Wybór poezyi Mieczysława Romanowskiego (Julia Dickstein-Wieleżyńska)/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Romanowski
Tytuł Wybór poezyi Mieczysława Romanowskiego
Redaktor Julia Dickstein-Wieleżyńska
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Data wyd. 1913
Druk Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WYBÓR POEZYI
MIECZYSŁAWA ROMANOWSKIEGO
UKŁAD I SŁOWO WSTĘPNE
JULII DICKSTEINÓWNY
Tom II




SPIS RZECZY:


Str.







WARSZAWA
NAKŁAD I DRUK TOW. AKC. S. ORGELBRANDA S-ÓW
SKŁAD GŁÓWNY W KSIĘGARNI E. WENDE i SPÓŁKA
H. ALTENBERG — LWÓW






VI.
CHART WATAŻKI
Opowieść starego towarzysza z kresów.
1.

Ot, mój bracie, wspomieć miło,
Jak na kresach to się żyło!
W dzień podjazdy, pohulanka.
Często, gęsto krwawy taniec,
Gdy się zbliżyć śmiał pohaniec,
A po tańcu znów wieczorem
Przy ognisku, przed futorem,
Szła ochoczo pogadanka.
Bo gdy człek dzień w pocie spraży,
To wieczorek rad przegwarzy,
Albo starych dum posłucha,
Co lgną w serce i do ucha.

Ot tak, panie! znam te strony,
Tam wiek młody mknął jak woda.
Szabla krzywa, konik wrony,
Przy tem taniec, step, swoboda,

I te dumy i gawędy,
I starszego czasem zrzędy,
Kiedy w służbie się chybiło...
Och! to wszystko wspomnieć miło!
Bo połajał, gdy człek chybił,
Chwatu w oczy spojrzał śmiało,
Nie ubarwiał mowy kwiatem,
„Tyś chwat, bracie!“ rzekł, — dość na tem.

A i mnie tem uczcił słowem!
Gdy po tańcu obozowym,
Na samotrzeć raz w noc ciemną
My na kresach straż trzymali,
A wtem rumak spiął się ze mną,
Jakby czarci opętali,
I dał susa, drugi, trzeci,
Ściągam, próżno! — w stepy leci,
Wstrzymać trudno, tak ucieka...
A wtem Tatar mknął zdaleka.
Aha! — myślę — tu przyczyna;
On mi konia strzałą drasnął,
O! tom głośno, „hurra“ wrzasnął,
I w cwał ścigam poganina;
Wreszciem dognał, tręzlę skrócę,
Na Tatara arkan rzucę,
W trok do kuli, i nuż cwałem
Ze zwierzyną powracałem.
A toć była nie nowina,

Schwytać żywcem Tatarzyna;
Człek był młody, ręka silna,
I źrenica też niemylna.

Takto, kiedy lata płużą
Młodą siłą, czerstwem zdrowiem...
Leczby o tem prawić dużo. —
Aleć jeszcze coś opowiem.
Nasz Watażka był człek prawy,
Choć niemłody, w boju żwawy,
Zwinny, rzutny, jak wąż śliznął,
Temu odbił, tam znów gwizdnął.
Kiedy rąbał, to od ucha,
Jak ciął, panie, daj się Bogu!
Tam nie siadła pewnie mucha,
Siał trupami po rozłogu.
Lubił strzelby, polowanie,
Chętnie słuchał piesków granie,
Był myśliwy, dość ci na tem,
A polował zimą, latem.
A miał konia, bies nie szkapa!
Kiedy klasnął nań z harapa,
To jak ruszył,... hej! gdzie? panie!
Tu jaskółka tak nie lata,
Tylkoś słyszał szum, świstanie,
Mignął, niby ćma skrzydlata.
I rozumu tego niema,
By opisać wszystko snadnie,

Co zachwycił człek oczyma...
Często koncept z łba wypadnie...
Przytem charta; a wiesz, bracie,
I pojęcia wy nie macie:
Wiek po wieku w dal odpłynie,
Ba, co mówię? i świat zginie,
A nie znajdzie się bestya,
Jak był chart ten! Zwał się Żmija.
Co za przemysł, polot jaki!
Pojedynką brał szaraki,
Lisa, panie, brał z wertepu,
W stepie bujał jak król stepu...
Żeśmy z dziwem nań patrzali —
A co zrobił, słuchaj dalej.

Była jesień, późna pora,
W stepie szaro liść opadał,
Gdy Watażka, raz z wieczora,
Przy ognisku mnie zagadał:
„Czas po temu, jutro, panie,
W dwójkę zrobim polowanie,
Pora dobra, pójdą łowy,
Ale do dnia bądź gotowy!...
Tak po rosie puścim smyka —
A obaczysz jak pomyka.“




2.

Ledwie w stepie ranek błysnął,
Wraz z Watażką jedziem w pole.
Dzień był chmurny, czarne role;
Pan Watażka w palce gwizdnął,
Chart poskoczy, uchem strzyże,
I wyciąga nogi chyże.
„O! źle, panie“, myślę sobie,
Ponoś jedziem w lichej dobie,
Pies ponuro coś się wlecze,
Pewno szarak nam uciecze“.
Wtem koń utknął: „Ej do licha!“
Pan Watażka rzecze z cicha,
„Koń utyka, chart ponury. —
Trzeba wziąć się na pazury.
Coś zła wróżba nam majaczy...
Czy gdzie czart nas nie zahaczy?“
I potoczył wzrok dokoła.
A wtem chłopak do nas woła:
„Panie! szarak w skibie leży,
A nuż! niech się z chartem mierzy“.


My w cwał! „he — co!“ kółkiem jedziem,
Na rzemieniu charta wiedziem,
A po „he — co“ chart weselszy.
Nos do wiatru, uchem rzuca,
Okiem wodzi coraz śmielszy,
A Watażka smycz przykróca:
„Wydżha!!!“, spuścił; chart po roli
Za szarakiem w lot sokoli
Pomknął, panie, jakby strzała,
Że aż ziemia zaświstała;
Lecim, pędzim; szarak w nogi,
Przez zagony, przez rozłogi,
Wśród paździerzy ledwie miga, —
Chart tuż za nim, wciąż go ściga.
Ale zając w stepie znany,
Przytem znać już nieraz szczwany,
Wciąż się nowych zwrotów imał:
Chart go prawie w pysku trzymał,
On się zwinął, ciął kominka,
Pod psa skoczył, skręcił młynka,
Poza charta ruszył bokiem,
I już polem mknął szerokiem.
„U! gracz, widzę to nie lada“
Pan Watażka znów zagada,
„Zmyka dobrze, zwinna sztuka, —
Lecz dla charta to nauka.“
I spiął konia, z bata klasnął,
„Wydżha! wydżha!“ znowu wrzasnął,

My w cwał za nim. Trudna rada!
Ile razy chart przypada,
Zając umknie, wytnie susa,
I umyka, bieda kusa,

Pędzim, konie pomęczone, —
Bo pędziło się niemało!...
A znasz, bracie, tamtą stronę:
Step! gdzie oko zasięgało, —
Lecz Watażkę to nie cieszy;
Gdzież się unieść tak daleko!
„Tu majakę czarci wleką“.
Rzekł, i koniem znów pośpieszy,
I cwałuje po zagonie...
Ba, do kresów już my blisko,
A na drugiej zaraz stronie
Jest już hordy koczowisko.
Zwolnim biegu, bo czahary
Pasmem legły tuż przed nami.
„Pewnie w komysz umknął szary,
I gdzieś Żmiję tropem mami“
Rzekł Watażka. A wtem, panie,
Fiu! Fiu! słyszym strzał świstanie,
Stąd i z owąd wyleciały,
Poprzed uszy przeszumiały...
A więc staniem, wzrok wytężym,
Po pistolet w olstrę siężem,
Kurek w odwód, w temblak szable:

„Anu, wychodź teraz, dyable!“
Ba, nie żarty, u! źle będzie,
Tu Tatarów siła wszędzie;
Ze trzydziestu wyleciało,
Aż mi serce w piersi stało,
Bo sposobu uciec niema,
A czart sile tej wytrzyma?
Wpadną na nas, my wypalim
I dwóch zaraz na ziem zwalim.
Znów wystrzelim, znów dwóch leży, —
Ale reszta hurmem bieży;
My do szabel, — trudna rada,
Lecz się poddać nie wypada —
Więc poskoczym w lewo, w prawo,
Nuż po kurkach gęsto, żwawo,
Silną dłonią po staremu,
Aleć trudno sprostać temu.
Choć człek rąbie, bije, trąca:
Gdzie psów wiele, śmierć zająca.
Spadł Watażka w głowę cięty,
I od pogan zaraz wzięty.
Jam go bronić chciał, lecz marno,
Wnet się do mnie wrogi zgarną,
Ścisną, zeprą naokoło,
Szablą niema machnąć kędy,
Gdzie się zwrócę, tamy wszędy...
A wtem jeden ciął mię w czoło,
I choć cios mu ten oddałem,

Jednak umknąć nie zdołałem;
Krew mi, panie, śćmiła oczy,
Horda na mnie wnet poskoczy,
Zranionego z konia wzięto,
Ręce sznurem mi ściśnięto,
I kazano ruszać przodem; —
Tak my w jasyr szli pochodem!




3.

Hej! mój bracie, oh! to boli,
Kiedy wolny jest w niewoli,
Kiedy ręce ma związane.
O! wolałbym w serce ranę
Od zatrutej dostać strzały,
Bo człek przecie ginie wolny;
Tu żyć musi, żyć niezdolny. —
Z bolu piersi nam pękały!
Ci nas wiedli przez las smugą...
Pan Watażka milczał długo,
Czasem tylko okiem błysnął,
I zsiniałe usta ścisnął;
A nie westchnął ani razu,
Jakby piersi były z głazu:
Bo się wstydził zdradzić przecie,
Że ból twarde serce gniecie.

Tak nas wiedli przez dzień cały,
To lasami, to polami,
A gdy księżyc wyjrzał blady,

Do modlitwy wrogi staną.
My usiedli powiązani,
Chcemy usnąć, usnąć trudno,
Bo i jakoś sercu nudno
I wędrówką my znękani.
Jam jął pacierz szeptać z cicha,
Ba! i pacierz się nie klei,
Miast pokory, w sercu pycha;
Człek w jasyrze, bez nadziei,
Widzi troski i katuszę,
A więc pycha tłumi duszę,
Bo jest dumny, że wytrzyma,
Choć się na to serce zżyma.
Noc nadeszła, my nie spali;
Wrogi straże postawiali,
Reszta legła tuż za nami;
Wnet śpią wszyscy, a my sami
Siedzim, milczym; głucho, panie,
Ciszę tylko rwie chrapanie,
Lub zadzwoni rumak w pęta,
Lub się ruszy straż ocknięta,
I znów usną snem bez duszy,
Tylko liściem wiatr poruszy...
A wtem, panie, szmer się szerzy...
I ucichnie — jakby stało...
To znów kilka kroków bieży...
Staje, jakby coś szukało...
My słuchamy; wielki Boże!


I któż podziw skreślić może,
Kiedy widzim, że chart Żmija
Przez komysze się przebija;
Staje, wietrzy, niby czyha...
Wtem Watażka gwizdnął z cicha:
Jam spoglądał a straż spała
I gwizdnięcia nie słyszała.
Gdy zasłyszał chart gwizdanie,
Eh! jak nie da susa, panie,
Powyż czahrów sadził skoki,
A tam czahar dość wysoki.
Wpadło psisko zadyszane,
Nuż się witać! nuż igraszka!
Skomlić, łasić! a Watażka
Podał ręce skrępowane
I popatrzył się psu w oczy:
Nagle zsmutniał pies ochoczy,
Ręce wąchał, stał ponury,
Potem, panie — jakem żywy!
Patrzę, Boże! a to dziwy!

Chart zębami szarpał sznury,
Gryzł, rwał, kąsał, przegryzł wreszcie;
Myślę, panie: a czart bierz cię!
To cud istny, któżby wierzył?
Ja — nie, pierwszy, lecz tom przeżył.
Pan Watażka skoczył pędem
I z rąk moich zdjął powrozy;

Potem oba już, gdzie rzędem
Stały konie koło brzozy,
Więc za konie. — Patrzę w dali,
Gdzie Tatarzy spoczywali,
Na gałęzi wiszą szable;
Myślę: tu się zdadzą dyable!
I pocichu zdjąłem obie.
A gdym poczuł mą przy sobie,
O! to panie, jakem żywy,
Wtedym taki był szczęśliwy,
Żem do serca ję przycisnął,
I całusa nawet wcisnął,
Tak mi jakoś było rzewnie!
Pan Watażka spojrzał gniewnie,
I rzekł: „Widzę, młokos waszeć,
Ot i z biedy wylazł ledwie,
A już takie gra komedye,
Jakby wróble chciał wystraszyć“.
I pokazał palcem czaty:
„Wyrżnąć trzeba te psubraty!“
Więc do szabel, czat zrąbali,
W skok na konia i w cwał dalej.

Tak my zemkli czaharami;
Chart poczciwy w trop za nami, —
A już błysły ranne zorze,
Gdy stanęliśmy w futorze.
Tu dopiero powitanie:

Chart na piersi skakał, panie,
Ręce lizał, to przypadał,
Ot, i ledwie nie zagadał!
A jam sobie stał na boku;
Łza mi, bracie, błysła w oku,
Myślę: „Boże! ać to zwierzę,
A tak ludzi kocha szczerze!“
I nie dziecko byłem przecie,
A spłakałem się jak dziecię!

1854.



VII.
ŁUŻECCY
(WYJĄTKI).
WSTĘP.

Stałaś strażnicą przed ołtarzem Pana,
Biała, krwi własnej wstęgą przepasana.
Jako ofiary Jego wielkiej chwały,
Wieczne nad tobą pożogi błyskały;
Góry twe były podnóżami arki,
Na polach czuwał lew, do boju szparki,
Ptacy ku niebu wzlatywali z wieścią,
A lud żył rolą, bojem i powieścią!...
Z okiem i sercem wzniesionem do krzyża,
Słuchał on pieśni gromowego spiża...
Czuwał wigilie... tam już wróg się zbliża!

Zagrzmiały boje: z wieżyc Carogrodu
Zawistnie błyska złoty księżyc wschodu;
Ponad krzyżami wiją się pioruny,
Jak z harfy niebios potargane struny,
Płoną świątynie i zagrody kmieci,
Dym ofiarniczy kłębem w górę leci,

Na gruzach płaczą sieroty, twe dzieci!
Sąsiad spokojny zabawia się tanem,
Kiedy ty harce zawodzisz z poganem,
I knuje zdrady, lub zaprawia wina,
A tyś mu tarczą od strzał poganina;
Ani ci poda ręki ku pomocy,
Choć wie, za kogo walczy lud północy!
Bije godzina, ty czekasz ofiary
Z bronią w prawicy, z sercem, arką wiary:
Krzyż bronić spieszy na pola lud dzielny,
Na polach ginie, a krzyż nieśmiertelny!
Z dziękczynną pieśnią przed obliczem Pana,
Stajesz zwycięzka, własną krwią oblana!




Krwawo twe oczy powitała zorza,
U ramion skrzydła srebrzyste, dwa morza,
Zagrały wichrem jak skrzydła husarzy;
A ptactwo z góry okiem łupy waży
I dziko pieśni pogrzebowe kracze,
Na zagon hordy, na zdrady kozacze;
Coś się strasznego odbiło w ich gwarze,
Lud słucha, duma i zasępia twarze,
Jakby nań dżuma od morza powiała...

Było to u nas za króla Michała
.............

Ty śpisz, Chmielnicki! w grobie do twej głowy
Z sykiem się czołga czarny wąż stepowy,
Niesie ci wieści; w grobie cisza głucha,
Oto już żądło przykłada do ucha...
Słuchaj! pierś dziką rozraduj w nowinie:
Z twojego ziarna rzeź na Ukrainie!
Ty krew lubiłeś, a Dniepr krwią dziś płynie!

Ty śpisz, Chmielnicki! a tu Ukraina
W poły rozdarta płacze i przeklina:
Pocoś zdrad uczył stepowego syna?
Spojrzyj! nad twoją stepową mogiłą
Tysiące orłów w błękity się wzbiło:
To bratnie duchy wiodą korowody...
Te wykrakały z klątwą: Złote Wody!
Tamte z ponurej równiny Batowa
Na grób ci niosą mnogie przekleństw słowa,
Te z Beresteczka, a te z pól Zborowa...
I słychać w górze przeciągłe krakanie:
— Hańba ci, zdrajco! hańba ci, hetmanie!...
Gdy je wiatr zaniósł gdzieś, na step daleki,
Szumiało echo: hańba ci na wieki!
Łuną pożarów klną go niebios sklepy,
I wiatr na grobach i Ławra i stepy,
I klnie jaskółka za gniazdko u chaty,
I przeklinają wszystkie polne kwiaty,
Przeklina matek i dziewic płakanie,

I Sicz rozdarta!... hej! czy śpisz, Bogdanie?...
Tam sen okropny ciśnie twe powieki...
Spij, czarny zdrajco, przeklęty na wieki!
Archanioł biały zasłonił oblicze,
Bogu oskarża hordy buntownicze:
Żórawiem czajki wodził po Bosforze,
Dziś srebrnem skrzydłem nie wzleci na morze,
Żagla na sinej nie rozwinie fali,
Bo kozak powstał, morduje i pali;
W Siczy Dorosza nazwał atamanem,
A Dorosz schylił czoło przed sułtanem!
Przysięgli Turkom, pochylili czoła,
I mają buńczuk, poco im anioła?
Na monasterze Przeczystej Dziewicy
Błyśnie półksiężyc złoty na wieżycy,
I dumny Basza konie poupina,
Gdzie się modliła niegdyś Ukraina.
A niema komu zapędów ukrócić.
Starzy wołają: lepiej ziemię rzucić!
Wzięli kij, lirę i pełni rozpaczy
Poszli daleko, gdzieś, na chleb żebraczy.
Trudno im z wami przemieszkiwać doma,
Znali czas inny, dzisiaj tu Sodoma!
Ten, co ich bronił w ukraińskiej ziemi,
Już dawno w grobie: brat książe Jeremi.
Jego pacholę zasiadło na tronie,
W ręku ma berło a ciernie w koronie.

I dziko w stepie: śród bojów i wrzawy
Umilkły pieśni i dziewic zabawy,
Tylko rżą konie, słychać broni szczęki,
I szumy Dniepru i konania jęki.
Gdy rano słońce na niebo wypłynie,
Dziewice stepu kryją się w pustynie,
Dzień dla nich straszny, bo tu jasyr czeka
I w Tureczczyznę pielgrzymka daleka;
A w noc, gdy złoty księżyc patrzy z góry,
To zasmucony chowa się za chmury,
Albo czerwono świeci ziemi zbrodni
W kształt pogrzebowej na niebie pochodni!




Chorągwie, oddziały
Na słowo „baczność“ w jeden mur się zlały.
W polu, przed frontem ołtarz ustawiono...
Step mu posadzką, niebiosa zasłoną,
Dęby filary, widnokrąg pustyni
To modre ściany olbrzymiej świątyni,
I jak posągi w dali czarne głazy,
A słońce w chmurach maluje obrazy.
Wojsku grom często nucił miast organów,
Dzisiaj szum głuchy bohowych bałwanów
Zawtórzy pieśni: „Rodzicielko Pana,
„Prowadź nas w ogień, Ty Niepokalana!...“

A wojsko wierzy, że stąd prostsza droga
Łzom i modlitwom i duszom do Boga.

Mszę rozpoczyna mnich, ojciec Gaudenty,
Biały jak gołąb, w oczach zapał święty...
„Et iltroibo ad altare Dei...“
„Chryste, sztandarem bądź naszych kolei!“
Modli się wiara... „a trzymaj w nadziei!...
„My do stóp Twoich bisurmana złożym!“
A starzec klęka przy ołtarzu bożym,
Na licu uśmiech, broda srebrnowłosa,
Oczy zwrócone w błękitne niebiosa,
W całej postaci jakaś tęskność błoga,
Jakby się dusza stęskniła do Boga.

Dziwne też o nim w obozie posłuchy...
Mówią, że w nocy doń spływają duchy,
Że czyta przyszłość, a są, co widzieli,
Jak rozmawiali z Gaudentym anieli...
Wieść nawet często słyszana od wroga,
Że ten kapucyn ma łaskę u Boga.
Wojsko go kocha, on im wzajem płaci,
Kocha ich wszystkich jak dziatwę, jak braci...
W bój z nimi idzie, przed bojem spowiada,
Więc od lat wielu sercami ich włada...

Cisza w powietrzu wśród polnej modlitwy...
Żelaźni ptacy nim pomkną na bitwy,

Groty i miecze nim stępią na wrogu,
Siebie i ostrza powierzają Bogu.
Poranne słońce rozlewało blaski,
Jakby promienie czystej niebios łaski,
Ksiądz ewangelię począł w imię Boga,
Błysnęły w słońcu szable, jak na wroga,
A chórem grzmiały piersi rozrzewnione:
„Pod Twoje skrzydła weź Lud i Koronę!
Nad zagrodami u nas łuna świeci...
W zagrodach, Panie, nasze żony, dzieci!

Kraju i świątyń dziś bronim piersiami;
Jutro, gdy zorza zejdzie nad polami,
Czy im nie powie, że są sierotami?!...“

„Sanctus!“ dzwoniono! „sanctus Deus“, woła
Mnich przy ołtarzu, schylają się czoła,
Kasztelan szablą skinął, skłonił głowę,
Hucznie zagrzmiały kotły obozowe,
Znaki rycerskie, kopie i sztandary
Trzykroć schylono przed ołtarzem wiary,
A szeregami modlitwa zabrzmiała:
„Na wysokości Panu cześć i chwała!
„Pokój wybranym, ludziom dobrej woli...
„Panie! w pokutę przyjm to, co nas boli!“




Wrzawa pogoni już w dali przycicha,
Patrzy chorąży na klęskę i wzdycha;
Patrzy na słońce: wstawało tak cudnie...
A takie krwawe oświeca południe!
Na step pogląda: tam, na wszystkie strony,
Pierzcha nieszczęsny hufiec rozgromiony!
I na Boh patrzy: jak szumiał, tak szumi,
A nad brzegami kozactwo się tłumi.
Spojrzał na ołtarz: Maryi obrońca
Zadrżał, tej klęski nie śmie marzyć końca.
Ból mu ściął piersi, których nie zna trwoga.
Kapłan gorąco modli się do Boga,
Na jego twarzy niema przerażenia,
W oczach gra zapał boskiego natchnienia;
Kląkł, stawia kielich na nakryciu białem,
Serce pożywił Pana krwią i ciałem,
A zatopiony w dziękczynnej modlitwie,
Przepomniał widać o wrogach i bitwie.

Wtem groźne „hurra!“ rozległo się w ciszy;
Pan Rożniatowski sprawił towarzyszy,
Gonią kozacy; lecz cobądź się zdarzy,
On takiej świętej nie opuści straży.
Wziął sztandar, księdzu błogosławić daje,
Potem spiął konia i przed frontem staje:
„Formuj półkole!“ Żelaźni stanęli,
Świecą skrzydłami jak jaśni anieli,

Mnich podniósł ręce:... „Chwalimy Cię, Panie,
Przez krew dzisiejszą i wiernych konanie!
Przez nocne ognie, jęk matek i dzieci,
Gdy wieść o ojcach do ich strzech doleci!...
Lecz jedno mgnienie od Twojego tronu —
Wróg w proch upadnie jak wieże Syonu.“

Straszny był napad, że aż ziemia jękła;
Tam szabla w dłoni, tu misiurka pękła,
Lecz chorążemu kozak nie dostoi,
Skruszyli piki na stalowej zbroi,
Chwycili szable, ale hełm za twardy...
„Poddaj się!“ krzyczą — chorąży za hardy...
Dokoła niego towarzyskiej roty
Błyskają długie, skrwawione brzeszczoty;
Bój wiodą dziko te krwawe straszydła,
Z przyłbic lśnią kity, a od ramion skrzydła.

