noirtier czekał już na gości, ubrany w czarny strój wizytowy.
Gdy trzy oczekiwane osoby weszły do jego pokoju, paralityk spojrzał na drzwi, a wtedy Wawrzyniec zamknął je natychmiast.
— Pamiętaj — szepnął de Villefort do Walentyny, która aż drżała cała z radosnej nadziei — pamiętaj, że gdyby pan Noirtier chciał ci objawić cośkolwiek takiego, co mogłoby zerwać twe małżeństwo, to ja, ojciec, zabraniam ci go rozumieć.
Walentyna przyjęła słowa te w milczeniu.
Wtedy de Villefort zbliżył się do ojca i rzekł:
— Oto jest pan Franciszek d‘Epinay — powiedział — którego pragnąłeś mieć u siebie, a który posłuszny twemu wezwaniu, przybył do ciebie! Pragnęliśmy wszyscy oddawna spotkania tego i byłbym niewymownie szczęśliwy, gdyby chwila ta dowiodła, jak bardzo sprzeciwianie się twe związkowi temu było bezzasadne.
Noirtier na słowa te odpowiedział spojrzeniem, które przejęło dreszczem Villeforta.
Następnie patrzeć zaczął na Walentynę, a gdy ta się doń zbliżyła, utkwił wzrok w szufladzie biurka.
— Mam otworzyć tę szufladę, czy tak, dziaduniu?
— Tak.
Wtedy panna de Villefort spełniła dany jej rozkaz, przyczem ujrzano, iż w szufladzie się znajdowały jakieś papiery, zaś z boku leżał kluczyk stalowy, małe arcydzieło sztuki ślusarskiej.
— Mam ci podać te papiery dziadku?
— Nie.
— A więc kluczyk?
— Tak.
Wzrok starca zwrócił się wtedy na małe starożytnej roboty biureczko, w kącie pokoju stojące i przez wszystkich zapomniane.
— Czy mam kluczykiem tym otworzyć jednę z szuflad biureczka tego? Którą? Lewą może?
— Nie.
— Więc prawą.
— Tak.
Walentyna otworzyła wskazaną szufladę i wydostała z niej plikę papierów.
— Czy papiery te mam ci podać, dziaduniu?
— Nie.
— Ależ w takim razie w szufladzie tej nic już niema — zawołała głosem pełnym bólu Walentyna.
Oczy paralityka zwróciły się na słownik.
— A, rozumiem — i natychmiast zaczęła wymawiać litery alfabetu. Przy „S“ wzrok starca ją zatrzymał.
Położyła na kolanach starca słownik, na literze „S“ otworzony, a następnie zaczęła palcem przesuwać po słowach od góry do dołu. Przy słowie „skryty“, zamknęło się oko paralityka.
— A więc w tej szufladzie jest coś skrytego — domyśliła się Walentyna.
— Tak.
— Któż zna tę skrytkę?
Noirtier spojrzał na drzwi, któremi przed chwilą wyszedł służący.
— Czy Wawrzyniec? Mam go więc zawołać?
— Tak?
Walentyna podeszła do drzwi, otworzyła je i przywołała starego sługę.
Przez cały czas „rozmowy“ powyższej Noirtiera z wnuczką, de Villefort potem się oblewał, niepokojem dręczony, co do Franciszka, to ten stał zdumiony, więcej — osłupiały.
Wawrzyniec nie pozwolił na siebie czekać, lecz ukazał się natychmiast.
— Wawrzyńcze — powiedziała Walentyna — dziadek mój kazał mi wziąć klucz z tej oto szuflady, a następnie otworzyć szufladę tego oto biurka, ma być tutaj coś skrytego i że tobie jest wiadoma ta tajemnica. Pokaż nam tę skrytkę.
Stary sługa spojrzał na swego pana.
— Tak, chcę tego — mówiło przenikliwe oko starca.
Wawrzyniec nacisnął w pewnem miejscu tajemną sprężynę, a gdy jedna z deseczek odskoczyła, wydobył ze skrytki zwój papierów.
— Komuż mam oddać te papiery? Czy panience?
— Nie.
— A więc panu baronowi d‘Epinay?
— Tak.
Zdziwiony niepomiernie, Franciszek wystąpił naprzód.
— Ja mam wziąć te papiery? — zapytał.
— Tak.
D‘Epinay odebrał wtedy papiery, rozerwał wstążkę i rzucił okiem na kopertę, na której zobaczył napis „Oddać po mojej śmierci przyjacielowi memu, jenerałowi Durand, który, umierając, przekaże, z kolei, pakiet ten synowi swemu z poleceniem by go przechowywał jak najstaranniej, jako dokument nader wielkiej wagi“.
— Cóż mam zrobić z papierami temi? — zapytał d‘Epinay.
— Zapewne zachować u siebie zapieczętowane — rzekł prokurator królewski.
— Nie, nie!... zaoponował żywo paralityk.
— Żądasz może, kochany dziadku, ażeby pan d‘Epinay je przeczytał?
— Tak.
— Czy zrozumiałeś, panie baronie? — zapytała d‘Epinay‘a Walentyna — dziadek mój prosi, ażebyś przeczytał te papiery.
— Usiądźmy w takim razie — rzekł zniecierpliwiony prokurator — bo to zajmie nam zapewne sporo czasu.
— Siądźcie — wyraził wzrok starca.
Lecz jeden tylko de Villefort skorzystał z zaproszenia, Walentyna bowiem stanęła przy dziadku, wsparła rękę o jego fotel, zaś Franciszek stanął vis a vis starca.
— Czytaj pan — wyraził wzrok Noirtiera.
Franciszek rozerwał kopertę i zaczął czytać:
— Wypis z protokułu, sporządzonego na posiedzeniu klubu bonapartystów przy ulicy Ś-go Jakóba, dn. 5 lutego 1815-go roku.
Głos czytającego załamał się przy dacie. Właśnie w dniu 5 lutego 1815 r. jego ojciec został zamordowany!
De Villefort i Walentyna nieprzerwanie milczeli, oko starca natomiast zdawało się mówić: czytaj, czytaj...
Ulegając woli tej, d‘Epinay rozpoczął czytanie.
„Niżej podpisani: Ludwik Beaurepaire, pułkownik artylerji, Stefan Dechamp, jenerał brygady, i Klaudjusz Lecharpal, zarządzający dobrami państwowemi, oświadczają niniejszem, iż dn. 4 lutego 1815 r. nadszedł list z Elby, polecający względności i ufności członków klubu bonapartystów — jenerała Flawjana de Quesnel, który, służąc cesarzowi od 1804 do 1814 roku, był całkiem, jak się zdawało, oddany dynastji Napoleona, pomimo tytułu barona, jakim go Ludwik XVIII od dóbr Epinaya obdarzył.
List ten był istotnie adresowany do Quesnel i upraszał go, aby się znajdował na posiedzeniu powyżej wzmiankowanego klubu w dn. 5 lutego.
W liście nie była wymieniona ani ulica, ani numer domu, w którym posiedzenie odbyć się miało, był on bez podpisu, przytem informował jednak generała, iż o ileby się zgodził, to przyjdą po niego i zabiorą o godzinie 9-ej wieczór.
O godzinie 9-ej, sam prezes klubu przybył do jenerała. Był on do wyjścia przygotowany, prezes oświadczył mu, iż zostanie wprowadzony, o ile pozwoli sobie zawiązać oczy.
Jenerał de Quesnel zgodził się na warunki, dając słowo honoru, iż nie będzie się starał rozpoznawać drogi, ani też domu, do którego go wprowadzą.
Konie jenerała stały na dziedzińcu gotowe do wyjazdu, prezes oświadczył jednak jenerałowi, iż własnym powozem jechać nie może, albowiem na nicby się zdało zawiązywać oczy panu, gdy jego stangretowi byłby wiadomy adres.
— Jakże tedy zrobimy? — zapytał de Quesnel.
— My mamy własny powóz — powiedział prezes.
— Jakże możesz być pan pewien swego stangreta i powierzać mu tak wielkiej wagi tajemnice, gdy memu, przez roztropność, powierzyć jej nie chcesz?
— Nasz stangret — oświadczył prezes — jest jednym z członków klubu. Zawiezie nas rzeczywisty radca stanu.
— Tym sposobem — rzekł jenerał z uśmiechem — unikniemy jednego niebezpieczeństwa, ale narażamy się na drugie, że nas wywrócić może.
Żart ten notujemy tutaj jako dowód, iż jenerał jechał na posiedzenie w pogodnym stanie ducha, nie będąc do tego bynajmniej zmuszanym.
Gdy jenerał i prezes wsiedli do powozu, ten ostatni zawiązał jenerałowi oczy fularową chustką.
W drodze prezes spostrzegł, iż jenerał usiłuje patrzeć przez chustkę, przypomniał mu więc dane słowo honoru.
— A prawda, przepraszam — rzekł wtedy jenerał.
Powóz zatrzymał się w alei św. Jakóba, jenerał wysiadł, wspierając się na ramieniu prezesa, godności którego nie domyślał się nawet, uważając go za prostego członka klubu. Po przejściu kilkudziesięciu kroków byli już w klubie.
Posiedzenie było już otwarte, członkowie klubu, uprzedzeni o mającem nastąpić wprowadzeniu nowego członka klubu, stawili się w komplecie.
Gdy jenerał znalazł się już w sali, prezes pozwolił mu zdjąć chustkę z oczu, a wtedy przybyły zdziwił się bardzo, gdy ujrzał bardzo wielu znajomych, o których sądził dotychczas, że są zagorzałymi rojalistami.
Zapytany, czy jest przychylny sprawie? — jenerał odpowiedział, iż list z Elby powinien mówić za niego“.
Franciszek przerwał czytanie.
— Ojciec mój był rojalistą — powiedział — zbyteczną więc było rzeczą zapytywać się o jego przekonania, które były znane wszystkim.
— Czytaj, czytaj dalej — mówiło oko starca.
„Prezes — czytał dalej Franciszek — zwrócił się wtedy do Jenerała z żądaniem, by wyraźniej swe credo polityczne zdeklarował. Pan de Quesnel odpowiedział wtedy, iż pragnąłby przedtem się dowiedzieć, czego od niego mają zamiar żądać?
Oświadczono wtedy jenerałowi, iż klub otrzymał list z Elby z wiadomościami, dotyczącemi rychłego powrotu Cesarza, a także zapowiedź drugiego listu, który przywieźć ma dowódca statku Faraon, należącego do kupca Morrela, oddanego zupełnie sprawie. W tym drugim liście miało być więcej szczegółów, dotyczących powrotu.
W czasie czytania tego listu jenerał, którego uważano już za członka klubu, okazywać zaczął uczucia wstrętu i oburzenia.
— Jakie jest zdanie twoje o liście tym, jenerale? — zapytał go prezes.
— Myślę, iż niedawno przysięgliśmy Ludwikowi, nie godzi się łamać dla excesarza dane słowo.
Odpowiedź była tak jasna, iż nie mogło być już wątpliwości co do tego, jakie wzmiankowany jenerał wyznaje zasady.
— Jenerale — zawołał wtedy prezes — nie znamy żadnego Ludwika XVIII, ani ex-cesarza. Jest tylko jeden Cesarz Napoleon, oddalony chwilowo od swego państwa przez gwałt obcych i zdradę niektórych poddanych.
— Darujcie, panowie — odpowiedział jenerał. — Być może, że dla was nie istnieje król Ludwik XVIII, lecz ja go, cóż poradzić na to? — uznaję, czego dowodem najlepszym, iż przyjąłem tytuł barona i piastuję godność marszałka polnego.
— Panie — odpowiedział na to prezes, tonem surowym, powstając przytem z miejsca — uważaj dobrze na to, co mówisz i zastanów się, słowa te stwierdzają, iż mylono się, licząc na ciebie, żeśmy się na tobie zawiedli. Zwierzyliśmy się ci ze wszystkiem, a teraz okazuje się, iż postąpiliśmy nieostrożnie, że tytuł i stopień przywiązały cię do rządu, który ci je ofiarował, a który my właśnie mamy zamiar wywrócić. Nie zmuszamy cię do tego, bynajmniej, abyś nam udzielił swej pomocy, nie wciągamy bowiem do swego stowarzyszenia nikogo wbrew jego woli; będziemy jednak zmuszeni domagać się od ciebie, abyś postąpił teraz jak człowiek uczciwy.
— Uważasz pan tedy — odpowiedział de Quesnel — że człowiek uczciwy, po odkryciu spisku powinien milczeć; otóż ja uważam, iż byłoby toż samo, jakbym został wspólnikiem waszym“.
— O mój ojcze! — jęknął Franciszek, przerywając czytanie — teraz rozumiem, dlaczego zostałeś zamordowany!
Walentyna mimowoli rzuciła wzrok pełen uznania na młodzieńca, który w tem uniesieniu synowskiem wyglądał bardzo pięknie.
De Villefort oddawna wstał już z krzesła i nerwowo przechadzał się po pokoju.
Noirtier śledził wzrokiem wyraz twarzy każdego z obecnych, zachowując w swej postawie godność, pełną surowości i spokoju.
Franciszek, po swym wybuchu, podniósł znów rękopis do oczu i czytał:
„Zostałeś pan — rzekł prezes — zaproszony na to posiedzenie; nikt cię tu nie wciągnął gwałtem. Żądano od pana, byś pozwolił sobie zawiązać oczy. Czyniąc zadość tym żądaniom, mogłeś być aż nadto przekonanym, że my nie pracujemy, bynajmniej nad utworzeniem tronu Ludwika XVIII-go, nie mielibyśmy bowiem powodu dokładać tylu starań dla uchronienia się przed okiem policji. Być może, iż jest to wygodną rzeczą przywdziewać maskę dla podejścia cudzej tajemnicy, lecz z nami nie będzie to tak łatwa znów sprawa! Nie, mój panie, musisz teraz wyraźnie i szczerze się wypowiedzieć, za kim jesteś? Za królem, czy też za cesarzem?
— Jestem rojalistą — odpowiedział jenerał — przysięgałem Ludwikowi XVIII-mu i dochowam mu wierności.
Po słowach tych na sali zapanowało głuche milczenie, potem zaczęto szemrać. Lecz prezes powstał, nakazując ciszę.
— Jesteś pan natyle poważnym człowiekiem — rzekł — iż musisz zdawać sobie sprawę z tego, jakie następstwa pociągnąć za sobą musi twa tak głośno złożona deklaracja. Przysięgnij jednak na honor, iż nie wyjawisz nic z tego, coś tu widział i słyszał, a puścimy cię wolno.
Jenerał obejrzał się wkoło i ujrzał wszędzie spojrzenia tchnące niechęcią. Nie uląkł się ich wszelako, przeciwnie z całą siłą zawołał:
— Nie przysięgnę.
— A więc zginiesz — rzekł spokojnie prezes.
Jenerał postąpił wtedy parę kroków naprzód i głośno powiedział:
— Mam syna, winienem przeto pomyśleć o nim, skoro mnie otaczają mordercy.
— Jenerale — odpowiedział z godnością prezes zgromadzenia — jeden człowiek ma zawsze prawo znieważać pięćdziesięciu, jest to przywilej słabości. Źle jednak czyni ten, kto przywileju tego nadużywa. Więc radzę ci jeszcze, przysięgnij.
Jenerał, poskromiony tą wyższością prezesa zgromadzenia, zawahał się, a w końcu zbliżając się do stołu prezesa zapytał:
— Jaka jest rota przysięgi?
— Taka: „Przysięgam na honor, iż nie wydam przed nikim na świecie, co słyszałem i widziałem dnia 5 lutego 1815 roku, pomiędzy godziną 9 a 10 wieczorem w nieznanym mi z nazwy klubie, przyczem oświadczam, iż na śmierć zasłużę, jeśli tej przysięgi mojej nie dotrzymam“.
Jenerał, po krótkim namyśle, powtórzył słowa przysięgi. A gdy to uczynił, rzekł:
— A teraz chciałbym się stąd oddalić. Czy jestem wolny?
Prezes powstał, dał polecenie trzem członkom zgromadzenia, ażeby mu towarzyszyli i wsiadł z jenerałem do powozu, po uprzedniem zawiązaniu mu oczu. W liczbie tych członków był i powożący, który przywiózł jenerała.
— Dokąd pan chcesz, abyśmy cię odwieźli?
— Dokądkolwiek, bylebym jak najprędzej pozbył się waszego towarzystwa — odpowiedział pan d‘Epinay.
— Zechciej się liczyć, panie, ze słowami — rzekł wtedy prezes, ponieważ nie jesteś już na zgromadzeniu i masz przed sobą pojedyńczych już tylko ludzi. Nie znieważaj ich przeto, jeżeli nie pragniesz być zmuszonym do zdania rachunku ze swych słów.
Pan d‘Epinay nie chciał jednak zrozumieć tego i rzekł:
— Jest was czterech i dlatego czujecie się tak mężni i odważni.
Wtedy prezes kazał zatrzymać powóz. Było to właśnie na rogu ulicy Ormes.
— Z jakiego powodu tutaj kazałeś pan zatrzymać powóz? — zapytał d‘Epinay.
— Ponieważ pan — odparł prezes — znieważyłeś człowieka, który domagać się będzie teraz honorowego zadośćuczynienia.
— Otóż nowy sposób mordowania ludzi pod płaszczykiem honoru — zawołał jenerał.
— Ani jednego słowa więcej, panie — krzyknął prezes — jeśli nie chcesz, bym cię miał za nikczemnika, który słabości jako tarczy używa. Jesteś pan sam jeden, a więc z jednym z nas tylko mieć będziesz do czynienia; masz szpadę przy boku, ja zaś — w tej oto lasce; brak ci świadków, a więc jeden z tych panów będzie świadkiem twoim. A teraz, jeśli chcesz, możesz odsłonić oczy.
Jenerał zerwał chustkę natychmiast.
— Będę więc nakoniec wiedział, z kim mam do czynienia.
Otworzono drzwiczki powozu i czterech mężczyzn wysiadło z niego“.
Franciszek przerwał raz jeszcze czytanie, ocierając zimny pot, z czoła mu spływający. — Był to widok, istotnie, przerażający, patrzeć na syna, jak ze drżeniem, blady, wczytuje się w nieznane mu dotychczas szczegóły śmierci swego ojca.
Walentyna miała złożone ręce jak do modlitwy.
Noirtier patrzył na de Villeforta z wyrazem najwyższej dumy.
Franciszek znów się wziął do czytania.
„Było to, jak to już zaznaczyliśmy powyżej, dn. 5 lutego. Od trzech dni panował mróz do pięciu stopni dochodzący, to też schody, ku rzece wiodące, były pokryte lodem. Jenerał był wysokiego wzrostu i otyły, z tej przyczyny zejście po oślizgłych schodach nie było dla niego rzeczą zbyt łatwą.
Noc była ciemna, brzeg rzeki lodem i śniegiem pokryty, woda rzeki była czarna, głęboka, płynęły po niej białozielone bryły lodu.
Jeden ze świadków poszedł po latarnię, przy jej świetle broń opatrzono.
Szpada prezesa, jako z laski dobyta, była krótsza o dziesięć centymetrów od szpady przeciwnika i bez rękojeści.
Jenerał d‘Epinay zażądał, ażeby na broń pociągnięto losy, lecz prezes, głosem nie dopuszczającym opozycji, orzekł, że każdy z przeciwników winien walczyć własną bronią.
Latarnię umieszczono na jakimś słupie i obaj przeciwnicy stanęli naprzeciwko siebie.
Światło, padające na dwie szpady tworzyło błyskawice, ludzi zaledwo było można widzieć, z przyczyny mgły i ciemności.
Jenerał d‘Epinay uchodził za jednego z lepszych szermierzy, został jednak do tego stopnia gwałtownie zaatakowany, od pierwszych skrzyżowań szpad poczynając, iż zachwiał się i upadł.
Świadkowie sądzili, iż padł zabity, przeciwnik jednak, wiedząc, iż go nie dotknął, podał mu rękę i pomógł wstać.
Zdarzenie to, zamiast ułagodzić, zwiększyło jeszcze gniew jenerała, tak iż z furją napadł na przeciwnika. Ten jednak nie ustąpił ani kroku. Po trzykroć jenerał się cofał i tyleż razy ponownie rzucał się do ataku.
Aż nakoniec upadł powtórnie.
Myślano, iż się poślizgnął, jak za pierwszym razem, że jednak leżał ciągle w jednej postawie, bez ruchu, świadkowie przystąpili do niego, chcąc go podnieść. Jeden z nich biorąc go za rękę, uczuł wilgotne ciepło. Była to krew. Jenerał pozostający czas jakiś w omdleniu, wrócił do przytomności nakoniec i rzekł:
— Acha, postawiono mnie do walki z zawadjaką jakimś, czy też pułkowym fechmistrzem!
Prezes nic nie odpowiedział, zbliżył się tylko do jednego ze świadków, i zaginając rękaw, pokazał rękę dwukrotnie pchniętą; potem rozpiął surdut i kamizelkę i pokazał pierś zranioną, z której krew obficie broczyła. Nie wydał jednak najmniejszego jęku.
Jenerał d‘Epinay wpadł w powtórne omdlenie, a po pięciu minutach skonał“.
Franciszek przeczytał ostatnie wyrazy głosem tak przytłumionym, iż trudno było je dosłyszeć. A gdy skończył, odetchnął głęboko, przeciągnął ręką po oczach i zamilkł na chwilę.
Po chwili czytać zaczął dalej:
„Prezes wszedł na schody, schowawszy szpadę do laski, a ślady swe za każdym krokiem znaczył krwią na śniegu. Gdy wstąpił na schód ostatni, dał się słyszeć głośny plusk fali.
To świadkowie, po stwierdzeniu, iż jenerał skonał istotnie, rzucili jego ciało do rzeki.
Stwierdzamy niniejszem przeto, iż jenerał de Quesnel zginął w pojedynku jak najbardziej formalnym, a nie w zasadce lub skrytobójczo.
Na stwierdzenie tego zredagowaliśmy niniejszy dokument, który własnoręcznemi potwierdzamy podpisami, aby kiedyś, któraśkolwiek z osób działających nie została oskarżona o zabójstwo rozmyślne, z zasadami honoru niezgodne.

(Podpisy) Beaurepaire-Dechamp-Lecharpal“.


Gdy Franciszek skończył to przerażające dla syna czytanie, Walentyna była zalana łzami, Villefort zaś, cały drżący, usiłował wzrokiem błagalnym wyprosić na nieugiętym starcu, ażeby powstrzymał piorun, mający uderzyć za chwilę.

