Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Żywcem pogrzebany
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział 26.
ŻYWCEM POGRZEBANY.

Gdy Apacha powrócił z góry El Reparo, gdzie zostawił Bawole Czoło, do hacjendy, znalazł mieszkańców jej pogrążonych w głębokim smutku. Emma cały czas siedziała przy swym rannym narzeczonym, nie opuszczając go ani na chwilę. Jakże prędko krótkie szczęście zmieniło się w boleść. Karia czuwała razem z nią przy rannym i pocieszała ją jak umiała.
Hacjendro wysłał natychmiast najlepszego jeźdźca na najszybszym koniu do Monclovy po lekarza.
Zobaczywszy zsiadającego z konia Apachę, wybiegł mu na spotkanie, wypytując go o wszystko. Apacha jednak nie chciał mu nic powiedzieć i kazał się zaprowadzić do łoża chorego celem zaopatrzenia jego rany.
W pokoju chorego zastali obie dziewczyny, siedzące przy łóżku Helmera. Emmę ze łzami w oczach, Karię zaś, pogrążoną w głębokim smutku. Chory obracał się na wszystkie strony, poruszając się niespokojnie. Widocznie musiał strasznie cierpieć, oczy miał jednak zamknięte i żaden jęk nie wydarł mu się z ust.
Gdy Niedźwiedzie Serce dotknął jego głowy, twarz rannego skurczyła się konwulsyjnie, lecz usta pozostały zamknięte.
— Nie umrze — zawyrokował Niedźwiedzie Serce — zioła oregano są zbawienniejsze niż lekarz. A teraz dajcie mi najlepszego jeźdźca, a zarazem myśliwego. Będzie mi on towarzyszył do Komanchów.
Wyraz zdziwienia i zgrozy odmalował się na twarzy starego hacjendro.
— Czy nie zna mój brat Komanchów? — zapytał Niedźwiedzie Serce. — Myśmy im zabrali jeńców i pozabijali wielu z nich. Przyjdą tu z pewnością się zemścić.
— Tak daleko? — zapytał hacjendro.
— Czerwony mąż nie dba o odległość, jeżeli się rozchodzi o zemstę i skalp nieprzyjaciela. Komanchowie przyjdą niezawodnie. Muszę jechać, by zobaczyć, którą drogą nadejdą.
Hacjendro znów zaproponował, by lepiej na nich poczekać i rozstawić straże.
Lecz Apacha nie zgodził się.
W kwadrans później zjawił się vaquero przygotowany do drogi.
Dziewczęta zostały znów same przy chorym. Emma zaczęła płakać. Dziwny, cudowny niemal wpływ wywierała na chorego. Zaledwie ręką swą dotknęła jego czoła, wypogadzały się rysy jego, pocałunek jej sprowadzał dziwną błogość na twarz Polaka, cierpienia znikały prawie w tejże samej chwili.
— Poznaje mnie — mówiła Emma. — Chociaż mnie nie widzi, dusza jego odczuwa bliskość duszy ukochanej. Ach, pocóż jechał na górę El Reparo? Powinnam gniewać się na twego brata za to, że wziął go ze sobą.
— Tekalto zrobił to w dobrej wierze — rzekła Karia. — Chciał mu pokazać skarby królewskie i część ich podarować mu.
— A ty chciałaś te skarby oddać hrabiemu — rzekła Emma z goryczą.
— Czy chcesz mi przebaczyć? — prosiła Indianka.
— Przebaczam ci, bo wiem, że miłość potężniejsza jest od wszystkiego. Oby on tylko wyzdrowiał.
— Zioła oregano uzdrowią go. Czy chcesz obejrzeć te rzeczy? — zapytała Indianka, wskazując na dwa toboły.
— Nie, zobacz sama, nie chcę widzieć rzeczy; Alfonsa.
Przy trupach dwóch służących znaleziono rzeczy hrabiego. Były w dwóch wypchanych sakwach, które Indianka poczęła przeglądać. Nie znalazła w nich nic szczególnego, dopiero na dnie drugiej sakwy leżał list, który widocznie wypadł z kieszeni surduta, znajdującego się również w sakwie.
Przeczytała adres, a potem list. Widząc, że przyjaciółka nie patrzy na nią, schowała go prędko do kieszeni.
Tymczasem Niedźwiedzie Serce wraz z vaquero pędzili jak wiatr ku północy. Konie meksykańskie są nadzwyczaj szybkie i wytrwałe. Przed wieczorem dosięgli do miejsca, gdzie powracając z uwolnionymi damami ostatni urządzili nocleg. Nie odpoczywając pogonili dalej tą samą drogą, którą wtedy jechali.
Już zmrok zapadał, gdy Apacha powstrzymał nagle swego konia i począł patrzeć na ziemię.
Vaquero uczynił to samo.
— Patrz — rzekł Apacha — ślady licznych jeźdźców, ciągną ku północy, a potem zbaczają ku zachodowi.
— Wielu było — rzekł Niedźwiedzie Serce.
— Ze dwieście sztuk — dodał vaquero.
Naczelnik bacznie przyglądał się odciskom kopyt końskich.
— Mamy szczęście — rzekł vaquero — że nas nie napadli. Byli tu dopiero przed kwadransem.
Apacha wyprostował się jak struna i rzekł z nagłym postanowieniem:
— Muszę ich zobaczyć.
Wsiedli znowu na konie i jechali po odkrytych śladach. Prowadziły one głęboko do Sierry i przy ostatnim blasku słońca ujrzeli szereg jeźdźców, który jak olbrzymi wąż sunął po szczycie wyżyny.
— Komanchowie! — wyrzucił z siebie Niedźwiedzie Serce. — U kaduka, wszakże zmierzają w kierunku hacjendy! Myślę, że do jutra skryją się w górach. Francesco! pojedziesz do hacjendy i oznajmisz, że nieprzyjaciel się zbliża. Ja zaś pojadę za nimi i muszę się dowiedzieć co mają zamiar uczynić.
Zawrócił konia i zniknął, nie troszcząc się więcej o vaquera.
— Per dios![1] — zamruczał tenże. — Indianin to dziwny człowiek! Sam jeden chce ścigać dwustu ludzi. Dumny jak król! Rozkazuje co mam uczynić i odjeżdża, nie skinąwszy nawet głową na pożegnanie i nie patrząc nawet, czy polecenie wykonam.
Zawrócił konia znowu ku południowi i popędził tą samą drogą, którą przybył. Wiedział, że musi jak najprędzej donieść o krokach nieprzyjaciela, więc nie szanował swego wierzchowca, lecz pędził jak strzała.
Przed północą stanął przed domem. Wszystko było pogrążone w głębokim śnie, tylko Emma czuwała przy łożu ukochanego. Do niej więc zwrócił się vaquero.
Gdy zbudziła swego ojca, ten kazał natychmiast przywołać starego sługę.
Francesco opowiadał, że Komanchowie w liczbie dwustu zwolna zbliżają się do hacjendy, gdyż poprzysięgli zemstę.
— Z chwilą, gdy sennor Helmer z Apachą uwolnili damy, poprzysięgli zemścić się. Napewno posłali zaraz jednego do swoich siedzib, położonych niedaleko od Rio Pecos. Podczas gdy sennorowie walczyli z wrogiem nad brzegiem Rio Grande, wyruszyło już dwustu. Pozostali z pogromu przyłączyli się do nich, opowiadając, jak ich przerzedzono, potem jeszcze szybszy rozpoczęli pościg. Są oni od hacjendy w odległości sześciu godzin zwyczajnej jazdy. Myślę, że ukryją się w górach, by ich nie spostrzeżono, dopiero jutro w nocy napadną na hasjendrę.
— Musimy obmyśleć środki obrony — rzekł sennor. — O, żeby przynajmniej sennor Helmer nie był ranny! Ale na naczelnika Apachów i na Bawole Czoło możemy liczyć z całą pewnością. Bawole Czoło jest jeszcze na górze El Reparo. Muszę posłać po niego. Jeżeli nie jesteś znużony, to zmień konia i zbudź kilku do pomocy, jedź w kierunku El Reparo, by powiadomić Bawole Czoło o grożącym nam niebezpieczeństwie.
Stary Francesco zbudził służbę, wsiadł na konia i ruszył we wskazanym kierunku.
W kwadrans później naokoło hacjendy płonęły ognie, oświetlające całą okolicę, tak, że żaden Indianin nie odważyłby się podejść do niej.
Bawole Czoło wyruszył właśnie ze swymi towarzyszami ku hacjendzie, gdy spotkał starego vaquero.
Domyślił się zaraz, że zaszło coś nadzwyczajnego, więc zapytał krótko:
— Dlaczego przyjeżdżasz? Co się stało?
— Prędko do hacjendy! Komanchowie nadchodzą.
Oczy Indianina zabłysły radośnie.
— Tak prędko? Kto to powiedział? — pytał.
— Widziałem ich na własne oczy.
— Gdzie?
Francesco opowiedział mu wczorajszą jazdę.
— Tak się ma sprawa, hm, mamy jeszcze dosyć czasu — zauważył Bawole Czoło. — Ci Komanchowie stracą przy hacjendzie del Erima parę skalpów. Czy Niedźwiedzie Serce jest na ich tyłach?
— Tak.
— Nie potrzebujemy się obawiać, nie ujdą nam.
Popędzili galopem do hacjendy.
Hacjendro sam wyszedł naprzeciw sławnego cibolero, pytając go o zdanie. Misteka popatrzył wokoło.
— Komanchowie są mądrzy, więc pocóż te przygotowania?
— Święta Madono! Mamy się oddać na rzeź i nie bronić się?
— Będziemy się bronić. Komanchowie wyślą szpiegów, by nas podpatrzeć. Jeżeli chcemy ich odeprzeć, nie śmiemy zdradzić, że wiemy o ich zamiarach. Musimy przygotować się cichaczem. Ilu mężczyzn macie?
— Czterdziestu.
— To wystarczy. Ma każdy strzelbę?
— Mają wszyscy, prochu jest dosyć, a nawet mamy cztery armaty.
— A skąd je macie? >
— Zrobił je kowal, gdy ciebie tu nie było.
— Będziemy więc strzelać szkłem, gwoździami, ostrym żelazem, to wywrze pożądany skutek. Potrzebujemy też więcej ognia, gdyż napadną nas w nocy. Naturalnie, wszystko ukryte być musi w głębokim cieniu. Dopiero z ich nadejściem zapalimy ognie i oświecimy całą okolicę, byśmy mogli dobrze celować. Rozniecimy ogień na płaskim dachu domu. Tak. Na wszystkich czterech rogach ustawimy wielkie stosy, polane olejem. To wystarczy. Na każdym rogu domu usypiemy małe szańczyki i ustawimy za nimi armaty. Trzeba je tak rozdzielić, by prażyły wroga krzyżowym ogniem. Podczas dnia nie śmiemy się zdradzać, wszystko musi pójść zwykłym trybem. Ach!
Wydał ten okrzyk, bo właśnie przyjechał galopem jakiś jeździec. Był to Apacha.
— Niedźwiedzie Serce! Skąd przybywasz? — zapytał hacjendro.
— Od Komanchów — odrzekł zapytany, zeskakując z konia. — Są na górze El Reparo. Przed północą już tam byli, widać, wybrali tę górę, by na niej przenocować. Rozłożyli się obozem po stronie północnej.
— Uff! Jeżeli oni — przerwał Bawole Czoło i dodał cichutko tak, że go Apacha mógł usłyszeć — jeżeli znajdą hrabiego?
— Już go pewnie pożarły krokodyle — rzekł Apacha równie cicho.
To przypuszczenie nie sprawdziło się, niestety. Komanchowie byli rzeczywiście w liczbie dwustu ludzi. Dowodził nimi jeden z najsławniejszych wodzów, Tokvi-Tey — Czarny jeleń. Obok niego jechało dwóch szpiegów, z których jeden znał dobrze okolice hacjendy, a drugi był jednym z tych, których Meksykańczycy tak sromotnie pobili.
Jechali, nie przeczuwając, że śledzi ich naczelnik Apachów, który skradał się za nim przez góry. Przybyli w końcu do północnego zbocza góry El Reparo, na którą wdrapali się i skryli w gęstym lesie.
— Czy zna mój syn tu jakieś miejsce, gdziebyśmy się mogli i podczas dnia ukryć? — pytał Czarny Jeleń jednego z przewodników obeznanego dobrze z okolicą.
Zapytany zamyślił się chwilę, potem odpowiedział:
— Znam takie miejsce, a znajduje się ono na szczycie tej góry. Są to ruiny świątyni, której przedsionki mogą pomieścić tysiąc wojowników.
— Czy zna mój syn miejsce to dokładnie, czy też trzeba je wpierw zbadać?
— Lepiej je zbadać, to pewniejsze — odrzekł jeździec.
Postanowili pójść razem, reszta miała zaczekać. Zsiedli z koni, wzięli broń do ręki i udali się do lasu.