Uskoczył kozak, pogląda z daleka,
Strzela i, zda się, sam napadu czeka,
Lecz Rożniatowski powstrzymuje konia;
A kiedy dymy uleciały z błonia,
Dziwno kozactwu... „Taka garstka mała!
Ha! czy szalona?... czy zapamiętała?...
A choćby przy nich był szatan z Budziaku,
Toż wszystkich w jednym pomieścić kołpaku!“

Znowu jak wicher zerwali się razem,
Wpadli i kruszą żelazo żelazem.

Legli pancerni, Rożniatowski pada...
Ha! już na ołtarz puszcza się gromada:
Na strzał już tylko... ołtarz i naczynie
Krwią niewinnego księdza wnet opłynie!
Wtem mnich się zwraca z krzyżem Zbawiciela,
Błogosławieństwo poległym udziela,
I — „w imię Ojca! — “ tłuszcza krwi nie syta
Wstrzymała lejce, stanęła jak wryta.
Lękliwsi krzyżem naznaczyli czoła...
Marzą, że widzą z Ławry apostoła;
I wnet pacierza rozległy się gwary...
Wtem najzuchwalszy krzyknął: „Hej, to czary!
Lecz boże zioła taki czar rozbroją:
Hurra!“ chciał pomknąć, spojrzał, wszyscy stoją.

Mnich stał, ku niebu miał twarz obróconą,
Zapadłe oczy jak dwie gwiazdy płoną.
Kiedy prawicą czynił krzyż widomy,
Oczyma z niebios, zda się, zaklnie gromy;
A była cisza nad całym obozem...
Kozacy milczą, drżą, jak ścięci mrozem,
Skoczyli z koni, padli na kolana...
Ich dusze trwoga ciśnie niezbadana,

A sotnikowi rzecze kozak z cicha:
„Patrzaj! na czole blask u tego mnicha...
Idźmy, bo żadna nie ujdzie stąd noga!
To jakiś święty! łaskę ma u Boga!“
Wskoczyli na koń, szlak tętni za nimi,
Znikli...

Mnich czytał psalm nad poległymi.
„...I oto lećcie do pańskiego tronu,
Żywot wasz spłynął wedle słów zakonu...“
Wtem Rożniatowski zwolna podniósł głowę...
„Ojcze! posiłki daj wiatykowe,
Bo mi głęboko w pierś utkwiła rana;“
„Dziś jeszcze staniesz przed obliczem Pana,
Synu wybrany! Wy bracia wybrani,
Archanioł Michał już wam zahetmani!
Idźcie odpocząć w Cherubinów kraju,
Przeczysta Panna powita was w raju!
Idźcie się w Pańskiej rozradować twarzy...
Boście polegli u Jego ołtarzy!“
Na to chorąży bolami złamany:
„Za tych, co w trwodze, proś, ojcze kochany,
„My już bezpieczni!...“
Mnich przeżegnał stronę,
Kędy pierzchały hufce rozpędzone.
Łzy błysły w oczach, on modlił się: „Panie!
„Nad nieszczęsnymi powstrzymaj karanie!“
Rożniatowskiego nie doszły już słowa:

Skonał waleczny, w proch upadła głowa.
A mnich się modli, podniósł obie dłonie:
„O Panie! ziemia cała we krwi tonie.
Spuść nam ratunek, Boże!... my ci wierni;
Za Twoją chwałę wiecznieśmi pancerni!
Dzisiaj nas srodze zgnębił lud zdradziecki;
Kasztelan pierzchnął! ......
......jest inny Łużecki!...“
Kląkł, ręce obie podniesione trzyma,
Umilkł — i Bogu modli się oczyma.
A niebiosami, niby łańcuch biały,
Ku zachodowi łabędzie leciały,
Szemrały brzozy, dąb zaszumiał stary,
Zanucił ptaszek, skacząc na konary...
Potem ucichło, znikły białe gońce,
Tylko mnich klęczał i świeciło słońce.




VIII.
POPIEL I PIAST
TRAGEDYA W PIĘCIU AKTACH.
(WYJĄTKI).
OSOBY:

POPIEL, król.

WŁADYSŁAW,  Książęta, stryjowie króla Popiela.
ZBIGNIEW,
PREMYSŁAW,
WYŻYMIR,
WROCISŁAW,
JAKSA,
ZIEMOMYSŁ,
WISŁAW,
BOGDALA,
SZCZERB,  Wojewodowie rodów.
MIROSZ,
BRONA,
JAROSZ,
KRASKA,

Św. METODY, apostoł słowiański.
DYAKON.
Pater FUCHS, kapelan królowej.

HARTEN,  posłowie niemieccy.
GIESE,

PIAST, kmieć z Kruszwicy.
ZIEMOWIT, syn Piasta.
ŻÓRAW, Zaodrzanin.
SWIERGOŃ, dworzanin Popiela.
GNIEWOSZ, Zbigniewa.
SĘP, harfiarz.
CZORCZ, rycerz Zbigniewa.
ADELA, żona Popiela.
BOŻENNA, matka Popiela.
KALINA, siostra Popiela.
RZEPICHA, żona Piasta.

Wieszczkowie. — Rycerze. — Kmiecie i kmiotki.


Rzecz dzieje się w Kruszwicy, nad Odrą i w okolicach Kruszwicy.





AKT PIERWSZY.

SCENA DRUGA.
Przed zamkiem Popielowym. ŻÓRAW zbrojny w oszczep i miecz; wchodzą POPIEL, ZBIGNIEW, PŻEMYSŁAW, WYŻYMIR, SZCZERB, MIROSZ, BRONA, JAROSZ, KRASKA, PIAST, kilku rycerzy i kmieci.
POPIEL (do Zbigniewa).

Na wrzawy wieców czasu tylko szkoda.
Gdzie jeden rządzi, tam najlepsza zgoda.
Patrzyłem na to, gdym brał żonę moją;
Tem, stryju, Niemcy tak przeważnie stoją.

ZBIGNIEW.

Bogowie z tobą! mądre rzekłeś słowo.

POPIEL (do zgromadzenia).

Więc wiecom koniec, a król odtąd głową.

(postrzegając Żórawia).

Skąd wy?

ŻÓRAW (przystępując).

Z Zaodrza, z ziemi nieszczęść, panie.

POPIEL.

Ze ziemi nieszczęść?... Bracie Zaodrzanie,
Przystąp i powiedz, co się dzieje z wami?
Słyszałem, żeście wiedli bój z Niemcami.
Cóż spadło na was?

ŻÓRAW.

Mordy pożogi.
Lud nasz wycięty od zaborczej broni;
We więzach starce, zbeszczeszczone progi,
U mogił jęki, w polach wrzask pogoni.
Spłonęły sioła, grody i świątynie,
Niemcy do krzyża spętany lud chłoszczą,
Gdzie jeno spojrzysz, tam krew lub łza płynie;
Kędy się zwrócisz, śmierć i rozpacz goszczą,
Syn rzuca matkę, ojciec dziatki lube,
Wieszczek gaj święty i obietne zgliszcza,
I lecą na bój — królu! na zgubę,
Bo nie ratuje nas bój, lecz wyniszcza.

POPIEL.

Przekleństwo wrogom!... A cóż wasi wodze?
Na wiecu tylko gardłują odważni,
A w bitwach dają lud wycinać srodze?

ŻÓRAW.

Zginęli nasi wodzowie poważni:
Jedni polegli na pobojowisku,
Drudzy schwytani i żywcem spaleni,

A my zostali bez wodzów, w ucisku,
Bez wodzów, królu! wśród krwi i płomieni.

BRONA.

Możni bogowie!

POPIEL.

A kniazie udzielni?

ŻÓRAW.

Ci się w hołd, królu, oddali Niemcowi
I krzyż przyjęli.

POPIEL.

Kniazie w hołd? bezczelni!

ŻÓRAW.

I chodzą, królu, i syczą ludowi,
Że stare bogi niczem, że krzyż bogiem.
A z nimi czarni zachodzą w zagrody
Z olejem, z krzyżem i ze dzbankiem wody,
I lud czarują na zbratanie z wrogiem.

POPIEL.

Znać grom samopas błąka się z wiatrami,
A na niebiosach skamieniały bogi,
I niema pomsty na podłość i zbrodnie.

ŻÓRAW.

Grom będzie z nami, gdy ty będziesz z nami:
W twojej go ręce czują teraz wrogi;

Ty masz zbawienia i zemsty pochodnię!
Zesłańcze bogów! uklękam przed tobą,
Przemożny królu! ty jesteś wybrany
Zmienić łzy w radość — w szczęście nasze rany;
Ty — podnieść naród, przywalon żałobą,
Z pod pogorzelisk, krzyża i rozboju.
Jeszcze znajdziemy ducha w naszem ciele,
Jeszcze możemy wypłynąć z krwi zdroju —
Zwyciężyć jeszcze, lecz ty stań na czele!

(Chwila milczenia).

Mamże ci mówić, jak cię naród czeka?
Mamże cię błagać moich krwią i łzami;
W ogniach mi dawno z łez oschła powieka,
Krwi nie wysłowię spiekłemi ustami.
Patrz, królu! w każdem tchnieniu mego łona
Czuć, że tam naród mordowany kona.

(Popiel zakrywa twarz).

Ty płaczesz? Królu! tam u nas kamienie
Płaczą.., O królu! ty mnie łez nie dawaj!
Po miecz twój, wrogom straszny... Orle! wstawaj!

POPIEL.

Wstanę ja, ptaku mój! ja wam mścicielem!
Przez wszystkie bogi klnę się, że niedługo
Ślady za sobą trupami uścielem
Aż poza Łabę! tam, za rzekę drugą!

Do Niemiecczyzny zaniesiem pożogi
I mord, a takie zatyczymy drogi
Kościotrupami Niemcom, że po wieki
Lękać się będą brzegów waszej rzeki.

ŻÓRAW.

Niechże cię, królu, błogosławią nieba!

POPIEL.

Ale mi ludzi do tego potrzeba,
Posłusznych jako żelazo młotowi.
Postaw mi takich, co będą gotowi
Umrzeć, gdy skinę, a wstać, gdy rozkażę.
Niech mi przysięgną na bogów ołtarze,
Że będą ślepym piorunem mej woli.

MIROSZ (do Szczerba).

Nie znajdzie takich. Chyba ród sokoli
Zapomniał w biedzie górą skrzydła nosić!

ŻÓRAW.

Królu, jam tułacz, łaski przyszedł prosić,
Więc mi ją przyjąć taką, jaką dajesz.
A ludzi, jeśli z tem na mnie się zdajesz,
Ja ci dostawię takich.

POPIEL.

Takich ludzi?

ŻÓRAW.

A znasz ty tę moc, którą rozpacz budzi?

A wiesz ty co pierś, której wszystko jedno:
Żyć, lub w mogiłę położyć się biedną?

POPIEL.

Zaiste! straszni ludzie!

ŻÓRAW.

Bez ojczyzny,
Królu! a w sercach mają takie blizny
Po tej ojczyźnie, że ich nie zaboli
Nic, cobyś, panie, uczynił ich doli,
Byleś im tylko ojczyznę ocalił.

POPIEL.

Daj mi tych ludzi! a ja będę palił
I ścinał z nimi Niemców bez litości.

ŻÓRAW.

Pojutrze, królu, ujrzysz twoich gości.

(odchodzi).
POPIEL (do zgromadzenia).

Ogłosić wojnę, otrąbić wyprawę!
Niech każdy broń ma gotową i strawę.

(spostrzegając zadumanego Piasta).

A ty co dumasz tak, gołębiu siwy?

PIAST.

Dumam, że u nas, królu miłościwy,
Będzie tak samo.

POPIEL.

Kmieciu, włos twój biały
Litość zna we mnie. Dość tych słów, zuchwały!
Raz rzekłem: wiecom koniec! Mnie do lotu
Rad nie potrzeba z pod kmiecego płotu.

PIAST.

Ha! niechajże tem rządzą możne bogi:
Wam wasza wola, a nam wiec nasz drogi.

POPIEL.

Dość! a do wojny stawajcie gotowi.

KRASKA.

Staniemy, królu!

JAROSZ.

Sława Popielowi!




PIEŚŃ.
(Ze sceny piątej).

W niebach, za stołem,
Zasiedli społem
Pomarli nasi ojcowie.
Sławnej czeladzi
Bogowie radzi,
Gośćmi się cieszą gazdowie.

Godyż tam, gody!

Czerwone miody
W srebrzystych pienią się rogach.
Na cześć biesiady
Śpiewają dziady,
A Lech najbliższy przy bogach.

„Hej! wojowniku,
Nasz obietniku —
Bogi doń rzeką wieczyste —
Okrom te gody,
Jakiej nagrody
Chce jeszcze twe serce czyste“?

„Możni bogowie!
Lech im odpowie —
Gdy słudze radziście swemu,
Potęgę w boju,
Miłość w spokoju
Dajcie ludowi mojemu“.





AKT DRUGI.

SCENA DWUNASTA.
Lud na błoniu wiecuje. Wchodzą POPIEL, WOJEWODOWIE, ŻÓRAW, ŚWIERGOŃ, RYCERZE i ZAODRZANIE. Od strony gaju stoją kmiecie przed chorągwią, PIAST idzie naprzeciw króla z chlebem.
POPIEL.

Co to jest? Czego lud wyciągnął w pole?
Czy już zimują i trzody i role,
Że wałęsacie się tu jak gawrony?

PIAST(podając chleb).

Chlebem i miodem bądź nam pozdrowiony!
To jest wiec, królu. Więc, jak zwyczaj każe,
Odpasz miecz i siądź między gospodarze,
A zawiecujem, jak dawniej bywało.

POPIEL.

To jest wiec? i ty śmiesz mi tak zuchwało
Mówić o wiecu? Precz mi z temi dary!

Do ziemi czołem, buntowniku stary!
Albo wam błysną miecze i topory.

Z dzielnicy MIROSZA.

Gdzie Mirosz?

Z dzielnicy SZCZERBA.

Patrzcie! jaki do krwi skory!

Z dzielnicy KRUSZWICKIEJ.

A o ziem cisnął i chlebem i miodem.

DRUGI (do chorążego).

Do góry znakiem! Niechaj nad narodem
Kmiecym powiewa niespożytą chwałą!

POPIEL (do świty).

Tnijcie ten motłoch!

PIAST (zastępując drogę).

Tnijcie i dłoń białą
Skalajcie w bratniej krwi bezbronnej rzeszy.

POPIEL (dobywając miecza).

Co? ja mam począć? Z was nikt nie pośpieszy?

BRONA (zastępując).

Królu! to czysty lud, nie podnoś broni!
Nigdy nie zlała krew tej świętej błoni.

ŻÓRAW.

Na twoich stryjów każ uderzyć, panie.
Lecz tu ciąć?... królu, tu nam serc nie stanie!

POPIEL (ze wzgardą).

To precz! niech twoje Zaodrze przepada!

ŻÓRAW (zakrywając oczy).

Nie patrzcież, oczy, gdzie ręka cios zada.

PIAST (chwytając go za rękę).

Stój, Zaodrzanie! jeszcze krótkie słowo. —
Królu! ty nie wiesz, że z wolą wiecową
Podetniesz naród, jak dąb u korzenia.
Zlicz, w ile rodów on się rozramienia?
Zlicz, ile plemion trzyma wiecu wola?
Wiecem tu stoi nasza i twa dola.
Więc jeśli serca dla nas nie masz w łonie,
Pomnij, że rodów i plemion twe dłonie
Nie utrzymają potem żadną siłą.

POPIEL.

Do stryjów przejdą?... Teraz się odkryło
Lico twe, zdrajco; wy z stryjami w zmowie.

PIAST.

My bronim swego — zdrajcami stryjowie.

POPIEL.

Precz, zdrajco! hańbę ciskam tobie w oczy.

PIAST.

Patrz! a ta hańba na ciebie się toczy,
Bo w przepaść naród rwiesz sercem zuchwałem.
Ja ze stryjami żadnych rad nie miałem;

Ja gardzę nimi, i takiej podłości
Nawetbym na próg nie dopuścił w gości.
Toż mi nie wieszaj zdrad na siwej głowie,
Jam czysty — ale tam wiedzą bogowie,
W jakiej pamięci ty staniesz u ludzi.
Już krew Mirosza ręce twoje brudzi...

POPIEL (podnosząc miecz).

Ha! dość!...

(po chwili).

Idź do dom — idź starcze w pokoju.
Twój syn mi życie uratował w boju —
Ależ ja tobie ten dzień płacę drogo.

PIAST.

I chcą — i serca zepsuć ci nie mogą,
Nie mogą wszystkiej krwi zatruć ci w łonie.
Miałbyś ty czyste jak u dziecka dłonie,
Gdyby nie obcych złość i podżeganie.
Niegdyś ty nasz wiec miłowałeś, panie;
Dumny — lecz prawym słodką duma taka,
Bo czuć w niej duszę Lechowego ptaka.
Ale nieszczęsna powiodła cię dola
W kraj, gdzie przekleństwa, gwałty i niewola.
Tam struli-ć ducha, tam dali ci żonę,
By podżegała twe roznamiętnione
Serce, a rękę twą uczyła chłostać.
A wiesz dlaczego? Nie mogą ci sprostać,
Zostającemu w zgodzie z plemionami.

To ród, co wiecznie z gotowemi kłami
Czyha na krwawe sąsiadów niezgody:
Ty brniesz w ich sidła, zapaleniec młody,
A on na ciebie jarzmo potem wtłoczy.

POPIEL.

W jakąż to przepaść patrzą moje oczy?!
Dałyż starcowi temu przejrzeć bogi?
On widzi, a ja ślepy?... Karmię wrogi!
Karmię krwią moją i tulę do łona!...
Jeśli to prawda — słuchaj, kmiecy synu,
Ja jestem zdolen okropnego czynu.

(Zamyśla się).
(Wchodzi rycerz).
POPIEL (postrzegając rycerza).

Co niesiesz?

RYCERZ.

Królu, wesoła nowina:
Królowa pani powiła wam syna.

POPIEL.

Syna! mnie?... Bogi chwały wiekuistej!
Czyżby wy, święci, weszli w dom nieczysty
Z taką radością, z takiemi promienie?!
O! matko, przebacz ojcu podejrzenie
Królewskie.

(Do Piasta).

Piaście! żmijo ty kłamliwa,
Giń przepadaj!

PIAST (odsłaniając pierś).

Tnij! niech się dolewa
Czara twych zbrodni.

(Kiedy Popiel podnosi na Piasta miecz, lud porywa Piasta między siebie, a Wieszczek odbija miecz nożem obiatnym).
WIESZCZEK (do króla).

Stój! Piast niebu miły.
Mężne go ręce bogów zasłoniły;
Stój! lub się lękaj niebieskiego gromu.

POPIEL (do świty).

Tnijcie ich! bogi teraz u mnie w domu.

(Zbrojni rzucają się na lud, unoszący Piasta i chorągiew ku gajom. Popiel, Brona i Żóraw odchodzą na lewo).




AKT TRZECI.

SCENA TRZYNASTA.
(W zamku Popiela).
PIAST; POPIEL wchodzi ze zwieszoną głową.
PIAST (patrząc na króla).

Bogi! jak mu twarz zmarniała.

POPIEL (postrzegając Piasta).

Z czem, kmieciu?

PIAST (pokazując kosz).

Z darem.

POPIEL (przystępując doń).

Patrz mi w oczy, stary!...
Ty wiesz?!

PIAST.

Co, królu?

POPIEL (chwytając go za ramię).

Przez jakie ty czary
Wiesz? Czemu ty się wpatrywałeś we mnie?

Starcze! ty żywy nie wyjdziesz odemnie!
Mów!

PIAST.

Co mam wiedzieć? Czy to was tak dziwi,
Że chodzę smutny? Niech się nie przeciwi
Oko twe, królu, smutkowi naszemu.
Smutku i bogi nie bronią.

POPIEL (opamiętując się).

Idź! Twemu
Słowu ja wierzę. Idź do domu, stary.
A nie patrz nigdy w królewskie zamiary.

(Piast odchodzi).
POPIEL (sam).

Jak cicho temu starcowi na świecie!
Patrzył się na mnie jak na zdrożne dziecię,
A w oczach miał śmiech pomięszany z łzami...
Gdzie ja? Gdzie Popiel, co niegdyś z bogami
Niebios na równi ważył moc swej duszy?
Dziś już oczyma kmieć łono mi kruszy
I może patrzeć w nie, jak w dzban rozbity...
Biada im za to! Chociażby błękity
Jak noc zczerniały, i piorunów zdroje
Z bogami spadły na mnie... ja dostoję!...
Duszno...

(Otwierając okno).

Tam chmury i we mgłach dzień szary...
Niegdyś ojcowie spełniali tu czary,
I jak świat światem, nie słychać w narodzie,
By kto truciznę podał gościom w miodzie!...
O! nienawiści moja! wrzej mi w łonie!
Jeśli trucizny tkną się moje dłonie,
Niech mi się zdaje, że to miecz!

(zamyśla się).
SCENA CZTERNASTA.
PIAST; ADELA wchodzi z dzbankuszkiem w ręku.
POPIEL (z przerażeniem).

Adelo!
Pójdź stąd — ja słyszę duchów jęk pod ścielą.

ADELA.

Cyt! już łódź z dwoma stryjami tam płynie.

POPIEL.

Ha! już?

ADELA.

Za chwilę staną na głębinie.

(Pokazując dzbanuszek).

A to dla reszty... Cóżeś niespokojny?
Patrz! tu się kończą mój lęk, twoje wojny.
Jad straszny; Gierda warzyła go w nocy.
Kilka kropelek, a ma więcej mocy
Niż miecz: sto głów ci tnie jednym zamachem!

POPIEL (ponuro).

Nie! to nie stanie się pod moim dachem.

ADELA.

Już nie?

POPIEL.

Adelo, pierś moja do cześci
Nawykła, jak ta dłoń do rękojeści.
Nie mogę — ja się brzydzę taką zdradą.
Rzuć dzban, Adelo. Oni stąd wyjadą
Zdrowi, a ja ich w boju pomorduję.

ADELA.

Głupia rycerskość.

POPIEL.

Lecz podły, kto truje.

ADELA.

A twoje słowo? i cóż, mój rycerzu?
Kto się klął wczoraj — ręka na puklerzu —
Ta, a ta lewa na piekieł bożyszczu?
Jam się nie bała stać przy waszem zgliszczu,
Ja, innej wiary kobieta, i trwożna,
A ty? — struć wroga, to podłość! nie można!
A słowo dane kobiecie? cóż znaczy?
Tę podłość tobie sumienie wybaczy, —
Lecz nie przebaczę ja, żona, twa lwica;
Ja tobie co dnia cisnę ją na lica,
A potem z dzieckiem ucieknę.

POPIEL.

Przeklęta
Chwila przysięgi!

ADELA.

Rzecz już rozpoczęta;
Ci toną —

POPIEL.

Toną!

ADELA.

Wszak ty chcesz ich śmierci?
Czyż to nie jedno, że komuś łeb w ćwierci
Zrąbiesz, czy dasz mu kilka kropel jadu?

POPIEL.

Więc truć i stać się czarniejszym od gadu?
O! żono, bogi rycerski bój lubią:
Przebaczą szabli krew, lecz zdrajcę zgubią.

ADELA.

Truć! — Zważ na kmieci, na hardych rycerzy,
W boju to wszystko z nimi się sprzymierzy;
Ty padniesz! a choć zwyciężysz, cóż z tego?
Policzysz jeno szczerby miecza twego
I weźmiesz na się sławę, płaszcz dziurawy
Głupców. A zresztą nie zawsze dla sławy
Miecz twój mordował.

POPIEL.

Lecz ci, co skonali,
To od rycerskiej lub królewskiej stali.

ADELA.

Miecz i trucizna, co pod ręką stoi.

POPIEL.

Ależ mnie przeklną i najkrwawsi moi.

ADELA.

O nie! świat gubi małego zbrodniarza,
Potężna zbrodnia ludzi tak przeraża,
Że na sam rozgłos uklękają w skrusze.

