Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Tancerka
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział 27.
TANCERKA.

Ciekawa jest zagadka, dlaczego to obaj hrabiowie de Rodriganda, mimo wysokich przymiotów duszy i serca, w taki przeklęty sposób i z taką okrutnością byli prześladowani i oszukiwani przez braci urzędników Kortejów, którzy nie cofali się przed żadnym środkiem, przed najbardziej nieludzką zbrodnią. A oto jej rozwiązanie.
Było to w Saragossie — w krótkim czasie potem, jak piękna cyganeczka Carba poróżniła się z Gasparino Kortejo, a domowy nauczyciel Zorski wyrwał Wirską z rąk gacha, księcia Olsunny. Wtedy mówiono w Saragossie wiele o dwóch osobistościach, a każda z nich odznaczała się w swoim kole w sposób sobie właściwy.
Jedna osobistość: stary hrabia Manfredo de Rodriganda, ojciec młodych jeszcze wówczas braci Emanuela i Ferdinanda.
Żył on dłuższy czas jako wicekról hiszpańskich posiadłości w Indiach wschodnich i, jak mawiano, miał on przynieść ze sobą z tych krajów ogromne skarby. Teraz przeniósł się w stan spoczynku, przyjechał do Madrytu, by czuwać nad kształceniem swoich obu synów. Posiadając w pobliżu Saragossy olbrzymie dobra, od czasu do czasu przebywał w tym mieście, by zbadać administrację tych dóbr jak najściślej. Jednym z najlepszych administratorów był Henrico Kortejo, ojciec Gasparina i Pabla. Od najdawniejszych czasów rodzina Kortejów pozostawała na służbie u Rodrigandów, a mawiano powszechnie, że Henrico miał być ulubieńcem starego wicekróla Manfreda.
Manfredo otaczał się nadzwyczajnym przepychem. Wprawdzie jego wąs i broda były przyprószone już siwizną, a twarz spiekło słońce Indyi, mimo to jednak wyglądał czerstwo, silnie i poważnie.
Piękniejszym jednak mężczyzną był wspomniany administrator. Był w sile męskiego wieku i miał u dam sławę lwa salonowego, choć towarzyszyło mu już dwóch dorosłych synów.
Gasparino, który był z nim w Saragossie, nie mógł pod tym względem konkurować ze swoim ojcem.
Drugą osobą, która wywołała zainteresowanie, była primabalerina, pierwsza tancerka tamtejszego teatru. Jak kometa, jak świetlany meteor, zjawiła się nagle na firmamencie Saragossy. Szybko się zjawiła i szybko podbiła cały tamtejszy światek, który legł u nóg uwielbianej tancerki.
Nazywała się Hanetta Valdez i, jak mówiono, była córką ubogich rodziców. Powodzenie zawdzięczała swej piękności i sprytowi.
Do szeregu jej wielbicieli zaliczano także księcia Olsunnę, jednak ogólnie wiadomem było, że nie udało mu się pozyskać jej sympatii. Prawdziwym jej ulubieńcem — tak szeptano sobie — był Henrico Kortejo, nie było bowiem dnia, w którym nie odwiedziłby tancerki w jej buduarze.
Hrabia Manfred był zanadto zajęty swymi sprawami, by myśleć o rozrywkach i zabawach, gdy był nawet wolny od zajęć, musiał wziąć pod uwagę swe stanowisko i liczyć się z nim.
Odwiedzał wprawdzie ludzi i sam przyjmował odwiedziny. Uczęszczał też do teatru, ale dotychczas nie był nigdy na występach baletu. Jego czysto hiszpański, poważny pogląd na życie, wzbraniał się przed tym. Im więcej jednak słyszał 0 sławnej baletnicy, tym bardziej słabł jego opór, a kiedy raz w wystawie sklepowej zobaczył jej fotografię, kupił sobie ją, idąc za niewytłumaczonym popędem serca.
Siedząc w domu, wpatrywał się w obrazek i przyglądał się jej wspaniałej postaci, uroczym rysom twarzy, a cudowne jej oczy zupełnie go oczarowały.