Indianin ma wrodzony instynkt i wyćwiczony zmysł spostrzegawczy, że rzadko się zdarza, by się omylił. Przewodnik szedł, z podziwu godną pewnością przez gęsty las, prosto ku ruinie. Naczelnik postępował za nim. Pomimo gąszczu lasu i ciemności, dotarli wkrótce do zwalisk i poczęli je przeszukiwać.
Nie znaleźli ani śladu bytności ludzi i sądzili już, że żywej duszy w nich nie ma, gdy nagle stanęli obaj jak wryci, nadsłuchując uważnie. Rozległ się krzyk, ale krzyk tak dziwny, że nie zdawało się, by człowiek mógł się nań zdobyć.
— Podobnego wrzasku jeszcze nigdy nie słyszałem — rzekł przewodnik. — To jakiś człowiek, ale gdzież on jest?
— Nie można go będzie tak prędko odnaleźć, gdyż echo nas zwodzi.
W końcu zdecydowali się opuścić ruiny.
Wspinali się po gruzach, gdy ponownie rozległ się do kości przejmujący krzyk.
Zdołali wreszcie zorientować się skąd pochodzi.
— Musimy zbadać — co to jest — rzekł przewodnik.
Poczołgali się ostrożnie naprzód, aż dotarli do stawu, który obeszli naokoło. Właśnie, gdy zbliżyli się do drzewa cedrowego, rozległ się znowu okropny wrzask, tym razem tuż przy nich. Dzicy mieli nerwy ze stali, a przecież przerazili się strasznie.
— Słuchaj.
— Słyszę ciągłe uderzania i szum wody, tu muszą być krokodyle.
— Człowiek musi być przywiązany do tego drzewa, a raczej do gałęzi, zwisającej nad wodą.
Znów ozwał się przeraźliwy krzyk. Teraz już byli pewni, że tak jest jak mniemali.
— Kto woła? — zapytał naczelnik głośno.
— Na pomoc!
— Kim jesteś?
— Hiszpanem.
— Hiszpan, biała twarz — zamruczał Czarny Jeleń. Niech wisi.
Pomimo to pytał dalej.
— Kto cię tam powiesił?
— Dwaj czerwonoskórzy. Mizteka i Apacha. O, chodźcie, pomóżcie. Ja już nie mogę dłużej, krokodyle mnie pożrą.
— Apacha i Mizteka! — Szepnął wódz. — To nasi nieprzyjaciele.
— Może go trzeba uratować? Muszę jednak wprzód skrzesać ogień.
Podszedł do krzaku, zerwał garść badyli i przyniósł na brzeg. Potem wyjął swój punks (krzesiwo prerii) i zapalił stos. Ogień wzbił się w górę i oświetlił szczyt.
Na drzewie ponad wodą wisiał biały człowiek, który za każdym razem kurczył nogi, gdy jeden z krokodyli chciał go za nie chwycić.
— To straszna zemsta! — rzekł Czarny Jeleń.
Wspiął się na drzewo, uchwycił lasso, rozwiązał węzeł i pociągnął wiszącego aż na drzewo w górę, pod sam konar.
Ogień oświecił tatuowane twarze Komanchów, Alfonso odgadł więc, że znajduje się między tymi, którzy mają wyruszyć przeciw hacjendzie. Uważał się za uratowanego.
— Dlaczego powiesiły cię tu czerwone twarze? — pytał dalej naczelnik.
— Bom z nimi walczył, jesteśmy bowiem nieprzyjaciółmi. Dokonali tej zbrodni Niedźwiedzie Serce, wódz Apachów i Bawole Czoło, naczelnik Mizteków.
— Gdzie oni teraz są — zapytał Komancha.
— Oswobodź mnie, a będziesz ich miał, przysięgam, że słowa dotrzymam.
— Będziesz wolny.
Pociągnął silnie za lasso, tak, że tułowiem mógł się jeniec wesprzeć na konarze, po czym szybko przeciął nożem więzy jego rąk.
— Ach! — zawołał. — Jestem wolny, a teraz pragnę zemsty.
Wrzeszczał tak silnie i z taką rozkoszą, że Komancha począł go uspakajać.
— Och! — tej nocy nie zapomnę, póki żyć będę!
— Tylko nie zapomnij o zemście, a teraj chodź zemną, — rzekł Czarny Jeleń.
— Siądź z nami i odpowiadaj na pytania, które ci zadamy.
Hrabia wyprostował swe zmęczone, bolące członki z rozkoszą, jakiej już dawno nie zaznał. Trawa wydala mu się teraz poduszką z puchu, a pomalowani Indianie, aniołami zbawczymi.
— Wyście z pokolenia Komanchów? — zapytał, a ty ich naczelnikiem?
— Jestem Tokvi-tey. Czarny Jeleń — odpowiedział Komancha z dumą.
— I przedsięwziąłeś wyprawę wojenną, nieprawdaż?
Naczelnik skinął głową, po czym zapytał:
— Czy znasz hacjendę del Erima? — jeżeli tak, to opowiedz mi wszystko, co o niej wiesz.
— Tak, znam tę hacjendę. Mieszka w niej Petro Arbelez z córką. Przy córce Arbeleza jest indianka z plemienia Mizteków. Nazywa się Karia, jest siostrą Tokalta.
— Siostra Bawolego Czoła? — przerwał naczelnik zdziwiony.
O tym nie wiedzieli synowie Komanchów, gdyż byliby córkę Mizteków mieli na oku. Obie kobiety były naszymi jeńcami.
— Wiem o tym — odpowiedział hrabia, gdyż mieszkają u mnie. Hacjenda jest moją własnością. Jestem hrabia Alfonso de Rodriganda-Sevilla. Arbelez natomiast jest moim pachciarzem.
Tokvi-Tey wstał i z dziwnym wyrazem twarzy, nie wróżącym nic dobrego, rzekł:
— Będziesz znowu wisieć nad wodą, by cię pożarły aligatory. Karę tę poniesiesz za to, że ukrywasz u siebie kobiety.
— Usiądź, Czarny Jeleniu — rzekł hrabia, uśmiechając się. — Nie ukrywam ich. Jestem ich wrogiem, a twoim przyjacielem. Z winy tych kobiet powieszono mnie, ty zaś jesteś moim wybawcą. Tobie należy się podzięka. Dlatego oddam w twe ręce trzech najniebezpieczniejszych waszych nieprzyjaciół. Są to: Shosh-in-liett — Niedźwiedzie Serce, Apacha, Mokaschi-motat — Bawole Czoło, Mizteka. Trzecim jest białolicy. Czerwonoskórzy; zowią go Itiuti-Ka, Grzmiąca Strzała.
— Grzmiąca Strzała, wielki rastreador?! — zawołał Komancha. — Czy to tylko prawda? Gdzież oni wszyscy są?
Komancha zapytywał z niecierpliwym pośpiechem. Nadzieja dostania tych trzech sławnych mężów w swoją moc pozbawiła go spokoju i panowania nad sobą. Pozbawiła go cnót Indianina.
— Zdradzę ci i to, jeżeli mi przedtem obiecasz jedną rzecz. Masz ze sobą dwustu mężów. To dosyć. Dostaniesz tych trzech sławnych mężów, skalpy mieszkańców hacjendy i wszystko, co można w niej znaleźć, jeżeli tylko oszczędzisz dom, który jest moją własnością i nie tkniesz córki Arbelesa.
— Przyrzekam, że będę postępował w myśl twoich żądań; gdzież są ci trzej mężowie?
— Znajdują się oni — rzekł hrabia z uśmiechem zadowolenia — w hacjendzie.
— Ugh! Podszedłeś mnie! — zawołał Czarny Jeleń. — Wiesz o tym, że naczelnik Komanchów nie łamie słowa. Dom twój i dziewczynę dostaniesz. Ci zaś trzej nieprzyjaciele, skalpy i wszystko, co się znajduje w hacjendzie, jest własnością synów Komanchów. Czy hacjenda zbudowana jest z kamienia?
— Z twardego kamienia i otoczona palisadą. Znam jednak każdy dostęp do niej. Zaprowadzę was. Będziecie już we wnętrzu domostwa, podczas gdy wszyscy będą jeszcze spali.
— Wyślemy szpiega — rzekł Czarny Jeleń. — Jest to indyjski chrześcijanin z plemienia Opatów. Zaufają mu tam, tym sposobem dowiemy się, jakie siły posiada hacjenda.
Na drugi dzień dowódca Komanchów, przewodnik i hrabia udali się w drogę, prowadzącą do lasu. Doszli do końca wyżyny, z której widać było większą część okolicy. Naraz doszło do ich uszu echo strzału.
Zbliżyli się ku spadzistej ścianie góry i ujrzeli Bawole Czoło z Indianami. Alfonso spostrzegł konia z tłumokiem, w którym, jak się domyślał, znajdowała się część skarbu.
— Miztekowie — rzekł hrabia — a tam ich wódz.
— To olbrzym — — zauważył Czarny Jeleń. — Niedługo zginie na polu w obozie Komanchów.
Skoro wrócili do ruin, wysłali szpiega. 1en miał obejść hacjendę i przyjść do niej z południa, nie z północy, by się nie dowiedzieli skąd przychodzi.
W południe przyjechał do haziendy.
— Uff! — wykrzyknął Apacha szyderczo.
— Nasz przyjaciel chce powiedzieć, że to jest oczekiwany szpieg — objaśnił Bawole Czoło wykrzyknik Apachy. — Będzie to jakiś Mujo albo Opato. Arbelez! przyjmij go uprzejmie i nie daj poznać, że myślimy o napadzie lub walce.
Haciendro wyszedł na spotkanie przybysza. Ten ukłonił się grzecznie i rzekł:
— Chciałbym odpocząć w domu sennora Arbeleza. Jadę z Durongo przez góry. Czy może jesteście sennorem Arbeles, który tu rozkazuje?
— Jestem nim. Rozgoście się.
— Czy nie potrzebujesz, sennor, jakiegoś pasterza, albo doglądacza bawołów?
— Nie. Mam dosyć ludzi. Mimo to jednak możecie u mnie pozostać, jak długo wam się tylko podoba.
— Dziękuję. Pozostanę i przyjrzę się życiu w hacjendzie. Gdyby tylko nie było napadów dzikich.
— Boicie się może Indian?
— Jednego nie, ale pięciu, dziesięciu. Słyszałem, że Komanchowie mają ochotę przejść granicę.
— To niemożliwe. Będą się strzec, by nie dostali tęgiej nauczki. Dlatego zostańcie tutaj, wypocznijcie, jedźcie, pijcie ile wam się podoba.
Odszedł. Indianin był pewny, że w hacjendzie ani jeden człowiek nie spodziewa się przybycia Komanchów.
Szpieg chodził po podwórku tu i tam, a po południu wrócił do Komanchów.
Przywitano go z ogromną ciekawością i niecierpliwością. Opowiedział więc o wszystkim, co widział.
— Hacjenda obudzi się ze snu wśród strachu, a synowie Komanchów powrócą ze skalpami do domu — rzekł Czarny Jeleń.
Zebrała się rada wojenna.
O północy miano otoczyć hacjendę. Na znak naczelnika, Komanchowie mieli przeskoczyć przez palisady i otoczyć dom. Pięćdziesięciu miało do stać się oknem do środka, by opanować kurytarze, a potem mordować.
Równocześnie naradzano się w hacjendzie.
Potem zwołano wszystkich pasterzy do domostwa i przygotowywano się do obrony.
Tak minął wieczór. Godzinę przed północą wybrał się Apacha na zwiady, wziąwszy ze sobą dwóch dobrze uzbrojonych mężów, którzy mieli ze sobą sztuczne ognie, by wprawić w zamieszanie konie nieprzyjaciół.
Apacha wrócił niebawem, ale sam.
— Przybyli już. O taczają palisadę. Konie zas stoją nad potokiem.
Teraz udał się Arbelez do komnaty chorego, gdzie czuwały obie dziewczyny.
Chory spał.
— Możecie iść na swoje stanowiska. Tylko weźcie ze sobą lonty.
Obie udały się na platformę domu, gdzie było mnóstwo wszelakiej broni.
Wśród nocnej ciszy dało się słyszeć skrzeczenie żaby.
Był to znak do napadu.
Stary vaquero Francesco zajął miejsce przy armatach, które miały bronić przodu domu. Były one nabite szkłem, igłami i lanym żelazem. Przykucnął za nimi i czekał na hasło do walki.
Apacha stał na prawo od portalu, na lewo zaś wódz Mizteków. Na grzechot żaby ożyły palisady. Dwieście głów wychyliło się z poza nich i tyleż ciemnych, szybkich postaci rzuciło się na podwórze.
Pięćdziesięciu z nich stało już koło okna. Apacha wyciągnął swą dubeltówkę.
— Shneko, ognia! — zawołał.
Zahuczała dubeltówka, zawtórowały jej inne.
Na platformie ukazały się ognie, rozpalone ręką obu dziewcząt, cała okolica stanęła w blasku prawie dziennego światła.
Francesco spostrzegł owych pięćdziesięciu u okna.
Wypalił — wrażenie było straszne, skutek również.
Zdawało się, że cała gromada zapadła się w ziemię.