POPIEL.

Ha! niechże spojrzą w Popielową duszę
I kamienieją!

ADELA.

Wszystkie Lecha działy
W twej ręce!

POPIEL.

W mojej!

ADELA.

Widzisz, jużeś śmiały.
Takim cię kocham. Wpaść na miecze nagie,
Twój rycerz, nawet twój kmieć ma odwagę,
Ale truć —

POPIEL.

Ha! truć tak chytrze swych gości?
Tej mi odwagi piekło pozazdrości.
Gdybyż już byli.

(Wchodzi sługa Adeli).
POPIEL (do sługi).

Z czem ty? Co tak może
Wzrok twój rozpalać?

SŁUGA (do Adeli).

Pani, na jeziorze
Zginęli razem Wisław i Bogdala.

POPIEL (z rozpaczą).

Z jego rąk podłych!

SŁUGA.

I wie tylko fala,
Gdzie są.

ADELA.

A czółno?

SŁUGA.

Zrąbane na sztuki.

POPIEL (do sługi).

Precz z twoją wieścią między czarne kruki.

(Sługa odchodzi).
(Do Adeli).

Adelo! straszne poczęły się rzeczy.

ADELA.

Więc idźmy dalej, a tych zostaw pieczy
Goplańskich duchów.

(Pokazując dzbanki z białej gliny).

Patrz, te z białej gliny
Będą dla matki, dla mnie i Kaliny.

(Pokazując czarne dzbany).

Te —

POPIEL.

I Władysław?

ADELA.

O! i ten niech ginie.
Wiesz, ile waży jego imię w gminie;
Kmiecie doń chodzą dzień po dzień na rady.

POPIEL.

Niechaj umiera!

ADELA (wlewając truciznę do czarnych dzbanów).

Teraz wlewam jady.

POPIEL.

Co? już! — Nawet ci ręka nie zadrżała.
Czemuż to przy mnie?

ADELA.

Królu, ściano biała,
Patrz się na ścianę.

POPIEL.

Ja z tych nie naleję.

ADELA.

Pierwszy raz widzę jak rycerz blednieje;
Ja te obejmę.

(Słychać trąbkę).
POPIEL.

Bogi, możne bogi!

Po co ich w moje prowadzicie progi?
Postawcie mi ich na polach z orężem.

ADELA.

Tyś jeszcze w szale? Zbierz się raz! bądź mężem!

(Popiel i Adela wychodzą środkowemi drzwiami, które po ich wyjściu zostają otwarte).
SCENA PIĘTNASTA.
Wchodzą: BOŻENNA, KALINA, ADELA, POPIEL, WŁADYSŁAW, PRZEMYSŁAW, ZIEMOMYSŁ, WROCISŁAW.
POPIEL (do Adeli).

Trzech niema.

ADELA.

Cicho! dobrze, że tych mamy.

(Do stryjów).

Stryjowie mili, sercem was witamy,
A niech już wszystko w niepamięci zginie!

WŁADYSŁAW.

O! niechaj ginie! i niech się ten minie
Jak cień, kto wznowi burzę między nami!

ADELA.

Cóż się z tamtymi dzieje książętami?

PRZEMYSŁAW (ze zdziwieniem).

Przodem ruszyli Wisław i Bogdala —

POPIEL (do siebie).

Stań nad jeziorem, to ci powie fala —
Ja ci nie powiem.

ADELA (do króla).

Zbudź się, króla maro.

(Do Przemysława).

A Zbigniew — Jaksa?

PRZEMYSŁAW (z pogardą).

Drażnią ranę starą,
I odgrażają się; ot, nie pytajcie.

ADELA.

My pragniem zgody. Ale zasiadajcie!

(Wszyscy siadają).

Ja zapominam, żem tu gospodynią.

(Do Popiela).

Ci trzej z kmieciami zmowę na nas czynią;
Jutro ich musisz uprzedzić żelazem.

BOŻENNA.

Wyżymir dumny był, a Zbigniew głazem.
Lecz Jaksa szczere serce miał dla rodu.
Jeśli go niema, to nie bez powodu:
Tamci dwaj pewnie chwycili go w szpony.
Pomnę, Wyżymir, jak dzik zapieniony,
Na mego męża rzucał się, bywało.
Ha! znać chcą bogi, aby to się stało,
Co raz wieszczono o lechowym rodzie.

WŁADYSŁAW.

My ich bratowo nakłonim ku zgodzie.

ADELA (do Bożenny).

Nie wspominajcie dziś tego wieszczenia.

BOŻENNA.

Przecież dwa ono strzegło pokolenia
Od waśni krwi; niechże i was strzeże.

POPIEL (do siebie).

O! piekło —

ADELA (do króla).

Patrzaj, Władysław już bierze
Czarę; idź nalej matce i Kalinie.

POPIEL (ze zgrozą).

Ha! już?

ADELA.

Gołębiu!

POPIEL (nieprzytomnie).

Słyszysz na głębinie?
Zawrzały wody; fala zapieniona
Odrzuca w niebo szare dwa imiona.

ADELA.

Milcz!

ZIEMOMYSŁ (do Wrocisława, pokazując królewską parę).

Młoda para, wielce sobie radzi;
Król ciągle z żoną rozhowor prowadzi.

WŁADYSŁAW.

Nalejcież miodu! A kędyż dziecina?
Lech tu panował, Lechem nazwiem syna.

(Adela nalewa stryjom, Popiel Bożennie i Kalinie).
WŁADYSŁAW (podnosi czarę).

Niechaj wam rośnie zdrowo! niech się wsławi!
Niech znów po sobie Lecha pozostawi!
Imię to z szczęściem chodzi u nas w parze.

ADELA (podnosząc czarę).

Po uczcie syna wam mego pokażę;
Teraz dziękuję.

KSIĄŻĘTA (podnosząc czary).

Na szczęście dziecinie.

POPIEL (do Adeli ze zgrozą).

Patrzaj, wypili — i żaden nie ginie.

ADELA.

Tchórzu — pij.

POPIEL.

Oni dziecko jadem czcili.
Nie mogę.

ADELA.

To cóż? Tem ci nie zabili
Dzieciny; pij.

POPIEL (patrzy po stryjach, podnosi czarę, potem ciska ją o ziemię i porywa miecz).

Nie!

BOŻENNA (wstając).

Miecz? cóż ci się stało?

POPIEL (chowając miecz).

O, nic już, matko. Mnie się przesłyszało,
Że rogi dzwonią.

BOŻENNA.

Cóż cię róg przeraża?

POPIEL.

Co? kmieć mi, matko, buntami zagraża,
Więc postawiłem strażników na wieży.

BOŻENNA.

Oddaj ty kmieciom, co im przynależy,
A kmieć obejmie straż nad twoją głową:
I w każdą, synu, godzinę gromową
Będziesz miał z niego i broń i puklerze.
Myślisz, że długo potrwają te wieże
Pod siekierami, jeśli kmieć powstanie?
Cierpliwie znoszą kmiecie uciskanie,
Bo spodziewają się, że ja ci synu,
W sercu rozniecę znowu miłość gminu,
Ja, która z ojca od kmieci pochodzę —
Ja ich nadzieją, ja dolę im słodzę —
A wiesz co będzie, gdy ja zawrę oczy?
Krew tu się wasza strumieniem potoczy,
A gdzie kmieć zemstą i bronią zaświeci,
Tam gród i puklerz wasz w proch się rozleci.

(Chwila milczenia).
ADELA (do króla).

Gołębiu, matka odpowiedzi czeka..

POPIEL (do Bożenny).

Zrobię mir kmieciom.

BOŻENNA.

Niech się nie odwleka
Ten mir, Popielu; szanuj zwyczaj stary.

ADELA.

Zły z was gospodarz; wszędzie próżne czary.

(Ciszej do Popiela).

Mężnie, Popielu! to już wnet się stanie.

POPIEL.

O! mów, mnie trzyma twoje szczebiotanie.

(Nalewają czary).
WŁADYSŁAW (podnosząc czarę).

Dobrze bogowie o tym synu radzą,
Któremu, królu, taką matkę dadzą,
Jak twoja matka. Jak orlica biała
Pilnuje gniazda, które ukochała;
Żyjcie nam długo, matko Popielowa!

(Wypija czarę, nagle chwyta się za piersi i pada).

Umieram! — W ogniu moja pierś i głowa.

(Kona. Wszyscy wstają i patrzą na Popiela, który z założonemi rękami pogląda na umarłego).
BOŻENNA.

Przez bogi! co to?

POPIEL (nieprzytomnie).

Tak! to jedno, żono,
Czy wejdzie szabla czy trucizna w łono.
To wszystko jedno i lepsze od wojny —
Patrz! jaki starca objął sen spokojny.

BOŻENNA.

Zbrodnia!

PRZEMYSŁAW i ZIEMOMYSŁ.

Trucizna!

WROCISŁAW (załamuje ręce).

A tam moja żona!

POPIEL (przychodząc do siebie).

Struciście! Każdy za chwilę tu skona.
Lecz moje serce dłużej nie wytrzyma,
Byście mi gaśli jak psy przed oczyma,
Bez walki mieczem. O! moi stryjowie,
Ten jad nie wylągł się w Popiela głowie,
Ten jad... ja chciałem stoczyć z wami boje,
Ten jad... nie tknęły go się ręce moje,..
Gińcie rycersko!

(Porywa ze ściany trzy miecze i rzuca między stryjów, potem sam dobywa miecza).

Oto macie miecze!
Uderzcie! we mnie jest serce człowiecze,
Jest krew, miecz ostry wejdzie w piersi moje.
Do zemsty! Was trzech... ja sam jeden stoję!

(Przemysław, Ziemowit i Wrocisław rzucają się do mieczów i padają bezsilni).
POPIEL.

Nie gińcie! wstańcie! ja chcę walczyć z wami!
Stało się!... wszyscy cichemi trupami...
Czemuż trupami są... i tak wytruci?!

(Porywając Wrocisława za rękę).

Wstań ty! ha! nic już ciebie nie ocuci?
O!...

(Rzucając miecz).

Precz!

BOŻENNA (nieprzytomnie).

Czy to syn?

POPIEL.

To ja!... a tam wrogi!
Z poza chmur na mnie nie patrzyły bogi
Oczyma słońca... Tak na twego syna
Wielkość — lechowa składa się rodzina.

BOŻENNA (przychodząc do siebie).

Kalino!

KALINA (u nóg Bożenny).

Matko! ja tu, przyjdź do siebie!

BOŻENNA.

Tyś tu? Oni mi nie otruli ciebie?!
Ha! oni mogą truć nawet oddechem,
Ha! ha!...

KALINA.

Nie śmiej się takim strasznym śmiechem,
Pójdźmy stąd, matko!

BOŻENNA (chwytając Kalinę za ręką).

Czekaj! mnie się marzy,
Że jasny piorun w mych piersiach się waży
I pyta: którą pierwej strzaskać głowę?

POPIEL.

Matko! daremnie! Twoje piorunowe
Słowo nie zbudzi tych. Zostaw nas w ciszy.

BOŻENNA.

Ale mnie niebo, święte niebo słyszy,
I ty usłyszysz mnie przeklinającą.
Przeklinam za krew Mirosza gorącą!
Przeklinam za krew i niedolę kmieci!
Przeklinam! słyszysz? klątwa moja leci
W niebo; ha! teraz za tych klnę trzykrotnie:
Zgiń! zgiń! zgiń!

ADELA.

Królu! słowa te przelotnie
Wiatry z mgłą razem w pustynie rozwiały.

BOŻENNA.

O! nie, nie! święte nieba je słyszały.
Jeszcze raz klnę wam: klątwa wam obojgu!
Nie! i synowi waszemu! wam trojgu!

(Do Adeli).

Drgnęłaś, gadzino? ha! trafiłam w ranę?...
Niech liczko syna twojego rumiane
Zżółknie od twojej piersi jadowitej,

Niech mrze! konając, niech ócz swych błękity
W twe oczy, w serce twe wpoi wyrzutem,
Że mrze, bo mlekiem karmisz go zatrutem,
Słyszysz? przeklinam!

(odchodzi z Kaliną).
SCENA SZESNASTA.
ADELA, POPIEL, później ŚWIERGOŃ.
POPIEL.

Coś tak zadumana?
Czy lęk cię zbiera? orlico! dziś zrana
Ja tak dumałem... O! o! ktoby wiedział,
Jaki od rana do wieczora przedział,
Pragnąłby, aby wiecznie było rano.
Stało się! ze snu ci już nie powstaną,
Nie wzniosą noża, by pierś moją przeszyć!
Pójdźmy zdobytą potęgą się cieszyć.
Twój mąż spotężniał jak bóg!

ADELA (ze zgrozą).

Nie mów dalej!

(Wchodzi Świergoń i spostrzegłszy trupy, cofa się).
POPIEL (do Świergonia).

Co drżysz? czy z piekieł czarty cię wygnali,
Żeś taki blady?

ŚWIERGOŃ.

Królu! wieść przynoszę:

W ziemiach tych trupów wybuchły rokosze,
A Zbigniew, Jaksa i Wyżymir w troje
Wczoraj napadli, królu, ziemię twoje.

ADELA (z przerażeniem).

Syn mój!... Popielu! zbieraj zastęp zbrojny.
Idź! morduj!... Jakżeś piekielnie spokojny!
Czy chcesz, bym ja ci zbierała rycerzy?!

POPIEL (do Świergonia).

Idź! niech straż w rogi na basztach uderzy,
Z Zaodrzanami niechaj Żóraw staje.
Żyw nie wychodzi, kto w Popiela kraje
Wszedł, bo gdzie Popiel jest, tam i zniszczenie.

ADELA.

A gdzie mnie, królu, wyznaczysz schronienie?

POPIEL.

W goplańskiej baszcie.

(Do Świergonia).

Tych każ mi obwiesić,
Którzy nie staną, lub zechcą bunt wskrzesić.

(odchodzą).




AKT PIĄTY.

SCENA TRZECIA.
(W goplańskiej baszcie).
ADELA trzyma krzyżyk i patrzy nań nieprzytomnie. FUCHS rozmawia ze sługą, oddającym mu odzież kmiecą.
FUCHS.

Gdzie?

SŁUGA.

W oczeretach. Tu chusty i świta.

FUCHS.

Spiesz więc i czekaj. Skoro noc zawita,
Ja klasnę w ręce. Czy robiłeś wiosłem?
Noc grozi burzą.

SŁUGA.

Nad morzem wyrosłem.

FUCHS.

Dobrze. Lecz ciężka z naszą panią biada.

Dzień po dniu w gorszą nieprzytomność wpada
I krzyż tak w ręku godzinami trzyma.

SŁUGA.

Jakiemi ona w krzyż patrzy oczyma!...
Boże! od takich ócz ratuj człowieka!

FUCHS.

Idź! już się niebo chmurami obleka.
Fale nam czółno pochwycą.

(sługa odchodzi).
FUCHS (patrząc na królowę).

W śnie jeszcze.
Królowo!... Milczy... Pierś mrożą mi dreszcze,
Kiedy zagłębię myśli w jej męczarnie.
Ha! więc i pogan nie można bezkarnie
Niszczyć i tępić? Dziwne sądy nieba!
Lecz czas; obudzić ze snu ją potrzeba.
Królowo!

ADELA (z przerażeniem).

Precz! precz! ja się ciebie boję!
Tyś czart; zaczekaj, jeszcze życie moje
Czarne... Ach! jakaż to droga daleka
Na tamtą stronę. Stój! jeszcze Bóg czeka,
I krzyż wie, że ja taką iść nie mogę.

(Wpatrując się w krzyż).

Krzyżu! o!...

FUCHS.

Pani, zbudźcie się, czas w drogę.

ADELA.

Precz, precz, szatanie.

FUCHS (z rozpaczą).

Okropna godzina.

ADELA.

O nie, nie na mnie samej cięży wina.
Ty wraz z twoimi truliście mi życie:
Otruta, trułam... Pomnisz ty przybycie
Króla Popiela?... Jam w zamku siedziała
Nad krosienkami, czysta jak kwiat, biała.
To było wczoraj, ty stałeś koło mnie;
Ha! czy ty pomnisz to, coś mówił do mnie?
O gdziem ja teraz? Wróć mi moje wczora!
Wróć mi, szatanie!

FUCHS.

Właśnie teraz pora
Wyrzekać na mnie i tonąć w rozpaczy.

ADELA.

Czemużeś uczył że mi Bóg wybaczy
Waśnie i mordy? Kłamałeś jak żmija!
Zginąć ten musi, kto ludzi zabija.
Nie bierz mnie jeszcze, jam nie oczyszczona.

FUCHS.

Z was, pani, mówi Popielowa żona,
W pół spoganiona, jęcząca bez skruchy.

ADELA.

Na wszystkie moje modlitwy Bóg głuchy.

(Wpatrując się w krzyż).

Krzyżu! o!

FUCHS.

Pani!

ADELA (z rosnącą nieprzytomnością).

Piekło się otwiera...
Umrzeć? Szczęśliwy, kto w Bogu umiera...
Czekaj! Bóg czeka...

(Rzucając kawałki krzyża).

Mój krzyż pękł mi w ręce...
Przepadło!

FUCHS.

Pani!

ADELA.

W ogniu, w wiecznej męce!...

FUCHS.

Królowo! czółno mamy w oczerecie.

ADELA.

Skoczyć w jezioro oknem?...

(Przychodząc do zmysłów).

Moje dziecię!
Ratuj mię! ratuj!

FUCHS.

Upowijcie syna.

A śpieszcie, pani! Już szarzeć poczyna.
Nim noc śćmi błękit, przepłyniem jezioro
I wejdziem w lasy. Goniec poszedł skoro;
Nasi już pewnie stoją na granicy.
Tu odzież...

(Adela i Fuchs przebierają się w kmiecą odzież).
SCENA CZWARTA.
POPIEL, ŻÓRAW i ŚWIERGOŃ wchodzą niepostrzeżeni do ADELI i FUCHSA.
POPIEL (do Żórawia i Świergonia).

Cicho!

FUCHS.

Jeszcze buntownicy
Zadrżą przed nami, jak w Zaodrzu drżeli.

ADELA.

Nam tu napowrót miecz drogę uścieli.
Śpieszmy! natychmiast upowiję syna —
A król?

FUCHS.

Niech piekło porwie poganina!
To wróg!

ADELA (idąc do małych drzwi).

Dla dziecka matka się poświęci —
O! królu, nie klnij — za to mej pamięci!

POPIEL (dobywając miecza).

To już ostatnia zdrada; pęknij, serce!

(Do Adeli)

Stój! albo mieczem łono ci przewiercę,
Gadzino podła! O! bogi, to pali
Mocniej od ciosów waszych! Więc na fali
Czółna ty czekasz, gdy śmierć na mnie bieży?
Niechże ci wszystka krew na twarz uderzy,
Wszystka wylana krew przez ciebie, żmijo!...

(Do Fuchsa).

Mędrku, gdzie duchy ojców moich żyją?

FUCHS (tonem pewnym).

Goreją w piekle, jeśli nie ochrzczeni.

POPIEL.

Ty wyratujesz ich krzyżem z płomieni,
Bo mnie nie gorzeć tam, gdzie ojce gorą...

(Wtrącając Fuchsa w okno).

Precz! za stryjami moimi w jezioro!

(Do Adeli).

No, czas i tobie pomyśleć o zgonie.
Pokąd cię mogły strzedz te krwawe dłonie,
Strzegły tak wiernie, że im żal tej straży
Po twojej zdradzie. Nie zagospodarzy
Po mnie nikt twojem sercem; zginiesz ze mną!

ADELA (klękając).

A syn? Miej litość nad nim i nademną!

POPIEL (ponuro).

Nie mam dlań państwa. Spiesz się! chwile drogie.

ADELA (idzie ku oknu i cofa się nagle).

Na Gople fala grzmi; ja tam nie mogę...
Królu, litości!... A jeśli jej w łonie
Nie masz, to naucz ty mnie, jak się tonie
W grób... Ach! pod grobem piekło się odsłania!

POPIEL (spokojnie).

Dziwna! ty jeszcze lękasz się skonania?
Jużbyś w grób trafić mogła bez pochodni.
Stań więc i policz sobie, ile zbrodni
Chytrze wraz ze mną twa ręka zdziałała.
Zlicz pasmo twoich zdrad... Niegdyś tak biała!
A dziś opitaś ty krwią jak wilczyca...
I jam nie lepszy; nie odwracaj lica;
Karmu dla piekła może więcej we mnie.
Pomyśl, że wszystko stało się daremnie,
Żeśmy przeklęci i walka skończona —
A ty, książęca córka, moja żona,
Podłych mych stryjów będziesz służebnicą!...
Choć piekło na dnie, lepszy grób, orlico...
Idź!...

(Adela po tych słowach waha się chwilę, potem rzuca się ku małym drzwiom. Chwila milczenia).
POPIEL (do Świergonia).

Spojrzyj, kędy pobiegła królowa.

(Świergoń odchodzi).
(Do Żórawia).

Żórawiu, kto nas w mogiłach pochowa?...
Gdyśmy na Niemców czynili wyprawy,
Innej obadwa czekaliśmy sławy!

(Po chwili).

Hej! jeszcze mocy... na rok, na pół roku —
I tam za Odrę! Ty przy moim boku,
Zawzięty mściciel niewoli, a z nami
Waleczni; i tam wpaść, niszczyć mordami
Plemię podlejsze od gadu... O bogi,
Wielkieście wy mi wskazywali drogi.

ŻÓRAW.

Wielkie!

(Wchodzi Świergoń).
POPIEL (do Świergonia).

Gdze pani?

ŚWIERGOŃ.

Skoczyła w jezioro
Z synem twym, królu.

POPIEL (po chwili milczenia).

Jak to leci skoro!
Ha! stamtąd już ich nie dostaną wrogi...
Gdym ją raz pierwszy wprowadzał w te progi,

Nie przeczuwaliśmy takiego końca...
Straszne to życie, kilka godzin słońca,
Kilka chwil gwiazdom podobnych... a potem
Noc, przerywana zbrodniami lub grzmotem —
I grób... Zdziczałem; patrz, nawet łzy jednej
Nie mam dla syna już i dla tej biednej.
Czas paść; i bogi stare runą ze mną.

(Do Świergonia).

Powiedz Bożennie, niech płacze nademną;
Nie wymodliła zbawienia synowi...
Stój! — nalej pierwej miodu Żórawiowi —
Jeszcze chwil kilka; spełńmy bratnio rogi,
W różne, dalekie rozchodzim się drogi —
W jakie? nikt nie wie; moją świat przeklina.

(Świergoń nalewa czarę Popiela i Żórawia)
POPIEL (podnosząc czarę).

Ta dla Bożenny, pożegnanie syna!
Wychyl, Żórawiu, matka ci sprzyjała.

(Do Świergonia).

Idź już —

ŚWIERGOŃ.

Jednako dola nam kłamała.
Śmierć kończy wszystko; dość się nasłużyłem.

(Odchodzi).
POPIEL (ze zdziwieniem).

I ten?

ŻÓRAW.

Miał zdrową iskrę w sercu zgniłem.

POPIEL (nalewając rogi).

Żórawiu! jeszcze jeden róg w tę drogę.
Łzy tu zostawiam i mogiły mnogie,
A sny przerywać będzie imię moje...
Przeklęty stokroć ja i rąk tych dwoje.
Ach! jeśli który stryj krajem zawładnie,
Naród się znowu w plemiona rozpadnie,
A mnie tam straszne sny będą się śniły.

ŻÓRAW.

O! nie, zbratanie wyjdzie z twej mogiły,
Narodem wichrzył tylko ród lechowy.

POPIEL.

Pod klątwą wszystkie rodu tego głowy,
I wszystkie giną.

ŻÓRAW.

Lecz kędyż mnie droga?
Tułacz, w twe słowa wierzyłem jak w boga.
Za ciebie wszystkie przewalczyłem boje;
Gdzie me Zaodrze? gdzie nadzieje moje?
Czy ty to czujesz?