Nieco później kamerdyner jego sprzątał pokój. Był to mały, chudy Juan Alimpo, późniejszy kasztelan w Rodrigandzie. Ten spostrzegł portret i stanął zdziwiony. Był ulubieńcem pana i dlatego wolno mu było wziąć fotografię do ręki. Przyglądał się jej uważnie, potem zapytał zdziwiony:
— Na Boga, ekscelencjo, kto to?
— Panna Valdez — odpowiedział hrabia uprzejmie. — Primabalerina, pierwsza tancerka w teatrze. Cóż sądzisz o niej?
— Hm, szkoda, że taka piękność jest tancerką.
— Tancerka musi być przecież piękna!
— Hm! Możeby ją można kiedyś zobaczyć w; balecie!
Popatrzył badawczo na swego pana.
— Trzeba poczekać, aż dadzą jakąś ładną sztukę, na przykład: „Królowa słońca“, bo w tej sztuce występuje balet.
Twarz jego rozjaśniła radość, gdy usłyszał, że wieczorem pójdą do teatru. Ucałował z wdzięcznością rękę hrabiego.
Obraz tancerki tak podniecił wyobraźnię hrabiego, że zaledwie mógł doczekać się godziny przedstawienia.
A gdy ją ujrzał!...
Orkiestra skończyła właśnie szumny wstęp, kurtyna podniosła się i zjawiła się primabalerina. Ukazała się na scenie błyszcząca jak słońce. Jej rozkoszna postać była jakby złożona z przecudnych kształtów Junony i Wenery, a przepyszna głowa, delikatne zaokrąglenie profilu i ogień jej źrenic robiły niezwykłe wrażenie.
Hrabia Manfred patrzył tylko na nią. Nie widział, jak tańczyła. Nie patrzył na inne — widział tylko te oczy. Marzył. Zasłona spadła, a on jeszcze ciągle patrzał, niby zaczarowany.
Alimpo przyniósł kapelusz i w ten sposób przypomniał mu, że czas już wyjść z teatru.
— Odeślij powóz do domu!
— Nie jedziemy, ekscelencjo? — zapytał mały sługa ze zdziwieniem.
— Nie. Jeżeli sklepy otwarte, wstąpimy do jubilera.
Alimpo nie umiał sobie wytłumaczyć rozkazu swojego pana. U jubilera hrabia kupił drogie brylanty i po wyjściu ze sklepu oddał je słudze.
— Pójdziesz do niej, rozumiesz? I to zaraz. Sam oddasz jej te klejnoty i powiesz, że przysyła je wielbiciel „Królowej słońca“ Jeżeli cię nie wpuszczą, przyniesiesz te klejnoty z powrotem. Nazwiska mego nie powiesz. Odpowiedzi nie czekaj. Skoro oddasz podarek, wróć do domu.
Hrabia powrócił do domu piechotą. Sługa zaś poszedł do mieszkania tancerki.
Wszedł do wysokiego budynku i stanął przed drzwiami, na których widniała kartka z napisem: „Hanetta Valdez“. Zadzwonił, otworzono mu i zjawiła się milutka pokojówka.
Między Alimpem a pokojówką zawiązała się dłuższa rozmowa, z której oboje wywnioskowali, że się znają od dzieciństwa. Elwira od razu zrozumiała, że Alimpo służy u hrabiego Rodriganda, gdyż jako dziecko wychowywał się w pałacu. Był tak zachwycony Elwirą, że zdradził jej tajemnicę swego pana. Pokazał jej nawet przyniesione ze sobą klejnoty. Czekając na powrót tancerki z teatru, w dalszym ciągu zabawiali się rozmową, której punktem kulminacyjnym była zgoda Elwiry na zawarcie małżeństwa z Alimpem.
Po północy zjawiła się baletnica w towarzystwie Henrica Korteja. Elwira dała lekki znak swej pani, a ta poprosiła swego towarzysza, by poczekał na nią w salonie.
— Kim pan jest? — zapytała tancerka bardzo miłym głosem.
— Sennora pozwoli, że przemilczę, mam taki rozkaz. Polecono mi oddać „Królowej słońca“ ten dar.