Wystrzelił po raz drugi. Zewsząd ognie, grzmoty rusznic i drobnych dział. A tam rżenie koni, które wyrwały się swoim stróżom i z ogromnym przestrachem uciekały w dal.
Dzicy wyli. Wszyscy walczyli w zasięgu światła, mnóstwo padało ofiarą celnych strzałów. Takiego powitania nie spodziewali się.
Zaraz na wstępie stracili połowę towarzyszy.
Czarny Jeleń trzymał się dzielnie. Zagrzewał swoich, ale nadaremnie. Pośpieszył tam, gdzie wrzała najgorętsza walka. Zbliżył się palisady i przeskoczył ją.
Wtem nadbiegł Apacha.
— Czarny Jeleń! — zawołał.
Poznał wodza Komanchów, rzucił się za nim z nożem w ręku. I, o dziwo, Czarny Jeleń zwrócił się ku ucieczce...
— Czarny Jeleniu, poczekaj! Dowódca Apachów, Niedźwiedzie Serce, czyha na twe życie! Uciekasz przed nim?
Kiedy Komancha usłyszał to imię, stanął.
— Tyś Niedźwiedzie Serce, więc zbliż się! — zawołał.
— Dam twoje wnętrzności sępom na pożarcie!
Obaj dowódcy natarli na siebie. Wzięli tylko tomahawki do rąk. Niedźwiedzie Serce był silniejszy od Komanchy. Wtem przyskoczyła jakaś postać z rusznicą. Był to Alfonso.
Hrabia był przezorny i nie przeskoczył palisady. Nie miał bowiem najmniejszej ochoty narażać swego życia. Chował się za palisadami i oczekiwał wyniku napadu. Takiego obrotu sprawy nie spodziewał się, jednak usłyszawszy głos Apachy, mruknął:
— Aha, teraz chyba pora zemścić się.
Widział, jak Niedźwiedzie Serce biegł za Komanchą. Pobiegł więc w tę stronę. Kiedy tamci walczyli ze sobą, przyskoczył i uderzył kolbą swej rusznicy Apachę w głowę, z taką siłą, że ten upadł.
Komancha wyciągnął swój nóż, by ogłuszonego dobić i ściągnąć zeń skalp. Alfonso jednak przeszkodził mu.
— Stój, on zasłużył na inną śmierć.
— Słusznie! — rzekł Czarny Jeleń. — Szybko z nim do koni!
— Do koni? One przecież uciekły, gdyż spłoszono je sztucznymi ogniami.
— Ugh! Uciekajmy, inaczej będzie za późno!
Chwycili Apachę i podskoczyli, włócząc go za sobą.
Był już najwyższy czas. Kiedy bowiem Bawole Czoło spostrzegł ze swego okna, że Apacha rzucił się na nieprzyjacielskiego dowódcę, zrozumiał, że jest on w ogromnym niebezpieczeństwie. Dlatego zebrał załogę, by wypaść na wroga.
— Za nimi! — zawołał.
Otworzono bramę, waleczni obrońcy wyruszyli tam, gdzie jeszcze w wielu miejscach toczył się zapalczywy bój. Po drodze Bawole Czoło jeszcze powalił niejednego. Pędził dokoła hacjendy, jak daleko tylko przyświecały ognie, lecz z Apachy nie było ani śladu.
Minęło parę godzin, aż Niedźwiedzie Serce przyszedł do przytomności. Otworzył oczy i ujrzał ognisko, potem dzikie, czerwone postacie, które naokoło niego siedziały. Był skrępowany. Po jego prawej stronie siedział Czarny Jeleń, a po drugiej hrabia Alfonso. Kiedy podniósł oczy ku niebu, poznał po gwiazdach, że zbliża się ranek.
— Bojaźliwa żaba Apachów złapana — rzekł Czarny Jeleń.
Niedźwiedzie Serce zaśmiał się pogardliwie, gdyż wiedział, że dumne milczenie nie byłoby tutaj na miejscu.
— Lew Komanchów uciekł przecież przed tą żabą — wyrzekł.
— Ale Niedźwiedzie Serce, dowódca, dał się pokonać przez Czarnego Jelenia — odparł tenże.
— Łżesz!
— Milcz!
— Nie ty mnie pokonałeś. Ten tchórz bladolicy powalił mnie zdradziecko na ziemię. Oto wszystko, co miałem wam powiedzieć, więcej nie usłyszycie ani słowa. Niedźwiedzie Serce pogardza wojownikami, którzy uciekają jak zające, skoro tylko dzielny się pokaże!
— Będziesz ty mówić, skoro zaczną się męczarnie!
Apacha nic nie odpowiedział.
Teraz był znowu żelaznym mężem. Poznali to jego wrogowie, dlatego naczelnik Komanchów rzekł:
— Dzień już nadchodzi, rozpoczynamy sąd nad mężem, który się zowie naczelnikiem.
Utworzyło się koło, Czarny Jeleń podniósł się, by w długiej mowie wyliczyć wszelkie występki Apachy. W końcu padł wyrok, skazujący Niedźwiedzie Serce na śmierć.
Z dzikim okrzykiem zgodzili się wszyscy na natychmiastowe wykonanie wyroku.
Wtem podniósł się hrabia Alfonso i przemówił:
— Jeżeli wolno mi przemówić do mych czer-wonych braci, to chciałbym im oznajmić, że ja jeden mam prawo do Apachy.
Rozwiązała się krótka, ale ożywiona debata, której wynikiem było, że Apacha dostał się w ręce Hiszpana.
— Mam teraz rozstrzygnąć o jego losie. Dobrze. Będzie taki sam, jakiego ja dożyć miałem. Uwiążemy go na drzewie i damy go krokodylom na pożarcie.
Na te słowa ozwał się szmer zgody. Oczy; wszystkich zwróciły się na Apachę, by z jego twarzy wyczytać wrażenie tych słów. Była ona jednak, jakby ułana z kruszcu. Nawet brew nie drgnęła i ani jedna zgłoska prośby nie wydobyła się z jego ust.
— Czy wódz Apachów ma jakąś prośbę? — zapytał Czarny Jeleń.
— Dowódca Apachów o nic nie prosi. Wszystkich tu obecnych zgładzi nóż. Niedźwiedzie Serce to mówi. Nie będzie on wyć, ani krzyczeć, jak to czynił bladolicy hrabia. Howgh!
„Howgh“ — znaczy amen, albo koniec, objaśniono hrabiemu.
Krzepki Komancha wlazł na drzewo i po upływie dwóch minut Apacha wisiał już nad wodą.
Hrabia pozostał dłuższy czas i napawał się widokiem krokodyli, czyhających na Apachę. Potem oddalił się. Chciał koniecznie pójść do groty, by zobaczyć, co tam uczynił Bawole Czoło.
Zaledwie ucichł odgłos jego kroków, kiedy na obliczu Apachy ukazała się radość.

Sznur podwiązano mu pod ramionami. Skręcił się więc jakby podczas gimnastyki na trapezie i w ten sposób uniósł nogi w górę, głowę zaś opuścił w dół, lecz tak, by jej nie mogły dosięgnąć krokodyle.
Udało się wreszcie Niedźwiedziemu Sercu dostać się nogami po sznurze do góry, do czego, naturalnie, trzeba było ogromnej siły i wytrwałości. Spocony z wysiłku, wydostał się na konar i położył się na nim, by trochę wypocząć.
Na chwilę więc umknął przed krokodylami, ale położenie jego było jeszcze ciągle niebezpieczne.
Wiele go kosztowało wysiłku, nim oswobodził nogi od więzów. Teraz podniósł górną część ciała i rękami, jeszcze związanymi, rozwiązał pętlę lasso, potem zsunął się przy pomocy nóg po drzewie na dół. Był zmęczony, ale szczęśliwy, bo ocalony,
— Ugh!
Jedna tylko zgłoska, ton radości i triumfu. Rzucił okiem na krokodyle, które leżały teraz przy brzegu i ciekawie nań spozierały, otwierając i zamykając paszcze. Potem odszedł między drzewa i stanął w bezpiecznym miejscu.
Trzeba było rozwiązać jeszcze ręce.
Znalazł kawał skały i tarł tak długo o niego rzemień, aż ten pękł. Teraz był wolny i bezpieczny.
Walka, prowadzona za palisadami hacjendy, trwała jeszcze godzinę.
Potem Bawole Czoło zebrał załogę. Polegli In-dianie leżeli rozsiani naokoło hacjendy. Padło ich więcej niż stu.
— Otrzymali straszną nauczkę i zdaje się, że nie tak prędko do nas wrócą — zauważył Arbelez, uradowany zwycięstwem.
— Patrz, sennor, na tę kupę — rzekł Francesco — toć to dzieło mojej armaty. To żelazo i te kawałki szkła działają straszliwie. Ciała są po prostu zmasakrowane.
— Jeszcześmy nie gotowi — rzekł Bawole Czoło. — Musimy zniszczyć resztę Komanchów.
— Gdzie ich szukać?
— Wiemy gdzie byli przed napadem. Na górze El Reparo. Trupy leżą również na tym szlaku. Można więc przypuszczać, że tam powrócili. Apache chyba porwali Komanchowie, bo widziałem, jak gonił Czarnego Jelenia. Musimy go oswobodzić. Biorę jego strzelbę. Na koń!
Dwudziestu mężów popędziło ku południowemu stokowi El Reparo. Zsiedli z koni, by niepostrzeżenie dostać się do Komanchów. Kiedy byli już w pobliżu ruin, spostrzegli zdała nieuzbrojonego Indianina.
— Niedźwiedzie Serce! — zawołał jeden z vaquero.
Apacha zbliżył się.
Bawole Czoło czule go powitał. Niedźwiedzie Serce opowiedział mu o swoich przejściach.
W końcu Apacha rzekł:
— Alfonso jest teraz w górach. Niebawem powróci, by spotkać się z Komanchami, którzy udali się na równiny, by szukać swoich rozproszonych wojowników.
Gdy ukryli się w krzakach, nadeszło dwóch Komanchów.
Zdziwili się, że na drzewie nie ma nikogo.
— Krokodyle go zjadły — uspakajał jeden z nich.
— Pewnie. Nie dostanie się do krainy wiecznych łowów, bo pożarły go zwierzęta — rzekł drugi.
Zsiedli z koni, by poczekać na braci. Wtem wyskoczyli z krzaków Bawole Czoło i Niedźwiedzie Serce. Obaj zatopili noże w piersiach Komanchów. Po paru minutach mieli w rękach skalpy, a zwłoki ich rzucili krokodylom.
Obaj Indianie wrócili do kryjówki.
Niedługo czekali. Czarny Jeleń jechał na czele trzydziestu Komanchów.
— Gdzie białolicy?! — zawołał. — Czy nikt go nie widział? Trzeba go będzie poszukać.
— Grozi nam niebezpieczeństwo — szepnął Apacha.
Bawole Czoło przytaknął.
— Musimy rozpocząć. Daję znak — rzekł.
Zakaszlał głośno.
Komanchowie przystanęli, nasłuchując. Dwadzieścia niewidocznych luf celowało do nich z krzaków.
— Ognia!
Zagrzmiało dwadzieścia strzałów.
Powstało ogromne zamieszanie, podczas którego vaquerowie nabijali broń.
Komanchowie przelękli się, widząc dwudzie-stu swoich trupem. Myśleli, że w krzakach znajduje się ogromna liczba nieprzyjaciół. Nie próbowali defensywy, rzucili się tylko do swych koni i poczęli uciekać. Zabrzmiała druga salwa, taka sama w skutkach jak i pierwsza.
Niedźwiedzie Serce zachował Czarnego Jelenia dla siebie, dlatego też inni nie celowali doń. Ten rzucił się również z pozostałą garstką wojowników do ucieczki Naraz wystąpił Apacha z krzaków i podniósł swą strzelbę. Chciał schwytać Komanchę żywcem, celował więc tylko do jego konia. Wystrzelił. Rumak padł i zrzucił z siebie jeźdźca. Apacha przyskoczył do przerażonego, nim ten zdążył podnieść się z ziemi.
Komancha zorientował się w sytuacji, porwał za strzelbę, Niedźwiedzie Serce jednak odbił w bok i strzał chybił.
— Dowódca Apachów nie pada z ręki bojaźliwego Komanchy. Wyjmę ci duszę, by mi usługiwała w wiecznych lasach.
Uderzył Komanchę kolbą tak, że go ogłuszył. Potem chwycił go, by zanieść tam, gdzie przedtem siedzieli Indianie. Ale wprzód poczekał, aż przyjdzie do przytomności.
Komanchów dalej nie prześladowano, gdyż uważano ich za nieszkodliwych. Vaquerowie dzielili między sobą zbroję i broń poległych. Obaj wodzowie nie troszczyli się o łup, obchodził ich jedynie Czarny Jeleń.
— Czy nie chce Czarny Jeleń zaśpiewać pieśni przedśmiertnej? — zapytał Niedźwiedzie Serce. — Wyrządzimy mu tę łaskę, zanim umrze.
Zapytany nie odpowiadał.
— Komanchowie śpiewają jak wrony i dlatego niechętnie dają się słyszeć — szydził Bawole Czoło.