POPIEL.

To najsroższa wina.
Przebaczasz?

ŻÓRAW.

Śmierci to twojej godzina —
Przebaczam! niech ci tak przebaczą bogi!

(Żóraw i Popiel podają sobie ręce; za sceną słychać wrzawę).
POPIEL (dobywając miecza).

Już czas.

ŻÓRAW.

To dla nas ozwały się rogi;
Stryjowie twoi idą.

POPIEL (przebijając się).

Witaj cieniu!

(Pada).
ŻÓRAW (patrząc nań z żalem).

Niech świat zapomni o twojem imieniu...
A ja, ptak błędny z starganemi siły —
Wracam, w ojczyźnie poszukać mogiły.

(Odchodzi).
SCENA PIĄTA.
ZBIGNIEW, JAKSA wchodzą.
JAKSA.

Gdzie Popiel?

POPIEL (podnosząc się na ręce).

Ginę jak królom przystało...
Z mej własnej ręki.

(Kona).
JAKSA (ze smutkiem).

Straszną on się chwałą.
Okrył, i świat mu nigdy nie przebaczy.

ZBIGNIEW.

Już z niego cichy trup, pastwa rozpaczy;
A niegdyś orłem był rycerskich ludzi.

JAKSA.

Przepadł, kto rękę raz czystą krwią zbrudzi —
Począł Miroszem... Gdzie jego królowa?
Niemców nam ściągnie, jeśli się uchowa.

ZBIGNIEW (wskazując boczne drzwi).

Tam jest. —

JAKSA (idąc ku drzwiom).

Pójdź, bracie.

ZBIGNIEW (dobywając miecza).

Pójdzie tam i skona.
Czego król nie mógł, moja dłoń dokona.

SCENA SZÓSTA.
Wchodzi BOŻENNA nie postrzeżona od ZBIGNIEWA, staje w drzwiach i patrzy nań.
ZBIGNIEW (postępują za Jaksą).

Ani tu spojrzy za mną —

BOŻENNA.

Zbrodniarz nowy!

ZBIGNIEW.

Ha! teraz pora!

BOŻENNA.

Ginie ród lechowy.

(Zbigniew wchodzi za Jaksą; po chwili słychać jęk. Bożenna się wzdryga, potem idzie i klęka przy trupie Popiela).
ZBIGNIEW (wchodząc, ociera miecz).

Precz ze śladami krwi! kto mnie przekona.
Żem ja go zabił?... Precz kroplo czerwona!
Tak, teraz czysty miecz. Odpocznij sobie.
Ha-ha! królestwo ja winienem tobie;
Za to rękojeść twą w srebro oplotą,
I pochwę w srebro za koronę złotą.

(Postrzegając Bożennę).

Bożenna!... Biada! Jeśli mnie słyszała,
Zginie... Ale nie, ona skamieniała
Tu przy tym trupie.

(Gniewosz staje we drzwiach).
ZBIGNIEW (do Bożenny).

Powstańcie, królowo,
Milczy... O! powstań, biedna brata wdowo;
Matko nieszczęścia, powstań!...

(do siebie).

Nic nie słyszy.
Może się ona przyczaiła w ciszy
I wie?... Imieniem poruszyć ją zdołam;

(do Bożenny).

Bożenno — ja wam Jaksę tu zawołam;
Jaksa wam milszy —

BOŻENNA (pokazując boczne drzwi).

Tam zabity leży.

ZBIGNIEW (dobywając miecza).

Ha! to ostatnie słowo z ust ci bieży!

GNIEWOSZ (występując z mieczem).

To matka kmieci.

ZBIGNIEW.

Co? ty?

GNIEWOSZ (zasłaniając Bożennę).

Tej nie tknijcie.

ZBIGNIEW.

Precz! albo —

GNIEWOSZ.

Czekaj! rycerze i kmiecie
Będą to wiedzieć, i twe królowanie
Już się skończyło.

ZBIGNIEW.

Chyba zmartwychwstanie
Jaksa, i ty tam uniesiesz kark cały.

(Uderzając na Gniewosza).

Giń, zdrajco!

GNIEWOSZ (wydzierając mu miecz).

Podły! precz stąd, trupie biały,
Bo ci łeb skruszę!

ZBIGNIEW (rzucając się ku drzwiom).

Mam jeszcze rycerzy.

(Wybiega).
GNIEWOSZ (klękając przed Bożenną).

Pozwólcie, pani, niech czołem uderzy
Sługa, i niech was błaga przebaczenia.

BOŻENNA.

Wstań! bogi jemu ukróciły tchnienia;
Dla was za mocne było króla łono...
Okropnie w niebach klątwę mą spełniono...
Uśpijcież, bogi, głowę moją białą;
Ja tu już nie mam nic.

(Rycerze wchodzą).
GNIEWOSZ.

My króla ciało
Zaniesiem na stos.

BOŻENNA.

Nieście zwłoki syna.
O! biada matce, która tak przeklina.
I dzieciom biada, jeśli matkę zmuszą
Do przeklinania.

GNIEWOSZ.

Pokój z jego duszą.

(Rycerze wynoszą Popiela, za nimi idą: Bożenna i Gniewosz).
SCENA DZIEWIĄTA.
(Przed chatą Piasta).
PIAST i RZEPICHA prowadzą BOŻENNĘ; KALINA idzie przy ZIEMOWICIE, za nimi kilku KMIECI i RYCERZY.
BOŻENNA (do Piasta).

Nikt nie klął? Na cóż przeklinaćby mieli?
Temby mi bólu ni lat nie ujęli
I onby nie wstał, aby umrzeć znowu.

PIAST.

Przysłuchiwałem się każdemu słowu —
Żadnych złorzeczeń nie było przy stosie.

BOŻENNA.

Nieraz pociechę czułam w ludzkim głosie,
Dziś mi pociechę dawało milczenie.
Nie mówcie o nim nigdy. Przebaczenie
Krzywd doznawanych nigdy nie wspomina.

RZEPICHA.

Tylko złe serce umarłych przeklina.
A jeśli zdoła pocieszyć was słowo,
Powiem wam, żem łzy widziała, królowo.

BOŻENNA.

Łzy?... bogi!

(Do Piasta).

Nie — nie, pod lipę. Tu jasno
I wonno; słońce widzę; w chacie ciasno.

Tu siądę, Piaście... Wszystkie liście w złocie.
Tu się duch jego zatrzyma w przelocie
Nad głową matki, ptak, wędrowiec smętny.
Tu bezcielesny już i beznamiętny,
Umierającej przekleństwo przebaczy.

KALINA (u nóg Bożenny).

Matko!

BOŻENNA.

Kalinko! zbądź z serca rozpaczy.
Matce twej umrzeć trudno, gdy cię słucha.
Cicho... czy słyszysz w górze jego ducha?
Leci pod słońce jasne i mnie woła.

KALINA (z płaczem).

Nie, matko!

BOŻENNA (do Ziemowita).

Przybliż się i pochyl czoła.
Ty dobre serce masz dla tej sieroty:
Ja błogosławię ci, rycerzu złoty.

(Do Rzepichy i Piasta).

A wy tej córce bądźcie rodzicami.

(Piast i Rzepicha klękają).
BOŻENNA (wznosząc ręce nad nimi).

Tak — tak.

(Wchodzą Św. Metody i Dyakon).
Św. METODY.

O! chwała Panu nad Panami;
Jeszcze przy życiu.

BOŻENNA (do Kaliny).

Cicho, chwilkę ciszy,
Bo przebaczenia matka nie usłyszy
I skona smutna tak, bez przebaczenia.

Św. METODY (podnosząc krzyż).

Nie! Tam na ciebie czeka Pan Zbawienia
I Pan Miłości. Przytul krzyż do łona.

BOŻENNA (wpatrując się w Św. Metodego).

Młodzieńcze! dłoń twa nademną wzniesiona,
Syna mojego głos odczarowała.
Przebaczył!... Niknie w mgle... Tam droga biała
Stacza się z niebios ku mnie... Idę!

Św. METODY.

Z krzyżem.

(Bożenna wyciąga rękę do krzyża i dotykając go, kona).
KALINA.

Matko!

Św. METODY (kładąc jej rękę na głowie).

W niebiosa uszła skrzydłem chyżem.

SCENA JEDENASTA.
Wchodzą: ZIEMOWIT, GNIEWOSZ i RYCERZE.
WSZYSCY (do Ziemowita).

Witaj między nami!

ZIEMOWIT.

O witaćby was radością i łzami:
Tu radość bez łzy grzeszną mi się zdawa.
Złączeniem plemion serce się napawa,
Pierś wre, dłoń czuje potrojone siły.
Ale gdy oko policzy mogiły,
Posępniej serce raduje się sławą..,
Dzień ten u bogów okupiony krwawo;
Cześć tym, co legli, a wam powitanie.

GNIEWOSZ.

Zbigniew utonął. Kiedy na wezwanie
Lud go opuścił, on nieświadom wiosła,
Siadł w łódź, lecz fala na wir go zaniosła.

CHORAŻY.

Ha, sam we własnej zaplątał się matni,
Lis chytry.

STARY KMIEĆ.

Z Lecha rodu to ostatni.
Wielkich miał królów ten ród. Oby nowi
Przynieśli lepsze szczęście narodowi.

BRONA.

Dobre twe słowo. Ale skąd nam króla?
Jak rój bez matki u nowego ula,
Tak my tu stoim bez zwierzchniczej głowy.

Bracia, tak zostać nie może skład nowy.
Baczcież wy, kto tu najlepszym jest w kraju.

STARY RYCERZ.

Świadom ja czasów dawnego zwyczaju,
Kiedy nam bogi królów obierały:
O świcie na błoń lud wylegał cały,
I wkopywano dwa wiecowe znaki.
A najcelniejsi, rodów pierwsze ptaki,
Konno do znaków o lepsze biegali.
Kto wszystkich jeźdźców wyprzedził najdalej,
Był królem; z reszty brał lud wojewodów.

BRONA.

Dobrze więc; zliczmy, ile tu jest rodów.
Rody swych wyślą; a kto pierwszy stanie,
Ten nasz, tego chcą bogi...

(Św. Metody klęka. Brona przerywa mowę; wszyscy patrzą na Św. Metodego).
Św. METODY.

Chryste Panie!
Panie świadomy serc i ich skrytości,
Wskaż, kto ma w sercu najwięcej miłości
Na królowanie zbratanym plemionom...
Krzyż tu Twój stanie, i dalekim stronom
Stąd kiedyś światło Twoje się odsłoni...
Ziarno, co dzisiaj zeszło na tej błoni,
W inne narody zapuści korzenie...

Kto ma królować, daj mu Twe promienie
I łaskę, Panie!

(Przy ostatnich słowach św. Metodego, widać Piasta, przybijającego łodzią do brzegu).
SCENA DWUNASTA.
PIAST występuje z łodzi, wszyscy zwracają się ku niemu.
PIAST

Witajcie, włodarze!
Witajcie Brono! Widzę, wasze twarze
Wszystkie się ku mnie zwracają radośnie.
Spełnione dzieło nasze. Niechże rośnie
I późnym wiekom niech przyczynia sławy! —
Ale wy tutaj trzeci dzień bez strawy;
A jeszcze by ci stać rzeszo zebrana,
Dopokąd sobie nie obierzem pana,
Któryby rządził pobratane rody.
Przyjmcie więc! w łodzi są chleby i miody
I inna strawa, na co Piasta stało.

KMIECIE.

Piast królem!

PIAST (cofając się).

Bogi! głowę moją białą
Zasłońcie ręką od nich! Lud szaleje...

Św. METODY (klęcząc).

Wybrałeś, Panie! Ten spełni nadzieje, —

W słońce tam jego ptak bielszy od śniegu
Leci —

KMIECIE.

Piast królem!

PIAST.

Odbijam od brzegu —
O! fale, nieście mnie do mojej chaty;
Ciężko mi słuchać, zbielonemu laty,
Jak szydzi ze mnie lud za serce moje. —
Tu wam zostaje z chlebem czółen dwoje.
A ja sam płynę precz! Bywajcie zdrowi!
Już chata za świat wystarczy Piastowi,
A za czas mały mogiła wśród pola.

RYCERZE i KMIECIE.

Piast królem!

BRONA.

Piaście! stój! to bogów wola! —
Tyś nam królował już przed głosy temi...
O! błogosławią bogi naszej ziemi,
Kiedy nam ciebie podnoszą w narodzie!

PIAST.

Dziś, wojewodo, byłeś w mej zagrodzie
I kmiecia tylko widziałeś w tej świcie.
I tu ja ten sam. Skądże wy myślicie,
Że mnie królować każe bogów wola?

Nie! dłoń, co zwykła lemiesz wieść przez pola,
Nie zaprowadzi narodu do chwały.
Zostawcie wy mnie w chacie, skąd chleb biały
Nosiłem bogom. Tam wiek mnie ozdobił,
A jeślim ludziom co dobrego zrobił,
Tom rad, żem zrobił, i tem sobie starczę.

KMIECIE.

Piast królem!

RYCERZE.

Króla podnieśmy na tarczę.

(Rycerstwo podnosi Piasta na tarczach).
Św. METODY.

Tyś mnie wysłuchał, Boże!

(Wstając, do Piasta, spuszczonego z tarcz).

Królu! witaj!

PIAST (z rozrzewnieniem).

O! wieszczu, Boga ty się twego pytaj,
Co czynić, aby naród wzrastał chwałą? —
Ciężką tu łaskę niebo na mnie zlało.

ZIEMOWIT.

Ojcze!

PIAST.

Rzepicha z Kaliną nas czeka.

WSZYSCY.

Górą Piast!

(Piast, skłoniwszy się rzeszy, idzie pierwszy z Ziemowitem; reszta za nimi).
Św. METODY.

Niebios nad wami opieka!






IX.
DZIEWCZĘ Z SĄCZA
WIECZOREM.

W bielonej izbie, za cisowym stołem,
Pod wieczór, czworo siedziało ich społem.
Bliżej komina dziadek Janusz, dalej,
Kędy się lampa przed Chrystusem pali,
Babka; pod oknem siedziała dziewczyna,
Basia, kwiat Sącza, wnuczka ich jedyna.
Naprzeciw Bartek, cieśla z cieślów sławnych;
W Sączu, ród jego należał do dawnych,
On sam już sławą cieszył się, choć młody,
A Bóg mu przytem nie skąpił urody.

Słońce, za góry zachodząc czerwono,
Zajrzało oknem w izbę ubieloną.
A że dziś była niedziela adwentu,
Więc spoczywali wszyscy gwoli świętu.
Janusz służebnym polecił gospodę,
Garniec i wino; z księgi dziewczę młode
Czytało świętych spisane żywoty.
Cieśla w nią patrzył, poprawiał kapoty,
Ilekroć Basia czytanie przerwała.

Babce u czoła drzemka się wieszała;
Pod ścianą z nićmi stał jej kołowrotek,
Z kłębuszkiem teraz igrał Basi kotek.
Właśnie skończyła Basia u rozdziału,
Gdy Janusz z krzesła podniósł się pomału,
I słowem księgi do głębi przejęty,
Rzekł: „Wielkiś w Twoich cudach, Panie święty!
Wielkiś! bo wznosisz, gdzie zrozpaczy głowa;
O! cudem dotąd stoi Częstochowa,
I wierzę, że w niej Luter nie zagości,
A nas tu gnębią, skórę drą od kości
Szósty już tydzień. Ha! skacz do muzyki,
Jak ci zagrają Szwedy najezdniki...
Niema sił...“ Chmurny przeszedł przez świetlicę,
A potem utkwił wzrok w Bogarodzicę,
Co złote ramy nakształt wieńca miała,
I stał w zadumie, — łza po łzie spadała
Na wąs, włos biały zsunął się na czoło;
On włos odgarnął, westchnął, otarł połą
Łzy i wnet mowę obrócił do cieśli:
„Rzeczcież! nowego coście też przynieśli?
Ja trzeci tydzień nie chodzę do miasta,
Ni ja, ni Basia, ni moja niewiasta,
Jak zwierz człek w norę przed Szwedem się czai,
Bo jak staremu chodzić wśród tej zgrai?


Bartłomiej odrzekł: „Marne powiadanie!
Nową złość ważą ze Szwedem Aryanie.
Szlichtyng i Florek Siemichowski, zbójca,
I ten żyd, Finkiel, komendanta trójca,
Bawią na zamku; oni rada tajna
Tego łupieżcy, pułkownika Sztajna.
Potem Barycki, podatków poborca,
Był dziś dwukrotnie ciągniony do dworca,
I pan Szydłowski, patron kolegiaty.
A coś dwu poszło do wieży za kraty;
Zaś Stare Miasto opuściły panny —
I tak się mnoży ucisk nieustanny.“

„O! dalej kory nie stanie na drzewie,“
Wnet stary Janusz podchwycił mu w gniewie.
„Straszne to Boga próby, — raczej kary,
Tak marnie idą, i takie ofiary!
Tu był król z nami — dziś kędyś w Głogowie...
A nasz Bylina, rotmistrz, padł w Krakowie...
I Czarneckiego, żelazne to ramię,
Zgina Bóg, choć go jeszcze nam nie łamie...
Hetmany bez wojsk, Starosta na Spiżu,
A my w ucisku jak przy nowym krzyżu
Korzym się“... I stał chwilę zamyślony.
Niedługo potem zwrócił się do żony
I rzekł: „Musimy pomodlić się razem;
Zapalcież lampę przed Kingi obrazem,
Bo czcią jej ziemia nasza się zastawia

I od niewoli święta Kinga zbawia;
Za jej wstawieniem niech was Bóg pociesza.“
Posłuszna żona wnet lampę zawiesza;
I klękli, jako było we zwyczaju:
Starzy na przodzie, młoda para z kraju.
A po modlitwie Janusz wstał rzeźwiejszy,
I rzekł: „To zamysł Szweda nie dzisiejszy.
Pomnę, gdy byłem za wódkami w Gdańsku, —
(A byłem jeszcze za Adolfa króla,
Co to go w Niemczech ugodziła kula) —
Pod wieczór jakoś, w kupieckiej gospodzie,
Z jednym tam Szwedem zszedłem się na miodzie.
Ten, że miał z nami stosunki handlowe,
A zmyślny, więc znał dobrze polską mowę.
I siedzim; — szklanka mijała po szklance,
I żywo jakoś było w pogadance.
Aż w końcu — patrzcie! co rzekł dyabeł kusy, —
Wstał, na głos w izbie wrzasnął: — Nasze Prusy!
Nasze Inflanty, — Bałtyk, bo tak chcemy, —
A gdy nie dacie sami, — odbierzemy, —
I wymusimy na waszym narodzie! —
Nie skończył. — Resztę słów utopił w miodzie.
Bo pełny kufel pochwyciłem w rękę
I tak Szwedowi ciąłem nim w paszczękę,

Że na podłogę stoczył się jak długi;
Za drzwi go potem wyrzucili sługi.“ —

Usiadł i ręką podparł siwą głowę,
Myślą rozwinął przeszłych dni osnowę;
I ujrzał siebie w dragońskim szyszaku,
Konno z Rewerą na stepowym szlaku.
Wojował z młodu, gdyż bywał burzliwy,
I wspomniał sobie tatarskie cięciwy,
I jako z wojny wrócił do rzemiosła,
Jak go znów wojna aż za Boh zaniosła,
Potem na Szweda, — Chocim, — Kozaczyzna...
I spokój, — powrót, — na głowie siwizna,
Praca — śmierć dzieci, — dalej już nie szuka,
Spojrzał: z nich jedna została mu wnuka...
I westchnął: „Wszystko dzieci w bożej woli!
Aleć on naszej pofolguje doli;
Jak pomnę, różnie bywało już z nami —
Toż koniec będzie i z tymi Szwedami.“

Lecz babka przerwie: „Na Chrystusa rany
Milczcie, na górze Szwed kwaterowany.
Strach, jak mróz ostry, idzie mi wskroś duszy —
Bójcież się Boga! ściany mają uszy;
Podsłucha! i cóż? jakiż wtedy opór?
Wezmą was, głowy podacie pod topór,
I w grób; a my co? my z Basią sieroty,

Musiałybyśmy iść pod ludzkie płoty.
Bodajbym tego nigdy nie dożyła!“
Umilkła i krzyż na piersiach złożyła.

Dziewczę spokojnie słuchało rozmowy,
Lecz, zda się, babki urażona słowy,
Wstała; — rumieniec wykwitł na jej licach,
Skier dwoje żywo spłonęło w źrenicach,
I rzekła: „Babko, nie miejcie obawy,
Pan Oskar dzisiaj na zamku ma sprawy.
Widziałam, jako tu przyszedł z rozkazem
Trębacz, — a potem do Sztajna szli razem
W miasto. On, — choćby słyszał dziadka mowy,
Pewnam, — nikomu włos nie spadłby z głowy.
A przytem, zważcie, to nie żołdak prosty;
Oficer i syn szwedzkiego starosty.
A jaki dobry! — Wszak mówią sąsiedzi,
Co to się z innym Szwedem człek nabiedzi.
On zaś czy spojrzał kiedy na nas krzywo?
Gdzie tam! — za wszystko dziękuje tak żywo,
O, bo też dusza w poczciwości rzadka!
A jak on lubi i babkę i dziadka,
Was, Bartku, i... mnie...“ Tu przestała
Zmieszana, jednak pokryć to umiała,
I rzekła dalej: „Gdy siądę w gospodzie,
By was wyręczyć przy winie i miodzie,

To ledwie przyjdzie Oskar i powita,
Zaraz się grzecznie o was wszystkich pyta, —
Rozmawia, życie opowiada swoje...
Oskar ma także w domu dziadków dwoje
I siostrę jak ja; a mówił osobno,
Że siostra do mnie całkiem jest podobną.
Na wojnę poszedł, bo mu dziad poradził, —
O! nie, on zacny, on by nas nie zdradził.“

Lecz Bartek na to: „Luter i poczciwy?
Tego pod słońcem niema, jakom żywy!
Wierzcie mu, Basiu, kiedy słodko gada! —
Wąż to, a w śpiące serce się zakrada,
Czy słówko jakie od was nie wyłudzi;
Strzeżcie się, bo on żądłem was obudzi“.
I powstał: z czoła uciekła mu smętność,
Z ócz mu gorąca błyskała namiętność,
Dłoń ścisnął, jakby w dłoni toporzysko
Czuł i rzekł: „Wiecie? ratunek nasz blisko!
Dobrze, że niema Lichtenawa w domu...
Powiem że jest nas poratować komu.
Pokąd gór naszych dzikich i wyniosłych,
Pokąd górali jak smereki rosłych,
A na toporach dopokąd stal czysta,
Potąd nam nie paść u stóp antychrysta.
Dziś tydzień jako przebiegałem góry,
Widziałem ludu nieprzebrane chmury.
Słyszałem, wszyscy Szweda nienawidzą:

Królewscy, ci się Lutrem jak psem brzydzą —
Co który wspomni, że jego gurmana
Z koroną, zaklnie w Szweda jak w szatana.
Nawet zbójnicy: Litmanowski Nędza
U Obidzkiego spowiadał się księdza
I nóż pociąga na tych heretyków;
Strzelcy zaś leją kule nie na dzików,
A Wąsowicze lud zbierają w pułki,
A ciągną ku nim ludzie jak jaskółki.
Znacie ich, — raźni, nie lękliwi znoju,
A będą jako wilk w owczarni w boju.
Ha, potańcujeż Szwed, da Bóg, niebawem; —
Na rzece ze krwi stąd poślem go spławem;
Flisacy Wisłą, bo w tem ich ochota;
Ja ostrzę bardę — oj! będzie robota
Dla naszych pięści pewnie za trzy jutra,
A ujrzym, czy Bóg nie starszy od Lutra.“
Wielce Janusza cieszyły te słowa
I wnet się dłuższa poczęła rozmowa.
Babka usiadła, Basia cicho wstała,
Długo się w obu mówiących patrzała;
I znać na straszną zbierało się burzę,
Bo z lica Basi zeszły kraśne róże:
W oczach, co głębi serca kryć nie zwykły,
Promienie gasły i pod łzami nikły.
„Wytniem ich!“ krzyknął Bartek, — Basia zbladła
I z płaczem, drżąca, na krzesło usiadła.