Po chwili ciszy, przerwać której nikt nie miał odwagi, odezwał się d‘Epinay do Noirtiera:
— Panie, ponieważ cała ta straszna tajemnica jest ci wiadoma niewątpliwie w najdrobniejszych szczegółach, nie odmawiaj mi ostatniej i jedynej pociechy i powiedz nazwisko prezesa klubu, aby było mi wiadome: kto jest zabójcą mego biednego ojca?
Villefort, obłąkany prawie, niepewną ręką szukać zaczął klamki u drzwi, by uciec, nie widzieć, nie słyszeć. Walentyna, która niejednokrotnie widziała na ręku dziadka dwie blizny po ranach szpadą zadanych, nagłym ruchem w tył się cofnęła.
— Dobrze — wyraził wzrok Noirtiera.
— O pani — zawołał wtedy Franciszek — pomóż mi zrozumieć, udziel mi swej pomocy, bym mógł poznać prawdę.
Noirtier utkwił wzrok w słowniku.
D‘Epinay z nerwowem drżeniem wziął foljał do ręki i wymienił kolejno głoski alfabetu, aż do „J“.
Przy literze tej starzec przymknął oko.
Walentyna skamieniała wprost ze zgrozy, rękoma zakryła oczy.
Franciszek przesuwać zaczął tymczasem palcem z góry na dół, po kartkach słownika, gdy doszedł do wyrazu „Ja“ — starzec zamknął oko.
— Ty, panie! — zawołał Franciszek, chwytając się rękoma za włosy — ty, panie, byłeś prezesem klubu bonapartystów i ty zabiłeś mego ojca?
— Tak — powtórzyło oko starca.
Franciszek padł na krzesło, z resztek sił wyzuty, zaś de Villefort otworzył drzwi i wyszedł przez nie spiesznie, ponieważ ogarnął go lęk, aby nie zagasił resztki życia, tlejącej w sercu straszliwego starca.



ROZDZIAŁ VII.
POSTĘPY ANDRZEJA CAVALCANTI.

Pan major Cavalcanti, ojciec Andrzeja, zaraz nazajutrz po odbiorze sumy, należnej mu od barona Danglarsa, wyjechał z Paryża, nie dlatego bynajmniej, by pełnić dalej służbę w Armji Jego Cesarskiej Mości Cesarza Austrjackiego, lecz, aby zasiąść przy rulecie u wód w Lukka, gdzie był znany jako jeden z najgorliwszych graczy.
Pan Andrzej, po jego wyjeździe, przez parę dni udawał zasmuconego, aczkolwiek jego ojciec przed wyjazdem oddał mu wszystkie papiery, świadczące, iż miał honor być synem hrabiego Bartłomieja Cavalcanti i jego żony, margrabianki Corsarini z domu.
Przez ten krótki czas w Paryżu zrobił on olbrzymie postępy i w towarzystwie nadsekwańskiej stolicy obracał się z taką swobodą, jakby w niej przebywał od dziecka. Od paryskiego wyższego świata nauczył się żyć i cenić każdego nie podług tego czem jest, lecz według tego, za kogo uchodzić pragnie.
— A zresztą, czegóż wymagają w tak zwanym wyższym świecie? By dobrze się wysławiać, ubierać przyzwoicie, grać szeroko, no i przegrane płacić natychmiast.
Andrzej, który wszystkie te zalety posiadał w stopniu najzupełniej wystarczającym, bardzo szybko zajął w świecie tym należne sobie stanowisko. Nazywano go panem hrabią, mówiono wszędzie, że ma sześćdziesiąt tysięcy franków rocznego dochodu, a także, iż jego ojciec posiada skarby wprost nie przeliczone.
Tak stały sprawy pana Andrzeja Cavalcantiego w świecie paryskim, gdy pewnego pięknego południa hrabia Monte Christo pojechał odwiedzić barona Danglarsa. Nie zastał go w domu, zaproszono więc hrabiego do baronowej, która, naturalnie, przyjęła tak miłego gościa.
Od czasu znanego czytelnikom naszym obiadu w Auteuil, pani baronowa nie mogła choćby już myśleć tylko o Monte Christo bez lekkiego drżenia.
Jeżeli jednak nazwisko hrabiego budziło w sercu baronowej niepokój, to jego obecność, wprost przeciwnie, była dla niej źródłem dużej przyjemności, wydawało się rzeczą niepodobną, aby człowiek o tak zachwycającej powierzchowności mógł żywić przeciwko niej złe zamiary. To też przyjęła ona hrabiego z uśmiechem najzupełniej życzliwym.
W saloniku znajdowała się również i panna Eugenja, która siedziała na kanapce w pozie niedbałej, zaś przed nią w pozie ugrzecznionej stał pan Andrzej Cavalcanti, ubrany czarno, jak bohater Goethego, obuty w lakierowane trzewiki, w białych jedwabnych pończochach. Na małym palcu jego prawej ręki tęczowe blaski rzucał piękny brylant, z którym — mimo rad Monte Christo — próżny młodzieniec rozstać się nie chciał.
Zabawiał panią i pannę Danglars rozmową, mówił kwieciście, czule, od czasu do czasu wzdychając i rzucając zabójcze spojrzenia.
Panna Eugenja była jak zawsze: dumna, piękna, zimna i szydercza. Żadne spojrzenie, żadne westchnienie Andrzeja nie uszło jej uwagi; do jej serca jednakże, co było widoczne, nie przenikały one napewno, jakby serce to było ochraniane tarczą Minerwy.
Eugenja skłoniła się hrabiemu bardzo zimno i prawie natychmiast przeszła do swego małego saloniku-pracowni, skąd wkrótce dał się słyszeć śpiew na dwa głosy, w towarzystwie fortepianu.
Monte Christo zrozumiał wtedy, iż panna Danglars woli towarzystwo swej przyjaciółki, panny Ludwiki d‘Armilly, niż jego, a nawet Andrzeja Cavalcanti.
Zaczął zabawiać więc swą rozmową panią domu, obserwując przytem Andrzeja, który usiadł w pobliżu drzwi do buduaru panny Eugenji prowadzących, lecz przekroczyć ich nie śmiał.
Na to wszedł bankier.
Naprzód spojrzał na Monte Christo, ale zaraz potem na Andrzeja.
— Dlaczegóż to panny nie zaprosiły hrabiego na swą ucztę artystyczną? — zapytał Andrzeja.
— Niestety, nie jest mi to wiadome — odpowiedział zapytany, z westchnieniem jeszcze bardziej rozgłośnem, niż zazwyczaj.
Danglars wtedy wszedł do saloniku swej córki i ujrzał, iż obie panny na jednej siedziały sofce, zajęte śpiewem, przyczem towarzyszyły sobie na fortepianie do śpiewu jedną ręką każda, z nadzwyczajną wprawą, łatwością i precyzją.
Widok tych dwóch panien połączonych uściskiem tworzył bardzo piękny rodzajowy obrazek. Panna d‘Armilly — była to drobna i szczupła blondynka, z obfitemi włosami, w puklach na szyję spadającemi, z nieco zamglonem okiem; słowem była podobna do Madonny Perugina.
Monte Christo również się nieco zbliżył i rzucił na grupę tę badawcze i ciekawe spojrzenie. Po raz pierwszy zdarzyła mu się sposobność ujrzenia panny d‘Armilly, aczkolwiek tak bardzo wiele o niej słyszał.
— Dlaczegóż to tak zazdrośnie bronicie, by i inni rozkoszować się mogli muzyką? — zapytał bankier, wchodząc do saloniku swej córki. Mówiąc to, zaprosił gestem do siebie Andrzeja, a następnie, po krótkim tam pobycie, powrócił do większego salonu, zamykając drzwi za sobą, bądź mimowoli, bądź też umyślnie.
Wkrótce potem głosy panien umilkły i dał się słyszeć głos Andrzeja, przy akordach fortepianu w jakiejś śpiewce korsykańskiej.
Gdy hrabia przysłuchiwał się z uśmiechem tej śpiewce, w której znikał Andrzej, a ujawniał się Benedykt, pani Danglars wysławiała przed Monte Christem moc duszy swego męża.
Bo oto nie dalej jak dziś rano właśnie, z przyczyny pewnego bankructwa w Medjolanie stracił on do czterechkroć stu tysięcy franków.
Pochwała była istotnie zasłużoną, albowiem hrabia nigdy nie wyczytałby z twarzy barona, iż tak dotkliwa spotkała go strata, gdyby sama baronowa nie udzieliła mu tej wiadomości, albo lepiej, — gdyby on sam nie wiedział już przedtem o tem, za pomocą swych wszechmocnych środków, zdobywających każdą tajemnicę.
— No, rzecz idzie dobrze — pomyślał hrabia — zacny baron już zaczyna ukrywać przed ludźmi swe straty, gdy przed miesiącem — prawie, że się niemi chwalił.
Potem odezwał się głośno:
— Mąż pani zna tajemnice giełdy tak dobrze, że z pewnością bez trudności odzyskać potrafi to, co stracił wypadkiem.
— Ależ panie — rzekła pani Danglars — jesteś pan w błędzie, jak i wielu innych, mąż mój gry giełdowej nawet nie próbuje.
— Ach, prawda! Mówił mi przecież o tem, zdaje się, że pan Debray. Ale a propos — co się z panem Debrayem takiego dzieje?... nie widziałem go bowiem coś już od dni czterech?
— A wie pan, że ja go od dość dawna nie widziałam również — odpowiedziała pani Danglars ze spokojem wprost zdumiewającym — lecz zdaje mi się, że chciałeś, hrabio, coś powiedzieć o panu Debray, a ja ci przerwałam...
— Chciałem powiedzieć, że to pan Debray mi właśnie wspominał, jeżeli się nie mylę, że grą giełdową zabawiasz się właśnie ty, pani?...
— Przyznam się szczerze, że tak było istotnie. Ale to należy już do przeszłości, zarzuciłam bowiem grę zupełnie.
— Pozwól mi powiedzieć sobie, że zrobiłaś źle. Fortuna kołem się toczy.
Pani Danglars nie odpowiedziała nic, lecz zarumieniła się silnie.
— Ot, opowiadano mi, że ci, którzy grali na bony neapolitańskie, podorabiać się mieli fortun podobno.
— Ja, niestety, nigdy ich nie miałam! Dajmy jednak pokój tej rozmowie, hrabio, bo wyglądamy, doprawdy, jak dwaj ajenci giełdowi. Pomówmy raczej o tych biednych Villefortach, których od jakiegoś czasu wprost złe fatum prześladuje.
— Cóż tam takiego zdarzyć się mogło? — zapytał Monte Christo z doskonale udaną naiwnością.
— O tem wiesz pan zapewne, iż w kilka dni po śmierci margrabiego de Saint Meran zmarła i jego żona, już w domu Villefortów?
— Tak, to było mi już wiadome, ale przecież, jak mówi Klaudjusz do Hamleta, jest to prawo natury: rodzice umierają przed dziećmi i dzieci po nich płaczą, przyjdzie czas, że i dzieci kiedyś umrą również, a dzieci dzieci tych opłakiwać będą skon rodziców swoich.
— Ale to jeszcze nie wszystko, państwo de Villefort bowiem mieli wydać córkę swą za mąż.
— Za pana Franciszka d‘Epinay jeżeli się nie mylę?...
— Tak jest, młodzieńcza nieposzlakowanej wartości. Otóż pan d‘Epinay miał podobno cofnąć się w ostatniej chwili.
— Czyż to możliwe?... A nie są pani wiadome wypadkiem powody tego kroku?
— Nie.
W tej chwili do rozmawiających zbliżył się Danglars, który po wyjściu z pokoju córki przeglądał przy oknie, zasłonięty portjerą, ostatnie wiadomości giełdowe.
— Jakżeż mogłeś zostawić pana Cavalcantiego sam na sam z Eugenją? — odezwała się do męża baronowa.
— Jest tam przecież jeszcze i panna d‘Armilly — odpowiedział bankier.
— Ten książę Cavalcanti jest istotnie pełnym zalet młodzieńcem — mówił dalej Danglars, zwracając się do Monte Christa. — Jak myślisz jednak, hrabio, czy jest on istotnie księciem?
— Ręczyć za to nie mogę — odpowiedział zapytany. — Przedstawiono mi jego ojca jako margrabiego, lecz stało się to z tej przyczyny może, iż stary Cavalcanti, jako arystokrata rodu bardzo starożytnego, lekceważy sobie, być może, nowoczesne tytuły. Tak zupełnie jak u nas Rohanowie...
— Zechciej wziąć pod uwagę — wróciła baronowa do poprzedniego tematu — iż byłoby to dla nas bardzo nieprzyjemne, gdyby tak przypadkiem pan de Morcef odwiedził nas teraz i zastał pana Cavalcantiego w pokoju Eugenji...
— Doskonale, baronowo, rzecz określiłaś, mówiąc „wypadkiem“ bo istotnie byłaby to rzecz bardzo niezwykła, gdyby raczył nas odwiedzić gość tak bardzo rzadki.
— Gdyby jednak się zjawił i zastał tego młodzieńca przy Eugenji, mógłby być z tego powodu bardzo nie w humorze.
— On? Cóż za przypuszczenie! Nic nie upoważnia do stawiania wniosków, by miał on dla córki naszej jakieś inne uczucia prócz obojętności. A zresztą, co mnie to obchodzić może, czy będzie on kontent, czy może przeciwnie?
— Jednakże... gdyśmy już tak daleko zaszli...
— Czyż istotnie tak bardzo znów daleko?
— Pan wice-hrabia Albert de Morcef — zameldował w tej samej chwili lokaj, drzwi otwierając.
Usłyszawszy anons ten, baronowa, jakby sprężyną podrzucona, chciała pójść po córkę, by ją sprowadzić do salonu, lecz Danglars przytrzymał ją za rękę.
— Proszę dać pokój — rzekł.
Monte Christo udał, że nie zauważył całej tej sceny.
Albert de Morcef wyglądający bardzo dobrze i wesoło, gdy wszedł do salonu, skłonił się przedewszystkiem głęboko baronowej, następnie przywitał się z Danglarsem poufale, a z hrabią serdecznie. Po dokonaniu tych formalności zwrócił się do pani domu z zapytaniem:
— A panna Eugenja? czy nie słaba wypadkiem?
— O bynajmniej — rubasznie odpowiedział za żonę Danglars — czuje się jak najlepiej. Jest właśnie w tej chwili zajęta muzyką wraz z panem Cavalcantim.
Albert, aczkolwiek dotknięty niewątpliwie, zachował jednak twarz marmurową.
— Pan Cavalcanti — rzekł — ma podobno bardzo piękny głos tenorowy; panna Eugenja — wspaniały znów sopran i gra na fortepianie jak Thelberg.
— Rzeczywiście zgadzają się wybornie — przyznał Danglars, podkreślając tonem znaczenie tych słów.
Albert jednakże nie zrozumiał (tak się przynajmniej zdawało) tego dwuznacznika, aczkolwiek był on aż nadto wyraźny.
— I ja być może, jestem muzykalny — odpowiedział — tak przynajmniej mówili moi metrowie, dziwna rzecz jednak, głos mój, mimo to, z niczyim jak dotychczas zgodzić się nie mógł... z sopranem zwłaszcza.
Na odpowiedź tę, Danglars uśmiechnął się tylko, a śmiech ten miał znaczyć: „gniewasz się, kochanku“.
Po chwili przykrego milczenia, Morcef, jakby o niczem nie było dotąd mowy, zapytał powtórnie baronowej:
— Czy mógłbym złożyć me uszanowanie pannie Eugenji?
— Poczekaj, poczekaj!... proszę cię, wice-hrabio — rzekł Danglars, przytrzymując młodzieńca za rękę — posłuchajmy jeszcze tej cudownej arji: tra, la, la... la, la... Jakież to piękne! Zaraz się skończy, za chwilę. Wybornie! Wspaniale!... Brawo, brawo, brawo! — wołał bankier, klaszcząc w ręce.
— Rzeczywiście cudownie! Co za piękny śpiew i skończenie dobre wykonanie — zgodził się Albert. — Istotnie, lepiej śpiewać niż książę Cavalcanti, już chyba nie można... Powiedziałem: „książę“, bo tak właśnie go zatytułowałeś, panie baronie, wszak prawda? Wracając jednak do naszych zachwycających śpiewaków, to powinienbyś nam zrobić przyjemność, baronie, iść do córki i uprosić ją, by wraz z księciem Andrzejem zaśpiewała nam coś jeszcze.
Ten chłód i swoboda młodzieńca zdetonowały Danglarsa, wziął tedy na stronę Monte Christa i rzekł do niego z cicha:
— Jakie jest pańskie zdanie o tem wszystkiem?
— Myślę, iż jego krew ma temperaturę lodu i że jest to nie do wybaczenia. Cóż jednak już teraz poradzić można, gdy pan się zobowiązał?
— Ja się zobowiązałem oddać swą córkę człowiekowi, któryby ją kochał, a nie takiemu, dla którego jest ona najzupełniej obojętna. Spójrz pan tylko na niego! Dumny, zimny, wyniosły, zupełnie jak ojciec. Gdyby przynajmniej miał majątek taki, jak Cavalcanti naprzykład, mniej możnaby na to zważać. Na honor, jeszcze nie mówiłem o tem z moją córką, zdaje mi się jednak, że gdyby miała dobry gust...
— A, daruj pan — przerwał wywody Danglarsa Monte Christo, — być może, iż mnie przyjaźń zaślepia, jednakże według mego zdania pan de Morcef jest prześlicznym młodzieńcem. To też możnaby prawie ręczyć za to, iż uszczęśliwiłby on pańską córkę, prędzej czy później zrobi on karjerę niezawodnie, tak jak jego ojciec.
— Ach, ten ojciec, właśnie mający przeszłość dość tajemną!
— Nie pojmuję, skąd ta nagła zmiana w poglądach?... Boć przecież jeszcze przed miesiącem uważałeś pan związek ten za nader pożądany? A i dla mnie, osobiście, jest to dosyć przykre, ze względu na to, iż w moim właśnie domu poznałeś pan pana Cavalcantiego, którego... przyznać muszę, tak dobrze jakbym nie znał i wcale za niego nie ręczę.
— Ale ja go poznałem dobrze i to mi wystarcza — rzekł bankier — jest przedewszystkiem bardzo bogaty...
— Najzupełniej nie jestem pewien tego. Prawda, iż poręczyłem za niego, ale do wysokości nędznych 60.000 franków wszystkiego.
— Otrzymał bardzo staranne wychowanie.
— Zapewne... Jednakże panu nie wypada tak odrazu dążyć do zerwania... Morcefowie liczą bardzo na ten związek.
— Doprawdy? Niechże zatem wybiją go sobie z głowy. To też byłbym panu bardzo wdzięczny, gdybyś tak zechciał hrabiemu Morcefowi napomknąć parę słów w tej mierze.
— Baronie, kochany baronie! — zawołał Albert — perorujesz tak głośno, że przeszkadzasz nam słuchać.
— Postaram się o ściszenie swego głosu, szanowny żartownisiu — odpowiedział Albertowi Danglars z grymasem niezadowolenia, zaś zwracając się do Monte Christa ciągnął dalej — czy byłbyś więc pan tak dobry powiedzieć to hrabiemu Morcefowi?
— Jeżeli pan tego żądasz, to mu zakomunikuję.
— Niech mu pan to powie w tej formie, iż życzyłbym sobie, ażeby on formalnie poprosił mnie o rękę mej córki dla syna swego, a wtedy przy omawianiu warunków możnaby już łatwo znaleźć punkt sporny, któryby doprowadził do zerwania.
— Brawo, brawo, brawo! — wołał Albert, przedrzeźniając barona, gdy ucichły ostatnie tony śpiewanego duetu.
Danglars złem okiem spojrzał na młodzieńca, lecz nie mógł mu nic odpowiedzieć, gdyż lokaj właśnie coś mu szepnął do ucha.
— Muszę wyjść na chwilę — rzekł tylko do Monte Christa — lecz wrócę natychmiast, to też proszę cię, hrabio, nie odchodź, mam bowiem ci coś do powiedzenia.
Baronowa, korzystając z nieobecności męża, otworzyła natychmiast po jego wyjściu drzwi do buduaru córki, a wtedy znajdujący się w salonie, mieli możność ujrzenia, jak bardzo blisko przy sobie siedziała para śpiewaków.
Albert z wesołym uśmiechem skłonił się pannie Danglars, zaś ona, bynajmniej nie zmieszana, oddała mu ukłon, zimny jak zazwyczaj.
Cavalcanti tylko zdawał się być zaaferowany bardzo i bardzo nisko skłonił się Albertowi, który w odpowiedzi zaledwie kiwnął mu głową, w sposób wyrażający jawną impertynencję.
Podano herbatę, a w tej chwili do salonu wszedł Danglars, widocznie przejęty.
— Przyjmowałem właśnie kurjera, przybyłego z Grecji — rzekł do Monte Christa.
— Jakże się tam miewa król Otton? — zapytał Albert tonem najwyraźniej szyderczym.
Danglars spojrzał nań przeciągłym wzrokiem i nic nie odpowiedział.
— Wyjdziemy może razem? — zapytał wtedy Albert Monte Christa.
— Ależ doskonale — odpowiedział hrabia.
Morcef nie mógł zrozumieć, z jakich przyczyn baron spojrzał podobnym nań wzrokiem, lecz spojrzenie to zauważył, to też natychmiast rzekł cicho do Monte Christa:
— Czy zauważyłeś hrabio, jak ten pan spojrzał na mnie? — Cóż to za wiadomości przyjść mogły z Grecji?
— A skądże ja mogę o tem wiedzieć?
— Ponieważ z twych opowiadań o Grecji wywnioskowałem, iż stosunki tego kraju są ci doskonale znane.
Monte Christo zamiast odpowiedzi uśmiechnął się tylko, uśmiechem takim, jakim uśmiechamy się zazwyczaj, gdy nie chcemy dać żadnej odpowiedzi.
— Pójdę w takim razie do pani Danglars i do jej kawalera, ażeby mu powiedzieć, parę grzeczności przy pożegnaniu — rzekł Albert do hrabiego, odchodząc.
Do Monte Christa zbliżył się wtedy Danglars ze słowy:
— Wiesz, hrabio, iż doskonały miałeś pomysł, doradzając mi, bym napisał do Grecji. Wprost potworna historja łączy się z temi dwoma słowami: „Fernand i Janina“. Zajdź kiedy do mnie, to ci ją opowiem.
Po tych słowach barona, Monte Christo pożegnał się z całem towarzystwem i wyszedł w towarzystwie Alberta.
Tym sposobem pan Andrzej Cavalcanti został panem pola bitwy.



ROZDZIAŁ VIII.
HAYDE.