Teraz przemówił jeniec:
— Chcecie mnie powiesić na drzewie?
— Nie — odrzekł Niedźwiedzie Serce. — Zjedzą cię krokodyle, gdyż ty mnie skazałeś na pastwę ich paszcz. Najpierw zdejmę ci skalp, by pokazać po moim powrocie synom Apachów, jakim tchórzem był Czarny Jeleń. Oddaj mi nóż i tomahawki, któreś mi zabrał.
— Chcesz mnie żywcem skalpować? Zabij mnie przedtem.
Ale wódz Apachów porwał nóż, chwycił lewicą za czub jeńca i ściągnął jednym zamachem skórę z głowy.
Czarny Jeleń zawył z bólu.
— Uff! Tchórz krzyczy! — rzekł Niedźwiedzie Serce.
— Rzuć do wody! — zauważył Bawole Czoło.
— Brat mój ma słuszność. Jest rzeczą honoru każdego Indianina, a do tego jeszcze wodza, nie okazywać ani strachu, ani też nie wydać wśród męczarni krzyku. Komancha więc okazał się godnym najwyższej pogardy.

Kiedy hrabia Alfonso wydostał się z nad stawu krokodylów, poszedł na górę, by udać się do skarbu królów. Znalazł jednak kupę gruzów, które kilka godzin obszukiwał nadaremnie.
— Ani śladu skarbów! — pomyślał, że je zabrano.
Z dzikim przekleństwem na ustach opuścił gruzy, by nie dać swym przyjaciołom długo na siebie czekać. Po drodze napotkał ośmiu Komanchów.
— Jedziemy w dolinę! Nieprzyjaciele zabili nam czterdziestu mężów. Wodza pożarły krokodyle, a Apacha ma w swych rękach jego skalp. Wrócimy teraz do naszych domów bez łupu, bez skalpów. Wielki duch rozgniewał się na nas. Później sobie wszystko odbijemy.
— A teraz ja postaram się dla was o piękne i korzystne rzeczy — rzekł hrabia.
— Przecież sam nie masz nawet konia.
— Konia sobie złowię na pastwisku hacjendy. Potem wracam do Meksyku, macie mi towarzyszyć, ochraniać mnie, bo samemu niebezpiecznie odbywać podróż. Doprowadzicie mnie szczęśliwie, to otrzymacie wielkie dary, jakie tylko sami sobie wybierzecie. Jestem hrabią, wielkim dowódcą, a ojciec mój ma wszystko, czego tylko zapragnie.
Obietnice te skusiły ich.
— Idziemy z tobą. Dwóch jednak musi się udać na nasze pastwiska, by przyprowadzić mściciela Komanchów. A ty, gdybyś nas okłamał, musiałbyś przypłacić to życiem.
Przez losowanie wybrano dwóch, którzy bardzo niechętnie udali się do swoich, obarczeni wstydem z powodu klęski, poniesionej na polu bitwy. Sześciu pozostałych wybrało z pomiędzy siebie kierownika.
Dwaj wysłańcy skręcili ku południowemu stokowi góry Et Reparo, by uniknąć spotkania z nieprzyjacielem. Ale nie mieli szczęścia.
Vaquerowie obdarli zwłoki Komanchów ze zbroi i wrzucili je do stawu. Krokodyle nie miały może od stu lat tak sutej uczty. Następnie zwycięzcy udali się w drogę do hacjendy.
Na skraju lasu Apacha zatrzymał swego konia. Spostrzeżono Komanchów, ukryto się za drzewami.
Komanchowie nadjechali i wpadli w pułapkę.
Poczęli uciekać, lecz nie udało im się to.
Otoczono ich wielkim łańcuchem. Dwaj wysłańcy hrabiego chwycili za broń, by życie swe drogo sprzedać. Zranili jednego jeźdźca, w końcu jednak złowiono ich.
Apacha przystąpił do nich i rzekł:
— Liczba Komanchów bardzo zmalała. Pożarły ich krokodyle. I wam się to zdarzy, jeżeli nie odpowiecie na nasze pytania.
Komanchowie wzbraniali się przed zdradzeniem tajemnicy, ale gdy Apacha zagroził im ściągnięciem z nich skalpów i wrzuceniem do stawu, postanowili mówić.
Prosili o lekką śmierć, o zostawienie im skalpów i o przykrycie kamieniami.
Dzicy bowiem wierzą, że kto ginie bez skalpu, zbroi i należytego pogrzebu, ten nie dostanie się na święte błonia.
— Gdzie jest hrabia? — zapytał Apacha, zga-dzając się na warunki, postawione przez Komanchów.
— Udał się na pastwiska bladolicych, potem pojedzie do Meksyku, dokąd mu towarzyszy sześciu Komanchów, by strzec go. Za to dostaną flinty, noże, ołów, proch i klejnoty dla żon. Udał się on prosto ku wschodowi, a gdyśmy go spotkali, wracał z doliny.
— Ugh! Wiem skąd wracał. Znajdę go. Wy zaś będziecie mieli lekką śmierć.
Cibolero podniósł swoją dwururkę i wymierzył w głowy obu Indian. Nie drgnęli, ujrzawszy skierowaną na siebie broń. A jednak umarli jak zdrajcy.
— Sanchez i Juanito zostaną tutaj, by nakryć tych Komanchów kamieniami, winniśmy dotrzymać słowa, danego tym ludziom. A my popędzimy za śladem hrabiego, może go złowimy jeszcze.
Wyruszyli. Bystrym źrenicom Bawolego Czoła i Niedźwiedziego Serca z wielką łatwością udało się odnaleźć ślady hrabiego i jego sześciu towarzyszy. Prowadziły one w stronę pastwisk, które teraz były bez opieki, gdyż wszyscy pasterze byli w hacjendzie. Okazało się, że Alfons zdobył konia, a potem udał się na południe.
Indianie ścigali hrabiego przez godzinę, naraz Bawole Czoło nakazał zatrzymać się.
— Potrzebni jesteście w hacjendzie. Pewną jest rzeczą, że hrabia zdąża do Meksyku, gdyż nawet ślady prowadzą w tym kierunku. Nie ujdzie on nam, znajdziemy go i tam.
Powrócili niebawem do hacjendy.
Znaleźli wszystko w takim stanie, w jakim ich pozostawili. Vaquerowie pozostali w hacjendzie oczyszczali okoliczne miejsca ze zwłok Komanchów.
Hacjendero wyszedł im na spotkanie.
— Chwała Bogu, że wracasz! Niepokoiliśmy; się o was. Jakże poszło?
— Czarny Jeleń zabity — odrzekł Bawole Czoło. — Brat mój. Niedźwiedzie Serce, zabrał skalp ze sobą. Ze wszystkich Komanchów zostało tylko sześciu. Udali się oni z hrabią do Meksyku. O, my się z nim policzymy, za jego występki!
— Ale wszystkie spełzły na niczym.
— Pschaw! Biali nie mają krwi w żyłach. Przebaczacie hrabiemu? Nie mam przeciwko temu nic zgoła, ale ja muszę mu jeszcze niejedno powiedzieć.
— Mówicie, że jesteśmy bezpieczni — rzekł Arbeles — możemy więc zabrać się do naszych powszednich zajęć, ale cóż zrobimy z trupami, które leżą wokoło hacjendy i zaczynają się rozkładać?
Przez oblicze Mizteki prześlizgnął się dziwny; uśmiech.
— Pochowamy je w brzuchu aligatorów — rzekł szydersko.
— Ależ, jak można — oburzył się Arbelez — to przecież nie po chrześcijańsku.
— Nie jestem chrześcijaninem, Komanchowie także nie. Są oni wrogami Mizteków i dlatego też zginą w brzuchach krokodyli.
Obaj naczelnicy weszli do domu. Mizteka wprowadził Apachę do komnaty swej siostry, gdzie złożono zioto i klejnoty, przeznaczone dla Helmera. Tu zastali Karię.
Leżała na macie i patrzyła martwo przed siebie.
— Zwyciężyliście? — spytała. — Czy pożarły go krokodyle? Ach, zdaje się, że daliście mu uciec, jemu, który godzien jest najwyższej kary.
Bawole Czoło był zadowolony. Zmiarkował, że w sercu jego siostry nie gości już uczucie miłości, a nawet myśli o zemście.
— Psy Komanchów oswobodziły go, a przywiązały mojego brata, dowódcę Apachów, na jego miejsce. Oswobodził się sam, a przy tym pobił Komanchów.
— On bohater! — rzekła, kiedy wzrok jej pełen podziwu padł na dorodną postać Apachy.
Następnie, w obecności Karii Apacha ofiarował się pojechać wraz z Bawolem Czołem do Meksyku, by pomścić hańbę córy Mizteków.
— A teraz odwiedzimy naszego rannego brata Grzmiącą Strzałę — rzekł Bawole Czoło, zabierając ze sobą skarby Helmera.
W pokoju chorego zastali czuwającą obok niego Emmę. Oblicze jej było blade, a oczy pełne gorących łez.
— Nie płacz, sennora, on nie umrze, tylko musisz dać swe słowo, że dotrzymasz danej obietnicy, a mianowicie: musisz mi przyrzec, że nigdy go nie opuścisz. A teraz popatrz na te skarby, które otrzymał od syna Mizteków. Wszystko to należy do Grzmiącej Strzały. Gdyby się z nim coś złego stało, lub gdyby nie chciał ich przyjąć, odeślesz je bratu twego narzeczonego, który jest sternikiem.
— Chętnie wszystko wykonam. Mój ojciec jest dosyć bogaty, by stworzyć nam życie bez troski. Brat Helmera będzie posiadaczem tych skarbów.
Następnie Bawole Czoło przystąpił o chorego i przyglądał mu się. Jak się zdawało, nie poznawał otaczających go ludzi.
— Jestem zabity — szepnął.
Na każde pytanie Emmy odpowiadał zdaniem:
— Jestem zabity.
Wtedy przystąpił do niej Bawole Czoło.
— Sennorita, co uczynisz, jeżeli nasz przyjaciel nie odzyska przytomności umysłu? Przyrzeknij, że nie opuścisz go nigdy.
Piękna dziewczyna rozpływała się we łzach. Podała obu naczelnikom ręce i rzekła stanowczo:
— Jestem jego narzeczoną, a wkrótce zostanę jego żoną. Jednego tylko pragnę: zemsty, zemsty na tym, który go chciał zabić.
Przyjechał lekarz i zbadał chorego.
— Pęknięcie czaszki, nic tu nie poradzę — rzekł.— Zioło, któreście mu przyłożyli, może mu pomóc jedynie po zagojeniu czaszki, a wtedy może nawet przywrócić mu pamięć. Nie wszystko jest więc stracone.
Po odejściu lekarza, śliczna dzieweczka przypadła do łoża chorego narzeczonego, szczebiocąc wyrazy gorącej miłości i pokrywając twarz jego pocałunkami.
Z podwórza ogromna ilość sług i koni wybrała się ze zwłokami Komanchów w stronę stawu aligatorów.
Z wielkiej masy Komanchów pozostało przy życiu tylko sześciu, i ci nie wiedzieli, czy jeszcze kiedyś wrócą do swych rodzin.

W Meksyku, stolicy starego państwa Azteków, stał jeden z najwspanialszych pałaców. Pałac ten był własnością jednego z najznaczniejszych właścicieli dóbr w tym kraju, mianowicie hrabiego Ferdynanda de Rodriganda Sevilla.
Ten siedział w swym gabinecie, otoczony przepychem egzotycznej krainy i przeglądał rachunki, które mu przedłożył sekretarz.
Sekretarz ten zwał się Pablo Kortejo i był bratem adwokata z Manrezy, Gasparino Korteja. Zdawało się, że nie był w tej chwili w różowym humorze. Długa, chuda jego postać była skurczona pokornie, usta wąskie, blade zacisnęły się, a małe oczka rzucały niepostrzeżenie zjadliwe spojrzenie na hrabiego, który ze zmarszczoną twarzą odczytywał przedstawione mu papiery.
— Doprawdy, tego nie mogę darować — rzekł hrabia — żeby syn mój grał w karty i tyle przegrał, toż to okropne!
Przeglądał papiery dalej.
— A to co? — zapytał — czy ta sprawa jeszcze nie skończona?
— Don Alfonso użył daną mu w tym celu sumę na inną rzecz. Nie powiedział mi na co. Nie Śmiem o to pytać.
— Pytać, nie, ale sądzę, że z tego panu w sekrecie się zwierzył, zdaje się, że syn mój ma więcej zaufania do pana, niżeli do mnie.
— O, don Ferdinando, szczycę się wprawdzie zaufaniem ze strony don Alfonsa, ale —
— Dlaczego syn mój cały dzień przesiaduje u pana? Dlaczego pan zawsze jest u niego, kiedy pana wołam? Dlaczego uniewinniasz pan jego namiętność do gry i jakim prawem wydaje on weksle z moim podpisem?
Wśród papierów znalazł również list. Gdy go przeczytał, fala krwi uderzyła w jego bladą twarz. Byt to rumieniec wstydu i odrazy. Skoczył i zbliżył się do sekretarza.