Babka, to widząc, pośpieszyła do niej;
„Co tobie?“ pyta, „a niechże Bóg broni,
Chora?“ — Więc obaj zmilkli w jednej chwili
I zatrwożeni w Basię się wpatrzyli.
„Mnie nic“, — wtem dziewczę odrzekło powoli —
„Tylko mnie jakoś dziwnie serce boli,
I w głowie szumi i w oczach mi ciemno:
Ja sama nie wiem, co się dzieje ze mną —
Strasznie mi jakoś teraz na tym świecie“.

„Pieszczotka moja, biedne moje dziecię:
Zlękłaś się!“ — tuląc ją babka odpowie —
„Bo też wam, Bartku, zawsze strachy w głowie,
Odkąd was znam. Ot ręką ledwie może władać,
Tak drży; i trzebaż było opowiadać
To czego niema, nie było, nie będzie?
Ale wam pilno, więc krew, wojna wszędzie
I na języku. Ptaszko, bądź spokojna!
My, cóż my znaczym, nas ominie wojna...
Ej! bo już rzućcie to gadanie zdrożne;
Święto, — ot książki czytajcie nabożne.“

Cieśla stał, zdał się nie słyszeć tej mowy.
Milczał, w dziewczynę utkwił wzrok surowy,

Co biegł aż w duszę; — ona się spłoniła,
Wsparła się ręką o stół, oczy skryła:
On westchnął, smutek rozlał mu się w twarzy,
Zapalił świecznik, usiadł, siedli starzy,
Wziął księgę; czytał z żywotu kapłanów,
Jak święty Jacek odpędził poganów.




SAM NA SAM.

Przeszła godzina — starzy się zdrzemali,
Basia siedziała, Bartek czytał dalej —
Lecz coraz ciszej i często się mieszał,
Stawał i wzrok swój na dziewczynie wieszał;
A potem wiersze pomylone chwytał,
Opuszczał, czasem jedno dwakroć czytał,
A nawet inne wypowiadał słowa.
Czuł to, lecz ogniem płonęła mu głowa,
Serce mu biło gwałtownie, gdy zmylił.
Chciał się poprawić, wzrok ku księdze chylił,
Lecz z księgi biegły nieposłuszne oczy
Do Basi, bo tam był ich świat uroczy.
Toż widząc, że tych czarów nie odgoni,
Zbliżył się, westchnął i jął szeptać do niej:
„Przeląkłem ciebie? Basiu! nie chciej winić,
Jeden Bóg tylko wie, co z sercem czynić, —
Jako je w piersi trzymać — gdy rozboli?
Jeśli cię zląkłem, dziewczę, to bez woli
Zgrzeszyło słowo; — dusza o tem nie wie;

Toż ocząt, Basiu, nie odwracaj w gniewie,
Przebacz!...“ i dłoń swą na sercu położył,
Spłonił się, drżące usta w pół otworzył, —
Schylony nad nią, w pierś chwyta jej tchnienie,
Wzrokiem ją chłonie, i karmi płomienie
Serca, rosnące w szale i zachwycie,
Jakby nią całe chciał wypełnić życie.

Ale znać mało Basia go słyszała.
Śniła; — twarz jeszcze zadumaną miała,
Gdy oczy, w których odblask marzeń kona,
Na Bartłomieja zwróciła zdumiona,
I cichym głosem, myśli swych niepewna,
Rzekła: „Cóż chcecie? ja wam nic nie gniewna“.

„Nie?!“ odparł Bartek i radością skraśniał,
A wzrok jak słońce wiosenne mu jaśniał:
„Oj ty dziewczyno, ty gołąbko biała,
Patrzaj — rzekł czule — coś ze mnie zdziałała!
Ja, śmiałek pierwszy, jak nieżywy stoję,
Kiedy zachmurzysz jasne oczka twoje.
Basiu! ej kiedyż Basia mi nagrodzi
To, że rok trzeci tak marnie mi schodzi?
Kiedyż wędrówki, czekanie, tęsknotę?..!
Basiu! jedyna! — ptaszę moje złote!
Raz ty mi ulżyj ciężkiej serca spieki;

Życie i pracę oddam ci na wieki!“
I silne ku niej wyciągnął ramiona,
Basia się przed nim cofnęła zlękniona, —
Ale Bartłomiej w uczucia natłoku
Nie pojął, zda się, jej chłodnego wzroku,
I rzecze: „Cieślam, dziewczę, jak mój rodzic,
Lecz niech mi sercem sprosta wojewodzic.
Nikt, Basiu — jak ja nie pokocha ciebie:
Dla mnie tyś jedna, jak jeden Bóg w niebie!
Przy tobie to już chyba ta garść ziemi,
Co kiedyś z kośćmi zmiesza się mojemi...
Pójdź!“ Lecz nim słowo to z ust mu wypadło,
Dziewczę się znowu cofnęło i zbladło;
Milcząc usiadła na krzesło dębowe
I o dłoń białą smutna wsparła głowę.

A on, w nią patrząc, żałośnie wstrząsł głową:
„Widzę ja, dla mnie zimnaś jednakowo, —
I miłość moja ciebie nie poruszy...
O, Basiu! — Basiu moja! — nie masz duszy.“
Lecz już boleści nie mógł wstrzymać w łonie,
Zmierzył ją wzrokiem, twarde ścisnął dłonie
I jęknął: „Kiedyś porwę mą siekierę,
W pół nią rozpłatam moje piersi szczere
I wydrę serce; a ty patrz do woli,
Jak ono kocha ciebie, a jak boli,

Co krwi spalonej z niego już wyciekło,
I umrę... Basiu! — Basiu, pójdę w piekło.“

I przestał mówić i w głos się rozszlochał,
I łzami tylko skarżył, że tak kochał;
Ona zaś z rączki skroń podniosła białą,
Spojrzała, w oczach miała duszę całą, —
Miała żal szczerej, siostrzanej litości,
I siebie całą, — — jeno nic miłości.
Lecz wnet się ozwie z litośnym uśmiechem:
„Ej, Bartłomieju, tak wyrzekać — grzechem.
Cóż wam? to wojny, to znów żony chcecie,
Od żony znów was na wojnę pomiecie;
I tak bez końca będzie tej swawoli, —
Ot zaprzestańcie, bo aż słuchać boli.“

„Boli?!“ Bartłomiej pochwycił z zapałem,
„Ha, pomyśl, dziewczę, czem to ja się stałem!
Gdzie moja młodość? na tęsknocie znika.
I już sąsiedzi mają mnie za dzika —
A to przez ciebie wszystko — och!... i zakrył oczy,
Uczuł, że widmo znów mu ducha mroczy,
Wabi go... On raz z bardą stał na skale
I sosny spuszczał w Dunajcowe fale,
Wtem spojrzał; strach! strach! z fali jasnolice
W pląsach skoczyły na brzeg topielice.
W złociste z tęczy przyodziane rąbki,

Jęły ku niemu latać jak gołąbki,
A tak patrzyły, tak nęciły zdradnie:
Skocz! skocz do fali, u nas cicho na dnie!
A dźwięk ich głosu był tak czuły, tkliwy,
A on był wtedy, ach! tak nieszczęśliwy,
Że już pochwycił jednej rękę białą,
Skłonił się, i z nią zawisnął nad skałą...
Lecz wnet wzburzoną pierś krzyżem przeżegnał.
Padł i zapłakał i widmo odegnał.
Teraz to wszystko budzi się w pamięci,
Upaja, łechce i tam w góry nęci.
Przemógł się; mówić wnet począł spokojnie:
„Nie dziś, — to, Basiu moja, choć po wojnie.
Każesz rok czekać? będę jako żywo,
Choć Bóg wie, z jaką duszą niecierpliwą,
Chcesz dłużej? niech się twoja wola dzieje;
Jeno mi zostaw, dziewczyno, nadzieję“.
Rzekł i do oczu szorstką dłoń przycisnął,
Ale z pod palców strumień łez mu trysnął.

A ona wstała, pobladła jak chusta,
Drżały jej ręce, drżała pierś i usta,
Łzy w oczach; oczu nie śmie nań podnosić.
Chciałaby tylko przemówić — coś prosić...
Milczała, potem na wpół bezprzytomnie
Rzuciła z jękiem: „Zapomnijcie o mnie.“
I zamilkła.

A w nim serce bić przestało,
Zachwiał się, zsiniał, potem twarz miał białą
Jak trup, i czuć w nim było ciszę śmierci.
Tak dąb, gdy piorun wnętrze mu przewierci,
Stoi spokojny, nim o ziemię gruchnie.
Wstrząsł się, znać poczuł życie, ogień w próchnie;
Zgrzytnął, pierś ścisnął, pijany z rozpaczy,
Wpadł w drzwi i jęknął: „Niech ci Bóg przebaczy!“

I cisza; — dziewczę samotne zostało...
Stoi, na sercu trzyma rączkę białą,
Łzy się jej do ócz cisną mimowoli,
Smutno jej; serce ścisnęło się, boli.
Bartek ją w takiej opuścił rozpaczy...
„Niech Bóg przebaczy!...“ „Bartek — czy przebaczy?...“
Spojrzała... starców dwoje w śnie coś marzy;
Uśmiech im lata od twarzy do twarzy.
Zlękła się, w piersi czuła dreszcz zimniejszą
I cisza w izbie stała się straszniejszą.

Lekko więc krzesłem stukając, usiada.
Już nawet starców obudzić by rada,
By jeno zbyć się z izby strasznej ciszy,
Gdzie, oprócz serca swego, nic nie słyszy,

I kędy Bartek stoi czarną zmorą,
A lampy u ścian tak posępnie gorą...
Lecz dziadkowie śpią.

Niespokojna wstała:
„Gdybym ja była nigdy go nie znała:
„„Niech Bóg przebaczy!““ rzekł, — „a cóż ja winna?...
Gdyby on wiedział!...“ ale wtem myśl inna
Tknęła ją; bieży do okna i słucha,
I usteczkami na biały mróz chucha,
Myśli, pogląda w okno niecierpliwa;
Kogoś znać jeszcze dzisiaj się spodziewa,
I kędyś w dali jej spojrzenia toną.
Ale tam cicho, noc i gwiazdy płoną.

Smutniejsza, może patrzeniem znużona,
Odeszła, ręce krzyżując u łona,
I szepce idąc: „Jak on strasznie szlochał!
Mój Boże, poco Bartek mnie pokochał?
Gdybyż to tylko minęło szaleństwo!...
Czemu my sobie z Bartkiem nie rodzeństwo?!..
Rośliśmy, prawie chowali się razem,
Pacierz pod jednym mówili obrazem...
Duszę bym całą dziś mu wygadała...
Ale on straszny taki!...“ I zadrżała: —
Jakiś strach nagle przeszył ją do głębi,
Jak stal, co serce rozdzierając, ziębi.

Więc się zwróciła i z różańcem w ręku
Świętej się Pannie ukorzyła w lęku.
Modląc się, w Świętą wzrok zatapia cały,
A z ócz jej patrzy dusza, gołąb biały.

Tak anioł, kiedy pióry srebrzystemi
Zleci z błękitu i dotknie się ziemi,
Stawa i chwilę ogląda zdziwiony
Świat, co dla niego mgłami otulony; —
Głębiej się potem zanurzywszy w cienie,
Uczuje przestrach i wraca w płomienie.




PRZY STUDNI.

Od modłów wstała uśmiechnięta, jasna,
Spokojna w duszy i rumieńcem krasna.
Różaniec jeszcze trzyma w białej dłoni,
A uczuć pełna — jako lilia woni;
I tak usiadła cicha i świat boży
Myślą ubiera w blaski rannej zorzy.

Ale po chwili do okna pobiegła,
Pogląda: w cieniu znać kogoś postrzegła,
Przeczuła raczej, i cała spłoniona,
Stojąc, rąk dwoje cisnęła do łona:
„On!...“ rzekła z cicha... a tam, z ciemnej dali,
Już słychać było kroki i szczęk stali.
„On!“ i zmieszana waha się, czy czekać,
Czy wyjść naprzeciw, czy z wstydu uciekać?
Ku drzwiom co chwila zwraca jasne oczy,
Serce jej z piersi ledwie nie wyskoczy:
„Co robić?“ myśli — „on może tu wstąpi...

Może nie wstąpi! — ach, on tak się skąpi.
Zdybać go trudno; — rano mi się skłonił,
Potem nie przyszedł, tak jakby mię stronił...
Niedobry, — tylem o nim dziś myślała“...
Tak myśląc, śpiesznie kubraczek zawdziała
I poskoczyła ku drzwiom; lecz znów stoi
I myśli: „Może obudzą się moi,
I on sam może pomyśli, żem płocha!...
Nie, ach! on nie wie, jak Basia go kocha!...
Oj biedna ja! oj zginie serce marnie,
Jeśli kochaniem on go nie ogarnie...“
Marzy — łez dwoje spadło na jagody,
I wzięła dzbanek... „Tak, przyniosę wody.“

Wybiegła, patrzy: noc cicha bez chmury,
Księżyc i gwiazdy; dalej śnieżne góry,
Kościoły, których krzyże w niebo wrosły,
Rynek, za rynkiem Sącza gród wyniosły
Groźnie powiewa chorągwiami z wieży.
Miasto w śnie, jak ul, gdy rój go odbieży;
Po basztach tylko migocą się blachy,
Gdzie w zbrojach szwedzkie stanęły szyldwachy,
I światła w oknach.

Już przy studni stoi,
Widzi go, jednak sroma się i boi,
By jej Lichtenaw tak nie zastał w mieście,
I skryć za studnię już chciała się wreszcie.

Lecz właśnie z góry jasny blask księżyca
Stoczył się na jej uśmiechnięte lica
I Oskarowi w cieniu ją odsłonił;
Ten stanął, wpatrzył się — potem się skłonił...
I piękni, z duszą odbitą w spojrzeniach,
Stali tak w złotych księżyca promieniach.

Ale wnet Oskar pochwycił jej rękę
I rzekł: „Bóg z wami! przepraszam panienkę.
Waszych ócz jasnych nie miałem z zarania
Dzień cały... sercu za wiele czekania!“
Lecz nagle tkliwość z jego ócz uciekła,
Twarz uśmiechniętą zgroza mu oblekła;
Pochylił czoło, do siebie rzekł smutnie:
„Za tajemnicę Sztajn głowę mi utnie,
Jeśli tem zniszczę jego czyn piekielny;
Krew... o, mój Boże!... ha, i Sztajn śmiertelny!“...
I lewą ścisnął srebrną miecza głownię,
Prawą zaś Basi dłoń ujął gwałtownie
I tak na dziewczę poglądał ponuro.
Czoło mu taką zasuło się chmurą.
Że się wyrazu tych ócz Basia zlękła,
I patrząc, ledwie z przestrachu nie jękła.
On ją oczyma nieustannie mierzył,
Szepcąc: „A możem ja pozorom wierzył? —
Przekleństwo! ona musi wszystko wiedzieć.
Zdradzę? nie! pierwej musi mi powiedzieć,

Czy kocha... choć nie, to ją wyrwać muszę,
Choćby mi przyszło zgubić własną duszę...
O, Basiu — jęknął, poglądając łzawo —
Ty nie wiesz, dziewczę, jak mi w duszy krwawo,
Ty nie wiesz, jakich okrutnych mam panów;
Lecz ja cię wyrwę z ręki tych szatanów.“
„Cóż to jest?“ Basia trwożnie zapytała —
„Tak smutnym nigdym pana nie widziała“...
On stał, poglądał, wahał się i myślił,
I niespokojny mieczem w śniegu kreślił; —
Krom uczuć jeszcze chciał rzecz wielkiej wagi
Wyznać — i nie miał ni słów ni odwagi...
Lecz „Dość! — zawoła — Basiu, życie moje!
Dość, w twoich oczach płonie serce twoje!...
Ty kochasz?... Oczek nie kryj rączką białą.
Bo w nich tę miłość niebo napisało
Dla mnie; — o Basiu, o nich ja słyszałem
Pierwiej, niż ciebie, niż te strony znałem —
Chłopięciem jeszcze. — Biegłem ku jezioru
Raz w letni ranek, wtem nadeszła z boru
Wróżka znajoma u nas dookoła,
Że znała leki i zbierała zioła.
Jam stał, a ona wpatrzyła się we mnie,
Jakby mą duszę chciała dobyć ze mnie,
I rzekła:... „„Dziewczę serce ci rozpali...
Krwi będą ludzie od ciebie żądali —

Ty chwycisz serce. — Taka twoja droga,
A każda droga wytknięta od Boga.““
Dziś, Basiu moja, rozumiem tę wróżbę:
Ta dłoń, nie serce, u króla ma służbę. —
Sztajn krwi chce waszej, więc się dłoni zbędę,
Utnę, a w waszej krwi kalać nie będę;
I wyratuję cię stąd, choć bez dłoni,
Z krwi i płomieni.“

„A niech Bóg was broni!
Krzyknęła Basia — mówcież, co się stało?“
I miecz mu rączką zasłoniła białą.

„Przebaczǃ — rzekł Oskar rzewnie, — przebacz miła!
Basia mię kocha?!“ ona się spłoniła
I milczy, ale słowom jego rada,
Oczkami stokroć „kocham“ odpowiada.
On dłoń jej chwycił i ścisnął gwałtownie:
„O, ja cię, Basiu, kocham niewymownie!
Tyś moją; cóż król? jam jak król bogaty,
I możny jako król mój, a te szaty
I barwy, choć są służalca znamieniem,
Wiem, droga, żem je tem wdziewał ramieniem,
I tem ramieniem znów je zedrzeć mogę.

Milczysz? — Dla ciebie, dziewczę moje drogie,
Wszystko! — Ty dla mnie nie masz ani słowa?“

Basia to spłonie, to oczęta chowa
W cieniu rzęs; dłoń mu ścisnęła nieznacznie
I pochyliła twarz i mówić zacznie
Zmieszana: „Wiecie, ja dziadków mam dwoje:
Im Bóg poruczył przeznaczenie moje:
Jeśli na naszą zechcecie przejść wiarę,
Pobłogosławią was ich dłonie stare,
I dadzą wam mnie; przyślijcie więc w swaty
Kogoś do dziadków, do naszej tam chaty.
A gdy zastawią biały chleb i wino,
Gdy się dziadkowie ucieszą nowiną...
Gdy każą, powiem; inaczej rzecz zdrożna —
I nie odpowie dziewczę ni wielmożna“.

Lecz Oskar przerwał: „Basiu, nie czas zwlekać.
Bóg tam wie, komu jutra się doczekać;
Dziś nasze, żyjmyżǃ — Ja dziś muszę wiedzieć!
Zginiem, gdy dziś mi nie zechcesz powiedzieć.
Jutro, pojutrze o takiej godzinie,
Może się tylko dym tędy rozwinie...
Basiu!“ I drżącą pochwycił w ramiona

I z namiętnością przycisnął do łona,
Tulił, a Basia już mu się nie broni:
Uściskiem uścisk odpowiada dłoni
I rumieńcami pocałunek płaci...
Księżyc promieniem cienie ich postaci
Skreślił na śniegu, jakby chciał zostawić
Ślad szczęścia, które nie umie tu bawić.

W uściskach stali oboje; a w mroku
Stał Bartek, widział ich i grom miał w oku.
Zgrzytnął i nagle w drzwi domu się rzucił.
Wnet wyszedł, lecz już z gwintówką powrócił,
Patrzył i raz się obejrzał wokoło;
Wzniósł broń i zmierzył Oskarowi w czoło.
Lecz odjął, szepcąc: „W szyję palnąć wolę,
Bo hełm stalowy siedzi mu na czole!“
Wymierzył, lecz znów zadrżała mu ręka...
„Przeklęty Luter, — ha, mnie serce pęka.
On szczęśliw — a jaǃ — ja pierś mu przebiję...
Ona rękami objęła mu szyję,
W szyję nie mogę wypalić!“ — Broń trzyma,
Piersi Oskara przeszywa oczyma,
I śmierć tam widzi pierwiej, niż dłoń mściwa
Strzał pośle. Wściekłość duszę mu porywa...
Wymierzył, lecz znów odjął i spozierał,
I znów to serce, to głowę wybierał —
Wszystkiego jednak było mu za mało:

On radby zniszczyć jego postać całą,
W pył rozbić; i znów rusznicę przyłożył.
Lecz wtem czeladnik jego drzwi otworzył
I ledwie Bartka mierzącego zoczył,
Zgrozą przejęty ku niemu poskoczył,
Broń wyrwał: — „Cóż wam? a macież wy Boga
W sercu? — Co, majstrze? przez jednego wroga
Chcecie nas wszystkich pogrążyć w nieszczęście?“
A Bartek na to: „Ty, — silne masz pięście
Jak niedźwiedź — tylko ha! krwi w tobie braknie,
A moja dusza krwi, oj krwi tak łaknie!
Daj broń, ja krwi chcęǃ“

„Będzie ona, będzie!
Odrzekł czeladnik, — niechno po kolędzie —
Wytniem...“

Bartkowi ogień w oczach błysnął,
Cofnął się, rękę do czoła przycisnął,
Myślał i lico miał już spokojniejsze,
Choć myśli były krwawsze i straszniejsze:
„Ich wszystkich! — rzecze, — chodź pomiędzy ludzi!
Kogo nie zbudzę ja, to Bóg przebudzi —

Wszystkich do trzech dni — ha! do tej roboty
Nie braknie u nas nikomu ochoty.“
— „To chodźmyż, majstrze! w Janusza gospodzie,
I młódź i cechy zastaniem przy miodzie.“

Odeszli. — Ci zaś — ani śnili o tem,
Jakim ich Bartek przywitać chciał grzmotem.
Oddani sobie stoją wśród rozmowy.
Przerywanemi Oskar mówi słowy...
I znać, że miłość mieszał z tajemnicą,
Bo u niej bladło, to kraśniało lico;
Składała ręce, czasem przerażona
Drgnęła, i jęk się wydzierał z jej łona;
Ale z czułością wtedy Oskar spieszył,
Wieść zrywał krwawą, i przelękłą cieszył,
I opowiadał — i tak zbył się wieści...
Mówi już czulej i gołąbkę pieści,
A tak miłością znać olśnił ją całą,
Że tylko dla niej Basi duszy stało,
Że tym dniem pierwszym szczęścia wniebowzięta,
Jak anioł stoi, topiąc w nim oczęta,
Pełne promieni... Myśli w niej nim wstaną,
Czuje, jak kocha i jak jest kochaną.




GOSPODA.

W domu Janusza, w obszernej gospodzie,
Mieszczańskie koło zasiadło przy miodzie.
Wprost drzwi Marcowicz burmistrz, sądu głowa,
Siadł jako pierwsza dignitas miejscowa.
Przy nim po prawej rajcy, po lewicy
Kupcy, cechowi starsi i ławnicy.
Patrycyat miejski. — Dalej stół dębowy,
Który w krąg izby szedł kształtem podkowy,
Obsiedli mistrze różnego rzemiosła;
Każdy tam, kędy ochota go niosła,
A młódź po izbie rozpierzchła się całej.
Troje lamp światłem błyska u powały
Z za bań czerwonych, i stroi w purpurę
Ściany i gości oblicza ponure.
U drzwi zaś szynkfas.

Lepsze dni i święta
Gospodnia izba Janusza pamięta!

Dziesiąte ledwie w aktach zapisano,
Co tu zapito, wygrano, przegrano.
Każdy kąt, stoły, szklanki, szynkfas, ławy,
Znały dokładnie wszystkie miejskie sprawy,
Ależ gospoda wielce bo już dawna,
Czysta, i samym gospodarzem sławna.
Więc rad mieszczanin sandecki wyrusza
Nawiedzić izbę siwego Janusza,
Bo to bywalec, co znał wszystkie strony
Mazowsza, Rusi, Litwy i Korony;
A przytem w radzie nie pośledni głową,
Czy zgodzić spornych, czy dać za kim słowo;
Gdy stary począł, cichnął gwar okrzyków,
I obierano rajców i ławników;
Stąd też najbliżej było do ratusza,
Gdzie był sąd, akta, słowem miasta dusza.
Dziś tam strażnica.