Zaledwie powóz hrabiego ruszył z przed pałacu Danglarsów, Albert, hamowany dotąd względami przyzwoitości, parsknął wymuszonym śmiechem i zawołał:
— Jak pan myślisz, że użyję zwrotu, jakiego użył król Karol IX, mówiąc do Katarzyny de Medicis po nocy Ś-go Bartłomieja: czy rolę swoją dobrze odegrałem?
— Jaką?
— Przy instalacji mego współzawodnika o względy panny Danglars?
— Jakiego znów współzawodnika?
— Cóż u Boga!... hrabio, twego protegowanego przecież, pana Andrzeja Cavalcanti!
— Tylko proszę cię, wice-hrabio, bez żartów podobnych. Ja nigdzie i nigdy pana Cavalcantiego nie protegowałem, u pana Danglarsa zwłaszcza.
— Gdybyś go protegował, hrabio, miałbym ci istotnie to do zarzucenia... Na szczęście, młodzieniec ten żadnej protekcji nie potrzebuje, o ile się zdaje.
— Więc sadzisz, wice-hrabio, że pan ten stara się o względy panny Danglars?
— Jestem tego pewien. Przewraca oczami, wzdycha, śpiewa... jednem słowem modli się do ręki panny Eugenji dumnej...
— Że tak jest, mam na to dowody: panna Eugenja ledwo raczy mi odpowiadać, panna d‘Armilly, jej przyjaciółka, nie odpowiada mi wcale, no a ojciec, szanowny baron Danglars, robi mi wprost impertynencje.
— Jakże ogromnie, co do tego ostatniego punktu przynajmniej, mylisz się, wicehrabio!
— A to jakim sposobem?
— Pan baron zobowiązał mnie dziś właśnie, bym udał się do hrabiego de Morcefa, by ten formalnie poprosił go o rękę córki dla ciebie, ponieważ uważa, iż ten stan narzeczeństwa zbyt długo się przeciąga.
— Tego, kochany hrabio, nie zrobisz przez wzgląd na mnie.
— Owszem, zrobię. Nie mówmy o tem więcej. Powiedz mi lepiej, wice-hrabio, dlaczego to od jakiegoś czasu nie widuje się u baronowej Debraya?
— Podobno zaszło tam jakieś nieporozumienie i to nie pomiędzy Debrayem a baronową, lecz Debrayem, a baronem samym.
— I cóż ich poróżnić mogło? — zapytał Monte Christo z udaną naiwnością — tak dobrze żyli przecież ze sobą?...
— A, są to już tajemnice Izydy, o których ja nic wiedzieć nie mogę. Gdy pan Cavalcanti wejdzie do rodziny, to go będziesz mógł, hrabio, o to zapytać.
Powóz, gdy Morcef kończył mówić te słowa, stanął właśnie przed pałacem hrabiego.
— Już przyjechaliśmy tedy — zawołał Monte Christo — szkoda! Zaledwie mamy wpół do jedenastej. Możebyś zechciał wicahrabio, zajść do mnie na chwilę?
— Najchętniej.
— Zrobisz nam, Baptysto, herbaty — rzekł hrabia, wchodząc do salonu.
Służący wyszedł bez słowa odpowiedzi, a w dwie minuty potem wrócił do salonu, niosąc na tacy przyrządy herbaciane, wraz z całą zastawą.
— Zaprawdę — rzekł Morcef — zazdroszczę panu nie jego olbrzymiego majątku, bo być może, iż są od ciebie bogatsi, nie rozumu, bo i Beaumarchais miał go conajmniej tyleż, lecz twej służby. Zawsze milczącej, a spełniającej dane rozkazy z taką szybkością, jakby z góry wiedzieli, czego od nich zażądają.
— Cóż w tem tak znów niezwykłego? — Po prostu znają moje przyzwyczajenia, to też zawsze są przygotowani na to, by zadość uczynić mi mogli. Że tak jest, mógłbyś się, wicehrabio, przekonać naocznie. Możebyś tak czegoś pragnął do herbaty?
— Naturalnie, iż z przyjemnością wypaliłbym fajkę, jaką do tego stopnia wybornie umieją przyrządzać w twym domu, iż ją nad cygaro przekładam.
Monte Christo bez słowa zbliżył się do dzwonka, i zadzwonił.
Za chwilę drzwi się otworzyły i wszedł Ali z dwoma nargilami w rękach.
— To prawdziwe czary — zawołał Morcef.
— Bynajmniej — odpowiedział hrabia — lecz rzecz najzwyklejsza w świecie. Alemu przecież od bardzo dawna jest wiadome dobrze, iż ja przy kawie lub herbacie zawsze palę, że zaś się dowiedział, iż wróciłem nie sam, lecz w towarzystwie pana, jak również, iż zażądałem herbaty, bez trudu więc mógł wywnioskować że niezadługo zażądam od niego fajek, no i odpowiednio się do tego przygotował.
— No, jest to wyjaśnienie tylko, a każde wyjaśnienie jest wyjaśnieniem tylko, które nie zmieni mego przekonania, iż u ciebie dzieje się wszystko jak w bajce. Ale co to ja słyszę?...
I zaczął się przysłuchiwać dźwiękom, które dochodziły z za kotary. Ktoś grał najwidoczniej na gitarze.
— Kochany wicehrabio — rzekł Monte Christo — jak widzę, zły los wszędzie cię prześladuje dzisiejszego wieczora muzyką. Zaledwie uciekłeś od fortepianu panny Danglars, gdy tu znów wpadłeś na gitarę mojej Hayde.
— Hayde!... Cóż to za piękne imię! Czyż są na tej ziemi kobiety, co się tak, jak w poematach lorda Byrona, nazywają?...
— Bez wątpienia. Hayde jest imieniem nieznanem we Francji, ale dość pospolitem w Albanji i Epirze. Otóż i ta istota, nosząca to imię, a w mym domu się znajdująca, urodziła się na Wschodzie i jest moją niewolnicą. Jest moją niewolnicą aczkolwiek, gdy przychodziła na świat, to ją otaczały skarby, przy których są niczem bogactwa z tysiąca i jednej nocy. — Jest to notabene księżniczka krwi.
— I jakimże sposobem zostać mogła ona twoją, hrabio, niewolnicą?
— Ha, cóż chcesz, mój wicehrabio, zły los nie takie umie płatać figle.
— Gdyby to nie było niedyskrecją, tobym cię poprosił, hrabio, o opowiedzenie mi historji tej niewolnicy.
— Najchętniej, jeżeli mi tylko przyrzekniesz zachowanie tajemnicy.
— Daję ci na to słowo honoru, hrabio.
— Czy znasz, wicehrabio, historję baszy Janiny?
— Ali-Teleben nazywał się on, jeżeli tylko mnie pamięć nie myli. Jakżeż? — znam ją doskonale, przecież ojciec mój w jego armji służył właśnie i tam zrobił karjerę.
— Prawda. Zupełnie o tem zapomniałem. Otóż Hayde jest rodzoną córką Ali-Telebena i jego pierwszej małżonki, pięknej Vasiliki. Wszystko to nie przeszkodziło, iż kupiłem ją sobie na rynku w Konstantynopolu.
— Wiesz, hrabio, że u ciebie wszystko jest jak w bajce. Jeżeli więc chcesz, bym uwierzył, iż jest to rzeczywistość, to przedstaw mnie swej księżniczce.
— Dobrze. Pod dwoma jednak warunkami. Naprzód nikomu nie powiesz nigdy i nigdzie, że ją poznałeś, a następnie nie wspomnisz jej, iż twój ojciec służył u jej ojca.
— Przysięgam.
Hrabia uderzył wtedy ponownie w dzwonek, na którego dźwięk ukazał się Ali, któremu taki dał rozkaz:
— Powiedz Hayde, iż u niej będę pił kawę i że ją proszę o pozwolenie zaprezentowania jednego z moich znajomych.
Ali się skłonił i wyszedł.
— A więc zaraz tam pójdziemy. O jedno tylko poproszę cię jeszcze, hrabio, byś nie uczynił Hayde żadnych wprost pytań. Jeżeli będziesz pragnął czegoś się dowiedzieć zechciej do mnie się zwrócić, a wtedy już ja sam się zapytam.
— I na to zgoda.
Zjawił się Ali i bez słowa odsłonił drzwi, podnosząc w górę portjerę, czem wskazał, iż mogą przejść.
Hayde czekała w pierwszym odrazu pokoju, który był jej salonem, a oczy jej aż się powiększyły ze zdziwienia, ponieważ po raz pierwszy się to zdarzyło, by hrabia odwiedzał ją w towarzystwie obcego mężczyzny. Przyjęła gości siedząc w rogu sofy, na nogach skrzyżowanych, przybraną w jedwabne materje, złotem haftowane. Obok niej leżał instrument muzyczny.
Albert, po wejściu do tego salonu, jakby żywcem ze wschodu przeniesionego, stanął przy drzwiach oczarowany, cały pod wrażeniem piękności greczynki, tak wielkiej, o jakiej ludzie północy mieć nie mogą wyobrażenia!
— Kogoż mi tu przyprowadzasz? — zapytała Hayde hrabiego w języku nowogreckim — brata, przyjaciela, czy może tylko zwykłego znajomego?
— Przyjaciela — odpowiedział Monte Christo w tym samym języku.
— Jakże się nazywa?
— Hrabia Albert, ten sam, którego wyrwałem z rąk bandytów rzymskich.
— W jakim języku mam z nim rozmawiać?
Monte Christo zwrócił się do Morcefa z zapytaniem:
— Czy język nowogrecki jest ci znany, hrabio?
— Niestety — odpowiedział Albert — nie władam nawet starożytnym.
— A więc — odezwała się Hayde, — mówić będę albo po francusku, albo po włosku, jeśli panu memu się podoba, abym jednym z tych języków wyrażała moje myśli?
Monte Christo zastanowił się.
— Mów po włosku — rzekł po chwili.
— Jak się masz, przyjacielu — odezwała się wtedy do Morcefa Hayde, w pięknej mowie Danta — który w towarzystwie mego pana przychodzisz.
— Ali, kawy i fajek — dała rozkaz następnie.
Monte Christo wskazał Albertowi krzesło, sam zaś zajął miejsce przy małym stoliczku, pośrodku którego stała nargila a dookoła niej pełno żywych kwiatów, artystycznych statuetek i książek...
Ali wrócił, przynosząc nietylko fajki ale i kawę, dla Baptysty, bowiem, do apartamentu Hayde wstęp był zamknięty.
Morcef nie przyjął jednak fajki.
— Pal pan, proszę — rzekł Monte Christo — Hayde nie znosi wprawdzie dymu z cygar, jako dla jej powonienia przykrych, wonny tytuń wschodni wszelako pali sama.
Albert wziął wobec tego fajkę z ręki Alego, który wtedy natychmiast pokój opuścił.
Filiżanki z kawą stały przed każdym, postawione, na oddzielnych, niskich stolikach, na stoliczku Morcefa jedynie postawiono cukierniczkę. Monte Christo i Hayde bowiem pili kawę na sposób wschodni — nie osłodzoną.
— Od jak dawna bawisz pani w zachodniej Europie? — rozpoczął rozmowę Albert.
— Miałam pięć lat zaledwie, jak opuściłam swą ojczyznę, Grecję, — odpowiedziała Hayde — gdy oczy przymknę wszystko staje mi żywo w pamięci.
— Hrabio — rzekł zcicha Morcef do Monte Christo — pozwól, by Hayde opowiedziała mi coś z dziejów swego życia, coś o ojcu swoim. Nie pozwoliłeś mi, bym rozmawiał z nią o mym ojcu, jednakże może ona sama mi o nim coś powie; nie uwierzysz jak bardzo był bym szczęśliwy, gdyby tak piękne usta wymówiły imię mego ojca.
Monte Christo zwrócił się tedy do greczynki i rzekł do niej w języku nowogreckim, kładąc duży nacisk na swe słowa:
— Opowiesz nam o losie swego ojca, lecz ani słowa o zabójcy i zdradzie.
Hayde westchnęła głęboko, a ciemna chmurka przysłoniła jej czoło.
— Coś do niej mówił, hrabio? — zapytał cicho Morcef.
— Powiedziałem jej raz jeszcze, iż jesteś przyjacielem moim, że więc nie potrzebuje nic ukrywać przed tobą.
— Wspomnienia dzieciństwa mojego smutne są bardzo — opowiadać zaczęła greczynka — lat miałam cztery zaledwie, gdy matka moja, Vasilika obudziła mnie pewnego wieczoru. Gdy otworzyłam oczy, ujrzałam, iż była zalana łzami. Mieszkałyśmy wtedy na zamku, w Janinie. Wyniosła mnie, cicho płacząc, z komnaty mojej, a następnie spostrzegłam, iż schodzimy po szerokich schodach; przed nami szły służące mojej matki, z kuframi, zapełnionemi kosztownościami, jak brylanty, perły, złote łańcuchy...
Za służebnemi postępowała straż, z dwudziestu ludzi się składająca, uzbrojona w długie strzelby i pistolety.
Na schodach, wstrząsając sklepieniem, przebiegały olbrzymie cienie z pochodniami.
— Prędzej, prędzej — wołał głos z głębi galerji.
Na głos ten wszyscy pochylili się ku ziemi, jak kłosy gdy burza na nie spadnie. Ja nawet, w ramionach mej matki się znajdująca, zadrżałam;
— Był to głos mojego ojca.
Szedł naprzód ze wspaniałym karabinem w ręku, otrzymanym, od waszego cesarza, wsparty na ramieniu pierwszego wezyra.
Ojciec mój — dała wyjaśnienie Hayde — był wielkim wodzem. Cała Turcja przed nim drżała.
Albert mimo woli i wiedzy, zadrżał, usłyszawszy słowa te wypowiedziane dumnym głosem; zdawało mu się, iż jakiś wyraz ponury i straszny tlił się w oczach dziewicy, podobnej do Pytji, powołującej do życia zjawy przeszłości, gdy rozbudzała to wspomnienie krwawej postaci, którą śmierć tragiczna, olbrzymią uczyniła.
— Wkrótce — ciągnęła dalej opowiadanie Hayde — pochód zatrzymał się nad brzegami jakiegoś jeziora. Wsiedliśmy do łodzi. Pamiętam, że wiosła pogrążyły się w wodzie tak cicho, że najmniejszego nie wydawały szelestu. Oprócz wioślarzy, służebnych kobiet, ojca mojego, matki, Wielkiego Wezyra i mnie, nikogo więcej w łódce naszej nie było. Straż bowiem pozostała na brzegu, aby zasłaniać odwrót, gdyby zaszła tego potrzeba.
— Dlaczego płyniemy tak prędko? — zapytałam.
— Cicho, ma dziecino, cicho — odpowiedziała matka moja — my uciekamy.
Nie pojęłam narazie znaczenia tych słów. Dlaczego ojciec mój miałby uciekać?... On, tak potężny! Przecież godłem jego było: „Nienawidzą mnie, a więc mnie się boją!“
A jednak to była ucieczka, na którą ojciec się wkońcu zdecydował, zdecydować musiał. Gdyż załoga zamku Janiny długą walką znużona...
W tem miejscu Hayde zatrzymała się i spojrzała bacznie na Monte Christo, nie spuszczającego z niej wzroku.
— Mówiłaś pani — dopomógł pamięci Hayde Morcef, słuchający opowiadania z nadzwyczajną uwagą — mówiłaś pani, że załoga twierdzy zbyt długą walką znużona.
— Weszła w układy z Seraskierem Kurszydem, który był wyprawiony przez padyszacha dla pokonania mojego ojca. Wtedy dopiero ojciec mój, widząc, iż sobie nie da rady ze zbuntowaną załogą, postanowił swą ucieczkę, wysławszy przedtem do sułtana pewnego oficera z narodu Franków, w którym pokładał bezwzględną ufność...
— Czy przypominasz sobie, pani — odezwał się Albert — nazwisko tego oficera?
Monte Christo rzucił na odpowiadającą wzrok błyskawiczny.
— Nie pamiętam — odpowiedziała Hayde.
Albert chciał już wymienić nazwisko swego ojca, ale Monte Christo podniósł zwolna palec do ust, na znak milczenia i młodzieniec zamilkł, przypomniawszy sobie w porę swą przysięgę.
— Płynęliśmy ku wyspie, na środku jeziora się znajdującej, na której oddawna było przygotowane schronienie. Była to grota, znajdująca się w skałach, zwana Karaphygion. Służba zniosła tam sześćdziesiąt tysięcy worków ze złotem i kufry z kosztownościami, a także beczki z prochem. W workach było pięć miljonów franków, w beczkach 30,000 funtów prochu.
Przy beczkach postawił ojciec najwierniejszego ze służby swej, Selima.
Dzień i noc czuwał on z lontem zapalonym, a miał rozkaz wysadzenia wszystkiego w powietrze, na pierwszy znak ojca.
Nie pamiętam, jak długo żyliśmy w tej niepewności śmierci i życia, wiem, iż trwało to bardzo długo. Nakoniec dnia pewnego o brzasku, ojciec posłał po nas, a gdyśmy przybyły do niego, rzekł do matki.
— Czas niepewności naszej, Vasiliko, dziś się kończy, dziś przyjdzie firman sułtana i los mój się rozstrzygnie. Albo wrócimy do Janiny, albo będziemy dalej uciekać.
— A jeśli nam uciec nie pozwolą? — zapytała matka.
— Bądź spokojna — odpowiedział na to ojciec z uśmiechem — Selim z zapalonym lontem przy prochach gwarantuje mi to. Służba moja możeby i była bardzo rada, gdybym tak zginął, lecz nie ma ochoty wraz ze mną umierać.
I tak zasiedliśmy wszyscy troje u wejścia do jaskini, w oczekiwaniu na posłańca. Nagle uczułam iż ojciec drgnął gwałtownie. Ogarnęła mnie trwoga. Ojciec pochwycił lunetę, spojrzał, a po chwili rzekł stłumionym głosem:
— Pięć łodzi płynie ku naszemu schronieniu.
Wstał, chwycił za broń i podsypał prochu do pistoletów.
— Vasiliko — rzekł do matki mojej z drżeniem — zbliża się chwila, która zadecyduje o losie naszym; za pół godziny mieć będziemy odpowiedź sułtana. Lecz teraz oddal się wraz z córką naszą w głąb podziemi.
— Ja cię nie opuszczę, panie mój — zawołała matka — jeżeli ty masz umrzeć i ja pragnę z tobą zginąć.
— Idź do Selima! — rzekł wtedy mój ojciec.
— Żegnam cię, panie! — zawołała z głośnem łkaniem moja matka.
— Odprowadźcie Vasilikę w głąb podziemi — wydał rozkaz straży ojciec mój.
I tak odeszła moja matka. Ja, o której zapomniano, podbiegłam wtedy do ojca, który, ujrzawszy mnie, ucałował gorąco.
Był to ostatni pocałunek, jaki otrzymałam, i do tej chwili czuję go na czole.
Odchodząc, widziałam jak czarne łodzie coraz bardziej się zbliżały, a także straż przyboczną ojca, jak czyniła ostatnie przygotowania do obrony.
Była już godzina czwarta po południu. Aczkolwiek dzień jeszcze był zupełnie jasny, na ziemi długie już się kładły cienie, a w jaskini grube panowały już ciemności.
Jedno tylko, jak drżąca gwiazda w niebieskich przestworzach, błyskało w jaskini światełko — płonący lont w ręku Selima.
Matka moja była chrześcijanką, więc się modliła.
Zaś Selim powtarzał werset z koranu: Bóg jest wielki.
Matka miała jednak cień nadziei. Gdyśmy miały schodzić w głąb podziemia, przybiła właśnie pierwsza łódź i matce się zdawało, iż wyskoczył z niej pierwszy na brzeg ów francuz, wyprawiony przez ojca do Konstantynopola, dla przeprowadzenia układów. Naród Franków jest dzielny i szlachetny, w tem więc matka moja pokładała nadzieję.
Siedzieliśmy tak w ciemnościach bardzo długo, spoglądając z trwogą na Selima, który od czasu do czasu poprawiał płomień na loncie takim ruchem, iż przypominał Djonicjusza starożytnej Grecji.
— Selimie — odezwała się wśród głuchej ciszy matka — jaki jest rozkaz pana naszego?
— Jeżeli mi przyśle sztylet, znaczyć to będzie, iż Sułtan odrzucił układy, a wtedy rzucę ten oto lont na prochy, jeżeli przyśle pierścień, to oznaczać on będzie nasze zwycięstwo, wtedy wyjdziemy na świat boży.
— Przyjacielu — rzekła wtedy matka — jeżeli pan nasz sztylet nam przyśle, uwiesimy się u twej szyi, a ty sztyletem tym nas przebijesz.
— Dobrze, Vasiliko — spokojnie odpowiedział Selim.
W głuchą ciszę naszą wpadać zaczęły po jakimś czasie radosne jakby okrzyki triumfu. Doszło nas echo słów: „vive la France“ co wskazywało, iż wydawane były one na cześć wspomnianego Francuza. Stawało się widoczne, iż odpowiedź sułtana była pomyślna dla nas.
— Nazwisko tego francuza ciągle jeszcze nie jesteś w stanie przypomnieć sobie, pani? — zapytał znów Morcef.
— Nie — odpowiedziała Hayde, spojrzawszy przedtem raz jeszcze na Monte Christo.
— Hałas się wzmagał, w końcu dały się słyszeć odgłosy zbliżających się kroków.
Selim trzymał lont w pogotowiu.
— Wkrótce cień jakiś się ukazał na schodach.
— Kto jesteś? — zawołał Selim — ani kroku dalej, bo zginiesz.
— Chwała niech będzie sułtanowi — odpowiedział głos z góry — Ali Teleben pozostaje nadal paszą Janiny.
Matka moja krzyknęła z radości i przycisnęła mnie do serca.
— Stój — krzyknął Selim widząc, iż nieznany posłannik chce iść dalej — wiesz przecie, iż muszę mieć pierścień, zanim kogokolwiek wpuszczę w głąb jaskini.
Po raz drugi Hayde, pokonana wzruszeniem, mówić przestała, gdyż głos nie był zdolny się przedostać przez ściśnięte gardło.
Monte Christo, widząc to, nalał jej trochę wody w szklankę i poprosił, by wypiła, a następnie rzekł głosem łagodnym, lecz rozkazująco:
— Odwagi! moje dziecię.
Hayde otarła łzy i mówić zaczęła:
— Oczy nasze już przywykłe do ciemności rozpoznały wreszcie posła, był to nasz przyjaciel. I Selim go poznał, były mu jednak dobrze znane obowiązki żołnierza, więc wypytywał dalej.
— Kto cię tu przysyła?
— Pan nasz, Ali Teleben, na dowód czego przynoszę pierścień.
I pokazał istotnie dobrze nam znany pierścień naszego ojca.
— To pierścień naszego pana, poznaję go — radosnym głosem zawołał Selim, gasząc jednocześnie lont.
Posłaniec krzyknął wtedy radośnie. Na hasło to wpadli do podziemia żołdacy Kursyda i biedny Selim zginął pod ciosami sztyletów, a następnie rzucili się na złoto w workach i na kosztowności pochowane w kufrach.
Oszalała z trwogi matka przebiegła około tych szatanów, którzy żadnej nie zwrócili na nią uwagi i wydostała się na powierzchnię ziemi, gdzie okropny czekał ją widok. Ojciec mój leżał zamordowany wielokrotnemi uderzeniami sztyletów, a dookoła niego leżeli wierni jego żołnierze.
Na ten widok matka moja padła zemdlona na ziemię wraz ze mną, również zemdloną!
Hayde słowa te wypowiedziała szeptem, opuściła ręce przy rozpacznych łkaniach.
Hrabia wstał i podszedł ku zrozpaczonej, a biorąc ją za rękę powiedział po nowogrecku.
— Odpocznij dziecię i pamiętaj, że Bóg zawsze karze zdrajców.
Hayde spojrzała na hrabiego z wdzięcznością, czas jakiś siedziała z twarzą ukrytą w dłoniach, a następnie znów zaczęła opowiadać:
— Gdy matka odzyskała zmysły, postawiono nas przed oblicze Seraskiera:
— Zabij mnie — rzekła do niego — lecz oszczędź mi hańby, pamiętając iż jestem wdową po zmarłym Ali Talebenie.
— Nie do mnie się z tem zwracaj — odpowiedział Kurszyd — lecz do swego nowego pana, który tam oto stoi.
Seraskier wskazał nam tego, który przyczynił się najwięcej do śmierci ojca mego — dokończyła Hayde głosem ponurym.
— Człowiek ten nie miał jednak odwagi trzymać nas, lecz sprzedał kupcom, a ci zawieźli nas do Konstantynopola. Gdy wjeżdżaliśmy do miasta, matka spojrzała na mury i padła nieżywa.
Na murze zawieszona była głowa wraz z deską, na której wypisano słowa:
„Głowa Ali Talebena, paszy Janiny“.
Zaprowadzono mnie na targ, gdzie kupił mnie bogaty armeńczyk, kazał kształcić, a gdy doszłam do lat trzynastu sprzedał Sułtanowi Mahmudowi.
— Od którego ja ją — zakończył Monte Christo — wykupiłem. Dałem mianowicie szmaragd, podobny do tego, w jakim noszę swe ulubione pigułki haszyszu.
Po opowiadaniu takiem prowadzenie zwykłej rozmowy było niemożliwe, to też Morcef wstał i po pożegnaniu się z Hayde i hrabią, wyszedł wzruszony.