Poczciwy Alimpo wygłosił bardziej patetyczną mowę, niż mu hrabia polecił. Oddał jej dar i chciał się oddalić. Dała mu znak, by się zatrzymał.
— Ach! — zawołała.
Był to dźwięk szczęścia, zdziwienia i zadowolenia. Oczy jej zabłysły, a pierś zafalowała.
— Pyszne! — zawołała. — I to wszystko ma być moją własnością?
— Tak — odrzekł. — Jeżeli sennorita raczy tylko te dary przyjąć.
— A wolno mi wiedzieć od kogo?
— Nie śmiem powiedzieć.
Odrzuciła dumnie głowę w tył i rzekła:
— Podarunek bogaty, nawet bardzo hojny, nie przyjmę go jednak, jeżeli mi nie odpowiesz na niektóre pytania. Czy szczodry pan jest Hiszpanem?
— Tak. Jest zresztą wdowcem i to nie bardzo młodym, ma dwóch synów.
— Mieszka w Saragossie?
— Na razie tak.
— Często mnie widział w teatrze?
— Nie. Dziś pierwszy raz. Zaraz po przedstawieniu poszedł do jubilera i zakupił te klejnoty.
Twarz jej błyszczała radością i triumfem.
— Dziwi mnie bardzo pańskie milczenie — rzekła. — Nie jestem do tego przyzwyczajona. Oto — proszę.
Podała mu śliczną sakiewkę z pieniędzmi. Ukłonił się, lecz nie tknął podanego mu przedmiotu.
— Widzę, że bardzo wiernie służysz swemu panu. Proszę więc przyjąć zamiast pieniędzy moją rękę na znak wdzięczności.
Podała mu swą białą dłoń, a on ucałował końce jej palców.
— Wielka to łaska — rzekł — i ma dla mnie więcej wartości, aniżeli złoto. Powiem o tym memu panu.
— O, tak, powiedz, sennor, swojemu panu, że zwykłam być dobrą i wdzięczną — rzekła. — Przyjmuję ten podarek, oczekuję jednak chwili, gdy porzuci tę tajemniczą zasłonę. W najbliższy wieczór założę jego klejnoty.
Alimpo opowiadał hrabiemu, co słyszał i widział u baletnicy.
— Prosiła, by ekscelencja uchylił przyłbicy — kończył.
— Gdzie czekałeś?
— W małej komnatce, do której mnie zaprowadziła służąca. Nie chciałem czekać w pokoju, bo tam mógł mnie zobaczyć Henrico Kortejo.
— Kortejo?
— Tak, był tam. Przyszedł z nią po przedstawieniu.
Hrabia oparł głowę na ręce i siedząc przy stole, popadł w smutną zadumę.
— Często on u niej bywa — rzekł Alimpo. — Dziewczyna mi opowiedziała wszystko. Mówiła, że książę Olsunna też często tam przychodzi, Przychodzą co dzień, ale nie cieszą się jej względami. Jest piękna jak anioł, ale ma w sobie setki djabłów, ekscelencjo!
Hrabia podniósł nagle głowę i z błyszczącą od gniewu źrenicą zapytał:
— Kto to powiedział:
— Sam widziałem i moja Elwira powiedziała mi to samo.
Alimpo zająknął się. W tej chwili wypowiedział po raz pierwszy słowa, które później w życiu miał tyle razy powtarzać.
— Czy ona dobrze zna tancerkę? — zapyta? hrabia.
— Ho, ho, bardzo dobrze, gdyż jest jej pokojówką. Od dziś jest ona moją narzeczoną, jeżeli tylko ekscelencja nie sprzeciwi się temu.
— Jutro więc udasz się do Elwiry w cywilnymi ubraniu i dowiesz się, kiedy wyszedł Henrico. Masz tu moją szkatułę i kupisz najdroższy i najpiękniejszy bukiet. Oddasz go tancerce, ale nie powiesz ,kto go jej przysyła. Jeżeli dobrze się wywiążesz z tego zadania, a Elwira okaże się dobrą i uczciwą dziewczyną, zaopiekuję się wami. Teraz zostaw mnie samego i idź spać.