Brakło dziś Janusza.
U niejednego zakrwawiona dusza
Smutkiem lub gniewem; młódź piosnek nie śpiewa,
Szynkarka tylko biega i nalewa,
Mieszczanie piją, między sobą gwarzą,
I klną Lutrowi i na biedę skarżą,
Jak na kość w gardle.

Za osobnym stołem
Siedział Bartłomiej z czeladnikiem społem.

Pili miód; czasem, pochyliwszy głowy,
Szeptali słowa zarwane z rozmowy
I milkli, baczność dając pogadance, —
A obaj byli już przy drugiej szklance.
Ale Bartkowi, zda się lat przybyło.
Pobladł, dwie zmarszczki w czoło mu się wryło;
Zmężniał, spoważniał wielce. Przed godziną
Widział się z dzielną czeladników gminą,
Potem u młodszych majstrów chwilkę bawił:
Miał wieści, kilku swych po wsiach wyprawił,
I wyspokojniał... Ale widać było,
Że mu chwilami serce strasznie biło,
I myśl mu duszą miotała gorąca,
Jasna jak piorun, jak piorun niszcząca.
A wzrok miał hardy, ostry, czasem smętny;
Czasem mu oczy roztlił żar namiętny,
Wtedy brał szklankę, pił, jakby chciał zapić
Ból, co mu serca nie przestawał trapić.
Pił; a gwar w izbie rośnie, Bartek słucha:
Skargi! — balsamem to dla jego ucha;
Pije — lecz ognia nie zdradza w postaci,
A widać, że miał cześć u młodszej braci,
Bo szli go witać, ów szklanką, ten słowy,
Ale on baczył na starszych rozmowy.
A właśnie począł Cyrus, cechmistrz szewski:
„Przepadnie, bracia, nasz Sącz, gród królewski.

Bóg wie, czy tydzień podołamy nędzy, —
Znikąd zarobku, a tu daj pieniędzy,
I kwaterunek, i żyw jeszcze biesa!
Nie wiem jak u was, ale moja kiesa
Już próżna... czart bierz! wnet porzucę miasto
I w Tatry z moją ucieknę niewiastą“.

Światłowicz kramarz odrzekł: „Ja tak samo!
Odkąd ich dyabeł przyniósł młyńską bramą,
Szeląga jeszcze nie wziąłem za towar“.

„Mnie sól zabrali i wypili browar!“
Rzekł Gil.

Gadowicz, co młyn miał i żarno,
Rzekł: „Mnie zabrali i mąkę i ziarno,
Lecz da Bóg! kiedyś ja tych Lutrów kości
Przez moje pytle puszczę bez litości“..

„U mnie — ozwał się Olexowicz z rynku —
Pięć postaw sukna wzięli w upominku,
I falendyszu dwa; za mój dobytek
Dali mi wczoraj w zamku jakiś kwitek,
A Florek jeszcze ze mnie naigrawał,
Niepomny, żem ja ojcu na borg dawał“.

Szafarz Borycki odezwał się z cicha:
„Gdybyż choć Forgwell był został, pół licha!

Szwed, jednak ludzki; a Sztajn to syn smoczy!
Ot, znów mi kazał wydzierać wam oczy;
Tak, dać musicie, co kto ma gotówki.
Dać, — lub gwałt będzie, żadnej tu wymówki.
A jeśli Szwedom kwota nie doważy,
Srebro i złoto zabiorą z ołtarzy“.
Gdy skończył, wszyscy zamilkli dokoła,
Zgroza sędziwe pomarszczyła czoła;
Młódź, co po izbie rozpierzchnięta stała,
Na Bartłomieja spojrzenia zwracała.
Ten milczał, ale wszystkich mierzył wzrokiem.
Czasem brwi ściągał na czole szerokiem;
W oczach mu iskry tlały tajemnicze,
Uśmiech mu zgasły wracał na oblicze;
Patrzy w nich; patrząc, zda mu się, że słyszy
Tętna ich serc. Tak przeszła chwila ciszy.

Ale Marcowicz burmistrz, człek poważny,
Wstał, bo choć sercem wielce był odważny,
I akta nawet raz podarł sędziemu,
Kiedy w nie wyrok wpisał przeciw niemu —
Musiał tu jednak tę rzecz mieć na względzie,
Iż niebezpiecznie na jego urzędzie
Słuchać spraw takich i rozmowy toku,
Zwłaszcza — gdy Sztajn go ciągle ma na oku

I radby pewnie zrzucić go za karę,
By na ten urząd posadzić niezdarę;
Więc cauta mente, lękając się gromu,
Pożegnał braci i poszedł do domu.

Miejsce to zajął Bogdajłowicz stary,
Prarajca, bogacz, mąż gorącej wiary,
I rzekł siadając: „Nędza nie ustanie!...
Szwed Luter, na nas judzą go Aryanie,
Szlichting i Florek: oba z biesem w spółce,
Infamy! — niegdyś już, już na szypułce, —
Kryli się jeno po dyabelskich norach;
Dzisiaj w ogromnych u Sztajna faworach,
Jak kruki wciąż mu krakają nad głową:
„Drzyj mieszczan, ten ma to — a tamten owo!“
A Wielogłowski, co u Gadowicza
Mieszka, ten także pyska im użycza,
I znaś nie lekce Sztajn go sobie waży,
Kiedy broń miejską oddał jego straży.
Znam ja ich! — co dnia widzę, jak z Dąbrowej
Przyjeżdża Szlichting do bramy zamkowej.
Otóż, sławetna braci, moja rada:
Trzeba nam zbyć się tych dwu i sąsiada.
Gdyby ktoś... gdyby w ziemie wgryźli zęby...
Lutra usłużnej pozbawimy gęby“.
Rzekł i rękami wskazał ku podłodze,
I siadł na stołku, zagniewany srodze.

„Tak! — krzykną wszyscy, — wszystkim to rzecz znana!“
Cyrus zaś dodał: „Tak, był dzisiaj zrana“
„I czart wie, co on Sztajnowi poradził, —
Rzekł Bogdajłowicz, — bo Szwed zaprowadził
Podwójne straże u baszt i ratusza.“

Stach Krawczyk krzyknął: „Patrz, niewierna dusza,
Patrz! ale myśl mi przychodzi wesoła...“
Rzekł ciszej, patrząc z uśmiechem dokoła:
„Chłopcy! ja gotów, — dwu albo trzech jeszcze,
A tak się z tymi Aryany popieszczę,
Że Sztajn im będzie musiał requiem sprawić...
No cóż? gdy zgoda — to by nam nie bawić,
Lecz do Dąbrowej...“

„Oto człek bez strachu, —
Rzekł Bogdajłowicz, — dzielniście mi, Stachuǃ
Chwat organista!...“ Tak Krawczyk był zwany
Przeto, iż celnie podpalał organy,[1]
Te zaś w strzelnicach wisiały na pasach,
Dla gęstych strzałów w szturmowych zapasach
U baszt.


Stanisław wielce się napuszył,
Ale z młodzieży nikt ani się ruszył;
Czekali, co im Bartek na to powie.
Lecz on znać wtedy inną myśl miał w głowie,
Zmarszczył brwi, o dłoń oparł się niedbale,
Dumał i wzrokiem błądził po powale.

Stanisław był tem urażon widocznie,
Więc wstał: „Cóż, chłopcy, — znów do młodych pocznie, —
Ze mną nikt? — A cóż Bartłomiej tak milczy
I wzrok ma dzisiaj jakoś taki wilczy?
Bartku, co w górze szukasz tam oczyma?“

Bartek wstał: „Duszy, krwi — bo w was jej niema!
Że też wy zawsze jedni i ci sami!
Gdy bieda, przyczyn szukacie za drzwiami,
A ani przez myśl nie przeszło nikomu,
Że tu przyczyna, w mieście, w własnym domu.
Szlichting i tamci? — tfu! — trzy ząbki żmii,
Która łbów tysiąc ma u głodnej szyi,
A cała tak się rozległa w tym grodzie,
Że nas i bez nich z żywota wybodzie.
A gdybyśmy też, jakeśmy tu razem,
Podali sobie dłoń, potem żelazem

Jutro w noc szwedzką sprawili załogę, —
Lecz tak, by z miasta nie puścić i nogę?
Cóż ojce? bracia! — pomyślcie no szczerze.
Ja — jako w Boga — w dobry koniec wierzę.
Wszak oni ludzie! a choćby szatany,
To dyabeł straszny tylko malowany,
Lecz gdy ma serce w piersi a krew w żyłach,
I w stu pancerzach równy mi na siłach.
Spójrzcie no, — z młodych każdy już gotowy
Pójść i rżnąć. Ojce! skińcie jeno głowy
Na znak, że zgoda i po waszej woli,
A w trzy dni koniec Lutrom i niewoli“.

Stał, w krąg oczyma ognistemi wodził,
Czuł, że tu wszystkich w samą pierś ugodził.
Piorun słów jego padł tak niespodzianie,
Że osłupieli z podziwu mieszczanie,
I między chęcią, nadzieją i trwogą
Chwiejni, nic jeszcze orzekać nie mogą.
Więc milcząc, wszyscy topią się w zadumie,
Coby rzec na to. — W młodzieży zaś tłumie
Był szmer... tak w borach naszych szumią drzewa,
Gdy się na burzę niebo przyodziewa
W chmury, a ponad sine gór załomy
Skrawo dalekie wybłyskują gromy.

Lecz wtem Suszycki: „Jezus, on oszalał.“
A Krawczyk gniewny: „Nie, on pałkę zalał
Miodem, i miód go owiał taką jędzą...“
A ten im odparł: „Pijany-m — lecz nędzą,
Hańbą, niedolą, wszystkiem, co tak boli,
Że człowiek raczej zginąć niż żyć woli“.

I huczne wstały krzyki i poswarki,
I może by się chwycono za barki,
Bo młódź, przejęta Bartłomieja sprawą,
Groźna pięściami, stanęła przed ławą,
Ale Szydłowski, patron kolegiaty,
Wstał i zawołał: „Silentium, waryaty,
Wściekli! z rozumu obrani do nitki.
Tfu, Krawczyk stary, a pierwszy do bitki —
Wstyd!“ — Wszyscy go też chętnie usłuchali,
Więc pan Szydłowski sprawę ciągnął dalej,
I rzecze: „Stachu, siądź, daj pokój zwadzie!
Każdemu wolno podnieść głos w poradzie:
Młody on, ale widzisz, pierś ma zacną,
Pierś, jakiej w świecie nie nadybiesz łacno.
A ty znasz, Bartku, koniec twojej chęci?
Oj, staniesz ludziom w przeklętej pamięci
Za myśl, co w sercu gorącem się rodzi,
Że Sącz od Szweda sam się oswobodzi.
Młodziście, cześni, lecz niesforne głowy,
Każdy z was lecieć na oślep gotowy;
Cóż z tego? garstka, zginiecie jak muchy, —

Za to nas potem Szwed rozbije w puchy,
Wyrżnie i miasto zatopi w płomieniu,
Że nie zostanie kamień na kamieniu.
Baczcie wy, — jaki koniec tu być może:
Gród i kościoły w popiół — a nam noże!
Jam stary, i żyć jeszcze mi niewiele,
Śmierć mi nie straszna, lecz mam duszę w ciele,
I lękałbym się stać przyczyną jatek,
Sieroctwa dzieci, płaczu żon i matek;
Potem ich klątwą obciążon jak trądem,
Nie śmiałbym stanąć tam — przed bożym sądem“.

Na to Suszycki Jędrzej, pisarz miasta,
Referent, skrybów wzór i protoplasta,
Rad, że nakoniec do słowa przyjść może,
Rzekł: „Tu rzecz miejska, — w niebie sądy boże.
Otóż gdy taki obrót wzięła rada,
To ja do zdania mojego sąsiada,
Minąwszy już grzech, który zgubi duszę,
To jeszcze dodać z konieczności muszę,
Że od wojaczki wolni są mieszczanie, —
Tak w konstytucyach powiada pisanie.
Znam Saxon, bracia! rzeczcież mi, gdzie stoi:
„„Za sprawę kraju niech się mieszczan zbroi?...““

Szlachcie należy wojowania sława;
Za to ma większe przywileje, prawa
I rząd. Toż gdy jej nie pilno do boju,
Nam naszych rzeczy doglądać w pokoju,
Jak przykazuje konstytucya nasza —
Zresztą mieszczanin nie jest do pałasza“.
Lecz Bartek przerwał: „Zostaw waść to pole.
Wy znacie prawo, a ja znam niedolę;
U różnych majstrów braliśmy nauki:
Mnie łzy uczyły, was ławnicze sztuki.
Toż nieuczciwie sztucznych słów przecherą
W sumieniach braci gmatwać prawdę szczerą;
Mędrkuj ty sobie w sądach i na ławie,
Tu milcz, bo krzywd tych nie pisano w prawie!
To zaś, co grzechem wy mienicie u mnie,
Szydłowski, z tem ja śmiało legnę w trumnie,
Bo wiem, że za ten grzech Święta Królowa
Najlepsze miejsce u Boga mi chowa“.

„Hejże na Lutra! hejże na załogę!“
Wśród młodzi głosy podniosły się mnogie.
Ale wtem dzwonnik Nikburowicz wpada,
I grabarz Trela. Dzwonnik wrzasnął: „Biada!
Szwedzi rabują kościół Małgorzaty!
Gdzie jest Szydłowski, patron kolegiaty?“

„Jakto? — śmieliby?“ Szydłowski zawoła.
A dzwonnik rzecze: „Wpadli do kościoła
Z Florkiem; dwóch starszych przywiodło tę rotę
I nuż poczynać dyabelską robotę.
Najpierw świętego Jakóba kaplicę
Przetrzęśli. Florek z ołtarza zdjął świece
I wszedł w grób, (który Trela mu otworzył),
Mówiąc, że tu ksiądz Kustosz skarby złożył
Pani Stannowej i podstarościego.
Skarbów nie było. Szli więc do drugiego...
Ten Florek — bogdaj zdechł ten szatan dumny! —
Kopał nogami naszych ojców trumny,
A z sarkofagu księdza Fuzoryusza
Zdarł epitafia łotr, — piekielna dusza!
A co nas jeszcze nalżył, naprzeklinał!...
Jam go upomniał, — ksiądz go upominał —
Aż jeden z starszych gniewem się rozpalił
I za kark Florka z kościoła wydalił.“

„O, Jezus, Marya i pańscy anieli! —
Krzyknął Szydłowski — i to przy niedzieli.
Ha! iście już Bóg swego gniewu skąpił,
Gdy pod tym łotrem grób się nie rozstąpił.“

„Tak, — odparł Bartek — tak, mości patronie!
O miasto wam lęk, że pożarem spłonie?
O kościół pański strach wam, że zaginie?!

Jeszcze nic, — Szwed go znieważył już ninie,
A co? nie wyrżnąć? — Stójcie! krótkie słowo;
Nie idźcież! jeszcze mam ja piosnkę nową:
Jużeśmy zbici, zdarci i żebracy,
Nic nam z modlitwy, nic nam z naszej pracy.
Jeszcze nam żołdak zbestwiony i srogi
Pohańbi wkrótce zacne domów progi,
Cześć żon i córek pod swe nogi rzuci,
Miasto zostanie... kto wam cześć powróci?!“
Umilkł i usta wykrzywił od śmiechu,
Resztę słów w krótkim pochłonął oddechu,
Ale wtem stary Szydłowski zawoła:
„Trela, — hej, dzwonnik, chodźmy do kościoła!“
„Co tam pomożesz?“ — Bartek mu odrzecze, —
„Czy psem u progu legniesz tam, człowiecze,
By warczyć i gryść, gdy się wróg przybliży?
Zostań, Szwed pańskich nie lękał się krzyży,
Kopnie cię nogą jak psa bez litości!...
Ha! Szwed u ciebie na wilię zagości,
W oczy ci zadrwi; gdy świętym opłatkiem
Będziesz mu szczęścia życzył z przyszłem latkiem...
O! święta Panno z aniołami Twymi,
O! Kingo, święta patronko tej ziemi,

Rzeczcie wy starcom, co nożami straszą,
Że chcecie boju — bo ta ziemia waszą!“

Pośród tej wrzawy wszedł niepostrzeżony
Jacek, staruszek biały i skulony.
Słysząc to, u drzwi stał o laskę wsparty
I w Bartłomieja utkwił wzrok otwarty,
Jasny, — a gdy ten ostatnie rzekł słowo,
Zawołał Jacek: „W bój z Świętą Królową!...
O! dzieci, wielkie oglądałem cuda,
Toć wierzę, że dziś wszystko nam się uda!“

„Przebóg, to Jacek!“ — wszyscy zawołali, —
„Wy tu?! my prawie was już opłakali!“ —
„Tu, dziatwo, z wami, — jak widzicie, zdrowy“
I dodał potem: „Wracam z Częstochowy!...
Idźcież, Szydłowski, gdy was kościół woła,
A wy zaś chmurne rozpogodźcie czoła,
Jak ja“. — A gdy go obstąpili swoi,
Zawołał Jacek: „Częstochowa stoi!“
Poszedł Szydłowski, ci Jacka prowadzą
I na burmistrza miejscu za stół sadzą.
Jacek, tu niegdyś kupiec najcelniejszy,
Był już najstarszym i włos miał najbielszy,
I cześć za prawość. Teraz — to cud nowy,
Przez szwedzki obóz przyszedł z Częstochowy.

I cisza, — ale Jacek wstał za chwilę,
I uścisnąwszy Bartłomieja mile,
Rzecze mu: — „Synu, niech ci Bóg pomaga;
Słyszałem, — piękna w twem sercu odwaga!...
Mnie trzeci tydzień od mego wychodu,
Wiele zaznałem i głodu i chłodu,
Bo kraj nasz pusty, jakby cmentarz wielki,
Tak w nim poniszczył Szwed dobytek wszelki.
Co miast i włości pustką w gruzach leży,
Kto nie oglądał sam, — to nie uwierzy,
Bóg chciał, bezpiecznie porzuciłem mury,
Szedłem przez obóz i przez Lutrów chmury;
Jestem tu. — Wieczór działa grzmieć przestały,
Zgliszcza się jeszcze z Częstochówki tlały,
Noc przeszła w modłach, a nazajutrz rano
Od Kordeckiego poddania żądano.
O! nie zapomnę nigdy jego twarzy,
Gdy z odpowiedzią wyszedł z refektarzy
I rzekł ją posłom i wstąpił na wały
Z krzyżem... wnet potem wszystkie działa grzmiały. —
Gdy się to działo, — na wieży kościelnej
Grała muzyka, jakby w dzień weselny
Lub święto, cudnie wdzięczne symfonije,
A tu latały kule jakby żmije...
Zgroza, co szturm on pożarł Szwedom ludu!

My stali ufni w moc bożego cudu:
Kule widziałem, co nam szkodzić miały,
O mur odbite do Szwedów wracały,
Niszcząc ich. Jedna przy niewieście padła,
Kiedy dziecinę do kolebki kładła,
I zgasła. Tako wrzał bój przez dzień cały,
A wieczór znowu działa grzmieć przestały!...“

Lecz Bogdajłowicz, końca niecierpliwy,
Rzekł: „Tam was bronił sam Bóg — jakom żywy!
Ależ nam rzeczcie, jak was łaska Boga
Przewiodła zdrowo przez szeregi wroga,
I jakoście się aż do nas dostali?“

A stary Jacek tak powiadał dalej:
„Kilku nas starych obsiadło armatę,
Kiedy ksiądz przeor rewidował czatę.
Był z nim Zamoyski miecznik, Piotr Czarniecki,
Ksiądz Piotr Lassota i jeszcze ktoś świecki.
Przystąpił do nas i z uśmiechem w twarzy
Rzekł: „„Cóż? wy zdrowo wyszliście dziś starzy?““
„„Zdrowo!““ odrzeklim. On stał, myślał chwilę
I rzecze do nas: „„Nie po waszej sile,
Ojcowie, ten bój, a radbym was zbawić.

Do prowincyała mam z listem wyprawić
Księdza, toż i wy idźcie z nim ojcowie,
Bo wam do szturmów niedomaga zdrowie.““
I serca nam się jęły bardzo smucić;
Jużeśmy do nóg chcieli mu się rzucić,
By nam dał zginąć tu, a on nam powie:
„„Są u was dary tak cenne jak zdrowie.
Rąk silnych brak wam — macie serca, dusze,
Usta, — tych użyć na dobre ja muszę,
Idźcie wy, ojce, każdy w swoje strony,
Idźcie! — wzywajcie ludzi do obrony;
Idźcie i mówcie, coście tu widzieli,
Mówcie, że z nami Marya i anieli!...““
To rzekłszy, dał nam święcone szkaplerze
I błogosławił w drogę wszystkim szczerze;
A kiedy na dół spuszczono nas sznurem,
Staruszka, co tam mieszkała pod murem,
Konstancya, nogi owiła nam w szmaty
I poza szwedzkie w noc przewiodła czaty! —
Tylem ja doznał Boga łask i cudu, —
Szedłem i w drodze mówiłem do ludu...
Słuchali i szli w bój...“

„A toż nie cudem
Bóg się niedawno objawił przed ludem?“ —
Zawołał Bartek. — „Kilka niedziel temu,
Siedm kulek piersi przeszyło jednemu
Z pancernych. Długo leży w krwi i kona,

Wtem szwedzkiej jazdy nadbiegła szkadrona;
Patrzą i zgroza zdjęła ich do kości,
A więc doń wszyscy strzelili z litości
I polecieli. — Zachód już był blisko,
Wracają Szwedzi na to stanowisko;
Stanęli, dziwo! patrzy się szkadrona:
On jeszcze we krwi tarza się i kona!
Zwrócili; — strach ich począł gonić...
O, bo z nas ducha szablą nie wygonić
Ni kulą! I nam też Bóg przepaść nie da!...
Hej ojce! bracia! jutro w noc na Szweda!“

Stał i nalegał, przy nim młodzież cała
Ściskała pięści i „na bój!“ krzyczała;
Jacek zachęcał i ręką i głową,
I wielka wrzawa wszczęła się na nowo.
Nawet Stach Krawczyk, choć pierwej się puszył,
Stanął przy Bartku, tak go Jacek skruszył.
Już się Barycki o miasto nie trwożył
I Bogdajłowicz za tem się przyłożył,
Kiedy wtem, pośród zgiełku i okrzyków,
Podniósł się jeden z miejskich korzenników,
Fryderyk, — tego dziad był Niemcem z rodu,
Lecz on już całkiem przylgnął do narodu,
Polaków. — Ten dłoń teraz w górę wznosił
I panów mieszczan posłuchania prosił.
A gdy ucichli, skłonił się i rzecze:

„Prawda, iż wielką mamy Boga pieczę,
Lecz gdzie bój z siłą nierówną zachodzi,
Bracia, i Boga kusić się nie godzi!
Prawda, że taką rzecz niemiło zwlekać,
Lecz zawsze radzę do wiosny zaczekać;
Tak, gdy nas Szwedzi, nie daj Boże, zbiją,
Dziatwa i żony w lasy się ukryją;
A teraz szwedzkie co nie dotną noże,
To mróz wytraci, albo głód przemoże“.