ROZDZIAŁ IX.
DONOSZĄ Z JANINY...

Franciszek d‘Epinay wychodził z pokoju Noirtiera znękany, nieprzytomny nieomal.
W dwie godziny po jego wyjściu, de Villefort otrzymał list tej treści:
„Po tem, co się stało, pan Noirtier de Villefort nie może na chwilę przypuszczać, sądzę, by związek pomiędzy jego rodziną, a rodziną pana Franciszka d‘Epinay mógł przyjść do skutku. Pan Franciszek d‘Epinay ze zgrozą wspomina pana de Villeforta, któremu musiały być wiadome wypadki opisane w protokule, dziś rano odczytanym, a który udawał, iż nic o nich nie wie“.
List był bez podpisu.
Dla wysokiego urzędnika, jakim był de Villefort, list podobny był śmiertelnym nieomal ciosem.
Prokurator królewski nie pomyślał nigdy, by jego ojciec aż tak daleko posunąć mógł swą otwartość. Zresztą o samym wypadku nie wiedział nic pewnego, tyle zaledwie, że jego ojciec był w to zamieszany.
Ostry list od młodzieńca, do tej chwili tak pełnego szacunku, śmiertelnie zranił dumę de Villeforta.
W salonie tymczasem, po wyjściu z niego d‘Epinaya, de Villeforta i Walentyny, przez czas bardzo długi nie wiedziano nic, zdziwienie tylko panowało ogromne, to też położenie pani domu z każdą przeciągającą się chwilą stawało się coraz to przykrzejsze. Gdy więc usłyszała nakoniec kroki swego męża na schodach, wyszła oczywiście natychmiast na jego spotkanie. Pan de Villefort tyle jej jednak powiedział tylko, iż wskutek objaśnień przez pana Noirtiera udzielonych panu baronowi d‘Epinay, — małżeństwo Walentyny musi być zerwane.
Niepodobieństwem było udzielić zebranym wieści tej w podobnej formie, to też pani de Villefort powiedziała tylko, iż pan Noirtier na początku konferencji dostał lekkiego ataku apoplektycznego, co pociągnąć musi za sobą odroczenie podpisania aktu na dni kilkanaście.
Wiadomość ta przyjęta została przez zebranych ze zdziwieniem i niedowierzaniem. Zbyt wiele nieszczęść niejasnych, niewytłumaczalnych, dziwnych... spadało na ten dom i to w tak krótkim okresie czasu. To też zdziwieni słuchacze spojrzeli po sobie i odeszli, nie rzekłszy słowa.
Walentyna tymczasem, szczęśliwa i wzruszona do najwyższego stopnia, uściskawszy i podziękowawszy starcowi, który — aczkolwiek bezwładny — jednem uderzeniem zerwał ten związek, niepodobny zdawałoby się do zerwania, poprosiła o pozwolenie odejścia do siebie, dla odzyskania sił i przytomności. Dziadek życzliwem zamknięciem oka przychylił się do tej prośby.
Walentyna jednak, zamiast pójść do siebie, udała się przez boczną furtkę do ogrodu i pobiegła ku kracie, przy której nie wątpiła, iż zastanie Maksymiljana.
I to przeczucie nie zawiodło jej. Morrel, który widział jak Franciszek wszedł do domu de Villeforta wraz z notarjuszem, Morrelem i Chateau-Renaud, a pełen wiary, iż Noirtier do podpisania aktu nie dopuści, czekał już tam na nią.
— Jesteśmy ocaleni — zawołała, ujrzawszy go, Walentyna.
I wybawił nas dziadek. Kochaj go za to, Morrelu!
Maksymiljan nie potrzebował przysięgać, gdyż i bez przysiąg nietylko kochał dziadka swej ukochanej, jak przyjaciela, jak ojca, ale wprost czcił, jak bóstwo.
— Jakiegoż użył sposobu? — zapytał jednak.
Walentyna już otworzyła usta, chcąc opowiedzieć wszystko, gdy przyszło jej na myśl, iż na dnie tej strasznej tajemnicy jest coś, co nietylko do jej dziadka należy, więc się powstrzymała.
— Później ci opowiem, gdy zostanę już twoją żoną.
Na tem się zakończyła rozmowa kochanków. Walentyna przyrzekła tylko jeszcze, iż nazajutrz wieczorem przyjdzie do ogrodu, i odeszła.
Gdy to się działo, pani de Villefort udała się do Noirtiera, który przyjął ja okiem posępnem, jakiem ją przyjmował nieodmiennie.
— Panie — rozpoczęła mówić, udając iż nie zauważyła niechętnego wzroku starca — nie potrzebuję cię zawiadamiać o tem, iż małżeństwo Walentyny zostało zerwane, ponieważ stało się to w tym właśnie pokoju.
Noirtier siedział nieporuszony.
— Tego jednak pan nie wiedział zapewne, iż skojarzyć się ono miało wbrew mojej woli. Otóż obecnie, gdy małżeństwo to, tak ci nienawistne, jest już zerwane przyszłam do ciebie, by ci zwrócić uwagę, panie, na jednę okoliczność, o której ani mąż mój, ani tem bardziej Walentyna mówićby z tobą nie śmieli.
Oczy Noirtiera wyrażać zaczęły ciekawość i zdumienie.
— Przychodzę do pana z prośbą, z którą ja jedna tylko mam nietyle prawo, ile odwagę wystąpić, jako jednostka absolutnie w tej sprawie nie zainteresowana. Chcę cię prosić mianowicie, abyś zwrócił teraz majątek swej wnuczce, którego ją, z przyczyn uzasadnionych być może, niedawno pozbawiłeś.
Wzrok Noirtiera przez jakiś czas wyrażał niepokój, jakby szukał on powodów, które zniewoliły panią de Villefort do wypowiedzenia prośby. Po chwili znieruchomiał, jakby ich nie znalazł.
— Mogę mieć nadzieję, iż prośba moja będzie miała pożądany skutek?
— Tak jest — wyraził wzrok paralityka.
— W takim razie pozwól sobie powiedzieć, iż unoszę w mem sercu dużą wdzięczność dla ciebie, panie.
Nazajutrz Noirtier kazał przywołać notarjusza, zniszczył poprzedni swój testament, a podyktował drugi, w którym cały swój majątek zapisał Walentynie.
Gdy u Villefortów małżeństwo od tak dawna ułożone zerwało się tak bardzo nagle, hrabia de Morcef udał się w tymże czasie z wizytą do barona Danglarsa.
Dla podkreślenia doniosłości swej wizyty i okazania swego głębokiego dla Danglarsa szacunku, Morcef ubrał się w swój galowy mundur jeneralski, ze wszystkiemi krzyżami, i kazał się wieźć do domu bankiera.
Zastał Danglarsa przy zestawianiu bilansu miesięcznego; w takiej chwili, od paru miesięcy, baron bywał zawsze nie w humorze.
Na widok dawnego przyjaciela, przybrał nader poważną, iście bankierską minę, sadowiąc się bardzo wygodnie w swem krześle.
Morcef, wprost przeciwnie, aczkolwiek zazwyczaj bywał do śmieszności nadęty, w danej sytuacji nader swobodnie i przyjacielsko się uśmiechał. Był pewien, rzecz prosta, jak najlepszego przyjęcia, bez żadnych przeto omówień odrazu przystąpił do rzeczy.
— Baronie, przyszedłem do ciebie załatwić ostatecznie sprawy od tak dawna projektowane.
Morcef spodziewał się, że po tych słowach twarz finansisty rozpromienieje radością, gdy tymczasem stało się wprost przeciwnie, — spochmurniała ona jeszcze bardziej i stała się nieomal cierpką, odpychającą, zimną.
— O czem takiem pan mówisz, hrabio? — wycedził przez zęby finansista.
— Widzę — odparł Morcef — iż zawsze jesteś formalistą, mój szanowny panie, czem mi przypominasz, że, rozmowa nasza winna być prowadzona według wszelkich zasad światowego kodeksu. A więc dobrze. Proszę mi darować tę moją niezręczność początkową, pamiętając o tym, że mam jednego syna i że po raz pierwszy w życiu troszczyć się muszę o danie mu żony; z tej przyczyny nie mam dostatecznego wyrobienia.
Powiedziawszy to, Morcef powstał, wyprostował się, a następnie, z uśmiechem nieco wymuszonym mówić rozpoczął, składając przedtem Danglarsowi ukłon głęboki.
— Panie baronie, mam honor prosić cię o rękę panny Eugenji, baronówny Danglars, córki pańskiej, dla mego syna, Alberta wicehrabiego de Morcef.
Danglars zmarszczył brwi i, nie prosząc nawet hrabiego, aby ten usiadł, odpowiedział:
— Panie hrabio, zanim dam odpowiedź, muszę się namyśleć.
— Jakto? — zapytał Morcef niezmiernie zdziwiony — alboż nie miałeś dosyć czasu do namysłu w czasie ośmiu lat, bo przecież taki kawał czasu o związku tym mówimy?...
— Panie hrabio, chłop strzela, a Bóg kule nosi, jak to mówi przysłowie; projekty nasze niejednokrotnie poddawać musimy różnym modyfikacjom.
— Proszę cię, baronie, wyrażaj się nieco jaśniej.
— Hm... od niedawna zaszły nowe okoliczności właśnie, które mnie zniewalają...
— O, mój panie, nie sądzisz chyba, bym musiał ulegać twym fantazjom, czekać powrotu jego łaski!
— Ha, w takim razie, panie hrabio, jeżeli nie chcesz czekać, to możemy projekty nasze uważać za niebyłe.
Hrabia aż do krwi przygryzł wargi, powstrzymując tem wybuch gniewu, przyszło mu bowiem na myśl, iż okryłby się śmiesznością, gdyby pozwolił dać się ponieść swemu temperamentowi. Czuł jednak, iż dalsza rozmowa jest ponad jego siły, to też już skierował swe kroki ku wyjściu bez pożegnania nawet, gdy wtem jakaś chmura przysłoniła mu oczy, pozostawiając na czole ślad wyraźnego niepokoju, w miejsce obrażonej dumy.
— Słuchajno — rzekł — kochany Danglarsie, znamy się od bardzo wielu lat, powinniśmy mieć dla siebie pewne względy. To właśnie biorąc pod uwagę powinienbyś mi powiedzieć wyraźnie, jakiemu wypadkowi syn mój ma do zawdzięczenia utratę twej przychylności i względów?
— Niema w tem żadnej osobliwej przyczyny, syn pański jest zawsze taki sam, jakim był dotychczas, to tylko mogę panu powiedzieć — odpowiedział Danglars, przybierając odrazu ton ostry, gdy tylko spostrzegł, iż Morcef złagodniał.
— Któż tedy ma tutaj być winien? — zapytał hrabia, głosem zmienionym, przyczem jego czoło okryło się bladością.
Danglars, śledzący bacznie te wszystkie oznaki wzruszenia, utkwił wtedy w Morcefie wzrok pewny, wyzywający, zuchwały.
— Proszę mi raczej podziękować, że się bliżej nie tłumaczę!
— Mam prawo — zawołał już nie panujący nad sobą Morcef — mam prawo żądać, abyś pan wytłumaczył się z tych słów.
— Z czegóż ja mam się tłumaczyć panu? Każdy z nas może być narażony na to, że krążyć o nim mogą najokropniejsze potwarze?...
— Potwarze, mówisz?... zawołał Morcef i zbladł jak ściana. — Więc mnie spotwarzają?...
— Panie hrabio, nie poruszajmy lepiej tej sprawy, zwłaszcza iż jest może ona przykrzejsza dla mnie, aniżeli dla pana, ja bowiem liczyłem bardzo na zaszczyt połączenia się z domem pańskim, a małżeństwo niedoszłe do skutku, szkodzi zawsze o wiele więcej narzeczonej, aniżeli narzeczonemu.
— A więc dobrze, mój panie, nie mówmy więcej o tem — odpowiedział Morcef i wyszedł z pokoju, naciągając z wściekłością na dłonie rękawiczki.
Tego samego dnia młody Andrzej Cavalcanti, który po całych dniach przesiadywał w salonie bądź baronowej, bądź baronówny, wyszedł ostatni z domu bankiera.
Nazajutrz Danglars nie mógł się doczekać dzienników, a gdy je mu nakoniec przyniesiono, odrazu wziął do ręki „l‘Impartial“, wychodzący pod redakcją znanego nam Beauchampsa. Nie rzucił nawet okiem na artykuł wstępny, nawet wiadomości giełdowe nie znalazły w jego oczach łaski, lecz odrazu szukać zaczął na stronicy trzeciej jakiegoś artykułu, a gdy go znalazł — uśmiechnął się złośliwie. Artykuł był zatytułowany: „Donoszą z Janiny...“
— No, chwała Bogu — powiedział sobie Danglars, gdy ujrzał przytoczony tytulik, wydrukowany czarno na białem — myślę, że maleńki ten artykulik o pułkowniku Fernandzie uwolni mnie, według wszelkiego prawdopodobieństwa, od tłumaczenia się przed panem hrabią de Morcef.
W tej samej nieomal minucie, t. j. o godzinie dziewiątej rano, Albert de Morcef, w czarnym tużurku starannie na wszystkie guziki zapiętym, stanął, na bardzo niepewnych nogach, przed domem hrabiego Monte Christo.
— Pan hrabia wyszedł więcej niż przed pół godziną — rzekł odźwierny.
— Czy wziął z sobą Baptystę?
— Nie, panie hrabio.
— A więc proszę mi zawołać Baptystę.
Odźwierny poszedł po służącego i wkrótce wrócił z nim razem.
— Mój przyjacielu — powiedział Morcef — może zechciałbyś mi powiedzieć, tylko prawdę, czy twego pana istotnie niema w domu, czy też kazał powiedzieć tylko?
— Ależ skądże znowu? Przecież ja dobrze wiem, że pan hrabia ogromnie jest rad panu wicehrabiemu, to też nie ośmieliłbym się nigdy traktować pana wicehrabiego, jak wszystkich innych gości.
— A jak myślisz, w takim razie, czy pan hrabia prędko wróci?
— Kazał przygotować śniadania na godzinę dziesiątą, a więc nie tak prędko.
— Przejdę się w takim razie nieco po lasku i wrócę tutaj o dziesiątej. Jeżeliby hrabia wcześniej wrócił, to poproś go, by zechciał na mnie zaczekać.
Gdy przechodził około alei Wdów, ujrzał konie Monte Christa, stojące przed bramą szkoły strzelania. Podszedł więc bliżej i zapytał stangreta:
— Czy hrabia jest w strzelnicy?
— Tak, panie wicehrabio — odpowiedział zapytany.
Wtedy Morcef wszedł do lokalu, lecz przed drzwiami zatrzymał go mały chłopiec.
— Przepraszam pana wicehrabiego — powiedział — lecz mi wzbroniono wpuszczać kogokolwiek.
— I mnie także? — zdziwił się Morcef, który w strzelnicy był stałym gościem.
— Nie wolno mi wpuszczać nikogo. A to dlatego, proszę pana wicehrabiego, że ten pan, który teraz uczy się strzelać, przy nikim strzelać nie chce. Jest tam tylko murzyn, który nabija pistolety.
— No to idź-że teraz do tego pana i powiedz mu, że chciałbym się z nim zobaczyć, dobrze?
Chłopiec pobiegł, a po chwili ukazał się Monte Christo.
— Wybacz, kochany hrabio, iż cię ścigam aż tutaj — odezwał się Albert — byłem jednak u ciebie w domu, gdzie powiedziano mi, iż cię niema i że wrócisz dopiero o dziesiątej, poszedłem więc się przejść, gdy oto ujrzałem twój powóz przed bramą, więc wszedłem tutaj.
— Z tego, co mi pan opowiadasz, wnioskuję, że chcesz mnie zaprosić na śniadanie?...
— Ach, bynajmniej. Obrażono mnie, muszę się bić i właśnie przyszedłem cię prosić, hrabio, byś zechciał być moim świadkiem.
— Widzę, że to istotnie ważna sprawa, nie możemy więc mówić o niej tutaj; proszę cię więc do strzelnicy. Ali, wody!
I hrabia, mówiąc to, wszedł do strzelnicy.
— Niech pan idzie, panie wicehrabio, a zobaczy pan ciekawe zaprawdę rzeczy — rzekł posługujący chłopiec.
Morcef wszedł i ujrzał do ściany przybite karty treflowe, od asa do dziesiątki.
— Zastałeś mnie, wicehrabio — zawołał śmiejąc się hrabia — przy pracy wzbronionej podobno przez prawo, przy fabrykacji kart mianowicie. Miałem, widzisz, same tylko asy i dwójki treflowe, więc porobiłem z nich sobie trójki, czwórki i tak dalej, aż do dziesiątki włącznie.
Albert zbliżył się wtedy do kart i zobaczył, iż kule z dokładnością maszyny powybijały znaki we właściwych miejscach, tak iż wyglądały jak czarne punkty znaków treflowych.
Jakby tego nie było jeszcze dosyć, Morcef ujrzał tu i owdzie leżące na ziemi jaskółki, które były natyle nierozsądne, iż bez względu na echo strzałów odważały się przelatywać ponad strzelnicą i zginęły od pistoletowych kul hrabiego.
— Niech djabli wezmą! — powiedział, widząc to, Morcef.
— Cóż chcesz, kochany wicehrabio? — odpowiedział Monte Christo, ocierając dłonie ręcznikiem — muszę przecież zabić czemś czas, więc tak oto się zabawiam od czasu do czasu. Ale możemy już iść, jestem gotowy.
Wsiedli do powozu i wkrótce stanęli przed pałacem hrabiego. Monte Christo wprowadził wtedy Morcefa do gabinetu i poprosił siedzieć, wskazując krzesło.
— Pomówmy teraz spokojnie — rzekł następnie. — Z kim zamierzasz się bić?
— Z panem Beauchamp. Jest on, jak ci zapewne, hrabio, wiadomo, redaktorem dziennika, „l‘Impartial“, w którym taki oto znalazł się artykuł.
I Morcef podał dziennik hrabiemu, który go wziął i czytać zaczął:
„Donoszą z Janiny. Wypadek dotąd w Paryżu nieznany. Jak wiadomo z historji, niepodległość swego księstwa Ali-Teleben utracił wskutek zdrady pewnego oficera, otóż teraz dowiadujemy się, iż oficer ten nazywał się Fernand...
— Cóż stąd? — zapytał Monte Christo, po przeczytaniu wzmianki — cóż pan tu widzisz takiego, co by cię obrażało?... Co cię może ten artykulik obchodzić?
— Obchodzi mnie, i to bardzo, ponieważ ojciec mój, hrabia de Morcef, ma imię chrzestne Fernand.
— Czy pański ojciec służył u Ali-Paszy?
— Tak jest, walczył za niepodległość.
— To co innego. Powiedz mi jednak, u djabła, kto wiedzieć może we Francji, że ów Fernand jest właśnie dzisiejszym hrabią de Morcefem?... Kto wreszcie zajmuje się dzisiaj Janiną, która, jeżeli się nie mylę, w roku 1822 czy 1823-m została wzięta?
— W tem właśnie kryje się cała przewrotność. Tak bardzo dawne są to już dzieje, a dziś wznawiają wypadki zapomniane dla skandalu. Pozwolić na to nie mogę, jako syn mego ojca i dziedzic nazwiska. Posyłam więc do pana Beauchampa, jako do redaktora dziennika, który oszczerstwo to ogłosił, dwóch świadków, ażeby je odwołał.
— Beauchamp nie uczyni tego z pewnością.
— Więc bić się będziemy.
— Bardzo wątpię, by chciał się bić z tobą, bo ci odpowie, że w armii greckiej mogło być pięćdziesięciu francuskich oficerów, mających Fernand na imię.
— Choćby nawet tem się chciał zasłaniać, — bić się będziemy. Ta nikczemność musi być odwołana.
— Chcesz pan więc posłać mu świadków?
— Tak jest.
— A więc uczynisz pan źle.
— O ile dobrze zrozumiałem, ma to znaczyć, iż odmawiasz mi przysługi, o którą cię przyszedłem prosić?
— Przecież znasz moje przekonania, dotyczące pojedynków; wyłożyłem je panu w czasie naszej rozmowy w Rzymie, może zechcesz je sobie przypomnieć teraz?
— Jednakże dziś rano zastałem cię, hrabio, przy ćwiczeniach, będących w zupełnej niezgodzie z teorjami przez cię ogłoszonemi...
— Bo widzisz, przyjacielu, nie trzeba nigdy się odróżniać, wyłączać. Kiedy kto żyje z warjatami, winien być przygotowany na wszystkie szaleństwa, winien nauczyć się szaleństwa. Uczę się strzelać, bo któż mi może zaręczyć, czy dziś lub jutro jakaś zapalona głowa, bez żadnych przyczyn, nie zechce szukać ze mną zaczepki?
— Więc jednak, mimo swej teorji, przewidujesz ewentualność, iż mógłbyś się pojedynkować?
— Ależ naturalnie.
— Na jakiej zasadzie przeto mnie bić się nie pozwalasz?
— Nie mówię bynajmniej, byś się bić nie miał, wygłaszam jedynie pogląd, że pojedynek jest aktem nader doniosłym, nad którym wartoby się zastanowić.
— A Beauchamp czy się zastanawiał, znieważając mego ojca?
— Trochę zanadto jesteś, hrabio, ostry. Bo zechciej tylko wziąć pod uwagę, że... przypuśćmy... pamiętaj jednak, byś się nie gniewał o to, co powiem!...
— Słucham.
— Przypuśćmy... iż wiadomość ta jest prawdziwa!
— Synowi nie wolno nigdy czynić przypuszczeń, które krzywdzićby mogły honor jego ojca.
— Jednak lepiej byłoby, zanim poślesz świadków Beauchampowi, przekonać się pierwej.
— Nie, nie uczynię tego.
— Więc dam ci jedną radę. Zamiast posyłać świadków, lepiej idź sam do Beauchampa.
— To się sprzeciwia wszelkim regułom pojedynkowym.
— Ale też i twoja sprawa nie jest taka, jak inne. Gdybyś do niego poszedł sam, byłoby to dla ciebie ze wszech miar korzystne. Przedewszystkiem wszystko pozostałoby pomiędzy tobą a nim. To raz, a następnie, jeżeli Beauchamp zgodziłby się dać odwołanie, trzeba mu zostawić zasługę dobrej woli; jeżeli się nie zgodzi — no, to będziesz miał dosyć czasu wtedy posłać mu sekundantów.
— Więc mi pan radzisz, bym sam udał się do Beauchampa?... Wiesz pan, że może to jest i dobra rada? Lecz jeżelibym się do niej zastosował i nic tam nie zdziałał, to znaczy, iż musiałoby dojść do pojedynku, to wtedy, czy mogę na ciebie liczyć, hrabio, że zgodziłbyś się być moim świadkiem?
— Kochany wicehrabio — rzekł Monte Christo głosem pełnym powagi — złożyłem ci już raz dowód, iż jestem gotów dużo zrobić dla ciebie; jednak usługa, której teraz ode mnie się domagasz, przechodzi moją możność.
— Ha, trudno!... W takim razie poproszę Franciszka i Chateau-Renaud.
— Twój wybór, wicehrabio, byłby doskonały. Ci panowie są istotnie tej wartości, iż można im śmiało powierzyć swój honor.
Po słowach tych Morcef pożegnał się z Monte Christem, wziął kapelusz i wyszedł.
Przed bramą wsiadł do swego kabrjoletu i kazał się zawieść do Beauchampsa, którego na szczęście zastał w redakcji.
Albert wymienił swe nazwisko i zażądał, ażeby go zaprowadzono do redaktora, który go przyjął natychmiast, nie kryjąc jednak zdziwienia, że go widzi u siebie.
— Ależ proszę cię, proszę, kochany Albercie, lecz cóż cię tu sprowadza? Czyś zabłądził w drodze, czy też przychodzisz, by mnie zaprosić na śniadanie? Zobacz-no, może tam jest jeszcze gdzie krzesło? Patrzaj, stoi ono przecież obok doniczki, w której ongi kwitło sobie prawdopodobnie jakieś zielsko. O, nie rób sobie ceremonji i zrzuć te rękopisy z krzesła wprost na ziemię!
— Mój Beauchamp — zdołał dojść nakoniec do słowa Albert — przyszedłem właśnie, ażeby pomówić z tobą o twym dzienniku. Pragnąłbym mianowicie, byś dał pewne sprostowanie.
— Sprostowanie?
— Żądam sprostowania pewnej wiadomości, która godzi w honor jednego z członków mej rodziny.
— I to było u mnie? Jestem zdumiony! Lecz o jakiż ci chodzi artykuł mianowicie?
— Jest on zatytułowany: „Donoszą z Janiny“. Lecz cóż to?!...! Robisz minę, jakbyś o niczem nie wiedział?...
— Bo nic nie wiem, na honor! Żorż!... numer dzisiejszy!
— Nie masz potrzeby posyłać po niego, bo mam go przy sobie.
Beauchamp w jednem mgnieniu oka niemal go przeczytał, a następnie zapytał Morcefa:
— Czy ten oficer jest jakim twoim krewnym?
— Tak jest — odpowiedział Albert, rumieniąc się mimowoli.
— Cóż tedy żądasz, ażebym zrobił dla ciebie? — rzekł Beauchamp łagodnie.
— Chciałbym, ażebyś odwołał tę wiadomość.
Dziennikarz spojrzał na Alberta uważnie, wzrokiem pełnym życzliwości.
— Poczekajże — powiedział — każde sprostowanie, czy odwołanie jest dla pisma sprawą zawsze przykrą, dla ciebie jednak postaram się wszystko zrobić. Pozwól, że przeczytam raz jeszcze...
— Widzisz sam — rzekł Albert, gdy zobaczył, iż Beauchamp skończył czytanie — że w twym dzienniku znieważono jednego z członków mojej rodziny. Żądam więc odwołania.
— Żądasz?... powiedział na to głosem przeciągłym redaktor dziennika — pozwól sobie powiedzieć, iż nie jesteś wcale, ale to wcale, człowiekiem parlamentarnym, kochany wicehrabio.
— I być nim nie chcę — odpowiedział młodzieniec powstając — powtarzam raz jeszcze, iż żądam odwołania wiadomości, w twym dzienniku zamieszczonej i nie wątpię, iż ją odwołasz. Jesteś moim przyjacielem — dodał następnie zaciskając zęby, gdy spostrzegł, że Beauchamp zaczął także podnosić z dumą głowę — to też nie będziesz się dziwił, mam nadzieję, że jestem stanowczy.
— Jeżeli jesteś moim przyjacielem, Morcefie, to szorstki ton, jakim mówić zaczynasz, wkrótce może przyjaźń tę zerwać. Zobaczymy jednak jeszcze, tylko bez gniewów, co mogę zrobić dla ciebie?... Powiedże mi przedewszystkiem, co to za jeden ten twój krewny, imieniem Fernand?
— Jest to mój ojciec, Fernand Mondego, hrabia de Morcef, stary żołnierz, który był w dwudziestu bitwach.
— A więc to twój ojciec! — zawołał Beauchamp. — Rzecz więc jest poważniejsza, niż się zdawało. Teraz pojmuję, drogi Albercie, twe rozdrażnienie, twój gniew. Przeczytajmy raz jeszcze.
I znów z największą uwagą, odczytał wzmiankę.
— Z czegóż tu można wnioskować, iż notatka ta dotyczy twego ojca?
— Wiem dobrze, iż artykulik ten pisała ręka bardzo zręczna, tak, by zaatakowany czuł się wobec niego bezbronnym. Ludzie jednak się domyślają. To też żądam, ażeby wiadomość ta, jako z gruntu fałszywa, została odwołana.
Na to, po raz już drugi wygłoszone słowo „żądam“ Beauchamp znów spojrzał bystro na Morcefa, lecz natychmiast spuścił oczy i zaczął rozmyślać.
— Ogłosisz tedy, że wiadomość była mylna, wszak prawda, mój Beauchamp? — zapytał Morcef.
— Dobrze, lecz tylko wtedy, gdy sam stwierdzę, iż jest ona istotnie fałszywą.
— Jakich to domagasz się pan stwierdzeń — zawołał Albert ze wzrastającym wciąż gniewem — więc przypuszczasz iż insynuacja, która w twem piśmie się znalazła, a ojca mojego dotycząca, mogłaby być prawdą?
Tego Beauchamp miał już dosyć.
— Panie — rzekł — jeżeli tak się już tytułujemy. Jeżeli przyszedłeś tutaj stawiać mi jakieś swe „żądania“, należało odrazu postawić jasno, a nie zabierać mi czas deklamacjami o przyjaźni, i o podobnych rzeczach, których Bóg raczy wiedzieć z jakiej dobrej racji od pół godziny słucham. Więc w tym tonie prowadzić mamy dalej swą rozmowę... czy tak?
— Tak, jeżeli nie odwołasz tej nikczemnej potwarzy.
— Tylko proszę bardzo bez gróźb, panie Fernand Mondego, wicehrabio de Morcef. Chcesz tedy, abym odwołał wiadomość o oficerze Fernandzie?
— Tak jest, chcę! — zawołał Albert w coraz większym znajdującym się rozdrażnieniu.
— Jeżeli zaś ja na to się nie zgodzę, to bić się będziemy, czy tak?
— Tak.
— A więc dobrze. Zakomunikuję teraz panu moją odpowiedź w formie ostatecznej. Wiadomości tej ja sam nie umieściłem, nie wiedziałem nawet, że poszła, teraz jednak pan na nią zwróciłeś mą uwagę, więc ja sam się nią zajmę. Otóż oświadczam, iż będzie ona odwołaną lub też potwierdzoną przez tego, od kogo pochodzi.
— W takim razie będę miał honor — rzekł Albert, powstając — przysłać panu mych świadków.
— Bardzo dobrze, kochany panie.
— Dziś wieczorem, albo najpóźniej jutro rano spotkamy się z bronią w ręku.
— Nie, panie. Ja stanę do rozprawy, lecz wtedy, gdy będzie tego potrzeba, a zdaje się, iż ja mam prawo oznaczać czas, jako wyzwany, zaś według mego zdania, czas ten jeszcze nie nadszedł. Wiem, że doskonale władasz szpadą, ja również jako tako daję sobie z nią radę, wiem dalej, że na sześć strzałów trzy zaledwie chybiasz, ja także niejednokrotnie broń palną miałem w ręku, z góry jest więc wiadome, iż pojedynek między nami da wyniki poważne, ponieważ ty jesteś mężny, a ja, zdaje się, dotrzymam ci kroku. Nie chciałbym więc narażać się na pewną śmierć, albo też zabijać ciebie bez powodu. — To też powiadam ci, spotkamy się, ale za trzy tygodnie dopiero. Za trzy tygodnie ci powiem: „tak jest, wiadomość była fałszywą, a więc ją odwołuję“, albo też: „wiadomość była zgodna z prawdą, więc jej cofnąć nie mogę“, a wtedy staniemy na placu.
— Trzy tygodnie! — zawołał Albert — trzy tygodnie!... ależ to dla mnie trzy wieki niesławy!
— Gdybyś pozostawał ze mną w stosunkach przyjaźni, tobym ci powiedział: „bądź cierpliwy, przyjacielu“; w obecnej chwili jednak, gdy zachowujesz się względem mnie tak wrogo, powiadam ci: „cóż pańska niesława może mnie obchodzić?“
— Niech i tak będzie, czekam trzy tygodnie. Pamiętaj jednak, panie Beauchamp, że po trzech tygodniach żadna zwłoka, ani żaden wykręt cię już nie uwolnią.
— Panie Albercie de Morcef — zakończył Beauchamp rozmowę, powstając — za trzy tygodnie dopiero miałbym prawo wyrzucić cię za okno, to znaczy — za dni dwadzieścia jeden; nie masz więc i pan dziś prawa robić mi zarzutów, że się wykręcam. Mamy dziś dzień 29 sierpnia, a więc ujrzymy się dnia 21 września. Do tego dnia radzę panu, jak człowiek uczciwy: przestańmy ujadać na siebie jak dwa psy, uwiązane na łańcuchach.
Po wypowiedzeniu tych słów Beauchamp skłonił się młodzieńcowi i wyszedł do drukarni.
Gdy Albert, powracając do domu, popędzał swego konia z nienawiścią, jakby miał przed sobą wroga, a nie biedne, nieme stworzenie, dostrzegł w oddali Morrela, który szedł swobodnie i wesoło w stronę kościoła Ś-tej Magdaleny.
— To mi człowiek szczęśliwy! — rzekł Albert.
Przypadkiem zgadł najzupełniej.