— Wiesz, gdzie jest teraz Alfonso?
— W hacjendzie del Erina.
— Kortejo, co się stało, z tym pojedynkiem?
— Z jakim pojedynkiem? Doprawdy, o niczym nie wiem.
— Dobrze! Nie oszukasz mnie! Jeżeli nie powiesz w tej chwili, wymawiam panu posadę.
— Łaski, don Ferdinando! — zawołał błagalnym tonem. — Don Alfonso kazał mi milczeć, ale skoro hrabia rozkazuje, powiem: Don Alfonso udał się do hacjendy, by wycofać się z kłótni.
— Jaśniej trochę, jaśniej mówcie. Hrabia Embarez pisze do mnie te słowa:

Don Ferdinando!
Proszę pana łaskawie nakłonić swego syna, by za trzy dni zjawił się na miejscu spotkania. Wprawdzie powinien stawić się trzy, tygodnie temu, ale ponawiam wyzwanie. Je-żeli don Alfonso nie będzie w oznaczonym czasie na miejscu — ogłoszę ten wypadek w gazecie. Spodziewam się, że zależy panu bardziej na sławie pańskiego domu, aniżeli na skórze pańskiego syna.

Almanso hr. Embarez.

— No, a teraz mówcie, jak sprawa stoi — rzekł.
— Hrabia obraził don Alfonsa i sam wyzwał go na pojedynek. Jako miejsce spotkania oznaczono brzeg jeziora Tescuco, ale don Alfonso nie stawił się — dodał nieśmiało sekretarz. — Hrabia Embarez znany jest jako najzręczniejszy szermierz i strzelec, dlatego też wszyscy boją się go.
— Miłosierny Boże! Mój syn jest takim tchórzem! Imię Rodriganda splamione będzie po wieczne czasy, jeżeli nie ocalę go!
Chodził po komnacie, wreszcie przystanął i rzekł:
— Słuchaj pan! Należy wysłać dwóch gońców, by zawiadomili don Alfonsa, że musi się natychmiast stawić w Meksyku. Ach! przecież to jest niemożliwością, gdyż droga trwa więcej, niż trzy dni.
Nagle twarz jego rozjaśniła się, widać było, że jakaś myśl go olśniła.
— Pojadę do hrabiego i powiem mu, że sprawy tej bronić będę w imieniu mojego syna. Może pan odejść. Przyślij mi starą Marię Hermoyes.
Sekretarz wyszedł, jakby się; z piekła wydarł.
Staruszka o poczciwym obliczu stanęła przed hrabią.
Była to najwierniejsza sługa domu.
Po długiej rozmowie hrabia nagle zapytał:
— Powiedz mi, poczciwa Mario, czy kuzyn, którego przywiozłaś mi z Hiszpanii, czy to rzeczywiście mój kuzyn?
Stara przelękła się.
— Co za dziwne pytanie?
Hrabia nastawał coraz natarczywiej i Maria musiała powiedzieć wszystko, co o tej sprawie wiedziała, a nadto co przez tyle lat pobytu w Meksyku zaobserwowała.
A więc podobieństwo młodego hrabiego do PabLo Korteja, tajemnicze ich porozumiewanie się i wreszcie ogromne podobieństwo hrabiego Alfonsa do adwokata Gasparino Kortejo z Manrezy.
W ciągu rozmowy Maria wyjawiła także, że Gasparina Kortejo łączyła miłość z kuzynką hrabiego, Klaryssą, bardzo więc możliwe, że stosunek ten nie został bez widocznych skutków.
Kiedy hrabia Ferdinando zapragnął widzieć u siebie małego kuzyna, wysłano ją do Meksyku z małym Alfonsem.
Nocowali w Barcelonie. Hrabina była bardzo rozżalona z powodu wywiezienia kochanego dziecięcia, rozchorowała się i musiała szybko wracać do domu. Kiedy oczekiwano okrętu w hotelu „Pod Olbrzymem“, Maria spostrzegła pewnego dnia, że rysy twarzy małego Alfonsa nie były te same, że było to zupełnie inne dziecko.
— Niedaleko nas mieszkał mężczyzna, do którego później przyszło dwóch innych. Pewnego dnia o świcie wszyscy trzej opuścili mieszkanie. Jeden z nich niósł jakiś tłumoczek pod pachą. Jeszcze wiele innych rzeczy wydały mi się podejrzane. Na przykład to, że chłopiec nigdy nie mówił o swoich rodzicach, jakby ich nigdy nie miał. Nie odzywał się, gdy do wołano imieniem Alfonso, toć to znak, że go do niedawna wołano inaczej. Podczas podróży chłopiec częściej pytał o Pawła Kortejo, niż o łaskawego pana hrabiego. A wczoraj — mówiła — słyszałam, jak młody hrabia mówił do sekretarza: „stryju“.
— O, to mi już wystarczy. Jestem przekonany, ze to są złodziejskie sprawki. Ale biada im!... Na razie jednak trzeba milczeć. Nie można przed nimi zdradzić, że jesteśmy na tropie tej sprawy. Ale jeżeli to, co opowiedziałaś, jest prawdą, to gdzież może być prawdziwy młody Alfonso? W oczach świata jest on jednak moim kuzynem, dlatego dziś jeszcze muszę ratować jego honor.
Po paru minutach pyszna kareta hrabiego Ferdinanda zatrzymała się przed domem hrabiego Embareza.
Hrabia, człowiek jeszcze młody, przyjął don Ferdinanda bardzo uprzejmie.
Po krótkiej wymianie zdań obaj panowie umówili się, że będą się pojedynkować następnego dnia, i że hrabia Rodriganda w najkrótszym czasie przyśle swemu przeciwnikowi sekundanta.
Hrabia powrócił do domu i opowiedział przestraszonej Marii o tym, co miało jutro nastąpić.
— Szablą władam dobrze — mówił hrabia — chociaż nie jestem zabijaką. Spodziewam się, że nie wyjdę z tego pojedynku ranny. Sporządziłem jednak testament, który ci powierzam. Jeżeli po-wrócę zdrów, oddasz mi go, jeżeli zginę, wręczysz go guwernerowi, a on już poczyni odpowiednie kroki, Dobrej nocy.

Gdy Pablo Kortejo wyszedł z gabinetu hrabiego, wysłał natychmiast dwóch kurierów, potem wrócił do swej izby.
Był wdowcem i miał jedną córkę. Była ona bożyszczem jego duszy, chociaż jej wygląd zewnętrzny nie miał nic wspólnego z wyglądem boginki.
Jej wygląd jednak przedstawiał się bardzo źle, ale był on zupełnie znośny w stosunku do jej charakteru i przewrotnej natury.
Leżała właśnie w hamaku i paliła cygaro.
— A, tatuś! Czegóż to potrzebował hrabia o tej niezwykłej godzinie? — zapytała.
— Chodziło o Alfonsa. Naprzód dług karciany, potem pieniądze za te jego miłostki, wreszcie historia z pojedynkiem, w której i twoja wina, boś go namówiła, by się nie stawił. Stad gromy ze strony don Ferdinanda. Groził mi nawet wydaleniem.
— Alfonso na to nie pozwoli.
— Ba! Hrabia chce mu ukrócić cugle. Twierdzi, że mu psuję syna.
— Nie ty, lecz ja — rzekła z dumą.
— Słyszałaś? — hrabia będzie się bił z Embarezem. Niebo nam sprzyja. Gdy padnie w pojedynku, wtedy Alfonso jest głównym spadkobiercą.
— A ja również! — zawołała dziewczyna.
— Tak jest. O, to bardzo chytry plan, który wymyślił mój brat Gasparino. Pragnie dla siebie i syna zagarnąć wszystko, nam zaś da pewnie kawałeczek z laski. Ale i my sobie z nim poradzimy. Ty będziesz współspadkobierczynią, i kwita.
Na drugi dzień hrabia Embarez wraz ze swoim sekundantem i lekarzem oczekiwał swego przeciwnika na miejscu spotkania.
Obaj przeciwnicy wyprosili sobie wszelkie nakłanianie do pojednania i stanęli z błyszczącą bronią naprzeciw siebie.
Dano znak, skrzyżowano szable.
Hrabia Embarez myślał, że rychło się upora z don Ferdinandem, ale się zawiódł. Hrabia Rodriganda był świetnym szermierzem. Udało mu się w pierwszym starciu zranić przeciwnika. Hrabia Embarez w drugim ataku użył całej swojej biegłości i siły, by się zrewanżować i szabla jego cięła pierś hrabiego Ferdinanda.
Natychmiast przyskoczył lekarz i zbadał ranę.
Cięcie szablą nie było groźne, ale wystarczyło, by zakończyć pojedynek.
Hrabia Embarez oznajmił, że zadawalnia się zadośćuczynieniem i odjechał. Don Ferdinanda obwiązano i zawieziono do domu.
Jeszcze tego samego dnia Pablo Kortejo udał się do Sant Anita, gdzie mieszkają sami Indianie.
Przybywszy tam Kortejo wjechał na małe podwórko, zsiadł i zapukał do drzwi.
Nie otworzono mu zaraz.
Po kilku chwilach zjawił się mały, suchy człowieczek. Był to Benito, lekarz-truciciel. Za rozmo-wę kazał sobie zapłacić dziesięć pesos, a gdy się dowiedział, o jaki preparat chodzi, zażądał stu pesos.
Po wręczeniu pieniędzy i otrzymaniu trucizny, Kortejo wsiadł na konia i odjechał. Po drodze spotkał kapitana Landolę.
Ze wzgłędu na ostrożność, umówili się dopiero na wieczór, na tym samym miejscu.
Kortejo ruszył do domu.
— Truciznę mam — rzekł do córki, która wyszła mu naprzeciw.
— W przeciągu jednej nocy mamy skutek. Popadnie w letarg. Jest ranny, a gdy umrze, wina nie spadnie na mnie. Trzeba jeszcze środka na to, by wyglądał jak prawdziwie umarły, bo lekarz pozna, że to letarg i będzie przy nim czuwać, dopóki się nie obudzi. W naszym klimacie, na trupie występują plamy, które trzeba będzie wywołać. Ale jak?
Posłuchał rady córki i udał się jeszcze raz do Benita, który za dziesięć pesos wręczył mu środek na plamy.
Wieczorem spotkał się z kapitanem Landolą. Po krótkiej, występnej rozmowie, przystąpili do sedna sprawy.
Kapitan Landola otrzymał list od brata Korteja z Manrezy, iż ma otrzymać od sekretarza jakiś pakunek.
Sekretarz udawał, że nie wie, o co chodzi.
Landola dopomógł jego niedomyślności: pakunek zwyczajną paczkę, może nawet człowiek, a chociażby i sam djabeł, wszystko wezmę.
Umówiono się, że trzeba strzec się celników, bo ci ludzie zdolni są wszystkiego się domyśleć. Po wyczerpującej rozmowie łotry rozeszli się.
Hrabia Ferdinando, leżąc chory na swym łożu, nawet nie domyślał się, „gdzie zawędruje jego ciało“, i jak to pięknie i obszernie radzono o jego pogrzebaniu...
Widocznie djabeł był w spółce z sekretarzem, bo tak mu się wszystko świetnie złożyło, jakby; sobie lepiej nie mógł życzyć.
Właśnie wchodząc do zamku swego pana, spotkał starą Marię Hermoyes, która trzymała w ręku szklankę wody.
Sekretarz z udaną serdecznością zapytał starą o zdrowie hrabiego. Dowiedziawszy się, że rana nie jest niebezpieczna, dał opiekunce hrabiego kilka wskazówek, dotyczących dalszej pielęgnacji. Następnie życzyli sobie dobrej nocy.
Stali właśnie przed drzwiami jej mieszkania.
Maria widocznie chciała coś wziąć ze swego pokoju, bo postawiła w niszy na murku szklankę z wodą.
Kortejo stał jeszcze. Proszek miał przy sobie. Jednym rzutem oka przekonał się, że go nikt nie widzi, gorączkowo wydobył z zanadrza proszek, otworzył pokrywkę, wsypał zawartość do szklanki z błyskawiczną szybkością, po czym prędko oddalił się. Serce tłukło mu w piersiach, tak, że zdawało mu się, że zagłusza jego kroki.
Córka jego, Józefa, nie spała, oczekiwała go.
Na jej gorączkowe pytania Kortejo opowiadał w kolejności wypadki, które miały miejsce, aż do chwili obecnej. Józefa słuchała z widoczną radością, a oczy jej błyszczały jak u sowy.
— Bogu dzięki! — zawołała, gdy skończył. — Wygraliśmy. Wszelka wątpliwość wykluczona, teraz jestem przekonana, że zostanę hrabiną.
Józefa udała się do swojej sypialni i rozebrała się, ale spać nie mogła. Z otwartymi oczami leżała, marząc o przyszłym szczęściu, bogactwie i rozkoszach. Nie obchodziło jej, że to szczęście zostało okupione zbrodnią, gdyż z natury była zimna i egoistyczna.
Godziny mijały. Kortejo spał już twardo, gdy nagle gwałtowne pukanie zbudziło go.