„Ot — rzekł Suszycki, — ot Fryc, mądra głowa!“
Ale Fryc ciągnął: „Panowie, dwa słowa!
Widzicie, trzeba nim się w czyn co ziści,
Mieć tego czynu pewność i korzyści.
Na cóż nam przeto wszczynać gwałt szalony,
Kiedy Sącz będzie i tak uwolniony.
A wiecie wy też, co się w Krośnie stało?
Tam Wojniłowicz wziął załogę całą,
Zabił Prackiego i tu się już zbliża.
A czy wy wiecie o wieściach ze Spiża?
Tam nasz Starosta formuje piechotę,
A pan Kochowski będzie wieść tę rotę.
A Wąsowicze, a chłopów drużyna?
Wszystkie te wieści mam od Aryanina:
Tak, — lecz ja zwykłem chować wieści zawsze,
Aż chwilę dla nich zdarzą się łaskawsze.
Teraz, gdy rzecz ma taki słuszny powód,
Podaję — jako rady mojej dowód.“

„Słusznie Fryc mówi! — zawołali starzy.
A Bartek cały spłonął ogniem w twarzy,
Zgrzytnął, a potem pierś zacisnął silną:
„Oj Boże — jęknął, — toż to im nie pilno!“
I na ramiona gniewny rzucił odzież,
Wyszedł, a za nim wyszła wszystka młodzież,
Gniewna i chmurna i pełna płomieni.
Wyszedłszy, z Bartkiem szeptali coś w sieni,
I wnet cechowi ani się spostrzegli,
Jako się młodzi po mieście rozbiegli.

A tam za stołem jeszcze Gil z ławnikiem
I Jacek spory toczył z korzennikiem
O bój; Stanisław niedługo już bawił,
Poszedł za Bartkiem i resztę zostawił.




ODKRYCIE.

Już północ, — ogień w kominku się żarzy;
Basia usiadła, pogląda i marzy.
Kiedy stawiała dzban na lawatorze,
Dziadkowie dawno już spali w komorze.
Lecz znać do Maryi Panny się modlili,
Bo jeszcze dla niej klęcznik zostawili,
I zostawili koroneczkę dla niej,
By ją zmówiła do aniołów Pani,
I lampę. Więc też Basia cicho wstała,
Wzięła koronkę i modlić się chciała;
Lecz się zwróciła do okna powoli,
Pogląda, szuka gwiazdki swojej doli,
Dumając; — i tak długo modre oczy
Bezwiedna w sinej topiła przezroczy.
Odeszła; — dziwno, ta sama świetlica,
I lampa sprzęty te same oświeca,
I wszystko stoi tak, jak dawniej stało,
A jej się wszystko piękniejszem wydało:
I rzeźby gładsze, i powały bielsze,

I twarze świętych w obrazach weselsze;
I nawet Chrystus, klęczący w ogrójcu,
Mniej się na kielich skarży Bogu Ojcu,
I święta Panna uśmiecha się do niej,
I Kindze nie strach, choć Tatar ją goni.
Czar jakiś dziwny rozlał tu się wkoło,
Toż jej tak błogo, tak jej tu wesoło!
Z jej ócz pół nieba wyziera odrazu,
Tyle w nich światła i szczęścia wyrazu.

Wtem znać po czole przebiegła myśl pusta,
Bo się prześlicznie uśmiechnęły usta,
I wnet radosna, z dziwnem czuciem w łonie,
Mirt i rozmaryn rwała w białe dłonie
Z doniczek; potem lekko u zwierciadła
We włosy to mirt, to rozmaryn kładła.
A gdy się lubo uśmiecha, gdy stroi,
Cudny sen dusza z cicha sobie roi,
O nim, — o lubym, — ach! a co pomarzy,
Jak twarz w zwierciadle, odbite w jej twarzy.
Upięła kwiatki, teraz składa dłonie,
Kłania się myśląc: „Tak dziadkom się skłonię,
Tak drużkom...!“ Słucha, słyszy jakieś tony,
Niby muzyka, — niby mszalne dzwony.
On z nią; — już idą, a przodem kapela,
Skrzypki, bas, kobza i cymbał i żela.
Wkoło znajomi we świątecznych szatach...

Znowu stanęła i przebiera w kwiatach;
Po chwili rzuca wszystko, — bo już nudzi...
Takie to dziwne szczęście, gdy się zbudzi.
Usiadła, głowę oparła na dłoni,
W oczach myśl, myślą gdzieś daleko goni...
I posmutniała: W obcym kędyś kraju,
Gdzie nie zna ludzi, mowy i zwyczaju,
Kędy dzień chmurny, w noc księżyc nad skały
Wschodzi, jak lampa z alabastru, biały,
A nad borami gęsta wisi para...
Jezioro — brzegi... tam domek Oskara!
I widzi wszystko, jak on opowiadał,
Zna dom, jezioro, jodłę, kędy siadał,
Dolinę, kwieciem ubarwioną świeżem,
I bór, którędy błąkał się za zwierzem,
I jar, gdzie czysta jako łza krynica,
A w niej obojga ich odbite lica.

Lecz zadumana rzekła wnet: „Mój Boże!
Gdy mnie nie będzie, kto babce pomoże?
Kto dziadka głośnem zabawi czytaniem?
Biedna ja! — biedni! jak my się rozstaniem?!“
Żalem i płaczem wezbrało jej łono;
Już przed nią stoi rówienniczek grono,
Krewni, znajomi z miasta i po siołach:
Wszystko, gdzie była, ołtarze w kościołach,
Obrazy świętych, gdzie składała modły,

Miasto i drogi, co na pola wiodły,
I brzeg Dunajca, i błękit gór siny,
I te od jodeł ciemne rozpadliny;
To wszystko teraz, niby płaczek rzesza,
Chwyta się serca i na pierś się wiesza,
Trzyma ją dziwnie i z nią razem szlocha:
Jak ona wszystko, jak ją wszystko kocha!
W dali — podobny do gradowej chmury —
Mignął się Bartek smutny i ponury.

W łzach, ale już się marzeniem promieni:
„Może mnie kiedyś Bóg w jaskółkę zmieni?
Nieraz mi stara cyganka mówiła,
Że się ptaszyną dusza urodziła,
I gdy zatęskni, skrzydełek dostaje,
I może lecieć, w jakie zechce, kraje,
I niema dla niej ni gór ani morza,
Jeno niebiosa! O, ja ptaszka boża;
Rzucę go... siędę sobie w ogródeczku,
Zaśpiewam dziadkom, gdy będą w ganeczku,
I wszystkim naszym od serca zanucę,
Ptaszyna! — i znów do Oskara wrócę...
Śni...: lecz jej serce w sen miesza pytanie:
„Kogo ze swoich ptaszyna zastanie?...“

I smutna głowę do stołu pochyla:
Gdyby spoczynku — gdyby drzemki chwila!
Przymknęła oczy i już snem oddycha.

Śpiąc, jakieś słowa wymawiała z cicha:
„Rżną...!“ niewyraźnie z ust jej się wyrwało,
„Rżną!... Oskar...“ rękę zacisnęła białą.
Budzi się; budząc, w przerywanej mowie
Głośniej już słowo rzucała po słowie...
Przetarła czoło...

„Mówił... że ma panów
Srogich... tak!... mówił — gorszych od szatanów...
Smutnym był; mówił, że się bardzo smuci;
Mówił, że wojsko i króla porzuci
Dla mnie.... I myśli znów: „On takim panem;
Kocha i dla mnie chce zostać mieszczanem.
Mówił mi“... Strasznie błyszczały jej oczy;
Wstrzęsła się, wstążka spadła z jej warkoczy
Na pierś; lecz dalej przypomina, snuje:
„Ha, on mi mówił, że mnie wyratuje
Z krwi!“ I stanęła dzika, odmieniona,
I patrząc, szepce: „Ulica czerwona,
Krew... uciekają ludzie... w dzwony walą...
Ach!... nasze miasto Szwedzi rżną i palą!“
I tchu jej brakło i osłabła całkiem;
Chciała iść, oczy migły strasznem białkiem,
Chwiejąc się, rękę do Maryi obrazu
Podniosła; ręka opadła, jak z głazu:
„Ratunku, Matko!“ Nagle trupio sina
Krzyknęła: O! o! Marya mnie przeklina!“

I padła; lecz wnet z rękami u czoła
Zrywa się i w głos: „Mord! — rzeź w mieście!“ woła.

„Mord!“ — głos jej dziki rozległ się po domu.
Porwał się ze snu Janusz jak od gromu,
Zarzucił odzież, w pół Basię porywa,
Za nim, drżąc, wbiegła staruszka sędziwa;
Lecz Basia z rąk się wydziera szalona,
I „mord, rzeź w mieście!“ krzyczy z głębi łona,
Lata po izbie, Janusz znów ją chwyta,
Tuli i wstrząsa, i pieści i pyta.
Ona nic, jeno jęczy nieustannie:
„Mord, — rzeź!“ i patrzy ku Najświętszej Pannie
I pokazuje obraz ręką siną,
I drży, a z ócz jej gorące łzy płyną.

Zmarszczył brwi Janusz, stał, nie myślał długo;
Nóż porwał w jedną, strzelbę w rękę drugą,
Otarł pył i proch obejrzał w panewce,
I rzekł do babki: „Zostań tu przy dziewce,
Ja wyjdę“. Wyszedł; staruszka została,
I tuląc Basię razem z nią jęczała.

Lecz wrócił Janusz: „Czy weszło w nią licho?

W mieście śpią wszyscy i jak w grobie cicho;
Ni psa na rynku, jeno tam, w gospodzie,
Coś kilku naszych zasiadło przy miodzie,
A ta „mord!“ wrzeszczy. Weź z wodą kropidło,
Poświęć jej czoło, bo to snu mamidło“.

Lecz Basia nagle zasłoniła oczy
I jękła: „Dziadku! wam krew szyję broczy,
Wy trup. Mnie Matka Boża duszę wzięła
Z piersi; tę moją duszyczkę przeklęła;
Lampą mi ogień zapaliła w głowie
Na rzeź. Idźcie wy, to wam Oskar powie,
Jak mnie. No chodźmyż — ach, jacy wy trudni!
Chodźmy, on na nas czeka tam, przy studni“.
Chce iść; — ci zgrozą struchleli oboje,
A stary Janusz załamał rąk dwoje,
Spłakał i jęknął głucho: „Moje dziecię!
Tyle mojego było na tym świecie,
Strasznoś mi, Panie, dotknął głowę starą!“
Lecz wnet za rękę wziął ją: „Chodź, ofiaro!“
Chodź, nawiedzona czartem, chodź, ty sowo!
Chodź, ludziom w karczmie krzycz: „ogień nad głową!“
Daremnie babka, by został, błagała,
Daremnie Basia z rąk się wydzierała;
Janusz ją silnem opasał ramieniem

I do gospody przeniósł ją podsieniem,
Stanął w drzwiach: „Bracia, hej, tu widzę rada?
Milczcie no, teraz niech ta odpowiada!“

Wnet go mieszczaństwo obstąpiło kołem.
On między nimi stał, najwyższy czołem
I bolem. Krótko powiedział rzecz całą,
Jako usnęli, co się z Basią stało.
Słuchali; mowy nie przerwał nikt z cześci
Dla Basi i dla Janusza boleści.
„Teraz mów!“ kończąc, wstrząsł nią, że aż jękła,
Z rąk się wyrwała starca i uklękła.

„Stójcie no!“ — Jacek Janusza łagodzi —
„Niech z Bogiem duch się w dziewczynie odrodzi!“
I robiąc nad nią prawicą znak krzyża,
Sam do klęczącej Basi się przybliża.
A gdy się wpatrzył, rzecze: „W jej źrenicy
Czuć strach okropnej jakiejś tajemnicy;
Coś wie, tu zgroza w duszy, to nie mary,
Nie sny; tej głowy dotknął anioł kary.
Tu jakieś wielkie nieszczęścia nam grożą;
Ona wie, lecz my dojdziem z wolą bożą“.
I zwolna Basię podniósł; ona wstała

Cicha, i ręką szkaplerz pokazała,
Który z Najświętszą Panną z Częstochowy
Spadał u Jacka na żupan perłowy.
Jacek zaś na to z cicha: „Czy widzicie?
Mego szkaplerza nie lęka się dziecię,
Ciągle spokojna na światłość spogląda;
Czystą jest, ale znać posiłku żąda“.
Ręką więc dał znak tym, co przy nim stali,
By się do Basi teraz nie zbliżali,
Zdjął szkaplerz, na głos począł mówić „Ave“
I świętość zbliżał przed jej oczy łzawe;
Nagle „O Maryo! ocuć ją!“ zawoła,
I szkaplerz Basi przycisnął do czoła.

Drgnęła; — a gdy tak Jacek szkaplerz trzyma,
W krąg zdziwionemi spojrzała oczyma.
Znać, że już duch w niej cudownie się budzi,
Bo, patrząc, wszystkich poznawała ludzi.
Po chwili senna i jak posąg biała,
Sama u czoła ten szkaplerz trzymała
Lewą, a piersi ujęła w dłoń prawą,
Jakby z nich chciała wydrzeć tę wieść krwawą
I przemówiła, lecz tak sucho — zgroźno,
Że się mieszczanom w duszy stało mroźno:

„Oskar mnie kocha!... sam to mówił do mnie.
Ja rzekłam, niechaj dziadków prosi o mnie,
Tuląc mnie, dziwa powiadał mi srogie,
Tylko ja sobie przypomnieć nie mogę,
Choć dzwonią we mnie, jak pszczoły, te słowa;
Ach, bo też dziwnie słodka jego mowa...“
I uśmiechnięta stała jak dziecina;
Lecz znać już sobie wszystko przypomina,
Bo pokraśniała; wnet z dzikszym ócz blaskiem
Rzekła: „Pojutrze, z pierwszym zorzy brzaskiem,
Mówił, że trąbka na zamku uderzy,
Podpalą miasto, i każdy z żołnierzy
Ma was rżnąć; — ale ja się nic nie boję!
Bo on ocali mnie i dziadków dwoje...
A do mnie ciągle mówił: „„Życie moje!““
Mówił tak dziwnie słodko, żem słuchała,
I to, co o was mówił, przepomniała...
Za to mi Matka boża duszę wzięła
Z piersi i moją duszyczkę przeklęła.“
To rzekłszy, jękła gwałtownie i zbladła,
I w ręce Jacka zemdlona upadła.

Śmierć była w izbie. Basi dzikie słowa
Pękły nad nimi jak wieść piorunowa,

Którą w dzień sądu struchlałemu światu
Zagrzmią anioły na chmurach z szkarłatu.
Bez myśli, bez dusz stoją skamienieli,
I topią oczy w jej oblicza bieli,
Niemi, jak z grobów wyrzucone mary, —
A najokropniej bolał Janusz stary!
Ale się pierwszy ocknął: „Rzeź, słyszycie?
Ha! to kark za kark, a za życie życie!
Zbudźcie się, nie czas teraz do frasunku,
Bóg dał rąk dwoje, — myślcież o ratunku!
Tu śmierć tak stoi, że jej nie ominąć,
Jeno nam wyrżnąć Lutrów albo zginąć!...
Ha! ciężko mnie Bóg zgnębił tą ofiarą,
Lecz mi we dwakroć umocnił dłoń starą.“

Jacek zaś, Basię trzymając, rzekł na to:
„I wyrżniem Lutrów, ja wam ręczę za to.“
Więc Janusz znowu: „O, jeszcze nadzieja!
Niech kilku spieszy szukać Bartłomieja,
Do Marcowicza niech się kilku ruszy,
Bo i to człowiek w ogniu kutej duszy.
Wy, reszta, w ciszy wracajcie do domu,
Ale sza! słowa nie pisnąć nikomu.
Bogiem niech każdy serce uspokoi
I czem na jutro niechaj pięść uzbroi.
Lecz, bracia, milczeć — milczeć przy niewieście,

Bo by nam krzyku narobiły w mieście.
Ja moją Basię wezmę do kościoła“.
Szli więc do domów, nasrożywszy czoła,
Chmurni, a Janusz Basię w płaszcz owinął,
Wyszedł i we drzwiach kolegiaty zginął.




RZEŹ.

Wieczór się zbliżał; niebo jasne, czyste.
Na Tatrach słońce stanęło ogniste
I ogniem spłonął Tatrów łańcuch biały.
W ogniu Dunajca ścięte w lód krzyształy,
Baszty i wieże i obronne mury
Świeciły blaskiem wieczornej purpury;
W borach mrok siadał. Tak się z dniem żegnało
Słońce... malując okolicę całą...
I zaszło. Tatrów królewna, Łomnica,
Sama słoneczne zachowała lica,
Ale wnet senna zsiniała i zbladła,
I noc na miasto i na góry padła.

Ledwie promienie zgasły na Łomnicy.
Dzwon z kolegiackiej ozwał się wieżycy
I jękły wszystkie dzwony po klasztorach;
Smętne ich głosy płynęły po borach,
Turniach i skałach wzdłuż Dunajca brzegu,

I aż ku Wiśle w dal łanami śniegu.
Właśnie szedł z Jackiem Janusz od kościoła.
Stanęli, kornie pochylili czoła
Przy „Ave“; potem, krzyż zrobiwszy dłonią,
Rzekł Janusz: „Hej — hej! w całej Polsce dzwonią!...
Zda mi się, że w niej wszystkie dzwony słyszę,
Taką przecudną Bóg dał na noc ciszę“.
I tak ze sobą rozmawiając dalej,
Do węgierskiego muru się zbliżali,
Gdzie z baszt broń straszna błyskała: organki.
Otwarte stały kutej bramy szranki;
Tędy straż czeladź puszczała po siano,
Które w stodołach za miastem składano
Od ognia. Tłumnie szły po siano dziewki,
Śmiejąc się, albo w głos zawodząc śpiewki.
Szwedzi zaś, którzy mieli w bramie straże,
Przejść im wzbraniali, groźnie srożąc twarze.
Lecz dziewki pewne, że to tylko żarty,
Chórem się z szwedzkiej naśmiewały warty,
Prosiły; ale wnet wolnym przesmykiem
Wszystkie do stodół poleciały z krzykiem.

Jacek, to widząc, zauważył z cicha:
„Baczcie no! Szwed się nie spodziewa licha.
A czy widzicie? tam konne patrole

Sam Sztajn na objazd wyprowadził w pole“.
Ale wtem Janusz Jackowi dłoń ścisnął:
„Jacku, patrz! płomień na Morgani błysnął“.
Ogień rósł, góry, doliny i lasy
Groźnej w płomieniach nabierały krasy.
Wszystkie obłazy wzdłuż Dunajca brzegu
Do pół czerwone wyrastały z śniegu:
„Ha, to znak Bartka! — rzekł Jacek, — ja śpieszę
Do Marcowicza; — on już zebrał rzeszę“.

Odszedł, a Janusz, patrząc na płomienie,
Wszedł między Szwedów na bramne podsienie
I rzekł: „Panowie Szwedzi, aj! figlarze,
Straszą dziewczęta; figlarze Bóg karze!“ —
Śmiejąc się, dodał. Szwedzi radzi temu,
Odpowiadali żartami staremu.
Lecz wtem od strony ogniowych sygnałów
Gruchnęło kilka oddalonych strzałów.
Gdy straż broń chwyta, bacząc co to znaczy,
Janusz po środku stanął i tłumaczy:
„To nic, — widzicie, — w naszym górskim kraju
Wypalać płonie mamy we zwyczaju,
Bo w popielisku, po deszczu, we wiośnie,
Trawa i pasza we dwójnasób rośnie.
A ten huk, który strzałem się wydawa,
To dyabła z wichrem po skałach zabawa;
Jodły on z takim wywala łomotem.

Wierzcie mi, ja z tym obeznany grzmotem.“
Broń więc złożyli, ufni starca słowu,
I rzekli, że chcą dziewki straszyć znowu,
A Janusz rady, że baczność rozegnał,
Grzecznie się w bramie ze strażą pożegnał
I szedł do domu.

Na skręcie przesmyka
Nikburowicza przydybał, dzwonnika.
Ten stanął i chciał znów, pełen frasunku,
Mówić o Florka wczorajszym rabunku;
Ale mu Janusz nie dał przyjść do słowa,
Mówiąc: „Dzwoniku, o tem później mowa.
Teraz niech wasze idzie na dwonnicę,
I czekać!“ — Rzekłszy, zwrócił się w ulicę
Do dom. I cisza powróciła w mury;
W dali gorzały niebiosa i góry.

A tam, przed kruchtą kolegiackiej fary,
Siedział skulony Piotr, zakrystyan stary.
Siedział i marsem u nagiego czoła
Zabraniał ludziom wstępu do kościoła.
Lecz przez otwarte na oścież podwoje
W głębi, przy świetle, widać ludzi dwoje.
Ksiądz przed ołtarzem stał, przed nim klęczała
Dziewczyna, w modłach zatopiona cała.

To Basia! — Głuchy spokój u jej czoła...
Smętna! jak nocna ponurość kościoła:
Przed nią w komeszce kapłan białowłosy
Stał z wzniesionemi oczyma w niebiosy,
Modląc się. Wkoło ołtarze i groby,
Blask lamp i cisza, noc i duch żałoby,
Oblatujący kościelne sklepienie,
Ciemne, jak Basi łzawych ócz spojrzenie.
Jej twarz wybladłą lampy blask ozłaca,
Gdy, klęcząc, oczy do kapłana zwraca.
Przytomna, lecz tak zniszczona w tej burzy,
Że każde tchnienie, każdy szmer ją nuży,
A kiedy westchnie, to widać z jej twarzy,
Że o głębokiej jakiejś ciszy marzy.
Babka ją Kindze poleciła świętej,
Gdy ten czar straszny z jej duszy był zdjęty.
Janusz miał przywieść z Krakowa dwa wota:
Głowę ze srebra i serce ze złota.

Ksiądz Kustosz nad nią uczynił znak krzyża,
A ona wstała, drżąca się przybliża
Do starca i dłoń jego z cześcią ima, —
Tak stali chwilę z łzawemi oczyma.
Ale ksiądz począł: „Basiu, biedne dziecię,
Dwie was jak córki kochałem na świecie:
Jaśnie wielmożną Stannównę, ta Bogu
Ślub uczyniła na klasztornym progu;
I ciebie, Basiu! Uczyłem was obie;

A ty... inaczej myślałem o tobie.
Lecz nie drżyj! — dodał z łagodnym uśmiechem, —
Tyś nie wiedziała, jakoś żyła grzechem,
I niespodzianie padł na cię dzień kary;
Wstałaś, — wróć że mi w życie pełna wiary!“
A Basia na to: „Całą-m piersią żyła.
We mnie nic, ojcze! — przedemną mogiła;
Serce Bóg rozdarł, ogień spalił głowę,
I jak mi teraz począć życie nowe?
Wszystko-m straciła, prócz kilku pamiątek;
Nie mam nic, cobym wniosła na początek;
Na dzień, na pół dnia, na godzinę jedną.
Nie mam gdzie oprzeć moją duszę biedną,
Jak ziemia wielka!“... Tu mowę przerwała,
Patrzy na księdza cicha, smutna, biała;
Wzrokiem go pyta. Ksiądz nie odpowiada,
Tylko jej smutku głębię w oczach bada.
Więc znów poczęła sama: „Przeszłam tyle!
Wiek innym nie dał, ojcze, co mnie chwile.
Ja już nie zdołam na świecie się nużyć,
Lecz mogę i chcę, ojcze — Bogu służyć!...
Znam pannę Zofię. Starościanka Stanno
W klasztorze, — da Bóg, będzie starszą panną, —
Ale i ona smutną dolę miała!...
Może i dla mnie jest tam celka biała,
Może mnie przyjmą za twojem wstawieniem;

Dziadkowie moi nie pośledni mieniem,
Me wiano chętnie ofiarują Bogu,
Gdy ja ślub złożę na klasztornym progu.
A zresztą, — sam mnie ćwiczyłeś w nauce:
Nieuctwem, ojcze, ja ich nie zasmucę;
Są tam panienki i mojego stanu,
Mój ojcze, zrób to! — daj mi służyć Panu!“

Ksiądz Kustosz smutny pogładził jej lica.
„O, niepoprawna z ciebie żałobnica!
Klasztor? obaczym, co ci Bóg przeznaczy:
Może to, — może zarządzi inaczej.
Obaczym; lecz ty nie waż się wyrzekać,
Bo wielkiej łaski dał ci Bóg doczekać!
Ocuć się, dziecię, tyś od niebios Pana
Na ocalenie miasta jest wybrana.
Zbudź się! i radość niech w twem sercu gości,
A wyrzecz się tej dla Lutra miłości!“

Wstrząsła się Basia, oczy w górę wzniosła,
Patrzy w krzyż, w oczach jej dusza urosła;
Blask miała w twarzy, i tak odmieniona
Wzięła krzyż, potem z całej głębi łona
Rzekła: „Ja, ojcze, Lutra się wyrzekam!“
Klękła i ciszej: „Ojcze, rady czekam!“
A kapłan na nią położył rąk dwoje:
„Córko, ja życie błogosławię twoje!
Bądź mocną, ludzie, co śmierci uciekli,

Błogosławieństwo przezemnie ci rzekli.
A tak, gdy szczerze żałujesz za grzechy,
To wiedz, że we łzach jest źródło pociechy.
Płacz, módl się, córko, Bóg wszystko przebaczy...“
Wtem dzwon uderzył — raz — dwa —

„Co to znaczy?“
Powstała, słucha, jak grzmią wszystkie dzwony.
Spojrzała; — w okna bije blask czerwony:
„Gore?!...“ Ksiądz milczy... „Ojcze, czego dzwonią?“
Blask rośnie; ona wzrok zakryła dłonią,
Słucha, — jęk każdy serce jej rozdziera,
Chwieje się: „Ojcze, ach! ktoś umiera,
A dusza z ciała wylecieć nie może!“
Wtem kapłan ukląkł przed ołtarz w pokorze
I podniósł ręce w górę. Na oblicze
Biło mu z okien światło tajemnicze:
„Dzień sądu, — szeptał — i lud mój zbawiony!“
Dziewczę się w starca patrzy, jęczą dzwony,
A coraz mocniej blask uderza w oczy:
Za ścianą, słychać, tłumnie lud się tłoczy,
Szczęk broni, potem jakiś krzyk od wałów,
Potem zagrzmiała nagle salwa strzałów.