ROZDZIAŁ X.
ORANŻADA

Morrel istotnie mógł być uważany za człowieka szczęśliwego.
Bo oto pan Noirtier przysłał po niego, a wtedy oficer spahisów tak bardzo gorąco pragnął się dowiedzieć, jakie były przyczyny tego wezwania? — iż wolał zaufać swym własnym nogom, aniżeli dorożkarskim szkapom; biegł więc bez tchu nieomal z ulicy Meslay, na przedmieście St. Honore.
Morrel szedł krokiem gimnastycznym, a biedny Wawrzyniec jak mógł, tak pospieszał za nim. Morrel miał lat trzydzieści jeden, Wawrzyniec sześćdziesiąt; Morrel był upojony miłością, Wawrzyniec znużony nadmiernym upałem; Morrel stanął na miejscu niezmęczony, bo miłość dodaje skrzydeł; natomiast Wawrzyniec, który oddawna przestał się kochać, był cały potem oblany.
Stary sługa wprowadził Morrela bocznem wejściem do apartamentu Noirtiera, a wkrótce szelest sukni uprzedził młodzieńca o nadejściu Walentyny, która w sukniach żałobnych wyglądała zachwycająco; po chwili jednak i krzesło paralityka zaturkotało kółkami po podłodze i dwaj nowi przyjaciele spojrzeli sobie w oczy.
Noirtier przychylnym wzrokiem przyjął podziękowanie Morrela za to iście cudowne wstawiennictwo, które wydobyło jego i Walentynę z dna rozpaczy.
Gdy Maksymiljan skończył swe podziękowania, Walentyna odezwała się w te słowa:
— Panie Morrelu, dziadek mój w ciągu ostatnich trzech dni bardzo wiele mi powiedział i dziś kazał poprosić pana do siebie, bym mu wszystko słyszane powtórzyła.
— Słucham z największą uwagą — odpowiedział młodzieniec.
Walentyna spuściła oczy, słodką to zdało się być dla Morrela przepowiednią. Walentyna tylko w szczęściu okazywała się słabą.
— Dziadek mój chce ten dom opuścić — rzekła — Wawrzyniec już się zajął wynalezieniem jakiegoś przyzwoitego apartamentu.
— Lecz ty, pani, która dla pana Noirtiera stałaś się tak nieodzowną?
— Ja mego dziadka nie opuszczę, to już rzecz zdecydowana pomiędzy nim a mną. Zamieszkam przy dziadku bez względu na to, czy uzyskam zezwolenie mego ojca czy nie. Następnie mam panu powiedzieć, że za dziesięć miesięcy staję się pełnoletnią, to znaczy, iż będę wtedy panią swej woli, posiadając przy tem swój własny, niezależny od nikogo majątek. Gdy to nastąpi, wtedy...
— Cóż wtedy?
— Wtedy, za pozwoleniem mego drogiego dziadusia, dotrzymam panu obietnicy.
Walentyna te ostatnie słowa wymówiła tak cicho, że ledwie je Morrel dosłyszał.
— Wszak takie były twoje myśli, dziaduniu — zwróciła się do starca z zapytaniem zarumieniona dzieweczka — Dziaduś mówił jeszcze, iż może mnie pan teraz tutaj, w tym pokoju widywać od czasu do czasu. Odtąd tedy, mój przyjacielu, zaprzestać musimy wszelkich nieroztropności; dziaduś mój prosi, byś nie narażał tej, która od dziś uważa się za twą formalną narzeczoną, przeznaczoną nosić z godnością twe nazwisko.
Morrel położył rękę na sercu.
Noirtier spoglądał na te dzieci swe z czułością. Stojący w głębi Wawrzyniec, przed którym niczego nie ukrywano, uśmiechał się tylko, ocierając pot z czoła.
— Boże mój — zawołała widząc to Walentyna — jakżeż temu biedakowi widać gorąco!
— Cóż robić, panienko, zmęczył się stary Wawrzyniec, starając się dotrzymać kroku panu Morrelowi, któremu muszę oddać tę sprawiedliwość, iż biega daleko prędzej ode mnie.
Noirtier rzucił spojrzenie na tacę, na której stała karafka z oranżadą i szklanka. Ile w karafce brakowało, tyle przed półgodziną wypił sam Noirtier.
— Napij się, kochany Wawrzyńcze — rzekła panna de Villefort — napij się, mój drogi, bo widzę, iż oczami aż pożerasz karafkę.
— Już to prawda — rzekł stary sługa — że umieram z pragnienia i że bardzo chętnie wypiłbym szklaneczkę oranżady za zdrowie młodych państwa.
— A więc wypij i niech ci idzie na zdrowie — rzekła Walentyna, nalewając pełną szklankę.
Stary sługa nie dał się długo prosić i podany mu napój wypił chciwie, a następnie wyszedł z pokoju, zabierając szklankę, próżną karafkę i tacę.
Kochankowie zaczęli wtedy rozmawiać ze sobą pocichu, gdy wtem dał się słyszeć głos dzwonka na schodach de Villeforta, co zapowiadało wizytę doktora.
Walentyna spojrzała na zegar.
— Już dwunasta — rzekła — dziś mamy sobotę, doktór będzie zapewne również i u dziadka?
Noirtier dał znak potwierdzenia.
— Jeżeli doktór przyjdzie, to lepiej możeby było, żeby pan Morrel wyszedł, czy tak mój dziadku?
— Tak jest — przyznał starzec.
— Wawrzyńcze! — zawołała wtedy Walentyna — Wawrzyńcze!
Głos starego sługi odpowiedział z oddalenia: — przyjdę natychmiast, panienko.
— Wawrzyniec odprowadzi pana do drzwi wyjściowych — rzekła panna de Villefort do Morrela — a teraz proszę zechciej pamiętać, iż dziadek mój zalecił panu, nie narażać przyszłości naszej żadnym lekkomyślnym postępkiem.
— Przyrzekłem czekać — odpowiedział Morrel — a więc proszę wierzyć, iż czekać będę najcierpliwiej.
W tej chwili wszedł Wawrzyniec.
— Kto dzwonił? — zapytała Walentyna.
— Doktór d‘Avrigny — odrzekł stary sługa i zachwiał się na nogach.
— Cóż ci to jest, mój Wawrzyńcze? — zawołała panna de Villefort.
Stary sługa nic nie odpowiedział, spojrzał tylko na swego pana obłąkanym wzrokiem, przyczem wyschłą ręką usiłował oprzeć się o cośkolwiek, aby nie upaść. — Drżenie coraz silniejsze obejmowało nieszczęśliwego; rysy twarzy, zmienione konwulsyjnemi ruchami muskułów, mówiły o bardzo silnym ataku nerwowym. Po wielkich wysiłkach, Wawrzyniec zdołał się dowlec do swego pana.
— Boże, mój Boże!... ratuj mnie, panie, bo coś okropnego się ze mną dzieje. Nie widzę już nic prawie, tysiące ogni czaszkę mi rozsadza. Nie dotykaj mnie, panie Morrelu, nie dotykaj!
Wzrok starca stawał się coraz błędniejszy, głowa przechyliła się w tył, zaś całe ciało wić się zaczęło i kurczyć.
Przerażona Walentyna krzyknęła przeraźliwie.
— Panie d‘Avrigny, panie d‘Avrigny!... zawołała następnie — ratunku!
Wawrzyniec padł tymczasem, wijąc się w boleściach, u stóp Noirtiera.
Pierwszy wpadł do pokoju de Villefort, krzykiem oraz jękami Wawrzyńca przywołany.
Morrel cofnął się wtedy nagle i ukrył za portjerą.
Widok umierającego starca zrobił na Villeforcie wstrząsające wrażenie, utkwił w niego obłąkane wprost spojrzenie.
Noirtier wrzał cały z niecierpliwości i trwogi, widać było, iż z całej duszy pragnął biec na pomoc starcowi, który był raczej jego przyjacielem, niż sługą.
Wawrzyniec tymczasem z twarzą okropnie zmienioną, oczami krwią nabiegłemi i odrzuconą w tył głową, jęczał i bił rękami o podłogę, gdy nogi pokaleczone zdawały się nie zginać, lecz łamać raczej. Krwawa piana ukazała się na ustach.
Villefort, zrozpaczonym ruchem chwycił się za głowę i rzucił się do drzwi z wołaniem: — doktorze, doktorze!
— Panie de Villefort! — wołała jednocześnie Walentyna — przychodź co prędzej i przynieś swój flakonik!
— Cóż się tam stało? — odezwał się z dołu spokojny i dźwięczny głos, po chwili pani de Villefort weszła do pokoju.
Gdy się w nim znalazła, spojrzała naprzód na Noirtiera, dopiero później rzuciła wzrokiem na konającego, a wtedy nagle zbladła i cofnęła się z krzykiem.
— Gdzież jest doktór? — wołał de Villefort — przecież to atak apoplektyczny, szybki ratunek mógłby go ocalić.
— To pewnie z przejedzenia — powiedziała pani de Villefort.
— Nie, pani — odpowiedziała Walentyna — biedny Wawrzyniec nie jadł dziś nawet śniadania, bo nie miał na to czasu. Biegał dużo, a za powrotem napił się oranżady.
— To bardzo źle. Lepiej było napić się wina.
— Być może, lecz oranżada stała w pokoju dziadunia, więc się napił tego, co było pod ręką.
Pani de Villefort po usłyszeniu tych słów widocznie zadrżała; Noirtier przeszył ją wtedy przenikliwym wzrokiem.
— Pytam raz jeszcze, gdzie jest doktór — zawołał de Villefort — dlaczego pani nie odpowiada?
— Jest teraz w pokoju Edwardka, który cokolwiek niedomaga — rzekła pani de Villefort, widząc, że nie da się dłużej przeciągać sprawy.
Villefort, po otrzymaniu tej informacji, wpadł szybko na schody.
— Weź to, proszę cię — rzekła pani de Villefort do Walentyny, oddając jej flakonik z purpurowym płynem — ja wracam do siebie, gdyż choremu krew zapewne będą puszczać, a ja widoku krwi znieść nie mogę.
I wyszła za mężem.
— Wychodź prędko, Maksymiljanie — rzekła wtedy Walentyna — i nie wracaj, aż cię zawezwę.
Morrel uścisnął rękę Walentyny, ucałował czoło Noirtiera i wyszedł bocznem wyjściem.
W tym samym nieomal momencie w drzwiach przeciwległych ukazali się: de Villefort i doktór.
Wawrzyniec zwolna odzyskiwać zaczął przytomność; atak minął najwidoczniej, tak, iż już mógł mówić, aczkolwiek z dużą trudnością. D‘Avrigny i Villefort przenieśli go wtedy na kanapę.
— Proszę o wodę i eter, które macie zapewne w domu — dał rozporządzenie doktór — do apteki zaś posłać natychmiast po olejek terpentynowy i po emetyk. A teraz niech wszyscy wyjdą.
— Czy i ja mam wyjść? — zapytała Walentyna.
— Tak. Pani pierwsza wyjść powinna — rzekł doktór ostro.
Panna de Villefort spojrzała na doktora ze zdziwieniem i wyszła natychmiast bez jednego słowa.
D‘Avrigny zamknął za nią drzwi z posępnym blaskiem w oczach.
— Jak się masz, mój Wawrzyńcze? — zapytał następnie doktór.
— Cokolwiek lepiej, doktorze.
— Czy mógłbyś wypić tę szklankę wody z eterem?
— Spróbuję, ale mnie pan nie dotykaj, bo mam wrażenie, że gdybyś się mnie dotknął jednym palcem choćby, to atak wróciłby natychmiast.
Wawrzyniec, po wymówieniu słów tych, zbliżył do ust podaną szklankę i wychylił ją prawie do połowy.
— Gdzie i jakie odczuwasz bóle?
— Wszystko mnie boli, ćmi mi się w oczach, a w uszach mam szum bezustanny. Spadło to na mnie zupełnie nagle, bo wczoraj czułem się jak najzdrowszy.
— Jadłeś co dzisiaj?
— Jeszcze nic w ustach nie miałem, gdy wróciłem do domu, po załatwieniu pewnego interesu, czułem się bardzo zmęczony i wtedy wypiłem szklankę oranżady.
— Gdzież jest ta oranżada? — zapytał doktór żywo.
— Zaniosłem ją do kuchni.
— Mój Villeforcie — powiedział doktór — zmuś chorego, ażeby wypił resztę tej wody, ja zaś pójdę po tę karafkę.
I d‘Avrigny skoczył ku drzwiom, a następnie zbiegł po schodach tak szybko i gwałtownie, iż nie zauważył nawet pani de Villefort, która również w chwili tej kierowała ku kuchni swe kroki.
Gdy wpadł do kuchni z bijącem sercem, ujrzał, ku swej radości, poszukiwaną karafkę, na dnie której znajdowały się resztki oranżady. Pochwycił ją, pobiegł znowu na górę i wpadł do pokoju.
— Czy to ta sama karafka, z której piłeś?
— Tak, panie.
— Jakiż smak miała?
— Gorzki.
Doktór wylał na dłoń, parę kropel oranżady, dotknął ich końcem języka, posmakował, a następnie wypluł do kominka.
— Ta sama, niezawodnie — rzekł — czy pan, panie Noirtier oranżadę tę piłeś?
— Tak.
— Czy i tobie również zdawała się ona być gorzką?
— Tak.
— Ach, doktorze, doktorze!... znów bóle mnie chwytają. Ratuj mnie, ratuj — zawołał Wawrzyniec.
Doktór podbiegł do chorego.
— Zobacz no — rzekł do Villeforta — czy przynieśli już emetyk.
De Villefort wypadł za drzwi z wołaniem: — czy emetyk już przyniesiono? — lecz nikt mu nie odpowiedział.
— Gdybym miał możność wtłoczenia mu powietrza do płuc — rzekł doktór do siebie — może zapobiegłbym uduszeniu. Ale niema czem...
— O, panie mój — zawołał biedny chory — czy mam tak umierać bez żadnej pomocy?
W tej chwili doktór dostrzegł pióro gęsie na stole. Obciął je szybko, i starał się je włożyć w usta chorego, silnie zaciśnięte zęby nie pozwalały na to.
Jeszcze gwałtowniejszy atak objął całe ciało nieszczęśliwego. W boleściach najwyższych spadł z kanapy na podłogę i wił się po niej jak wąż.
Doktór nie miał możności udzielić mu ratunku, to też odstąpił od chorego i zbliżył się do Noirtiera z zapytaniem:
— Czy to sam Wawrzyniec przyrządzał dla pana oranżadę?
— Tak.
— Czy to pan kazał mu się jej napić?
— Nie.
— A więc Walentyna?
— Tak.
Wawrzyniec w chwili tej przestał się wić i odetchnął swobodniej; pochwyciło go tylko jakieś dziwne poziewanie, które zwróciło uwagę doktora, który spostrzegł również, iż chory znów może mówić. Skorzystał z tego natychmiast i zapytał:
— Kto robił tę oranżadę?
— Ja.
— Gdy ją przyrządziłeś, zaniosłeś ją zaraz do pokoju swego pana?
— Nie, zostawiłem ją w kuchni, bo mnie odwołano. Karafkę przyniosła panna Walentyna.
— Boże miłosierny!... czyż to możliwe?... powiedział doktór, przysłaniając sobie ręką oczy.
— Doktorze!... Czuję zbliżający się trzeci atak. To już mój koniec będzie chyba?
— Czyż przyniosą dzisiaj tego emetyku? — z rozpaczą zawołał doktór.
— Jest — rzekł de Villefort, wpadając do pokoju z pełną szklanką w dłoni.
— Napij się — rzekł doktór, podając płyn choremu.
— Nie mogę, już zapóźno! Ściska mnie w gardle, dusi... Ach!... serce... serce!... Ach, już gorsze nie może być piekło! Czy ja tak długo cierpieć będę?
— Nie, mój przyjacielu, wkrótce to ustanie.
— Rozumiem!... Boże! miej litość nade mną!
I zaczął prężyć się okropnie.
— Idź pan natychmiast — rzekł doktór do Villeforta — do kuchni i rozkaż, by mi przyniesiono jak najprędzej syropu fijołkowego.
De Villefort wyszedł.
— Niech cię to nie przeraża, drogi panie Noirtier — rzekł doktór — tego rodzaju ataki, istotnie, okropne sprawiają wrażenie; to też lepiej będzie, jak chorego do innego przeniosę pokoju i tam mu krwi puszczę.
Ujął, po wypowiedzeniu tych słów, Wawrzyńca pod pachy i przeciągnął go do sąsiedniego pokoju, a potem wrócił do Noirtiera, ażeby zabrać pozostałą resztę oranżady.
Paralityk przymknął wtedy prawe oko.
— Pragniesz pan widzieć Walentynę? Dobrze. Powiem ażeby ją natychmiast przywołano.
Doktór wyszedł i na schodach spotkał de Villeforta.
— Cóż, czy mu lepiej? — zapytał ten ostatni.
— Umarł — odpowiedział doktór — w twym domu bardzo szybko się umiera, panie prokuratorze królewski. Przypomnij sobie de Saint Meranów.
— Jakto? — zawołał ze zgrozą de Villefort — czyżbyś znów chciał wracać do swej niedorzecznej hipotezy?
— Tak jest, wracam do niej. Lecz nie jest to hipoteza, lecz prawda jak najbardziej oczywista.
Są trucizny, które bez najmniejszego śladu zabijają. Otóż ofiarą takiej trucizny właśnie padł Wawrzyniec, a poprzednio margrabina de Saint Meran. Jest jeden sposób rozpoznania tej, trucizny, zabarwia ona mianowicie na kolor zielony syrop fijołkowy.
Jakby na rozkaz, w tej samej akurat chwili otworzyły się drzwi i ukazała się w nich pokojówka ze szklanką syropu fijołkowego w ręku.
Doktór odebrał szklankę, a następnie zamknął drzwi za służebną.
— Uważajcie teraz — mówił do de Villeforta, któremu serce biło jak młotem w piersi, — oto jest filiżanka syropu fijołkowego, a tu karafka z pozostałą resztą oranżady, którą pili pan Noirtier i Wawrzyniec. Jeżeli napój ten jest czysty, to znaczy nie zatruty, pomieszane płyny utrzymują swą barwę, jeżeli zatruty, — zobaczysz jak pozielenieje!
Doktór nalał następnie nieco oranżady do syropu, co wywołało ten skutek, iż syrop jakby zawrzał, a następnie przybrał barwę szmaragdową.
Doświadczenie w sposób jak najbardziej oczywisty udowodniło, iż oranżada była zatruta.
— Że biedny Wawrzyniec padł ofiarą trucizny, mogę to ze spokojnem sumieniem zaświadczyć teraz przed Bogiem i ludźmi — rzekł doktór poważnie.
Na słowa te de Villefort nic nie odpowiedział, wzniósł tylko ręce do nieba i padł na krzesło, jakby piorunem powalony.