— Sennor, otwórzcie, coś się stało strasznego.
Gdy otworzono, służący wyrzucił z siebie jednym tchem:
— Miałem dzisiaj straż u drzwi hrabiego i siedziałem w przedpokoju, nagle usłyszałem krzyk. Podskoczyłem do drzwi, lecz były od wewnątrz zamknięte. Spytałem, co się stało, lecz nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Stara Maria strasznie lamentuje i boi się otworzyć drzwi od pokoju don Ferdinanda. Więc przybiegłem wam to zameldować, sennor.
Poszedł za służącym do przedpokoju, gdzie rzeczywiście usłyszeli płacz i jęki służącej. Pukali, ale napróżno.
— Otworzyć! — zawołał Kortejo rozkazująco i uderzył nogą w drzwi.
To poskutkowało, stara służąca opamiętała się i otworzyła.
— O! mój dobry, kochany, łaskawy pan! — jęczała. — Umarł!!
Kortejo przystąpił bliżej do łoża hrabiego i spojrzał nań. Don Ferdinando leżał blady z zapadniętymi policzkami, jak trup.
— Lekko zasnęłam, a gdym się obudziła, był już nieżywy.
— Nieszczęsna! Dlaczegoś nie otworzyła, jak pukał służący?! Możeby jeszcze go można było wówczas uratować — rzekł Kortejo, nie przestając grać komedii i czatując na odpowiednią chwilę, by dostać się do szuflady biurka, gdzie leżał testament hrabiego.
Nie uszło też jego uwadze, że klucz tkwi w szufladzie.
— Idźcie, zbudźcie ludzi i zawołajcie doktora, ale prędko! — zakrzyknął.
Na ten rozkaz wybiegł służący, a za nim służąca. Jednym skokiem Kortejo stanął przy biurku, otworzył szufladę, wyjął z niej kopertę i schował do kieszeni, po czym zamknął biurko i pobiegł za służbą. Maria nie zdołała jeszcze dojść do drzwi korytarza, gdy złapał ją za rękę i rzekł:
— Stój, Mario. Don Ferdinando miał zaufanie do ciebie jednej. Zostaniesz więc przy nim, dopóki nie zjedzie się sąd. Musisz pilnować, żeby niczego nie ukradli, idź tylko do niego, ja sam pobudzę ludzi.
W pałacu panowało wielkie przygnębienie, aż do chwili przyjazdu lekarza.
On sam był najwięcej zmieszany w skutek tak niespodziewanego zgonu. Wygonił z pokoju pła-czące kobiety, pozwalając tylko pozostać Kortejowi, kamerdynerowi i Marii.
Po zbadaniu trupa rzekł:
— Letarg. Jeszcze jest ciepły. Musimy poczekać.
Następnie oznajmił, że chce sam, aż do rana pozostać przy zwłokach. Sekretarz i służący natychmiast oddalili się, a wraz z doktorem w pokoju pozostała Maria, mrucząc pacierze.
Tymczasem Kortejo udał się do swego mieszkania.
Z oczyma iskrzącymi się z ciekawości przeczytali testament, wykradziony przez Korteja z biurka. Zadrżeli, gdyż z treści listu wynikało, że don Ferdinando nie jest pewny pochodzenia Alfonsa. Gdyby nie był prawdziwym jego kuzynem, lecz osobą umyślnie podstawioną, zostanie usunięty z grona spadkobierców. Cały zaś legat był przeznaczony dla starej, wiernej Marii.
Parę intrygantów, którą tak przestraszyć treść listu, ucieszyło jedno, że jest on w ich posiadaniu.
Po kilku godzinach doktór przywołał do siebie sekretarza. Oznajmił mu on, iż rzeczywiście hrabia zmarł w letargu, ale chciałby przeprowadzić sekcję zwłok. Wtedy Kortejo odpowiedział lekarzowi, iż cała rodzina don Ferdinanda na przestrzeni czterystu lat umiera w ten sam sposób, a życzeniem jej było nie dokonywać sekcji zwłok.
Lekarz postanowił uszanować życzenia hrabiowskiej rodziny.
Chytry Kortejo, chcąc mieć lekarza całkowicie po swojej stronie, rzekł:
— Wybaczy mi pan tę małą niedyskrecję, ale zdaje mi się, że pan doktór pobierał pensję, wynoszącą czterysta pesos rocznie. Otóż zwyczajem rodziny Rodriganda jest po śmierci wypłacać dom owemu lekarzowi pięciokrotną pensję. Gdyby o tym w testamencie nie było wzmianki, postaram się, by spadkobierca ten zwyczaj uszanował.
Ponieważ don Ferdinando ulokował swój pierwszy testament w sądzie, toteż go obecnie otworzono.
Okazało się, że Alfonso jest rzeczywiście jedynym spadkobiercą. Z poleceń, jakie mu hrabia z tego tytułu zostawił, było godne uwagi to, że nakazał mu zostawić Korteja w swej służbie, wyznaczając mu oprócz tego znaczny legat. Naturalnie, reszta służby miała być też szczodrze obdarzona.
Następnie urzędnik sądu opieczętował biurko, safesy i pokój hrabiego Ferdinanda, aż do przyjazdu nieobecnego spadkobiercy hrabiego Alfonso.
Wieść o śmierci lubianego powszechnie hrabiego rozeszła się lotem błyskawicy po całym mieście.
Po obiedzie tego samego dnia udało się Kortejowi być dłuższy czas sam na sam ze zmarłym, więc użył tego czasu, by natrzeć ciało jego maścią, pozostawiającą ślady. Miały one tak naturalny wygląd, że mogłyby wprowadzić w błąd niejednego lekarza. Toteż gdy następnego dnia nadszedł doktór i zobaczył je, wydał pozwolenie na pochowanie zwłok.
Ale następny dzień przyniósł jeszcze jedną niespodziankę.
Po obiedzie Kortejo siedział przy swoim biurku i załatwiał naglące sprawy, gdy wtem tętent kopyt końskich dał się słyszeć na dziedzińcu i jakiś jeździec zatrzymał się przed bramą.
Po tem zadźwięczały ostrogi i jakieś szybkie kroki zbliżały się do jego drzwi.
Przed nim stał Alfons.
Kortejo wstał od biurka.
— Alfonso! Czekałem na ciebie z niecierpliwością, czy wiesz już, że hrabia umarł?
— Wiem o tym — i zaśmiał się przy tym ironicznie. — Pisałeś mi przecież, że Ferdinando umrze; teraz przybyłem i dowiedziałem się, że już po wszystkim.
Po paru minutach rozmowy na temat ostatnich wypadków i spadkobierców, otwarły się drzwi, a w nich stanęła Józefa. Gdy zobaczyła swego kuzyna, zbladła wskutek niespodziewanej radości, po czym sponsowiała i wyciągając ręce zawołała:
— Alfonso, mój drogi Alfonso! Chodź w me objęcia, mój drogi kuzynie!
Ponieważ nie śpieszył się uczynić zadość jej życzeniu, pobiegła sama ku niemu.
Alfonso odepchnął ją od siebie z wyrazem wstrętu na twarzy.
Ta zniewaga bardzo dotknęła Józefę. Była po prostu oszołomiona postępowaniem Alfonsa i obrzuciwszy go nienawistnym spojrzeniem, odwróciła się od niego z dumą, mówiąc:
— Będziesz mnie jeszcze musiał przeprosić za tę obrazę!
Brzmiało to bardzo złowróżbnie w jej ustach, lecz Alfonso zbył ją lekceważącym uśmiechem.
Po wyjściu Alfonsa, Józefa pomyślała sobie, że dobrze jednak zrobiła, spalając zamiast testamentu gazetę. Teraz ma swego ukochanego w ręku i gdyby ten chciał ją od siebie odepchnąć, pokaże mu ostatni testament hrabiego, który zupełnie wydziedzicza Alfonsa i tym zmusi go do pobrania się z nią.
Zawołany przez służącego Kortejo, wszedł do pokoju Alfonsa i bez ceremonii usiadł na krześle, rozpoczynając pogawędkę ze swym siostrzeńcem.
— Don Ferdinando nie był tchórzem — mówił — a ceniąc swe nieskalane nazwisko, zgodził się przyjąć wyzwanie za ciebie.
— Muszę przyznać, że była to paradna myśl ze strony poczciwego don Ferdinanda dać się w moim zastępstwie przeszyć szablą. Myślę przecież, że umarł wskutek tego, nieprawdaż?
— Takie jest powszechne mniemanie — rzekł Kortejo. — Umarł z zupełnie innego powodu.
— Zaciekawiasz mnie. Twój list wspomina! niejasno o tym. Więc na co umarł?
Kortejo pokazał mu list swego brata, a ojca Alfonsa, w którym ten przedstawił mu plan usunięcia hrabiego Ferdinanda. Następnie Kortejo wyjaśnił, że hrabia żyje, tylko jest pogrążony w letargu, a przebudzenie może nastąpić dopiero po sześciu dniach. W tym czasie hrabia już będzie w mocy pirata Landoli.
Alfonso ze swej strony opowiedział swemu stryjowi o swych romantycznych i zarazem mrożących krew w żyłach przejściach i o swych wybawcach.
Zdradził też kryjówkę, w której przebywają jego towarzysze podróży, Komanchowie.
— Zdaje się, że mogliby oni pomóc w przeniesieniu don Ferdinanda na okręt Landoli, ale przedtem muszę im zapłacić za towarzyszenie mi w tej niebezpiecznej wyprawie.
Gdy Kortejo dowiedział się o skarbach, należących do plemienia Miztekas, postanowił pojechać na czele dobrze uzbrojonych ludzi i napaść na hacjendę, rozbić Mizteków i Apachów i dowiedzieć się za wszelką cenę, gdzie się skarb znajduje.
Zastanawiali się, w jaki sposób pozbyć się starej Marii, która była osobą, mogącą kiedyś wydać różne tajemnice, dotyczące ich, i w jakiś sposób wyświetlić sprawę nieprawego dziedziczenia majątku przez Alfonsa.
Po odbyciu tej konferencji Kortejo polecił swemu bratankowi przebrać się w szaty żałobne, a nawet popłakać nad trumną domniemanego stryja-ojca.
Przed udaniem się do garderoby Alfonso poruszył jeszcze kwestię stosunku Józefiny do niego.
— Co ma znaczyć to czułe przyjęcie mnie przez Józefinę? Zdaje się, że ta dziewczyna zakochała się we mnie?
— Tak. Ja nawet uważam, że jesteście dobraną parą, gdyż pochodzicie z jednakowego środowiska. Dodam, że wszyscy troje mamy niejedną zbrodnię na sumieniu, a zbrodnia wiąże ściślej ze sobą, niż cnota. Nie potrafisz się odosobnić i wyrwać od nas, zapamiętaj to sobie dobrze! Teraz idź do twego ojca-stryja i odegraj dobrze twoją rolę.
Alfonso usłuchał swego wuja.
Wylewał takie potoki łez, że służba nawet żałowała go. Wkrótce jednak ludzie obcy, którzy chcieli obejrzeć trupa, przeszkodzili mu w dalszym odgrywaniu tej podłej komedii.
W Meksyku panuje zwyczaj, że każdemu obcemu wolno oglądać trupa, tak, że schodzą się rozmaici ludzie, by podziwiać trumnę, kwiaty i cały pokój.
Kortejo przedzierał się właśnie przez tłum, gdy przystąpił do niego pewien mężczyzna, na którego widok zatrząsł się jak osika. Był to Indianin o ostrym, sępim nosie, Benito, doktór-truciznoznawca.
Ujrzał on Korteja i natychmiast do niego przystąpił, mówiąc:
— Lubię oglądać trupy. Domyśliłem się, dla kogo ta trucizna była przeznaczona, więc przyszedłem się przekonać, czy dawka była dostateczna. Tylko uprzedzam was, sennor, że on wszystko słyszy i wie co się dokoła niego dzieje, a nawet widzi tym półprzymkniętym okiem.

— Ależ to niebezpieczne!
— To już wasza rzecz, sennor. Nie patrzę wam w karty, ale jeżeli kiedyś dobrze będzie się wam powodziło, proszę nie zapomnieć o biednym Benito.
Wypowiedziawszy te słowa, zniknął za drzwiami. Kortejo wyszedł tuż za nim.
Właśnie przechodził Alfonso, a że nikogo nie było w pobliżu, Kortejo opowiedział mu o dziwnej wizycie Benita i o jego uwagach na temat obecnego stanu don Ferdinanda.
— To straszne! — zawołał Alfonso. Zaśmiał się ironicznie, mówiąc:
— Chciałbym wiedzieć co sobie pomyślał, gdy mnie ujrzał i słyszał jak płakałem i zawodziłem obok niego.
Na drugi dzień odbył się pogrzeb z całą okazałością. Na tę uroczystość zjechali się najbardziej poważani mieszkańcy miasta, chcąc oddać cześć zwłokom wielce poważanego hrabiego Rodriganda. Został on złożony na cmentarzu w rodzinnym grobowcu.