Zrywa się Basia, próżno ksiądz ją woła:

Bez tchu stanęła już we drzwiach kościoła.
Jękła boleśnie i na miasto goni,
Kędy blask łuny i szczęk słychać broni.
W mieście bój. Z straszną halebardą w dłoni
Pisarz Suszycki wprost na Basię goni.
Wzrok jego dziki, przerażone lica,
Przez plecy wiszą szabla i rusznica.
Spiesząc tak, Basi białą postać zoczył
I jak od widma wstecz dwa kroki skoczył;
Aż ochłonąwszy, zawołał: „Tam w bramie
Bartek z czeladzią Szwedom karki łamie.
Od stodół — siano moje tam podpalił! —
Za dziewczętami wpadł i straże zwalił...
Zginą tam, — lecz ja, — niech ich biorą czarty!
Nie pójdę. — Basiu! kościół czy otwarty?“
Lecz na pytanie pisarzowe głucha.
Basia ucieka dalej i nie słucha.

A tu w ulicę kobiety i dzieci
Cisną się; wszystko do kościoła leci.
Gędowiczowa na głos opowiada,
Że już Wąsowicz z góralami wpada.
Ich krzyk o mury dziko się rozbija,
Ale ich Basia nie poznaje, mija
I leci. Przed nią kilkunastu z bronią
Z doboszem miejskim ku rynkowi gonią.
Basia za nimi; — już ujrzała rynek,
Ratusz, gdzie stają mieszczanie w ordynek,

Zbrojni. Marcowicz, burmistrz, stał na przodzie,
Dał znak i cały oddział już w pochodzie.
Tylko Stach Krawczyk nie stanął do frontu,
Jeno pod połą coś krył na kształt lontu,
A gdy Marcowicz wiódł w zamkową stronę,
Stach się na niebo obejrzał czerwone
I zniknął. Basia chwilkę się wstrzymała,
Blada, płomieniem ozłocona cała.
Na śniegu widać krew, szwedzkie tułowy
Leżą: — tym piersi strzaskano, tym głowy.
Znać, jako z domów na alarm wybiegli,
Tak pod ciosami mieszczan pierwsi legli.
Ale ta śmierci groza dla niej niczem.
Ona z zwróconem w płomienie obliczem
Stoi, i zda się, że czeka skinienia
Od bijącego w niebiosa płomienia.

Nagle ją z tego zapatrzenia budzi
Krzyk i — przy domu narożnym tłum ludzi.
Wielogłowskiego aryana mieszkanie
Z Januszem starsi napadli mieszczanie
I wynosili szable, strzelby, piki.
Basia raz na nich rzuciła wzrok dziki,
I jak spłoszona gołębica biała
Ku Młyńskiej bramie z rynku poleciała.

Jeszcze daleko od niej Młyńska brama.

Ulica długa, noc, a ona sama
Leci. Na prawo słychać bój się wzmaga,
Ale w niej jakaś nadludzka odwaga:
Padają strzały, kule ryją w śniegu,
Słychać szczęk; lecz nic nie wstrzyma jej w biegu.
A wtem, przy stodół czerwonych płomieniach,
W prawo tłum zbrojnych obaczyła w cieniach
Kościoła. Kościół był świętego Ducha.
Dwoje dział ogniem na czarny tłum bucha
Z muru; — ale ci, zbrojni siekierami,
Rąbią mur; w środku husarz ze skrzydłami,
Jak anioł ognia połyskuje w stali:
Był to Wąsowicz z oddziałem górali.
I właśnie Basia w tej chwili nadbiegła,
Gdy się od siekier rozprysnęła cegła
I tłum z ognistym aniołem na czele
Wpadł na zamkniętych Szwedów przy kościele,
Na cmentarz. Ale Basia nic nie zważa
Na jęki za nią lecące z cmentarza.
Biegnie i oczu o nic już nie pyta,
Sercem przeczuwa, sercem wieści chwyta.
Wie, gdzie jest Oskar i wie, że on żyje —
Żyć musi, bo jej serce dotąd bije:
Zmilkłoby, gdyby on padł... „Paść nie może,
Pokąd ja przy nim głowy nie położę!“

W to jeszcze jedno teraz dziewczę wierzy,
O reszcie nie wie nic i dalej bieży.

Łuna szeroka, ponad łuną dymy.
Mur, bramne baszty, dwa czarne olbrzymy.
Znakami, jakby podwójnem ramieniem,
Wieją nad bitwą w dole i płomieniem.
A pod murami, na iskrzącym śniegu,
Ujrzała Basia w ściśniętym szeregu
Szwedów. Tam Oskar mignął się w przyłbicy,
Z mieczem świecącym nakształt błyskawicy,
Owiany dymem rotowych wystrzałów.
Wtem widzi... z Bartkiem młódź wpada od wałów
Jak lwy, a w górze nad młodzią przyświeca
Bartkowa barda na kształt półksiężyca.
Krawczyk zaś jak czart po murach się zwija,
W ręku mu syka lont jak kręta żmija,
I grzmią co chwila Szwedowi organki,
A mur w ogniste ubiera się wianki.
Widzi to Basia i blednie jak mara,
Leci i krzyczy, gdy ujrzy Oskara!
Milknie, gdy Oskar pośród tłumu znika.
Na strzał już tylko od niej bitwa dzika,
Lecz wtem z Furmańskiej ulicy wypada
Marcowicz, a z nim mieszczanów gromada.

Złamało Szwedów burmistrza natarcie:

Złamani, w kupach biją się zażarcie.
Przez tłumy Basia przecisnąć się stara
Tam, gdzie obaczy miecz lub hełm Oskara.
Raz jeszcze trąbka wezwała w ordynek,
Lecz darmo: musiał Szwed zwieść pojedynek
O śmierć. I każdy swego tam zachodził:
Burmistrz trębacza szablą w kark ugodził:
Szydłowski strzelca w łeb uderzył młotem,
Gilowi sierżant piersi skłuł brzeszczotem;
Tego szewc Cyrus przebił halebardą,
Bartek rajtara szwedzkiego ściął bardą,
A Olexowicz zranił muszkietera;
Pijanowskiego, gdy muszkiet odbiera,
Trącił Jameński, wziął broń i wypalił.
Bartłomiej znowu chorążego zwalił,
Gadowicz szweda zadławił kułakiem,
Browarnik walczył zaś ogniowym hakiem —
A wśród nich Basia, jak widmo rozpaczy,
Rwie się, gdzie tylko Oskara zobaczy.

Już Bartek krwią się po ramiona zbroczył,
Gdy wtem Oskara blizko siebie zoczył.
„Miejsca! — zawołał — precz! ten smukły gaszek
Dla mnie! odstąpcie wy, ha! to mój ptaszek!“
Oskar, to słysząc, przez tłum się przeciska,
I mieczem kręcąc nad głowami błyska;
Ten hełmem, Bartek czapką pokrył czoło,

Reszta zaś dla nich uczyniła koło.
Trzykroć w tym boju darmo się szukali,
Ale już teraz wobec siebie stali:
Gniewni obadwaj, odważni i mściwi,
I tej z pod serca krwi jednako chciwi.
Oskar miecz, Bartek silniej bardę ima,
A powitali się najpierw oczyma.

Pierwszy ciął Bartek, ciął jako w świerk smukły,
I Oskarowi zagiął hełm wypukły.
Oskar się zachwiał, ciął i gniew go pali,
Bo miecz spadł tylko na bardę ze stali.
I tak wśród widzów co chwila cios nowy
Szukał u obu to serca, to głowy.
Oskar zręczniejszy, ten silniejszy dłonią,
Zwijał okrutnie swą ciesielską bronią.
Szczęk tylko głuche przerywał milczenie,
A oświecały ich stodół płomienie.

Już Bartek Szweda w głowę ciąć zamierzył,
Lecz przeraźliwy krzyk wtem go uderzył.
Wstrzymał cios: Basia przelękniona, zbladła,
Z krzykiem na piersi Oskarowi padła,
I topiąc w Bartku dzikie oczy swoje,
Na hełm Oskara rąk złożyła dwoje.
Wzdrygnął się Bartek; — ona mu oczyma
Zaklęła rękę i w górze ją trzyma;

Pobladł i na bok cofnął się z siekierą,
Lecz wtem się inni do Oskara biorą.
Natarli, on stał, lecz słabo się bronił;
Więc Bartek własną bardą go zasłonił
I do mieszczanów obrócił się z krzykiem:
„Stójcie! on jutro będzie katolikiem,
Dla niej; — ja ręczę!“...

Lecz Krawczyk ponury
Z rusznicą w ręku patrzał na to z góry:
„Bredzisz! Szwed żmija!“ — zawołał i zmierzył,
Padł strzał, — strzał w serce Oskara uderzył...
On padł.

W krew Basia wpatrzyła się blada,
Sama przy piersiach trupa cicho siada,
Padła... Tak kosą ścięta lilia pada.

Porwał ją Bartek w ramiona; „Nieżywa!“
Twarz senna, — w splotach włos na pierś mu spływa.
Patrzy w nią; jeszcze kraśne usta miała,
Kędy skrzydlata dusza uleciała
W skonaniu... U nóg jego barda leży —
Wkoło bój — lecz on do boju nie bieży.
Zapomniał, gdzie jest: szczęk oręży, kule,
Jęk rannych, wszystko przyjmuje nie czule.
Nie wie nic, tylko, że ją w rękach trzyma,

Że mu umarła już, i że już jej niema
Nigdzie dla niego! — i nic jak szeroki
Świat! taki w sercu poczuł ból głęboki.
Wtem Janusz stary nadszedł niespodzianie,
A z nim Wąsowicz, górale, mieszczanie.
Janusz skamieniał bólem, widząc Basię;
Zatopił oczy w jej śmiertelnej krasie,
Z ręki mu szabla wyleciała krzywa,
Od zgrozy twarz mu zdziczała sędziwa
I jęknął: „Boże! to ostatnie moje!“
A Bartek odrzekł: „Ha! twoje i moje!“
Nagle, jak by się obudził od grzmotu,
Spojrzał: — Szwed w chłopa mierzył z bandelotu,
Więc Januszowi Basię zdał pomału,
Odtrącił chłopa, stał i czekał strzału.

Szwed chybił. Bartek porwał bardę z ziemi,
„Czekaj, psie!“ wrzasnął piersiami całemi,
I gdy Szwed sięgał po nabój w kartuszę,
Wleciał nań cieśla jakby czart na duszę
I ciął, że z karku odskoczyła głowa.
Krwi go oblała struga purpurowa,
Lecz on nie syty tej krwi w dzikim szale,
Wpadł między Szwedów, a za nim górale
Z kosami, ale barda tam rej wodzi:
Co chwila krwawym półksiężycem wschodzi;
Tak wśród kos i wśród góralskich toporów

Sunie z nią jak świerk, wyniosły król borów,
A kędy ramię, niby gałęź, przegnie,
Słychać jęk, potem ktoś w ciemności legnie,
I głuchym szczękiem chrzęśnie zbroja cała
Nad piersią, która żyć i czuć przestała.

Szeroko Szwedzi zalegli śnieg biały,
Organki Stacha jeszcze raz zagrzmiały,
Dym buchnął i Stach zniknął w dymu kłębie,
A ostatniego Szweda Bartek rębie.
Nikt nie poprosił, nikt nie dał pardonu;
W niebo powrócił cichy anioł zgonu,
I wszystkie dusze w ręce oddał Panu,
Jakoby kłosy wyzbierane z łanu.
Zdjął też i lilię ze skrzydełek jedną;
Białą, prześliczną Basi duszę biedną;
A dając Bogu, prosił za nią: „Panie!
Ta lilia niech się aniołeczkiem stanie!“

Radość zwycięzkie krasiła oblicza.
Wszyscy stanęli wkoło Wąsowicza,
A ten im począł: „Opowiem staroście,
Jakoście dzielnie bili się waszmoście!
Imieniem króla, górą Sądeczanie!“
„Górą Wąsowicz! — krzyknęli mieszczanie, —
Górą Wąsowicz! z bracią góralami,

Górą! Jan Kaźmierz znów królem nad nami!“
Na to Wąsowicz, dziękując, odpowie:
„Dzielniście! ale jak mi miłe zdrowie,
Niema nad cieślę Bartłomieja chwata;
Pójdź waść, niechaj cię uściskam jak brata!“
I gdy się husarz z mieszczanem ściskali,
„Górą Bartłomiej!“ wszyscy zawołali
I trzykroć w górę oręże podnieśli,
Wołając: „Górą sławna barda cieśli!“

Właśnie już Bartek bardę z krwi ocierał;
Stał i spokojnie dokoła spozierał,
Potem zdjął czapkę i rzecze: „Cześć Bogu!
Że tak się naszych krzywd pomścił na wrogu.
Nam się to, bracia, jutro dostać miało,
Dał Bóg — dziś Szwedom od nas się dostało.
Więc Panu najpierw, — potem ludziom dzięka!
Równą tu pracę miała każda ręka;
Każdy się równo wsławił dziełem krwawem.“
To rzekłszy, z oczu łzy otarł rękawem.
Ale wnet dodał: „Szkoda czasu psować,
Tam ogień, — chodźmy do ognia ratować,
By nam co jeszcze z domów nie zgorzało.“
Poszli więc za nim w ogień rzeszą całą.




TRUMNA.

Ciesielską izbę ozłociło rano,
A Bartek ciosał trumnę modrzewianą;
Ciosał sam w cichej, głębokiej boleści.
Czeladź swą w miasto rozesłał po wieści,
Kiedy w tej pracy wyręczyć go chciała, —
Bo to dla Basi ta trumienka biała.

I znać, że piękną Basi trumna będzie:
Wkoło warsztatu przeróżne narzędzie,
Piły i heble, siekiery i dłuta,
A część już spodnia gotowa i skuta,
Biała z modrzewia, jakby zlana mlekiem;
Bartłomiej jeszcze pracował nad wiekiem.
Lecz jakiś straszny spokój w jego twarzy,
Wzrok mu się dziko, beznamiętnie żarzy;
Kamieniem twardym stanął na swej doli,
Serce mogiłą — ale jeszcze boli,
Okropne piekło jeszcze w sobie chowa,
A nad nim pamięć jak lampa grobowa.

Warsztat na środku, po ścianach obrazy;
Ściel odpowiada echem ciężkie razy
Klinów lub dłuta, — barda szczęka smutnie,
Kiedy nią w deskę modrzewiową utnie:
Ona hełm tłukła, a teraz się żali,
Jakby tam serce drgało w twardej stali.
Toż Bartek, jakby zląkł się tego jęku,
Bardę w pół ciosu zatrzymuje w ręku,
Patrzy i bólem omamiony słucha,
Czy jęk ten z bardy, czy z serca mu bucha?
Wnet silniej w dłoni toporzysko ścisnął,
Ciął i oczyma ponuremi błysnął
W zgrozie... Ach! wszystko, co serce kochało,
Co pierś żywiło, w duszy urok miało,
Wszystko w tej białej trumnie się zebrało!

I stanął: — znowu deski okiem mierzy,
Myśli i w własne nieszczęście nie wierzy;
Porywa bardę, puszcza ciosów mnogo,
Jakby już o tem zapomniał: — dla kogo?
Ale po chwili musiał w pracy przestać,
Bo oczom światła, ręce siły nie stać
Dłużej, tak boleść piersi mu szarpała,
I tak pod ręką rosła trumna biała.
A gdy urosła, przeklął dzień rzemiosła,
Pierś mu się ciężkiem westchnieniem podniosła:
„O! chciałem — rzecze — inny dom postawić,

Ha! lecz Bóg nie chciał ręce błogosławić,
I stał się, Basiu, ze mnie cieśla lichy,
I wyciosałem ot ten domek cichy...“
Spłakał, serce mu czarną krwią nabrzękło,
Tłukło się dziko o pierś, lecz nie pękło.
Po chwili kredą znak na desce zrobił,
Wziął dłuto i wierzch krzyżem przyozdobił.

Skończył i wieko do trumny przyłożył,
Oglądał; wieko od trumny otworzył,
I zatrzymywał wzrok nad każdą fugą,
Potem w głąb trumny wpatrywał się długo.
Wzdrygnął się nagle, oczy zakrył dłonią,
Jakby nad straszną obaczył się tonią;
W duszy pogrzebne zagrały mu dzwony,
I własną swoją pracą przerażony,
Jęknął; „O Boże — Boże! już gotowe
Wszystko!“ — i dłońmi mocno ścisnął głowę.

W izbie się potem obejrzał dokoła,
Rękę przycisnął do wrzącego czoła:
„Gdyby krwi śladów na bardzie nie było,
Myślałbym, że to wszystko mi się śniło:
Ten bój, — to Basi nieszczęsne skonanie...
Wielkie tu dzieło poczęło się, Panie!
I pójdzie dalej, co gromem się stało. —
Ha, w mojej piersi tak strasznie gorzało!...
Teraz? — o! ciche moje serce w sobie.

Cicho tak będzie tam we świeżym grobie,
Kiedy w nim złożą moją Basię biedną;
Ten grób a serce moje — oj! to jedno.“
Wtem Janusz z Jackiem weszli, i u proga
Powitał Jacek cieślę w imię Boga;
Nadszedł Gadowicz i patron Szydłowski,
Potem Jameński wszedł i Pijanowski.
Ci dwaj na siebie poglądali wrogo.
Bo sobie uraz zapomnieć nie mogą.
Wszedł Olexowicz z rynku; — za nim wchodzi
Tłum podhalanów i mieszczańskiej młodzi.

Milcząc Bartłomiej powitał Janusza.
Spojrzeli: obom z ócz mówiła dusza.
Tak chwilkę patrząc, wobec siebie stali,
A potem sobie obaj dłoń podali.
I całe krwawe dni ubiegłych dzieje,
Radość zwycięztwa, stargane nadzieje
I ból znać było w tym jednym uścisku,
I w wyrazistym szczerych spojrzeń błysku.
„Cóż babka?“ spytał Bartłomiej po chwili.
Janusz mu odrzekł: „Niech ją Bóg posili!
Jak dziecko stała się nieutulona. —
Ze sąsiadkami w domu moja żona“.

Potem przybyłych wszystkich Bartek witał,
Sadzał i prosił i o wieści pytał.
A gdy zasiedli, on wsparł się na trumnie

I raz się wkoło obejrzał tak dumnie,
Jakby świat cały miał pod swoją ręką —
A ten świat białą kończył się trumienką!...
Wtem rzekł Gadowicz: „Idziemy od bramy,
Już dzięki Bogu i starostę mamy,
Witaliśmy go setnemi okrzyki.
Ma on ze sobą Nawojowców szyki —
Dzielne, nie takie jak te szwedzkie zgraje.
Marcowicz właśnie zamek mu oddaje“.

„Ale Tuszycki — przerwał jeden z młodzi- —
Po mieście teraz jak otruty chodzi.
Chciał do starosty w bramie począć mowę,
Lecz tak od wczoraj jeszcze stracił głowę,
Że tylko gębę jak gawron otworzył,
A wtem Staroście burmistrz klucze złożył.“

„Florka złapano! — Olexowicz rzecze, —
Ho! już nam teraz ptaszek nie uciecze: —
Przed sąd i pod miecz!“

„Ja także mam sprawę, —
Rzekł Pijanowski, — i to o niesławę.
Jameński! ja wam męztwa nie odmawiam,
Ale przed sądy wójtowskie was stawiam,
Padł Szwed, — ja chciałem broń porwać w tej chwili,
A wy mnie na bok jak psa odtrącili“.

„Zgódźcie się bracia!“ — Bartłomiej zawoła.
„Zgódźcie się — zgódźcie!“ zagrzmiało dokoła.
I potąd wszyscy na nich nalegali,
Aż się obadwaj sporni uściskali.

Szydłowski widząc, że Bartek ponury,
Chciał mu rozpędzić z czoła owe chmury.
I począł: „Wiecie, co się z Stachem stało?
Całkiem Krawczyka osmaliło działo.
Leży Stach czarny jakby smok wawelski,
Klnie Szwedów i ów w dziale proch dyabelski,
Który pękł, kiedy Stach działo podpalił,
Rzucił Krawczykiem o ziem i osmalił.
Długo tak leżał samotny na murach,
Czarny, w okropnie czarnych dymu chmurach,
I długo bardzo bolesną miał mękę,
Niepewny, coby stracił — wzrok, czy rękę
Aż jakoś, gdy się skończył bój przy bramie,
Ujrzał Stach, że miał skaleczone ramię.

„Biedny Stach!“ odparł Bartek Szydłowskiemu.
Lecz wtem rzekł Jacek: „Cześć Bogu naszemu!
Początek dobry; — no! a jakże dalej?

A Bartek na to: „Co tak Bóg zapali,
Na samym Sączu zagasnąć nie może.
My, młódź, w szeregi pójdziem w imię Boże!“
„O! gdybym młodszy! — westchnął Janusz stary, —
A tak co ze mnie? ot chyba na mary!“
Góral zaś krzyknął: „Bartku! do tej pory
Jeszcze nie syte krwią nasze topory!
Kędy wam droga i my pójdziem z wami;
Acwiecie, nie źle w boju z góralami.“

Lecz nagle Bartek drgnął na całem ciele:
We drzwiach obaczył wchodzącego Trelę
Z żebrakiem. Trela rzekł smutnemi słowy:
„Bartku! dla panny Basi grób gotowy“.

Powstali wszyscy smutni i ponurzy.
Bartłomiej jął się zbierać do podróży,
Bo miał z pogrzebu iść służyć wojacko.
Ale wtem Jacek głosi wieść żebracką:
„Hej! posłuchania dla starego dziada!
On o Czarnieckim wieści opowiada“.
A stary żebrak, spojrzawszy dokoła,
Rzecze: „Sławetni! moja wieść wesoła.
Tak!— nasz Czarniecki Podgórze już rzucił,
I z husarzami w Lubelskie zawrócił“.
„Więc za nim!“ Bartek zawołał do młodzi,

„Za nim! — nad Polską nowe słońce wchodzi!“
Wziął trumnę, bardę, wybiegł, rzesza cała
Za nim do domu Janusza zdążała.

Lwów w Lipcu 1858.


KONIEC.




  1. Organy, organki: broń do strzelania z murów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Mieczysław Romanowski.