ROZDZIAŁ XI.
OSKARŻENIE.

— Znowu śmierć w moim domu! — zawołał de Villefort.
— Nietylko śmierć, ale i zbrodnia.
— Panie d‘Avrigny, jest niemożliwością, byś pojąć zdołał, co się w mem sercu dzieje. Jestem jakby martwy...
— To źle, albowiem najwyższy już czas, byśmy działać zaczęli, już czas, by położyć tamę temu straszliwemu pochodowi zbrodni.
De Villefort spojrzał wzrokiem najzupełniej obłąkanym.
— I to w moim domu — wyszeptał — w moim domu! I kogóż ty, doktorze, masz w podejrzeniu?
— To nie moja rzecz — oskarżać. Wiem to natomiast, iż śmierć swobodnie po twoim domu, panie prokuratorze królewski, krąży i uderza, — z rozwagą, a pewnie. Idę za nią ślad w ślad, poznaję zawsze jej przejście!... Więc ci powiadam, z całą świadomością wagi swych słów, że w domu twym, w rodzinie własnej może nawet, masz potwora jaki wszędzie, pomiędzy proletarjatem, czy na stopniach tronu choćby, narodzić się i żyć może. Lokust, Agrypina, Brunhold, Frenegonda... są tego przykładem. A kwiat młodości kwitnął na ich czołach, gdy truli, kobiety były nietylko młode, ale i piękne. Ten sam kwiat niewinności i piękna spostrzegamy również i na czołach tych winnych, do rodziny twej należących.
De Villefort zakrzyknął rozpacznie i spojrzał na doktora błagalnym wzrokiem.
Lecz ten mówił dalej bez żadnej litości:
— „Staraj się zbadać dla kogo występek jest korzystny“ — mówi zasada prawna.
— Ach, doktorze — zawołał de Villefort — ja sam wiem najlepiej, ile razy sprawiedliwość ludzka pobłądziła, na tych bezlitosnych opierając się wyrazach. Nie wiem, nie wiem, lecz mam wrażenie, iż ten występek...
— Przyznajesz więc nareszcie, że to jest występek, że tu zbrodnię popełniono?...
— Tak. Fakt przestępstwa najmniejszej ulegać nie może wątpliwości. Lecz zaraz korzyść!... Któż mógł spodziewać się korzyści, i jakiej? — ze śmierci starego Wawrzyńca?
— Ależ człowieku! Tutaj nie na Wawrzyńca bynajmniej starano się zarzucić sidła, lecz na twojego ojca, Noirtiera. Jak Polonjusz u Szekspira, tak i on zginął za innego. To pan Noirtier miał wypić oranżadę, zaś Wawrzyniec napił się jej wypadkiem.
— Ojciec mój pił ją przecież również?...
— Raz ci już przecież wspomniałem o tem, po śmierci pani de Saint Meran, że organizm pana Noirtiera jest na pewne trucizny uodporniony, o czem nikt nie wie, prócz ciebie, a więc i morderca. Ja zaś daję panu Noirtier jako paralitykowi, brucynę, jednę z najgwałtowniejszych trucizn, którą właśnie operuje truciciel w twym domu się znajdujący, a jeżeli nie była to brucyna nawet, to trucizna pokrewna, jak fałszywa augustura, lub orzech św. Ignacego.
— O Boże, mój Boże — zawołał de Villefort.
— Panie prokuratorze królewski!... Oto ja, lekarz, oskarżam. Zbrodzień, w twym domu się znajdujący zabił przedewszystkiem pana de Saint Meran.
— Co mówisz, doktorze?!
— Gotów jestem przysiąc. Symptomaty, o których mi mówiono, zgadzają się z temi, które potem obserwować miałem możność własnemi, niestety, oczyma.
— Zabił więc pana de Saint Meran — powtórzył doktór — zabił następnie pozostałą po nim wdowę by po nich podwójny odziedziczyć spadek.
De Villefort otarł czoło zlane potem.
— Panie prokuratorze królewski! — ciągnął dalej doktór nieubłaganie — pan Noirtier zapisał ongi cały swój majątek ubogim, to też był wtedy oszczędzony. Gdy jednak zmienił tę swą ostatnią wolę — zadają mu nieomal na drugi dzień zaraz cios śmiertelny.
— Litości, doktorze, litości!
— Nie, niema, nie może być litości w tym wypadku.
— Litości nad moją córką panie!
— A, więc nie ja, lecz ty sam, który jesteś jej ojcem imię to wymówiłeś!
— Miej litość nad Walentyną! Zastanów się.
— Wolałbym sam siebie oskarżyć, aniżeli ją, jeżeli to tylko byłoby możliwe. Oskarżać ją, to serce bez skazy, jakby się zdawało tę lilję niewinności! A jednak poszlaki przeciwko niej są nazbyt silne, by można było powątpiewać, by można było się wahać. Więc ci mówię, panie prokuratorze królewski! — żadnej litości, bo zbrodnie są zbyt wielkie i zbyt wielkim głosem o pomstę wołają. Panna de Villefort, nikt inny, wysyła lekarstwa dla pana de Saint Meran — i pan de Saint Meran umarł. Panna de Villefort opiekowała się — ach, jak się zdawało, troskliwie! — panią de Saint Meran i pani de Saint Meran umarła. Panna de Villefort zaniosła na górę oranżadę przez Wawrzyńca, dla pana Noirtier przygotowaną, a której Wawrzyniec się napił — i stary sługa umarł, gdy Noirtier, dzięki mym lekarstwom jedynie, ocalał. Omyłka w tym wypadku jest wykluczona, panna de Villefort jest winna, ona jest trucicielką! Ja, doktór, ją oskarżam, ty zaś, panie prokuratorze królewski, pełń teraz swą powinność.
— Doktorze nie oponuję ci, nie przeczę, wierzę ci. Miej jednak litość, oszczędź moją córkę, a z nią — moje życie, mój honor.
— Panie de Villefort — odpowiedział doktór ze wzrastającą mocą — gdyby twoja córka jeden popełniła występek powiedziałbym ci: „strzeż ją... i niech resztę życia spędzi w klasztorze na pokucie“. Gdyby dokonała drugiej zbrodni, jeszcze bym ci może mógł powiedzieć: „patrz, panie prokuratorze królewski, oto trucizna, na którą niemasz lekarstwa, szybka jak myśl, gwałtowna jak błyskawica i jak piorun śmiertelna. I ona właśnie, ta wiośniana dzieweczka, daje truciznę taką swym najbliższym; niechże więc zapozna się sama z jej działaniem, bo tylko tym sposobem może być ocalony honor twój i twojej rodziny“! Takbym się odezwał do ciebie, gdybym widział tylko dwie śmierci poprzednie, ale ona teraz podała trujący napój nawet temu nieruchomemu starcowi, który w niej widzi całe swoje szczęście, a którego ona tak wielką niby otacza miłością. A po jego śmierci znówby płakała, znówby rozpaczała, jak to czyniła przy ciele swej babki. Nie, prokuratorze, to jest zbrodniarka ponad zwykłą miarę, dla której trzeba kata. Tak — kata! Mówisz mi o honorze? — Zrób tak, jak się domagam.
De Villefort, złamany zupełnie, padł na kolana.
— Posłuchaj — rzekł — ja nie mam, niestety tej siły, jaką ty masz, albo raczej jakiej i tybyś nie miał, gdyby szło nie o Walentynę lecz o córkę twoją, Magdalenę.
Doktór zbladł. De Villefort porwał wtedy jego ręce i zawołał:
— Posłuchaj mnie. Użal się nade mną i dopomóż. Mimo wszystkie twe argumenty, — ja ci powiadam, że córka ma jest niewinna. Nie w naszym domu jest źródło tej zbrodni. I co ci na tem zależy, dlaczego się domagasz, ażebym ja umarł w rozpaczy. Nie masz serca, d‘Avrigny. Nie jesteś człowiekiem, jesteś tylko doktorem. Otóż powiadam ci, że ja nie oddam swej córki w ręce kata! I pomyśl — gdybyś jednak się mylił, gdyby kto inny był mordercą, nie moja córka, i gdybym ja, po jej hańbiącej śmierci, przyszedł kiedyś do ciebie, blady jak widmo i rzekł: „morderco!... który zamordowałeś moją, córkę!“.
Doktór się zachwiał, a po chwili rzekł:
— A więc dobrze, będę jeszcze czekał. Lecz pamiętaj i wiedz: jeżeli ktokolwiek w domu twym zachoruje, ty sam nawet, nie wzywaj mnie do siebie, bo nie przyjdę.
— Więc i ty mnie opuszczasz, przyjacielu?!
— Tak jest. Nie mogę iść dalej razem z tobą, bobym mógł dojść wtedy... do stóp rusztowania. Tajemnica domu twego wyjdzie zresztą, napewno, na świat i położy koniec tej tragedji. Bywaj zdrów!
— Doktorze, błagam cię!
— Nie, odchodzę, bo dom twój stał się obmierzły, okropny i ohydny. Żegnam cię, panie.
— Jedno słowo jeszcze tylko. Odchodzisz, nie myśląc o tem, że pozostawiasz mnie w najokropniejszym położeniu.. Cóż powiedzą bowiem po twem odejściu o tej nagłej śmierci biednego Wawrzyńca?
— Prawda — rzekł doktór — załatwię to.
Służący niespokojni stali po korytarzach i na schodach, przez które przechodził doktór.
— Panie de Villefort — mówił doktór głośno, tak, aby wszyscy słyszeli — biedny Wawrzyniec od kilku lat używał bardzo mało ruchu, a był krępej budowy i szyję miał krótką, otóż dziś mamy upał, a posłaliście go zbyt daleko; wszystko to razem sprowadziło apoplektyczny atak, na który nie było już ratunku.
Przyczyna śmierci była więc wyjaśniona, niemniej cała służba, po całodziennych naradach, udała się wieczorem do pani de Villefort z podziękowaniem za służbę. Nie żądali niczego, nie prosili o podwyżkę płacy, chcieli tylko jednego — odejść.
— Chcemy odejść — mówili — bo śmierć grasuje w tym domu!
Mimo nalegań, wszyscy się oddalili, wynurzając zresztą żywy żal z konieczności rozstania się z tak dobrem państwem, a szczególniej z panną Walentyną, tak miłą i łagodną.
De Villefort, słysząc słowa te, spojrzał na swą córkę, która się rozpłakała.
Spojrzał wtedy na swą żonę i zdawało mu się, iż na jej ustach dojrzał przelotny uśmiech, zupełnie jak owe meteory, które ponuro błyskają między chmurami w czasie burzy.



ROZDZIAŁ XII.
IZBA DAWNEGO PIEKARZA.