Po pogrzebie, w pałacu zapanowała głęboka cisza. Alfonso rozmyślał nad tym, w jaki sposób najlepiej można użyć bogactwa, gdy naraz drzwi się cicho otworzyły i przed nim stanęła — Józefa.
Ukazanie się jej niemało go rozgniewało.
— Ty tutaj? Czy nie mogłaś mi oznajmić swego przybycia przez służącego?
— Chcę z tobą pomówić trochę. Ty również nie uprzedzasz mnie przez służbę o twoim przyjściu.
— Mnie wolno! Co powie służba na to, że się do mnie skradasz?
— Że jesteśmy krewni. Zresztą nie chciałabym w tym tonie prowadzić rozmowy. Zauważyłam, że jesteś bardzo uprzejmy, nawet nie prosisz, bym usiadła. Ale to mnie nie zraża. Chcę ci tylko powiedzieć, żeś mnie bardzo obraził, mówiąc ojcu, że jestem brzydka, że nie mam serca i gotowa jestem do każdej zbrodni. Dam ci więc teraz dowód, że mam serce. Kocham i to właśnie ciebie!
— Mnie?! — zawołał, głośno się śmiejąc — a, doskonale. Nie mam zresztą nic przeciwko temu.
— Pragnę wzajemności od ciebie.
— Oszalałaś?
— Alfonso! — zasyczała. — Ty mnie nie kochasz, a czy ty widziałeś kiedyś, jak zdobywano miłość przemocą? Nie? A więc ja ci to zademonstruję! Koroną hrabiowską zmuszę cię do wzajemności, jeżeli się ze mną nie ożenisz, nie uczynisz hrabiną! Panowałam nad sobą długie, długie lata. Miłość moją kryłam głęboko w piersi. Dziś kąsasz mnie zębami ironii. Jeszcze raz nad sobą zapanuję. Zaklinam cię, spróbuj pokochać mnie!
Przystąpiła doń, by wziąć go za rękę.
— Nie graj komedii, kuzynko! Odejdź już.
Spojrzała nań dziwnym wzrokiem. Gdyby był do niej wyciągnął rękę, byłaby nieskończenie szczęśliwa, a może stałaby się dobrą, uczciwą kobietą. On tego nie uczynił.
— Dobrze więc — rzekła — poradzę sobie sama. Ojciec mój odjeżdża do Vera Cruz, odwozi zwłoki. Za tydzień wróci. Daję ci tydzień czasu do namysłu, jeżeli mnie odepchniesz, to...
— Nie strasz mnie, kuzyneczko, nie lękam się takiego stracha na wróble.
— Może pożałujesz tego, ale będzie zapóźno.
— Adieu, Alfonso!
Odeszła, a młody dziedzic padł na sofę i śmiał się do rozpuku.
Wieczorem na podwórzu zamkowym rozmawiali dwaj mężczyźni — Alfonso i Kortejo. W kącie podwórza była furtka, prowadząca do parku. Tu stała altanka, ulubione miejsce odpoczynku starej piastunki, która od śmierci hrabiego prawie go nie opuszczała. Słyszała więc rozmowę obu mężczyzn, słyszała jak siodłali konie. O dalszych ich poczynaniach nie wiedziała, gdyż udali się na cmentarz, nie mówiąc ani słowa. Tam wydobyli zmarłego i złożyli go w koszu, którego wierzchnia pokrywa była zaopatrzona w liczne zamki.
Hrabia wrócił dopiero nad ranem.
Następnego wieczoru, Maria Hermoyes siedziała znowu w swej ulubionej altanie. Naraz usłyszała szelest. Spojrzała na mur ogrodu i zlękła się. Jakiś mężczyzna przeskoczył przez mur. Chciała zawołać „pomocy“, ale słowa utkwiły jej w gardle. Mężczyzna przyskoczył do niej, chwycił ją za gardło, by nie mogła krzyczeć.
— Cicho — rzekł — bo cię zabiję. Kto ty?
— Maria Hermoyes.
— Hermoyes...? Ugh! Znasz ty Petra Arbeleza i sennore Emmę? Mówiono tam o tobie. Jesteś dobrą kobietą. Nie zdradzisz mnie. Nie czynię ci nic złego. Jestem Bawole Czoło, naczelnik Mizteków, Indianin i twój przyjaciel.
— Czego chcecie tutaj? — zapytała już bez obawy.
— Odpowiadaj najpierw na moje pytania.
Pytał o hrabiego Ferdinanda, o Alfonsa, Korteja i Komanchów.
— Kiedy wybrał się Kortejo z Komanchami?
— Wczoraj o tej porze, ale nie mam pewności, czy do nich.
— Przyszedłem jako mściciel. Muszę zemścić się na Alfonsie, a ciebie zaprowadzę do Arbeleza, tam ci będzie dobrze. Tylko musisz milczeć, by nie zdradzić moich planów. A teraz — dobranoc ci, dobra kobieto rodu białolicych.
Podał jej rękę i szybko przeskoczył mur.
— Odkrył mój brat coś nowego? — zapytał Niedźwiedzie Serce, idąc naprzeciw przyjacielowi.
— Dowiedziałem się wielu rzeczy.
Tu jął mu opowiadać, a minutę później siedzieli już obaj Indianie na rumakach i pędzili ku morzu na wschód.
Komanchowie nie spodziewali się takich gości. Ukryli się, nie przeczuwając podstępu w małej zatoce.
Kortejo opuścił ich i udał się w kierunku przystani, by na pokładzie statku porozumieć się z Landolą.
— Nareszcie — rzekł kapitan. — Czekałem na was, jak djabeł na duszę. Gdzie pakunek?
— W koszu, w zatoce.
— Prowadźcie mnie do nich. Jakich ludzi macie ze sobą.
— Sześciu dzikich Indian.
Odczepiono wielkie czółno, a żeglarzy uzbrojono. Kosz niebawem znalazł się w czółnie, które odbiło od brzegu. Po paru minutach znalazł się w kajucie kapitana.
Zaniepokojony Kortejo rzekł:
— Tu w tej kabinie może go odkryć który z załogi.
— Nie troszczcie się. Gdy się obudzi z letargu, dostanie się na dół, gdzie go oko ludzkie nie zobaczy. Chodźcie, pomóżcie mi!
Obok kajuty kapitana był wąski korytarzyk, do którego skąpo przedzierało się światło przez małe okienko. Tutaj ostatecznie postawiono kosz, lecz w taki sposób, że znajdujący się w nim człowiek pozostawał w pozycji stojącej.
— Do pioruna! — zawołał Kortejo, zobaczywszy go.
— Cóż to, włos mu posiwiał?
— Nie dziw, on przecież słyszy nas i zdaje sobie sprawę z tego, co go czeka. Chodźcie do kajuty na wino.
Ucztowali, a uśpiony hrabia stał i rozmyślał o swej smutnej przyszłości.
Tymczasem Komanchowie czekali na sekretarza. Na skraju lasu pasły się ich konie. Naraz jeden z nich głośno parsknął, wódz Komanchów podniósł głowę.
— Ugh! — zawołał.
Naraz padły dwa strzały. Dwóch Komanchów legło w przedśmiertnych drgawkach. Czterej inni skoczyli na równe nogi. Jeszcze dwa strzały i znowu dwóch Komanchów zbroczyło ziemię swą krwią. Zostało jeszcze dwóch. Natężyli oni wzrok w stronę kłębów dymu. Jeden z nich spostrzegł postać, stojącą za drzewem — wycelował i strzelił.
— Ugh! — zawołał Bawole Czoło, chwytając ręką swoje biodro. Był raniony.
— A niechże giną te psy rodu Komanchów! — zawołał Niedźwiedzie Serce.
Znowu obaj wystrzelili i ostatni dwaj Komanchowie padli trupem.
Rana Bawolego Czoła była bolesna; ale nie niebezpieczna. Dwaj dzielni Indianie ściągnęli ze swych wrogów skalpy i zabrali im broń, która była podarunkiem Alfonsa, i wracali galopem.
W połowie drogi jednak zatrzymali się. Napotkali bowiem pewnego człowieka.
— Kim jesteś? — zapytał Bawole Czoło.
— Jestem sekretarzem hrabiego de Rodriganda z Meksyku, nazywam się Kortejo Pablo.
— Znamy ciebie. Jeżeli nie jesteś lepszy od twego hrabiego, to zdejmiemy ci skalp z głowy. Jestem Bawole Czoło, a ten oto — Niedźwiedzie Serce. Szukasz przyjaciół swoich, Komanchów? Znajdziesz ich. Te psy nigdy już nie ujrzą błogosławionej błoni zmarłych.
Pojechali dalej, pozostawiwszy sekretarza cało. Patrzył za nimi długo.
— To są ci dwaj sławni naczelnicy stepów o których opowiadał mi Alfonso. Zemścili się na Komanchach, a teraz dybią na życie Alfonsa. Muszę ich ubiec. Bawole Czoło był ranny. Może mu to będzie w drodze przeszkadzało, mam więc szanse wyprzedzenia ich.
Udał się do miejsca, gdzie mieli na niego czekać Komanchowie, lecz zastał tylko ich zwłoki i martwe konie. Pośpieszył więc do Vera Cruz, by się zaopatrzyć w dobrego konia. Otrzymawszy świetnego rumaka, z nadzwyczajną szybkością pędził do Meksyku.
Obawiał się ciągłe, że na drodze znowu spotka groźnych Indian. Obawy jego jednak były płonne, gdyż obaj wodzowie pojechali w inną stronę.
Mizteka czuł się bardzo osłabiony wskutek odniesionej rany. Przez dwa dni Niedźwiedzie Serce o kładał ziołami ranę Bawolego Czoła. Tak więc Indianie przybyli do Meksyku w dwa dni po Korteju.
Alfonso oczekiwał Korteja z wielką niecierpliwością. Skoro go zobaczył pędzącego na koniu, kazał go natychmiast przywołać. Gdy Kortejo opowiedział mu całe zdarzenie, Alfonso nie posiadał się z radości.
— To właśnie dobrze. Nie mamy świadków naszego czynu. Wszystkich Komanchów powystrzelano.
— A teraz, gdy zemścili się na Komanchach, przyjdzie kolej na ciebie.
— Trzeba im więc jak najrychlej ustąpić z drogi, gdyż wśród takich ludzi nie jest się bezpiecznym.
— Musisz jechać do Hiszpanii. Koniecznie. Otrzymałem nawet od „ojca“ list.
Podał Kortejowi krótki list, który brzmiał:

Mój kochany Alfonsie!
Już raz poleciłem sennorowi Kortejo, by powiedział ci, z jaką tęsknotą oczekuję Twojego powrotu. Od tego czasu pogorszyła się choroba oczu i nie ma nadziei wyzdrowienia. W Tobie, mój synu, pokładam wszelkie nanadzieje i widzę podporę mej starości. Dlatego też oczekuję Cię z wielką niecierpliwością.

Twój ojciec
Emanuel hrabia de Rodriganda Sevilla.

— A więc jadę, mój Kortejo!
— Pewnie. Przyszłość przedstawia się nadzwyczajnie.
— Ta ślepota hrabiego Emanuela jest dla nas wielkim szczęściem. Trzeba tylko na to baczyć, by nie wyzdrowiał, bo może zauważyć, że jesteś podobny do mnie i do brata mego.
— A Róża?
— Jej nie potrzebujesz się obawiać.
— A więc radzę ci, byś odjechał jak najspieszniej.
— Wpierw jednak muszę udać się do hacjendy i zemścić się...
— Obaj Indianie będą cię prześladować, nie zapominaj o tym.
— Nie boję się ich. Będę miał znakomitą obronę. Porozumiałem się z inspektorem. Otrzymam od niego lancetników. Mam również w ręku dwa rozkazy: jeden dla guwernera, drugi dla dywizjonera w Durango, który mi odda do dyspozycji cały szwadron wojska. Zdziwi się stary Arbelez, kiedy nas zobaczy.
— Strasznie się ostatnio rozzuchwalił i powiedział mi nawet, że jestem tylko jego gościem, a nie panem, gdyż wziął w dzierżawę hacjendę na całe życie. A przecież ja o tym nic nie wiem, gdyż don Ferdinando nigdy nie określił mi dokładnie umowy, zawartej z hacjendro. Wyruszam natychmiast.
Teraz rzucił nań Kortejo ostre, badawcze spojrzenie i zapytał:
— No, a jakże stoi sprawa z Józefą? Pogodziliście się?
— Co? Czyśmy się kiedyś powaśnili? A zresztą zanim wyjadę, pożegnam się z wami, teraz chcę zostać sam.
— Dobrze więc, idę do Józefy, bom jeszcze z nią ani słowa nie zamienił, odkąd przyjechałem.
Poszedł do córki. Ucieszyła się jego szczęśliwym powrotem, ale była w złym humorze.
— Widziałam ,jak przyjechałeś, domyśliłam się, że byłeś u Alfonsa, czy mówił coś o mnie?
— Mimochodem tylko. Odjeżdża do Rodriganda. Mówił, że się pożegna.
— Nie wierzę mu. Muszę zaraz udać się do niego. Zmuszę go, zmuszę!