Alimpo schował sakiewkę do kieszeni i podziękowawszy ukłonem, odszedł. Tej nocy czul się bardzo szczęśliwy, co sprawiło, że nie mógł zmrużyć oka.
Przed południem Alimpo wybrał się z ogromnym bukietem kwiatów do domu baletnicy.
Dziś Elwira wydała mu się jeszcze milsza, ponętniejsza i piękniejsza.
Po słowach powitania, wśród ogromnych pochwal, jakie dostały się bukietowi ze strony Elwiry, omawiano sprawę tancerki i hrabiego.
— On kocha ją serdecznie, — rzekł Alimpo — ale jestem z tego niezadowolony.
— To rzeczywiście niedobra osoba — potwierdziła Elwira. — Ale on przecież z nią się nie ożeni? Będzie ją z pewnością tylko odwiedzał, tak jak inni i przysyłał podarunki.
— Nie, on nie jest taki jak inni, jeżeli kocha kobietę, to z pewnością się z nią ożeni.
— A, to żal mi go... Wczoraj do godziny drugiej siedział u niej jego rządca. Nie spałam, kiedy wyszedł, gdyż myślałam o tobie. Zdaje się, że pożegnali się nie jak przyjaciele. Widocznie duże wrażenie uczyniły na niej klejnoty hrabiego de Rodriganda. Teraz leży chora, ma migrenę.
— Aha, zwietrzyła już bogatszego wielbiciela. Czy ona naprawdę chora?
— Ale gdzie tam.
— Muszę więc pójść do niej.
Elwira odprowadziła go do przedpokoju i otworzyła następne drzwi. W buduarze swym leżała baletnica i patrzyła pełnym oczekiwania wzrokiem na wchodzącego.
— A, cóż pan przynosi?
— Pozdrowienie poranne, sennora!
— Od tego samego nieznajomego? Czy dziś także nie dowiem się jego imienia, ani gdzie go zobaczę?
— Przyjdzie na następne przedstawienie.
— Proszę mu powiedzieć, że moje serce potrafi do odszukać.
Poznała, że nadchodzi dla niej chwila triumfu i zdobyczy. Odprawiła służącego łaskawym skinieniem prześlicznej główki.
Po pewnym czasie Alimpo znów udał się do tancerki i dowiedział się od Elwiry, że jej pani w ogóle nie wychodzi z domu, a Kortejo złożył jej tylko raz wizytę i to przed obiadem. Księcia Olsunny natomiast wcale nie przyjmuje.
Wreszcie nadszedł dzień, w którym miała znowu wystąpić na scenie. Teatr był wypełniony po brzegi. Kortejo i książę chcieli, jak zwykle, odwiedzić tancerkę za kulisami, ale nie wpuszczono ich.
Hrabia Manfredo de Rodriganda był na swoim miejscu.
Podniosła się kurtyna, baletnica znalazła się na scenie. Zaraz przy pierwszym ukłonie, którym pozdrowiła publiczność, rzuciła jasny, palący wzrok w stronę loży hrabiego. Odczuł jej spojrzenie i był pewny, że go poznała.
Tańczyła przecudownie.
Wreszcie ostatni akt miał się ku końcowi. Według treści sztuki miała ona zniknąć w chmurach. Już podniosła skrzydła, które miała przypięte do ramion, już podniosła się na parę stóp ponad estradę, naraz — czy się mechanizm popsuł, czy sama była temu winna — zachwiała się i upadła, wprawdzie nie z dużej wysokości, jednak tak nieszczęśliwie, że nie mogła się podnieść.
Straszne zamieszanie zapanowało wśród widzów.
Zasłona natychmiast zapadła, baletnicę zaniesiono do garderoby, a lekarz pośpieszył, by zbadać jej okaleczenie. Właśnie dyrektor teatru zmierzał do pokoju tancerki, gdy stanął przed nim jakiś nieznajomy mu pan.
— Gdzie jest sennora Valdez? — zapytał krótko i rozkazująco.
— W swoim pokoju, ale zobaczyć się z nią teraz nie można.
— Któż mi zabroni?
— Jestem dyrektorem.