W chwili, gdy hrabia de Morcef wychodził od Danglarsa, przejęty wstydem i wściekłością, pan Andrzej Cavalcanti, z czupryną ufryzowaną i błyszczącą, z wymuskanemi wąsikami, w białych rękawiczkach, wpadał jak wicher do domu bankiera.
Po wstępnych ukłonach bardzo zręcznie odciągnął Danglarsa na stronę i zaczął mu obszernie przedstawiać wszystkie udręki swego serca, jakie w niego uderzyły, po wyjeździe ojca. Od chwili jego odjazdu znalazł, jak mówił, w rodzinie bankiera, która go przyjęła jak syna, wzór wszystkich cnót i obraz prawdziwego szczęścia domowego, ponad które niemasz nic lepszego na świecie. Znalazł ponadto jeszcze najwyższe piękno, oczy panny Eugenji, więc jeżeli jej ojciec uznałby go za godnego tego zaszczytu, to on natychmiast napisałby o tem do swego ojca.
Danglars z wielką uwagą wysłuchał oświadczyn, a potem rzekł:
— Panie Andrzeju, czy pan nie jesteś tylko zbyt młody na to, by myśleć o małżeństwie?
— Nie zdaje mi się, szanowny panie. Arystokracja włoska zwykła bardzo młodo wstępować w związki małżeńskie. I jest to zwyczaj nader rozsądny, życie jest tak krótkie, że należy szczęście chwytać, gdy tylko ono do nas zawita.
— Przypuśćmy, kochany panie, — odpowiedział na to Danglars — na chwilę, że zamiary pańskie, zaszczyt mi przynoszące, moja żona z córką przyjmą życzliwie, to z kim porozmawiać mógłbym wtedy o materjalnej stronie sprawy. A jest to rzecz ważna.
— Panie, ojciec mój, człowiek nader rozsądny, przewidział podobny wypadek i odjeżdżając, zostawił mi wszystkie papiery rodu mego dotyczące, a także rozporządzenie, iż w razie, gdybym zrobił wybór zgodny z jego wolą, to wyznacza mi 150,000 franków rocznego dochodu. Jest to, jak mi się zdaje, czwarta część dochodów mego ojca.
— Ja mam zamiar dać mej córce pół miljona. Jest ona zresztą jedyną mą dziedziczką.
— Widzi więc pan baron, iż rzeczy dałyby się jakoś ułożyć, nawet bez przyjazdu mego ojca. — Myślę nawet, iż ojciec, zamiast renty, zgodziłby się może oddać do rąk mego teścia cały kapitał, od którego idą wspomniane odsetki, a więc jakieś trzy do czterech miljonów, zaś te, w rękach zdolnego finansisty, dać mogą nawet dziesięć do stu rocznie.
— Ja przyjmuję kapitały na cztery procent tylko, zięciowi memu zagwarantowałbym sześć, a nawet gotów byłbym dzielić się z nim zyskami.
— Jednakże — dodał Danglars, który ani się spostrzegł, iż omawiając przyszłe małżeństwo swej córki, przeszedł na tematy giełdowe wyłącznie, — mówiliśmy dotychczas o kapitałach pańskiego ojca wyłącznie, a przecież pod jego opieką znajdować się musi jeszcze posag pańskiej matki, którego wydania w dniu twego małżeństwa, nie może ci ojciec odmówić przecież?
— Mówi pan o wianie mej matki, Eleonory Corsinary? Ależ mój ojciec wypłaci mi je natychmiast niewątpliwie.
— Do jakiej sumy kapitały te dochodzą, mniej więcej?
— Wie pan, na honor, że nigdy jakoś o to się nie dopytywałem. Myślę jednak, że będzie tego z jakieś dwa miljony zapewne.
Danglars uczuł w tem miejscu jakieś dławienie w gardle, jakiego doświadczać musi skąpiec, przy znalezieniu skarbu lub ten, który miał się już utopić, gdy wtem, najzupełniej niespodziewanie stanął nogą na twardym gruncie.
— A więc, szanowny panie, zechciej mi powiedzieć, czy mogę mieć nadzieję?
— Cóż ci mam odpowiedzieć, mój przyszły zięciu?... Powiem chyba: tak. Dlaczego jednak — rzekł bankier po chwili namysłu — dlaczego pan hrabia Monte Christo, opiekun pański w Paryżu, nie przybył tutaj wraz z tobą, by poprzeć tę prośbę?
Zaledwie dostrzegalny rumieniec wybił się na twarz Andrzeja.
— W tej chwili właśnie wracam od hrabiego. Jest to człowiek niezaprzeczenie najzacniejszy, ma jednak swe dziwactwa. Zamiar mój pochwalił, powiedział nawet, iż ojciec mój nie będzie miał nic przeciwko temu zapewne, ażeby oddać natychmiast cały kapitał w miejsce procentów, dodał wszakże w końcu, iż osobiście mieszać się w to nie może.
— Ha!... obejdziemy się w takim razie bez tego pana.
— A teraz — rzekł Andrzej z szelmoskim nieco uśmiechem — gdym skończył sprawę z teściem, czybym się nie mógł odezwać do bankiera?
— Ciekawy jestem, co za interes możesz mieć do niego?
— Pojutrze, jeżeli się nie mylę, mam prawo podnieść należne mi pięć tysięcy, hrabia jednak wniknął w moje położenie, że w tym miesiącu mieć będę większe wydatki i dał mi czek własnoręcznie podpisany, na sumę 25,000 franków, otóż czy nie zrobi to panu żadnej subjekcji?
— Mój panie, gdybyś mi przyniósł weksel na miljon chociażby, to mógłbym ci go wypłacić natychmiast — odpowiedział Danglars, chowając czek do kieszeni — powiedz tylko, o której woźny ma być u ciebie, a przyniesie ci on całe twe dwadzieścia pięć tysiący.
— Jeżeli wolno prosić, to zechciej mi je przysłać o godzinie dziesiątej rano, gdyż właśnie jutro mam zamiar wyjechać w okolice Paryża.
— Doskonale. Woźny będzie u ciebie, książę, przed godziną dziesiątą. Mieszkasz zawsze w hotelu Królewskim, czy tak?
— Tak jest..
Na tem rozmowa się skończyła i Andrzej wrócił do pań, z któremi siedział do późnej nocy.
Nazajutrz, o oznaczonej godzinie, z punktualnością przynoszącą zaszczyt firmie bankiera, Andrzej otrzymał swe 25,000 franków, z których zaraz dwieście zostawił dla Kadrusa.
Benedykt wychodził z domu tak wcześnie dlatego tylko, że chciał tym sposobem uniknąć spotkania z tym swoim niezbyt miłym, przy dzisiejszym stanie rzeczy, przyjacielem.
Powrócił też bardzo późno z wycieczki, gdy wchodził do hotelu, zatrzymał go portjer.
— Panie — rzekł — człowiek ów był...
— Co za człowiek? — zapytał niedbale Andrzej, udając, że już zapomniał o danem poleceniu.
— Ten, któremu Wasza Ekscelencja jest tak dobra dawać tę małą pensyjkę.
— Ach ten!... stary sługa mego ojca! Pieniądze mu oddałeś?
— Dawałem mu, lecz nie chciał przyjąć.
Andrzej zbladł, że jednak była to późna noc i w korytarzach było z tej przyczyny ciemno — nikt tego nie spostrzegł.
— Jakto, nie chciał przyjąć? — zapytał głosem stłumionym.
— A nie chciał, mówiąc, iż prosi, ażeby mógł się widzieć z Ekscelencją osobiście. Zostawił nawet list.
— Ciekawy jestem, czego może chcieć?
I przeczytał przy świetle lampki naftowej w izdebce portjera.
W liście dobrze zapieczętowanym znalazł słowa: „Wiesz, gdzie mieszkam; czekam cię jutro o jedenastej rano“.
— Bardzo dobrze — rzekł głośno Andrzej po przeczytaniu kartki — widzę, iż spotkało go jakieś nieszczęście. Będę musiał pojechać do niego. Stary sługa przecież!
I odszedł. Zaś portjer nie wiedział, kogo ma podziwiać więcej: czy starego sługę, czy też tak dobrego pana?...
Gdy Andrzej znalazł się w swym pokoju, natychmiast spalił list Kadrusa, a następnie zadzwonił na służącego.
— Jesteś tego samego wzrostu co i ja, mój Filipie — powiedział do niego — i masz nową liberję, którą ci dopiero od krawca przyniesiono. Otóż wiedz, ale natychmiast o tem zapomnij, iż mam interes do pewnej gryzetki, do której jednak nie mogę iść przecież w swem zwykłem ubraniu, zwłaszcza, iż nie chcę, ażeby wiedziała z kim ma do czynienia... Pożyczysz mi więc tej swojej liberji, a także i papiery swoje, bym mógł w razie potrzeby przespać się w oberży.
Filip, ukrywając wesoły śmiech, wypełnił zlecenie.
W pięć minut potem Andrzej, przebrany za lokaja, wychodził z hotelu przez nikogo nie poznany, wsiadł do kabrjoletu i kazał się zawieźć do oberży pod „Czerwonym kogutem“, gdzie się przespał, a nazajutrz wyszedł rankiem i udał się do domu, w którym zamieszkiwał Kadrus... Gdy wszedł zgodnie ze wskazówkami ongi mu danemi, na trzecie piętro, pochwycił ze złością za łapkę i głośno zadzwonił.
Po chwili otworzył mu drzwi skrzywiony Kadrus.
— Jesteś, widzę, punktualny — rzekł na powitanie — wejdź.
A gdy Andrzej wszedł, starannie zamknął rygiel.
— Cóż, u djabła, nowego? — ze złością zawołał Andrzej.
— No! no, mały, nie gniewaj się — powiedział Kadrus — ot, chciałem cię zobaczyć i patrz, jakie przygotowałem dla ciebie śniadanie!
Andrzej ze smakoszostwem pociągnął nosem i uczuł zapach mieszaniny sadła z czosnkiem, po których to przyprawach poznać można nieomylnie i zawsze kuchnię prowansalską. Pachniało pozatem rybą smażoną, a nadewszystko muszkatułową gałką i gwoździkami.
W końcu pokoju stał stół dość czysto nakryty, na dwie osoby, z dwoma butelkami wina czerwonego, trzecią vermuthu i czwartą araku. Na kapuścianym liściu ułożono dość zgrabnie nieco winogron, mandarynki i banany.
— Jak ci się to wszystko podoba, mój mały?... Nieźle, prawda?... Jak wiesz, byłem kiedyś wcale niezłym kucharzem, i oblizywano sobie palce po mych sosach.
— Jak Boga kocham — rzekł Andrzej udobruchany — tak, wygląda to wszystko wcale apetycznie. Jeżeli jednak zawezwałeś mnie tutaj dla tego śniadania jedynie, to niech cię djabli porwą.
— Moje dziecko — rzekł sentencjonalnie Kadrus — pogadamy przy śniadaniu. Ale z ciebie niewdzięcznik! Czy to nie dość zobaczyć przyjaciela? Ja to aż płaczę z radości, że cię ujrzałem.
Kadrus nie kłamał, płakał istotnie. Trudno było powiedzieć, czy ze szczęścia, czy też... zawdzięczając to cebuli, którą obierał właśnie.
— Cichobyś był, ty hipokryto jeden. Nie udawaj tylko, że mnie kochasz.
— Daj spokój — rzekł były oberżysta ocierając łzy fartuchem — gdybym cię nie kochał, czyżbym się godził na grzbiecie liberję swego służącego, a więc masz służącego, gdy ja sam sobie muszę obierać jarzynę. A i ja mógłbym mieć służącego i jadać obiady w hotelu „Królewskim“, albo „Kawiarni Paryskiej“. A dlaczego odmawiam sobie tego wszystkiego? — by nie być ciężarem dla tego mego małego Benedykta. Boć przecie gdybym tak chciał, tobym mógł mieć to wszystko. Chyba mi nie zaprzeczysz?
I Kadrus, po perorze tej, spojrzał prosto w oczy swemu gościowi, który... nie wytrzymał tego spojrzenia.
— No przypuśćmy, że istotnie mnie kochasz, to dlaczegóż chcesz, bym ja do ciebie przychodził na śniadanie?
— Abym mógł, moja dziecino, zobaczyć cię, porozmawiać z tobą.
— Na cóż ci to potrzebne, gdyśmy już omówili nasze interesy, warunki naszej zgody?
— Mój drogi. Czyż testament może się obejść bez kodecylu? Ale potem o tem, przyszedłeś tu przedewszystkiem na śniadanie, a więc siadaj sobie i zacznijmy naprzód od vermouthu, a potem weźmiemy się zaraz do rumu i do sardynek, masz tu jeszcze rzodkiewki i świeżutkie masło, ty nic dobrego! Aha!... przyglądasz się mojej izbie, temu barłogowi memu, stołkom i obrazom, po trzy franki sztuka, już razem z ramami. Cóż robić! — to nie hotel królewski lub pałac.
— Już ci się, widzę, nie podoba — rzekł Andrzej — już sobie przykrzysz, a tak wzdychałeś niedawno do spokojnego bytu eks-piekarza! I czegóż chcesz? Daję ci przecież co miesiąc dwieście franków.
Kadrus wzruszył ramionami.
— Musisz przyznać, iż jest to rzecz dosyć upokarzająca odbierać od fagasa jałmużnę. Gdy ty tymczasem... No, wiem dobrze, złodzieju, jakie ty masz bajeczne szczęście. Masz przecież żenić się z Danglarsówną. Tfu!... do djabła. Powinien mnie by zaprosić na to wesele, boć przecież był on na mojem i pił nie gorzej, jak ja teraz piję! Nie zadzierał wtedy nosa, służył sobie poprostu za komisanta u pana Morrela. Albo to ja raz byłem na obiedzie w tavernie z dzisiejszym hrabią Morcefem?... Widzisz, jakich to ja mam znajomych! Gdybym ich nie zaniedbywał, to byśmy razem się teraz wycierali po salonach. Pal was kaci zresztą, lepiej pij oto i jedz. Powiedz, jakże ci też smakuje?
— Wyborne rzeczy! Nie rozumiem wprost, jak człowiek, mający możność zajadania tak smacznych rzeczy, żalić się może na życie?
— Nie rozumiesz tego? A więc ci powiem: zatruwa mi wszystko myśl, że żyję z kieszeni przyjaciela! Ja, com zawsze dzielnie i uczciwie zarabiał na śniadanie.
— No, no!... co ci tam w głowie! Wystarczy mi na nas dwóch, nie bój się.
— Nie mogę, przyjacielu, nie mogę. Wierz mi, albo nie wierz, a ja ci powiadam, że pod koniec każdego miesiąca mam wyrzuty sumienia. To też wczoraj wprost nie mogłem już wziąć twych dwustu franków. A przytem przyszła mi do głowy jedna myśl.
Andrzej zadrżał. Pomysły Kadrusa przejmowały go zawsze przerażeniem.
— Chciałem ci powiedzieć, że gdybym tak był na twojem miejscu, tobym sobie poradził. Poprosiłbym o wypłacenie mi pensji z góry za rok, a choćby za kwartał...
— Wiesz, że to nie jest tak bardzo znów zły pomysł — zawołał Andrzej.
— Bierz się do sera i powiem ci, że to wino jest wcale dobre, więc pij.
— Ależ piję. Ale o czem to mówiliśmy? Acha!... o tem, że twój pomysł jest doskonały. Dlaczego jednak ty sam nie wprowadzisz go w wykonanie? Dlaczego nie weźmiesz pensji za kwartał, choćby i za rok, i nie umkniesz z tem do Brukseli naprzykład? Zamiast jak eks-piekarz, wyglądałbyś jak bankrut, spożywający owoce swej ciężkiej pracy.
— Jakżeż chcesz, u djabła, bym uciekał z 2400 frankami w kieszeni?!...
— Oj Kadrusie, Kadrusie!... Jakżeż prędko zmieniają się ludzie! Przed paroma miesiącami umierałeś przecież z głodu!
— Apetyt wzrasta przy jedzeniu — odparł Kadrus, wyszczerzając zęby, jak małpa, kiedy się uśmiecha, lub jak tygrys, kiedy warczy — otóż wiedz, iż ułożyłem sobie pewien plan.
Plany Kadrusa przejmowały Andrzeja zawsze trwogą, jeszcze bardziej, aniżeli jego myśli. Myśl, bowiem jest tylko ziarnem, gdy plan — to już wykonanie.
— Bardzo ciekawy jestem tego planu — rzekł — dobry być musi?
— Dlaczegóż miałby być zły? Czy zły był ten ostatni, który nas z więzów wydobył? Myślę, że nie najgorszy, jeżeli tu jesteśmy?
— Nie przeczę, iż czasami twe pomysły są doskonałe. Cóż teraz masz na myśli?
— Powiedz mi naprzód, czy nie zechciałbyś, bez żadnej dla siebie straty, napędzić do mej kieszeni jakieś 15,000 franków? Nie, to trochę za mało, za takie pieniądze nie mógłbym zostać uczciwym człowiekiem; trzebaby minimum 30,000 franków.
— Niepodobieństwo — oschle odpowiedział Andrzej — w tem ci nic nie poradzę.
— Nie zrozumiałeś mnie — odpowiedział zimno Kadrus — powiedziałem przecież, że bez żadnej dla ciebie straty...
— Chciałbyś może, bym zaczął kraść i popsuł tem sobie i tobie interes, a potemby nas zaprowadzili tam gdzie wiesz.
— Ach, już mi wszystko jedno! Nie zniosę dłużej takiego, jak teraz prowadzę, życia. Niech mnie prowadzą gdzie chcą; ja mam taką głupią naturę, że mi czasem nudno bez mych dawnych kolegów. Ja nie mam takiego, jak ty, serca, co ani zatęsknisz do swych przyjaciół.
— No, no, Kadrusie, nie gadaj głupstw, — rzekł Andrzej ze drżeniem.
— Ha, ha, ha!... No uspokój się, mój drogi Benedykcie. Wskaż mi tylko drogę, na której mógłbym zdobyć niezbędne mi 30.000 franków, nie mieszając się do niczego, a już ja sam dam sobie radę.
— Dobrze. Rozejrzę się tu i owdzie, zobaczę...
— Tymczasem jednak podniesiesz mi moją pensję do 500 franków. Chciałbym, widzisz, przyjąć sobie służącą. Nie uwierzysz, jaki mnie ogarnął wprost szał do młodszej.
— Dobrze, dostaniesz 500 franków, aczkolwiek będzie to bardzo już dużym dla mnie ciężarem.
— E!... Przecież ty czerpiesz ze źródła, które nie ma dna.
— Mylisz się ogromnie. Mam wprawdzie zacnego opiekuna, na którego nie narzekam, lecz daje mi on pięć tysięcy franków miesięcznie całej parady.
— Biedaku!
— Nie jest to zbyt wiele dla młodzieńca, który musi się starać o baronównę, ażeby sobie zapewnić kawałek chleba na starość. To też rzuciłbym może to wszystko do djabła i postarał się, wyzyskując dzisiejsze me stosunki, o jakiś poważniejszy kapitał, gdyby nie to, iż mam wrażenie, że odnalazłem nakoniec swego ojca.
— Ale prawdziwego ojca, nie jakiegoś tam Cavalcantiego?
— I... tamten już odjechał. Powiadam ci, że prawdziwego.
— I któż to ma być tym prawdziwym twoim ojcem?
— Hrabia de Monte Christo. Nie powiedział mi on wprawdzie wyraźnie, że tak jest, ale wszystko na to wskazuje. Takiemu Cavalcantiemu zapłacił przecież 50.000 franków.
— Pięćdziesiąt tysięcy franków za ojcostwo dla ciebie! Ja za pół tej ceny podjąłbym się tego, za 20,000 franków, nawet za 15,000! Wiesz, nie myślałem, żeś taki niewdzięczny, dlaczegożeś mnie nie nastręczył tego interesu?
— Alboż ja o tem wiedziałem? Wszystko to się robiło, gdyśmy jeszcze tam byli.
— Szkoda. Więc powiadasz, że ten twój ojciec jest taki bogaty? — zapytał niedbale Kadrus, bawiąc się kieliszkiem.
— Bywam przecież u niego codzień i widzę. Sam napewno nie wie, ile i gdzie co ma. Raz, przy mnie, oddał mu bankier pół miljona; nie dalej, jak wczoraj, przy mnie również, przyniósł mu chłopiec z banku 100,000 franków w złocie.
Kadrus osłupiał; zdawało mu się, że słowa młodzieńca mają dźwięk metalu i że słyszy kaskadami płynące luidory.
— I ty tam tak ot sobie przebywasz, jak u siebie w domu?
— Ile razy tylko zechcę.
Kadrus umilkł. Widać było, iż przetrawia w umyśle jakąś myśl doniosłą, a potem rzekł półgębkiem:
— Chciałbym i ja choć raz w życiu zobaczyć. Czy ten twój ojciec nie mieszka wypadkiem przy polach Elizejskich?
— Tak jest, pod numerem 30. Prześliczny domek, sam w sobie, pomiędzy ogrodem a dziedzińcem, oddzielonym od ulicy murem nie nazbyt wysokim.
— A cóż mnie to może obchodzić? Bardziej ciekawy jestem tego, jak to tam jest w środku urządzone? Meble pewnie bogate? A jakiż tam jest rozkład?
— Gdybym miał papier i atrament, tobym ci to na papierze pokazał.
Kadrus poskoczył żywo i przyniósł żądane przedmioty.
— Masz, — powiedział — odrysuj mi to, tylko dokładnie.
Andrzej wziął pióro do ręki i zaczął rysować.
— Dom, jak ci to już mówiłem, znajduje się pomiędzy dziedzińcem a ogrodem. Wygląda to tak oto, widzisz? Mur od ulicy nie nazbyt wysoki, trzy metrowej, co najwyżej, wysokości. Na dziedzińcu pośrodku jest klomb, a po bokach drzewa pomarańczowe, figowe, różne krzewy, a tak gęsto zasadzone, że parokrotnie wyściskałem tam pokojówki, a nikt nie zauważył.
— Jakiż jest rozkład parteru?
— Na dole jest sala jadalna, salon, bibljoteka, wreszcie pokój bilardowy. Ot masz to wszystko wyrysowane jak najdokładniej. Okna tam wszędzie są prześliczne, wysokie, tak, że w jednej szybie mógłby się zmieścić cały człowiek.
— Gdzie takie są okna, po djabłaż tam jeszcze są i drzwi również.
— Cóż chcesz?... Zbytek, marnotrawstwo...
— Okiennice są?
— Są, ale nie są nigdy zamykane. Na noc zwłaszcza. Ten hrabia Monte Christo to wielki oryginał, ma naprzykład pasję przyglądania się gwiazdom w nocy.
— U... to on tak po nocy lubi łazić?
— Cóż znowu!? Mówiłem — noc, a myślałem — o wieczorze.
— Gdzież sypia służba?
— Ma ona domek osobny, poza pałacem, z lewej strony ogrodu. A zresztą ta służba, to jednego dnia przebywa w pałacu, o którym ci opowiadam, a nazajutrz jedzie do Auteuil. Cała, caluteńka. Nie dalej jak wczoraj mówiłem mu właśnie: „Jak to nieroztropnie ze strony pana hrabiego zostawiać dom cały na boskiej Opatrzności. Przecież hrabiego mogą kiedy okraść?“ A on mi wtedy na to: „A cóż mnie to może obchodzić, że mnie okradną?“
— E... nie może być znów tak zupełnie głupi ten twój hrabia. Tam musi być, widzisz, takie mechaniczne biurko co to, jak go się złodziej dotknie, to go chwyta za rękę i zaczyna wygrywać arję: „Torreadorre!...“ z „Carmenu“.
— Mogę cię zapewnić, iż w domu hrabiego niczego podobnego niema. On ma najzwyczajniejsze, tylko bardzo bogato rzeźbione, biurko machoniowe; to biurko jednak znajduje się na pierwszem piętrze.
— Zrób też, prosze cię, i plan tego piętra również!
— Nic łatwiejszego. — I Andrzej znów się wziął do pióra.
— Na pierwszem piętrze, uważasz, gdy się idzie po schodach idących z westibulu, znajduje się naprzód przedpokój, dalej, salon, potem dwa pokoje do pracy, na lewo od salonu pokój sypialny, łazienka, buduar. Otóż w tym buduarze właśnie stoi podręczne biurko hrabiego, o którem mówiliśmy, stoi ono pomiędzy dwoma oknami.
Kadrus zaczął rozmyślać.
— Czy ten twój książe często wyjeżdża do Auteuil?
— Dwa, a czasem i trzy razy tygodniowo. Jutro naprzykład ma jechać na cały dzień i noc.
Kadrus spojrzał bacznie na młodzieńca, jakby mu chciał całą prawdę wydrzeć z piersi. Lecz Andrzej najobojętniej wyjął cygaro z kieszeni i spokojnie je zapalił.
— Kiedyż chcesz mieć te swoje 500 franków? — zapytał następnie Kadrusa.
— Jeżeli masz, to je dawaj natychmiast.
Andrzej dobył woreczka i wyliczył 25 luidorów.
— Złoto? — rzekł Kadrus — bardzo dziękuję.
— Toż, głupcze, na zmianie możesz tylko zyskać, stoi ono przecież o 5 sou wyżej.
— Bardzo możliwe. Ale wekslarz poszedłszy zaraz za poczciwym Kadrusem, złapałby go za kieszeń i kazałby się potem tłumaczyć: skąd i dokąd idzie i gdzie ma takie dobra, z których dochód złotem się wybiera. Daruj więc, bracie, taki głupi nie jestem. Chcesz, to dawaj mi zwyczajnem srebrem.
— Ależ jakże możesz przypuszczać, bym ja miał 500 franków srebrem przy sobie? Mam zaledwie trzydzieści.
— Dawaj, dobre i to.
— Zwróć że mi teraz półtora luidora złotem, albo dwa to ci dam dziesięć franków asygnatą.
— Wiesz, nie przypuszczałem, byś był do tego stopnia drobiazgowy. Ja mam mu zwracać złoto! Doskonały sobie!
— Widzę, że chcesz mnie ze skóry obedrzeć.
— Ja? ciebie?... Nigdy, mój drogi. Ja chciałbym tylko dać ci przyjacielską radę, ażebyś pozostawił u mnie ten brylant, jaki z miną pawia obnosisz na palcu. Powiadam ci, że ty nas samochcąc zgubisz jeszcze. Bo jakżeż?... ubrałeś się w liberję, jak służący, a pozostawiłeś na palcu brylant wartości conajmniej pięciu tysięcy.
— Patrzajcie go, jaki uważny! Zdałbyś się na rewizora!
— Bo ja, widzisz, znam się na brylantach. Miałem kiedyś swój własny.
— Chwal się tem przed innymi — rzekł Andrzej dziwnie spokojnym tonem, bez najmniejszego gniewu, i zdjął pierścień z palca.
— Czekaj, zobaczymy, czy nie jest on fałszywy? — rzekł Kadrus, a następnie podszedł do okna i pociągnął po szybie, że aż zapiszczała.
— O przepraszam cię za posądzenie — mówił dalej — ale ci złotnicy, złodzieje, potrafią tak dobrze naśladować brylanty, że człowiek niema nawet ochoty okradać jubilerskiego sklepu, ażeby nie być oszukanym.
— Czy już na tem koniec — rzekł Andrzej — czy nie masz zamiaru wziąć mej kamizelki, albo kapelusza?
— Poczciwy ty jesteś, że mi proponujesz nawet swą garderobę, ale ci jej nie wezmę, choć przydałaby mi się bardzo. Idź więc już, nie zatrzymuję cię, bo mnie chwyta obawa, by mi nie przyszła ochota na twe cacane lakierowane buciki.
— Strzeż się tylko, aby cię nie spotkała jaka przygoda przy sprzedaży pierścienia.
— Bądź spokojny, nie mam zamiaru go sprzedawać, bynajmniej.
— Ale widzę, że już idziesz, bez pożegnania nawet, lecz ja się nie obrażam, a nawet cię odprowadzę.
— Nie fatyguj się.
Gdy Andrzej wyszedł, zamknął za nim drzwi starannie na wszystkie zamki, a następnie rzucił się do oglądania planu, pozostawionego na stole.
— Poczciwy chłopak — powiedział do siebie — a kocha mnie tak bardzo, że nie pogniewałby się na mnie nawet za to, gdybym tak przyspieszył śmierć jego ojca.