Poszli do apartamentów Alfonsa. Bardzo mu było niemiłe to spotkanie, zwłaszcza, że był zajęty pakowaniem swych rzeczy.
— Odjeżdżasz, Alfonso, a czy pomyślałeś o tym, co ci mówiłam przed odjazdem ojca do Vera Cruz?
— Jak? Niczego sobie nie przypominam.
— Więc ci pomogę. Powiedziałam ci otwarcie, że cię kocham i spodziewam się zostać hrabiną Rodriganda.
Na twarzy Alfonsa zjawiło się szyderstwo.
— A, do stu djablów! Przypominam sobie, że zażartowałaś. Sądzę jednak, że ta cała sprawa wzięła już dawno w łeb.
— Naznaczyłam ci termin, a teraz odpowiadaj — ciągnęła nieubłaganie Józefa.
— Ale, czyż to naprawdę?
— Tak — odrzekła groźnie.
— Więc wiedz o tym, że się z tobą nie ożenię nigdy, przenigdy w świecie!
Spodziewał się wybuchu z jej strony. Omylił się jednak. Była swej sprawy pewna, zachowała więc spokój i odpowiedziała mu śmiejąc się ostro:
— A przecież musisz mnie poślubić.
— Nie zmusisz mnie do tego! Chcesz może zdradzić, że nie jestem z rodu Rodrigandów, proszę cię więc nie narażaj się na śmieszność. Zwracasz bowiem broń przeciwko sobie samej i swojemu ojcu. Jesteście przecież współwinni!
— Dowieść tego byłoby bardzo trudną rzeczą. Ale co powiesz na to, że istnieje jeszcze jeden testament? Znów zaśmiał się szyderczo.
— Ho, ho, dawno już spalony.
— Nie, znajduje się w moim posiadaniu.
Spoważniała przy tych słowach. Mowa jej dźwięczała zwycięstwem. Alfonso i sekretarz zdziwili się.
— Spaliłam gazetę w oczach ojca, a nie testament. O, wy roztropni mężczyźni! Ojcze, chciałeś zniszczyć testament, nie myśląc o tym, jak wspaniałą broń mamy przeciwko temu, tak zwanemu hrabiemu de Rodriganda.
— Ona łże! — zawołał Alfonso.
— Mówię prawdę. Testament jest w mojej kieszeni.
Oczy Alfonsa zabłyszczały.
— Popatrz!
Z tymi słowy sięgnęła do obydwu kieszeni. W jej lewej ręce ujrzał dokument, sięgnął więc, by go jej wyrwać. Ale biedny Alfonso nie spostrzegł sztyletu, który wyciągnęła z prawej kieszeni. Zwróciła stal ku niemu, odskoczył więc przerażony.
— O, nie! nic ci złego nie zrobię — zaśmiała się — ale mi tego nie weźmiesz za złe, jeżeli bronię swej własności. Testament ten dostanie się w ręce inspektora, przysięgam na wszystkich świętych, jeżeli się ze mną jeszcze przed wyjazdem nie zaręczysz.
— To bezwstydnie!
— A czy to nie bezwstydnie nazywać mnie starą, brzydką i zbrodniczą? Posunę się jeszcze dalej, a ojciec mój mi w tym dopomoże!
— Z pewnością — odrzekł Kortejo. — Testament to broń nasza. Przysłano cię nam jako małe hrabiątko de Rodriganda, a ja nie wiedziałem, że ty nim nie byłeś. Popalę wszystkie listy, jakie są w moich rękach, a wtedy zobaczymy, jaką bronią przeciwko nam wystąpisz.
— Łotry! — zawołał Alfonso.
— Może być. Nie mam ochoty pracować dla niewdzięcznika. Musisz nam zapłacić za to, cośmy dla ciebie zrobili. Otrzymujesz z mojej ręki niezmierzone bogactwo Rodrigandy w Meksyku, a przez twoje małżeństwo z Józefą i my otrzymamy z niego część.
— Nigdy tego nie uczynię.
Wtedy przystąpiła do niego Józefa i rzekła:
— Jeżeli to jest twoje ostatnie słowo, będę musiała inaczej postąpić — i zwróciła się ku drzwiom.
Poznał, iż była gotowa wykonać swoje groźby.
— Stój, dokąd idziesz? — zapytał drżącym głosem.
— Do inspektora — odrzekła, przystając.
— Czyś oszalała? Czy sądzisz, że jako moja żona będziesz szczęśliwa?
— Tak. Pozostawiam ci we wszystkim wolną rękę, ale muszę być hrabiną Rodriganda!
— Ależ to niemożliwe. Cóż na to powie hrabia Emanuel, gdy się dowie, że bez jego zezwolenia ożeniłem się z bratanką jego sekretarza?
— Teraz jeszcze tego nie pragnę. Z weselem zaczekamy do jego śmierci. Dasz mi jednak pisemne poświadczenie, że jestem twoją narzeczoną.
Namyślił się, a potem rzekł:
— A za to poświadczenie wydasz mi testament?
— Nie. Testament otrzymasz w dniu naszego ślubu.
Pokiwał smutno głową.
— Dobrze, otrzymasz poświadczenie.
— Dobrze, żeś zmądrzał. Ale nie myśl, że wszystko skończyło się pomyślnie i że nie potrzebujesz już dotrzymać słowa. Potrafię się zemścić.
Podpisał podane poświadczenie. Po paru godzinach wyjechał ze swoimi żołnierzami do miasta, by się udać do Durango.
Dopiero w dwa dni później Indianie dostali się do stolicy. Poczekali, aż się ściemniło i wtedy Bawole Czoło udał się do pałacu Rodriganda. Stara Hermoyes oczekiwała go w ogrodzie.
— Kortejo wrócił z nad morza?
— Już od dwóch dni.
— Uff! Byłem chory i nie mogłem za nim pędzić. Gdzie hrabia bladolicych?
— Odjechał do hacjendy del Erina. Chce wypędzić sennora Arbeleza!
— To mu się nie uda.
— O! on wziął ze sobą szwadron lancetników, by wzbudzić dla siebie respekt u cibolerów i vaquerów.
— A nie wiesz ty, co Kortejo wyprawił na morze w tym wielkim koszu?
— Nie.
— Ha, trudno. Teraz jedziemy do hacjendy i weźmiemy cię ze sobą. Przedtem jednak do stajni, trzeba nam koni. Przygotuj się do podróży.
Przeskoczył przez mur, ona zaś wróciła do pałacu, wielce ucieszona nadzieją opuszczenia domu, tak teraz przez nią znienawidzonego.
Spakowała co było najniezbędniejsze i udała się do altany, gdzie czekali na nią obaj Indianie. Potem wskazała im stajnię, która nie była zamknięta. Błyszczało w niej światło i widać było śpiącego przy koniach parobka.
W parę chwil Apacha klęczał przy nim i zakneblował mu usta. Indianie wybrali najpiękniejsze konie — dwa dla siebie, jednego dla staruszki a dwa na pakunki.
Cwałem popędzili do swoich koni, przepakowali z nich wszystko i udali się w drogę.
Na drugi dzień Pablo Kortejo dowiedział się co zaszło. Ale nikt nie myślał o tym, by ruszyć w pogoń.
Hacjenda nie zmieniła się od czasu oblężenia. Wszystko szło tam dawnym trybem.
Stan Helmera zmienił się o tyle, że mógł już wstawać z łóżka. Był zamknięty w sobie, a jedynymi słowami, które wypowiadał, były: „zabito mnie“.
Siedział pewnego dnia koło okna, a przy nim Emma. Naraz ujrzała pięć czarnych punktów, które zbliżały się z wielką szybkością.
Poznała Indian i starą przyjaciółkę Marię Hermoyes. Z okrzykiem rzuciła cię ku nim.
— Jakże się powiodło? — zapytał Petro Arbelez.
— Mamy skalpy Komanchów — odpowiedział Bawole Czoło.
— A hrabia?
— Hrabia Ferdinando umarł.
Petro i Emma struchleli z przerażenia, gdy usłyszeli opowiadań Marii.
— Więc Alfonso jest dziedzicem?
— Tak jest. Niedługo przybędzie ze szwadronem lancetników. Chce was wypędzić.
— A, trudno mu będzie tego dopiąć!
— Obronimy naszych białych braci — rzekł Apacha.
— Ach, dziękuję wam, jednak, zdaje mi się, te obronię się inną bronią. Niech tylko przybędą.
Wyszedł z komnaty, dał znak, by się zebrała cala służba, rozproszona po polach i pastwiskach. W przeciągu piętnastu minut zjawili się wszyscy, a w chwilę później ujrzano czarną chmurę jeźdźców, którzy zbliżali się do bram hacjendy.
— Już są — rzekł Arbelez. — Bądźcie spokojni, ja ich przywitam.
Szwadron zatrzymał się przed bramą. Hrabia z oficerami jechał na przodzie. Zapukał do bramy. Arbelez postąpił parę kroków naprzód i zapytał, czego żądają.
— Otworzyć! — rozkazał Alfonso.
— Dla kogo?
— Dla mnie, właściciela tej hacjendy.
— Któż nim jest? — zapytał Arbelez.
— Hrabia Alfonso de Rodriganda.
— A, ten, co napada na damy! Niestety, nie znam żadnego hrabiego Rodriganda, właściciela tej hacjendy. Udowodnię wam. Poczekajcie chwilkę!
Przeszedł przez podwórze do domu. Wkrótce wrócił z wielkim pergaminem w ręce.
— Wymierzyć broń, ale nie strzelać, dopóki nie dam rozkazu — rzekł do swoich.
W tej chwili na pół zdziczali pasterze utworzyli po obu bokach bramy gęsty szpaler, którego rusznice były zwrócone ku wschodowi. Przy wejściu stał Arbelez, a za nim obaj naczelnicy.
— Otworzyć! — rozkazał Arbelez.
Dzielny Francesco, który stał najbliżej bramy, otworzył ją i lancetnicy chcieli natychmiast wjechać, cofnęli się jednak przerażeni, zobaczywszy czterdzieści luf na się zwróconych. Najwięcej przerażony był Alfonso. Nie spodziewał się, że spotka tutaj obu Indian, których unikał, a kiedy ich spostrzegł, cofnął się gdzie go już nie mogła dosięgnąć kula.
— Co to ma znaczyć? — zapytał ostro rotmistrz.
— Oto wolny Meksykanin, na swoim kawałku ziemi przyjmuje w ten sposób odwiedziny, które są mu mile — rzekł Arbelez ironicznie.
— Ta hacjenda nie jest pańską — własnością. Właściciel jej jest z nami.
— Miejcie się na baczności! Hacjenda jest moja! Ten hrabia okłamał was i zginie, skoro tylko — wstąpi na moje podwórze. Obaj sennorowie za mną, są naczelnikami Apachów i Mizteków i mają z nim krwawy porachunek. Przeciw panu nie mam nic. Jestem Petro Arbelez, właściciel tej posiadłości, teraz śmiem zapytać o pańskie nazwisko.
— Jestem Haro de la Vega, rotmistrz tego szwadronu.
— Haro de la Vega? Ach, toś pan zapewne spokrewniony z prezydentem, generałem Diaz de la Vega?
— To mój ojciec.
— A tak, to dobrze. Zbliż no siej pan i przyglądnij się temu pergaminowi. Jest on podpisany przez don Diaza, pańskiego ojca i generała Carrera.
Podczas czytania pisma, rysy twarzy rotmistrza przybierały coraz poważniejszy wyraz, skoro zaś przeczytał, zwrócił się do starszyzny szwadronu i rzekł:
— Sennorowie, proszę bliżej. Ten poczciwy sennor Petro Arbelez wziął hacjendę w dzierżawę pod tym warunkiem, że w chwili zgonu hrabiego Ferdinanda staje się on jej całkowitym właścicielem. Hrabia Alfonso widocznie o tym nie wiedział. Sennor Arbelez, czy wolno mi pokazać mu ten pergamin?
— Tylko pod warunkiem, że otrzymam go w tym stanie, w jakim go panu daję.
— Proszę mi zaufać.
— Owszem. Pan mi daje porękę, gdyż hrabiemu Alfonsowi nie dałbym go nigdy, nawet gdyby mi dał słowo honoru, że go nie zniszczy.
— Oho! Tak mu pan mało ufa? Dobrze więc, ręczę.
Rotmistrz zawrócił konia i pojechał poza bramę ku Alfonsowi. Minęła chwila, a potem usłyszano siarczyste przekleństwa Alfonsa. Rotmistrz powrócił na podwórze i wręczył pergamin Arbelezowi.
— Sennor, jesteś prawym posiadaczem tej hacjendy, a ponieważ hrabia Alfonso nie może tu pozostawać dłużej ani chwili, więc żegnam pana.
Po chwili słychać było tętent koni odjeżdżającego szwadronu.
Ledwie żołnierze zniknęli, gdy w ślad za nim popędzili obaj Indianie, którzy żądni byli krwawej zemsty.
Sennor Arbelez powrócił ze swoimi do domu, którego odtąd był szczęśliwym właścicielem.





  1. Na Boga





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.