— A ja jestem hrabia de Rodriganda, wicekról Indii.
Dyrektor ukłonił się z dużą dozą uniżenia.
— A, ekscelencja, to co innego. Proszę za mną.
Dyrektor zaprowadził hrabiego aż do drzwi garderoby i rzucił okiem do jej wnętrza.
— Sennora już odzyskała przytomność, proszę wejść.
Gdy hrabia wszedł do małego, ale pysznie urządzonego buduaru, po twarzy baletnicy przemknęła błyskawica zadowolenia. Nikt nie spodziewał się, że umyślnie skoczyła, by tym sposobem wzruszyć bogatego wielbiciela i pozyskać go dla siebie.
Lekarz, który znajdował się przy chorej, wyszedł z pokoju.

Na rozkaz hrabiego przeniesiono chorą do jego powozu.
Hrabia czuwał przez całą noc u łoża chorej.
Nie widział jednak, jak go obserwowała, rzucając nań spojrzenie z pod przymkniętych powiek.
Wywiązała się między nimi rozmowa, w której hrabia oświadczył tancerce, że kocha ją do szaleństwa i ofiaruje jej wszystko, co stanowi jego własność i chce ją wprowadzić na swój zamek, jako małżonkę.
Baletnica udawała, że mu nie wierzy, gdyż się już nie jeden raz zawiodła, lecz w końcu przekonana argumentami hrabiego, zdecydowała się zostać jego żoną.
Gdy tylko hrabia opuścił buduar swej narzeczonej, wszedł do niego książę Olsunna. Nie przy witała go tak serdecznie jak zwykle. Wśród rozmowy oznajmiła mu, że hrabia Manfredo obiecał, że się z nią ożeni i przyznała mu się, że gdyby miała wybierać między księciem a hrabią, wybrałaby jego. Ten jednak uważał małżeństwo z baletnicą za mezalians. Stanęło wreszcie na tym, że baletnica posiądzie hrabiowską koronę i przyjmować będzie odwiedziny księcia Olsunny w zamku Rodriganda.
Henrico Kortejo miał dziś z hrabią obrachunki i mimo ogromnej chęci nie mógł wyrwać się bodaj na chwilkę do baletnicy. Wreszcie znalazł trochę czasu i pośpieszył do niej.
Hanetta przywitała go bardzo czule.
Był pięknym mężczyzną i baletnica kochała go.
— Oczekiwałam cię! — zawołała, gdy wszedł.
Baletnica zdradziła przed nim wszystkie swe plany: żoną jego być nie może, bo na przeszkodzie stoi jego własna chora żona, która wprawdzie długo żyć nie będzie, ale na razie jest i pozbyć się jej nie ma sposobu.
— Jedyne jest tylko wyjście: małżeństwo ze starym, chorowitym hrabią de Rodriganda.
— Szanse nasze są jednakowe — rzekła. — Dla ciebie to jest nawet korzystne, gdyż mąż mój będzie właśnie twoim chlebodawcą. Byłabym najgłupszą kobietą w świecie, gdybym odrzuciła rękę hrabiego, wicekróla, stokrotnego milionera i — starca, którego już długo ziemia nie będzie nosiła.
— Więc jako hrabina kochać mnie będziesz nadal?
— Zawsze!
— W takim razie bądź jego żoną. Wiem, że z twej potęgi i bogactwa zawsze jakieś ziarnka padną dla mnie.
— Napewno. Ale przed hrabią musimy ukrywać naszą miłość. Nie wolno mówić, że kiedykolwiek istniała.
Odszedł, bo obawiano się, że lada chwila może nadejść hrabia.
Przyszedł dopiero wieczorem. Hanetta wydawała mu się jeszcze piękniejsza.
— Jakże, moja sennoro, czy mam cię wprowadzić w mury zamku Rodriganda jako gościa, czy jako narzeczoną, która wkrótce żoną moją zostanie?
— Manfredo, ufam ci. Bierz mnie do siebie, ale nie uczyń mnie nieszczęśliwą.