ROZDZIAŁ XIII.
NAPAD.

Nazajutrz po tej uczcie w izbie eks-oberżysty, hrabia de Monte Christo wyjechał istotnie do Auteuil, zabierając ze sobą Alego i kilku służących.
Przybycie Bertuccia z Normandji, z wiadomościami o domu i o korwecie, o wyjeździe tym zadecydowało; w wilję tego dnia hrabia o nim nawet nie myślał. Dom w Normandji był w każdej chwili gotowy na przyjęcie gości, korweta zaś przed tygodniem przybyła do portu i stanęła na kotwicy, w każdej chwili gotowa do drogi.
Hrabia podziękował Bertucciowi bardzo za gorliwość, dodając, by się szykował zwolna do drogi, gdyż za jakiś miesiąc opuszczają Francję.
— W tym ostatnim miesiącu jednak, być może, że nawet parokrotnie będę zmuszony przejeżdżać nocą z Paryża do Treport. Czy są więc już tak gęsto rozstawione konie, bym, zmieniając je, mógł całą tę przestrzeń przebyć w czasie ośmiu godzin?
— I ten rozkaz pana hrabiego jest spełniony. Konie czekają w każdej chwili dnia i nocy na dziewięciu aż stacjach.
— Dobrze. Za dwa, trzy dni wyjadę zapewne.
Gdy Bertuccio miał już odejść, otworzyły się drzwi i wszedł Baptysta.
— Cóż to? — przecież cię nie wołałem.
Baptysta zbliżył się do hrabiego i rzekł, list oddając:
— Powiedziano mi, że list ten jest bardzo ważny i pilny, więc wskoczyłem na konia i przebyłem drogę do Auteuil w ciągu kilkunastu minut.
Hrabia rozpieczętował wtedy list i czytać go zaczął.
„Ostrzega się niniejszem hrabiego de Monte Christo, iż nocy dzisiejszej zakradnie się do jego domu na Polach Elizejskich pewien mężczyzna, ażeby dobrać się do jego biurka“.
Z początku hrabia sądził, iż jest to zwyczajna jakaś złodziejska sztuczka i już chciał przesłać list do policji, przyszło mu jednak na myśl, że może tu chodzi nie o kradzież, lecz o zamach jakiegoś osobistego wroga?
To podnieciło odwagę hrabiego, który nie cofał się nigdy przed żadnem niebezpieczeństwem.
— Jeżeli istotnie jakiś rzezimieszek miał zamiar mnie okraść, to z pewnością żaden z jego wspólników nie uprzedzałby mnie o tem. — Tutaj więc chodzi o zamach na moje życie, do mego domu przyjść mają nie rabusie, lecz mordercy, którzy, znając mnie, zgóry byli pewni, że nie będę się uciekał pod opiekę policji, lecz wyjdę sam naprzeciw niebezpieczeństwu. I nie zawiodą się, uczynię zadość ich woli.
Hrabia przywołał Baptystę, który po oddaniu listu wyszedł natychmiast z pokoju i rzekł do niego:
— Wrócisz natychmiast do Paryża i sprowadzisz mi wszystkich tam pozostałych służących. Za trzy godziny mają tu być wszyscy, zostanie przy pałacu odźwierny jedynie.
— Pan hrabia raczy wziąć pod uwagę, iż pomiędzy jego izdebką przy bramie, a pałacem, jest dosyć znaczna odległość.
— I cóż stąd?
— Rabusie mogliby, w razie czego, cały dom przewrócić, a odźwierny nie usłyszałby najmniejszego choćby szmeru.
— Nic nie wiesz, panie Baptysto, złodzieje, choćby mi cały dom zrabowali, nie sprawiliby mi tyle przykrości, co jedna usługa źle wykonana.
Baptysta skłonił się z uszanowaniem.
— I jeszcze jedno — dodał hrabia, gdy Baptysta już odchodził — wszystkie okiennice na dole proszę jak najstaranniej pozamykać, natomiast na górze pozostawić otwarte, poprzestając na zamknięciu okien.
Resztę dnia hrabia spędził jak zwykle. Po obiedzie zaś udał się do swego pokoju, zapowiadając, iż już z niego nie wyjdzie i że tylko Ali będzie mu do usług potrzebny.
Gdy zaś dobrze się ściemniło, nie zauważony przez nikogo, wyszedł wraz z Alim i kazał się wieźć do Paryża.
Monte Christo badał długo całą aleję jak i nielicznych przechodniów. Widząc, iż nie jest szpiegowany, pobiegł do swego gabinetu.
W tym czasie Ali poznosił broń.
Przez okno pokoju sypialnego, równolegle do okien gabinetu położonego, hrabia miał widok na ulicę.
Tak upłynęło dwie godziny. Uderzyły trzy kwandranse na dwunastą.
Hrabia dosłyszał lekki szmer od strony gabinetu dochodzący, zaczął się przysłuchiwać...
Jeden tylko!
— A to łotr zuchwały — mruknął hrabia.
W tej samej chwili Ali lekko trącił go w ramię i hrabia obejrzał się; nubijczyk wskazał mu okno, a raczej ulicę poza niem widniejącą.
Hrabia spojrzał i ujrzał drugiego człowieka, siedzącego na murze, który dzielił dziedziniec od ulicy, człowiek ten najwidoczniej pragnął zobaczyć, co się dzieje w gabinecie hrabiego.
— Acha — pomyślał hrabia — jest ich dwóch, zatem jeden działa, zaś drugi stoi na straży.
Dał znak Alemu, by obserwował siedzącego na murze, sam zaś zwrócił się ku otworowi, przez który miał możność obserwowania, co się dzieje w gabinecie.
Napastnik był już w pokoju i właśnie uważnie po nim się rozglądał, a gdy spostrzegł, że jest w nim dwoje drzwi, podszedł naprzód do tych, które prowadziły do przedpokoju a następnie swe kroki skierował w stronę sypialni. Hrabia sądził, iż będzie on chciał wejść do niego, więc się już zaczaił, by go pochwycić w ramiona, usłyszał jednak zwykły brzęk ryglów na miedzianych kółkach. Nocny gość zabezpieczał się od nagłego wejścia domowników, o ile by ci w pałacu się znajdowali. Gdy to uczynił, był pewien, iż żadne już nie grozi mu niebezpieczeństwo, że działać może spokojnie, a nie wiedział, iż hrabia, przewidując coś podobnego, pousuwał obrączki ryglowe.
Nowy gość, gdy się poczuł zabezpieczony od nagłej napaści, nabrał swobody ruchów i przedewszystkiem wyjął z kieszeni przedmiot jakiś, którego hrabia nie mógł rozpoznać i położył go na stole, a potem, podszedł wprost do biurka, by skonstatować, z niezadowoleniem zapewne, że niema w niem kluczyka.
— Ach — pomyślał wtedy Monte Christo z uczuciem niesmaku — więc to zwyczajny złodziej tylko!
Złodziejaszek nie mógł jednak jakoś uporać się z robotą, z przyczyny ciemności zapewne, podszedł więc do stołu i wziął z niego przedmiot uprzednio na nim złożony, a po chwili rozbłysło w pokoju słabe światełko.
— Co to?! — zawołał Monte Christo, cofając się nagle w tył ze zdziwieniem — patrzajcież, toć to dobry znajomy!
Ali skoczył, podnosząc w górę topór.
— Stój — rzucił cichy rozkaz hrabia — wszelka broń jest nam teraz już niepotrzebna. — Następnie powiedział jeszcze parę słów do ucha Alemu, najcichszym szeptem, ponieważ wykrzyknik hrabiego, aczkolwiek bardzo słaby, doszedł do ucha przybysza, który stanął jak wryty.
Na ten cichy rozkaz hrabiego, Ali podszedł na palcach ku szafom, a po chwili wrócił, niosąc czarny ubiór i trójgraniasty kapelusz. Przez ten czas Monte Christo niemniej szybko zrzucił z siebie surdut i kamizelkę, wkładając na ich miejsce delikatną koszulkę ze stalowych kółeczek uczynioną, po raz ostatni użytą we Francji przez Ludwika XVI, który lękał się uderzenia nożem w piersi, a zginął od uderzenia toporem w głowę.
Na stalową koszulkę Monte Christo włożył długą sutannę, zaś na głowę perukę, a na nią trójgraniasty kapelusz, co przeobraziło hrabiego w włoskiego księdza.
Napastnik zaś wobec głuchej, panującej w całym pałacu ciszy, wziął się znów do pracy.
— Nic nie szkodzi — szepnął hrabia, pewien, iż otworzenie zajmie złoczyńcy parę minut czasu.
I podszedł ku oknu. Człowiek, który poprzednio siedział na murze, przechadzał się teraz po przeciwległej stronie alei, lecz dziwna rzecz: zamiast dawać baczenie na to, czy nie zbliża się ktoś niepożądany od Pól Elizejskich, lub przedmieścia Saint Honore, był zajęty tem jedynie, co się w gabinecie hrabiego dzieje. Monte Christo, widząc to, uderzył się nagle w czoło dłonią i uśmiechnął dziwnie. Potem zbliżył się do Alego i rzekł szeptem:
— Pozostań tu ukryty w cieniu, obserwując tego tam przechodnia. Nie ruszaj się na żaden hałas, na odgłosy walki chociażby, aż cię nie przywołam.
Ali skinął głową na znak, iż rozumie i że będzie posłuszny.
Wtedy Monte Christo wziął z kandelabra świecę, zapalił ją i wszedł do gabinetu w chwili, gdy rzezimieszek był najbardziej zajęty zamkiem, osłaniając ręką płomień świecy, w ten sposób, by jej światło padało wprost na twarz przybysza.
Drzwi otworzyły się bez najmniejszego szelestu, tak iż dopiero światło świecy powiadomiło gościa, iż ktoś wszedł do pokoju. Momentalnie obrócił się wtedy, struchlały cały.
— Cóż ty tu robisz, u djabła, kochany panie Kadrusie, w domu hrabiego Monte Christo o tak późnej godzinie?
— Ksiądz Bussoni! — zawołał były oberżysta, zdumiony tem przedewszystkiem, iż ksiądz mógł wejść do pokoju, bez względu na to, iż przecież on drzwi własnoręcznie pozamykał na łańcuchy!
Hrabia zaś stanął pomiędzy Kadrusem a otwartem oknem w ten sposób, iż przecinał złoczyńcy drogę odwrotu.
— Ksiądz Bussoni! — powtórzył Kadrus.
— Tak jest, ksiądz Bussoni, we własnej osobie — rzekł Monte Christo — szczęśliwy jestem, żeś mnie poznał tak odrazu, mój kochany Kadrusie; jest to dowód, iż obydwaj mamy dobrą pamięć, jeżeli się bowiem nie mylę, to już minęło lat dziesięć od chwili, gdyśmy się widzieli.
— Ksiądz, ksiądz dobrodziej.
— Chcieliście, jak widzę, okraść hrabiego de Monte Christo — rzekł mniemany ksiądz.
— Ojcze duchowny — bełkotał Kadrus, usiłując przedrzeć się ku oknu, od którego odpychał go ciągle hrabia — ojcze dobrodzieju!... ja doprawdy nie wiem... nie pojmuję... proszę mi wierzyć, przysięgam...
— Wycięta djamentem tafla... ślepa latarka... pęk wytrychów... nakoniec biurko nawpół otwarte! Mówi to wszystko dość jasno chyba! Hę?... Widzę, iż pozostałeś zawsze ten sam, przezacny morderco!
— Ojcze!... ponieważ zdajesz się wiedzieć wszystko, więc i to powinno być ci wiadome, iż tamto — to była sprawa Karkontki. Fakt ten przyznał nawet sąd i dlatego skazano mnie tylko na galery.
— Które, jak widzę, już odsiedziałeś, a teraz znów robisz świeże starania, by wrócić na dawne miejsce?
— Nie, ojcze, ja przed czasem zostałem zwolniony przez pewnego...
— Ten „pewny“ doskonale, jak widzę, przysłużył się społeczeństwu!
— Ach!... zawołał z jękiem galernik — ja mu przyrzekłem...
— Przyrzekłeś, że nie dotrzymasz przyrzeczenia?
— Tak jest, niestety — rzekł zapytany, opuszczając w dół głowę.
— Fatalna sprawa!... A wiesz, czem grozi ci teraz to włamanie się nocą do zamieszkałego domu?
— Ojcze!... Nie tak bardzo znów jestem winny. Namówiono mnie... Potrzeba wreszcie...
— Milcz! — z pogardą rzekł ksiądz — potrzeba zniewolić może człowieka do żebraniny, do kradzieży chleba ze straganów ulicznych, nie zmusza jednak do wyłamywania biurek w domu człowieka bogatego.
— Ach, wybacz mi, ojcze. Już raz mnie ocaliłeś, uczyń więc to po raz drugi jeszcze.
— Nie mam najmniejszej do tego ochoty.
— Czy sam jesteś, ojcze — rzekł Kadrus, składając ręce jak do modlitwy — a może już posłałeś po żandarmów, ażeby mnie pochwycili?
— Po nikogo nie posyłałem, zaś hrabia de Monte Christo zabrał ze sobą całą swą służbę do Auteuil. I może raz jeszcze ulitowałbym się nad tobą, pod warunkiem, jeżelibyś mi wyznał całą prawdę. Powiadasz tedy, że cię uwolniono z galer? Jakże to było?
— Tak jest, ojcze. Uwolnił mnie jakiś anglik, o którym mówiono, że się nazywa lord Vilmor.
— Znam go. Jeżeli kłamiesz, dowiem się o tem.
— Uwolnił on nietylko mnie, ale jeszcze i pewnego korsykanina, imieniem Benedykt.
— Otóż ów anglik dostarczył nam stalowych pilników, któremi przepiłowaliśmy sobie kajdany, a potem rzuciliśmy się do morza. Gdyśmy dopłynęli do brzegu, mieliśmy już tam przygotowaną odzież, w którą przebraliśmy się zaraz. Było to w Hyeres. Tam Benedykta straciłem z oczu, sam zaś...
Dla nadania większej siły swemu zeznaniu, Kadrus zbliżył się do księdza, który stał dalej nieporuszony w miejscu i spokojnie badał go wzrokiem.
— Kłamiesz — rzekł ksiądz tonem niezłomnej pewności. — Tak jest, kłamiesz, bo ów Benedykt jest nieprzerwanym twym kamratem, a może i wspólnikiem tej twej ostatniej zbrodni?!
— Ach, ojcze dobrodzieju!
— Opowiadaj, jak żyliście po wyjściu z Tulonu?
— Jak Bóg dał...
— Kłamiesz!... powtórzył ksiądz jeszcze potężniejszym głosem — w Paryżu żyłeś za pieniądze, których ci tamten dostarczał.
— Ach! ojcze, jak ty wiesz wszystko!... Prawda, Benedykt został synem wielkiego magnata, hrabiego Monte Christo, w domu którego teraz jesteśmy właśnie.
— Benedykt ma być synem hrabiego? — ze szczerem zdziwieniem zapytał Monte Christo.
— Djabli go wiedzą!... Musi być to zresztą prawda, bo hrabia wyszukał mu fałszywego ojca, daje mu pięć tysięcy franków miesięcznie i miał mu zapisać jakąś ogromną fortunę.
— Acha! — rzekł mniemany ksiądz, zaczynając pojmować — jakże się teraz nazywa ten młodzieniec?
— Andrzej Cavalcanti. Ma się on żenić teraz z panną Danglars, córką bankiera.
— I ty wobec tego milczysz? Nie pójdziesz do Danglarsa i nie powiesz mu wszystkiego? W takim razie ja mu powiem!
— Ruszaj do djabła, by jemu wszystko opowiadać — zawołał Kadrus, wydobywając nóż z za pasa i godząc nim w pierś hrabiego — na ziemi jednak już nic nikomu mówić nie będziesz!
Lecz zadrżał, bo sztylet zamiast przeszyć pierś hrabiego, ześlizgnął się po niej tylko. W tejże chwili Monte Christo lewą ręką pochwycił pięść mordercy i ścisnął ją z siłą tak straszliwą, iż nóż wypadł momentalnie z palców zmiażdżonych nieomal.
Hrabia jednak nie poprzestał na tem, wykręcił rękę bandycie tak, że aż stawy zatrzeszczały i Kadrus padł na kolana, a następnie twarzą na ziemię. Monte Christo postawił mu wtedy nogę na głowie i rzekł:
— Nie wiem, co mnie wstrzymuje, że ci, zbrodniarzu, nie roztrzaskam czaszki.
— Łaski, łaski panie!... jęczał Kadrus.
— Wstań! — rzekł hrabia.
— Ale też ty, księże, ciężką masz rękę! — rzekł Kadrus, powstając i opatrując zgruchotaną nieomal dłoń.
— Cicho! To Bóg dał mi siłę, ażebym nią poskramiał takie, jak ty, zwierzęta. W imieniu tego Boga działam, zapamiętaj to sobie, nędzniku. A jeżeli cię nie unicestwiłem, to dla spełnienia Jego zamiarów. Weź pióro i pisz, co ci podyktuję.
— Palce mnie bolą, a zresztą nie umiem pisać, ojcze!
— Kłamiesz!... Bierz, powiadam ci, pióro, i pisz.
Kadrus, posłuszny tej gromowej sile, usiadł i napisał:
— „Panie, człowiek, którego przyjmujesz u siebie i któremu oddajesz nawet swą córkę, jest zbrodniarzem zbiegłym z galer w Tulonie, miał tam Nr. 59, gdy ja 58. Ma na imię Benedykt, jego nazwisko jest nieznane, bowiem jest podrzutkiem“.
— Podpisz — rzekł następnie hrabia.
— Więc chcesz mnie zgubić, panie?
— Gdybym chciał tego, to oddałbym cię do rąk pierwszego lepszego żandarma. A zresztą, w chwili, gdy list ten będzie oddany podług adresu, nie będziesz zapewne niczego się już obawiał, podpisz więc.
Gdy Kadrus napisał już wszystko, Monte Christo wziął zapisaną kartkę do ręki, a następnie rzekł:
— A teraz idź precz, lecz nie schodami, bo nie mam zamiaru trudzić się dla ciebie, by ci na dole drzwi otwierać, lecz tak, jak wszedłeś, przez okno.
— O, księże!... Wy coś złego przeciwko mnie zamierzacie? Powiedzcie, że nie pragniecie mej śmierci?
— Ja chcę tego, czego Bóg chce.
— Więc mi przysięgnij, że mnie nie uderzysz, gdy będę wychodził.
— Precz, głupcze nikczemny!
— Cóż ty ze mną chcesz zrobić, panie?
— Próbowałem uczynić z ciebie człowieka szczęśliwego, a zrobiłem zbrodniarza.
— Ojcze... zrób jeszcze jedną próbę, już ostatnią!
— Dobrze!... Wiesz zapewne, że ja dotrzymuję słowa, otóż jeżeli powrócisz do domu zdrów i cały...
— Bylebyś tylko ty, ojcze, nie kazał mnie ścigać, to kogóż się mam obawiać?
— No, już idź — zawołał hrabia, wskazując Kadrusowi okno.
Były sąsiad Dantesa, nie dowierzając przypuszczeniu, po przełożeniu jednej nogi przez okno, zatrzymał się.
— A teraz skacz — rzekł Monte Christo, cofając się w głąb i zakładając w tył ręce.
Kadrus dopiero wtedy uwierzył, że ze strony księdza żadne mu nie grozi niebezpieczeństwo i śmiało zeskoczył.
Godzina pierwsza wybiła w chwili tej na wieży Inwalidów.
Gdy Kadrus stanął na ziemi, jakiś człowiek, do tej chwili ukrywający się w cieniu drzew, pędem, czając się, przebiegł ulicę ku miejscu, na którem był Kadrus, a wtedy ciszę nocy rozdarł jęk boleści pełen, a potem wołanie:
— Ratunku!... Mordercy!...
Rozległ się tupot nóg szybko uciekających i znów wołanie:
— Ratunku!
Uciekający zatrzymał się wtedy, potem zawrócił, zbliżył się do wołającego i... już głucha zapanowała cisza.
Po chwili mała furtka w murze otworzyła się i ukazali się w niej: naprzód Ali, a następnie pan jego.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.