— Ach, Hanetto, nigdy nie pozwolę, by najmniejsza chmurka, najmniejsza troska zmąciła ci twój spokój i szczęście. Teraz, kochana, pozwól mi, bym się przyczynił do związania się węzłem małżeńskim jeszcze jednej pary. Mam na myśli mego sługę i twoją pokojówkę. Kochają się bardzo i założę się, że są teraz oboje w jednej izbie. Chodźmy do nich, ale cichutko, a złapiemy ich na gorącym uczynku.
Podkradli się do małej izby i otworzyli nagle drzwi.
I oto siedział Alimpo ze swoją Elwirą w serdecznym uścisku. Z początku hrabia udawał rozgniewanego tą sceną, lecz przekonawszy się, że młodzi rzeczywiście się kochają, mianował Alimpo swoim kasztelanem z pensją trzystu duros. Po serii podziękowań i ukłonów hrabia i tancerka wrócili do pokoju.
Wśród rozmowy hrabia wspomniał o Henrico Kortejo i Olsunnie, chcąc wyśledzić aktorkę.
— Manfredo, ci ludzie nie obchodzą mnie wcale. Przychodzili do mnie i grali w karty, ale ostatnio nie widuję ich już. Wiesz, muszę jechać jutro do Madrytu, by zerwać kontrakt. Chcę być twoją po zerwaniu wszelkich stosunków z teatrem i sceną.
Wierzył jej słowom. Nie wiedział, że chciała przed swym zamążpójściem spędzić czas na hulankach ze swymi przyjaciółkami. Madryt zawsze będzie tkwił w jej pamięci. Tam bowiem przeżyła najdzikszy okres swego życia. Tam, w ciemnych i zniesławionych uliczkach poznała Korteja i księcia Olsunnę.
— Nie baw tam długo, moja droga. Z tęsknotą oczekiwać będę twego powrotu. Tymczasem uporam się z moimi sprawami majątkowymi.
Prawie o tej samej porze, w pałacu księcia Olsunny mówiono o Madrycie. Książę siedział w fotelu, przed nim zaś stał jego sekretarz Gasparino Kortejo.
— Mamy pecha — rzekł książę. — Ot, ostatni skandal z tą guwernantką z Polski i z twoją Carbą, czy jak tam się nazywa ta twoja cyganka. A teraz zabierają mi z przed nosa tę wspaniałą baletnicę! Najgorsze to, że nie mamy czym zabić czasu, może ty coś wymyślisz?
— Myślę, że najlepiej jechać do Madrytu — rzekł Gasparino. — Król portugalski przybywa w odwiedziny. Będą uroczystości, masa ludzi i wyśmienita zabawa.
— Dobrze, wyruszamy więc jutro.
Baletnica, rozporządzając teraz dużą fortuną, zamieszkała w najwykwintniejszym hotelu.
Gdy po przyjeździe przebrała się, zaraz pochłonęły ją w swe gardziele wąskie uliczki, leżące w południowo-zachodniej części miasta.
Nie cieszyły się one dobrą sławą, gdyż w godzinach wieczornych nie odważyłaby się tędy przejść żadna kobieta z towarzystwa.
Hanetta szukała tu swych kompanów, by uplanować przyszłe zabawy.
W dzień przyjazdu króla widać było z okien pałacu przy wspanialej ulicy de la Amudema Platerias, dwie piękne, świeże twarzyczki młodzieńcze. Byli to dwaj bracia Rodriganda: Emanuel i Ferdinando, którzy nie mieli pojęcia o tym, że ich ojciec ma zamiar ożenić się z tancerką, która teraz właśnie kręci się w loretańskiej dzielnicy Madrytu.
Wieczorem wyszli na ulicę, wziąwszy boksery, albowiem przy takich okazjach lepiej je nosić ze sobą. W półmaskach masami przechadzała się publiczność. Emanuel, który pierwszy wyszedł na ulicę, opowiadał bratu ciekawą historię.
— Stałem koło pałacu Panadon i oczekiwałem ciebie. I oto przeszły obok mnie cztery Sylfidy, jedna piękniejsza od drugiej. Patrzyłem za nimi. Spostrzegły mnie i przystanęły. Chwilkę z sobą rozmawiały, w końcu jedna z nich podeszła do mnie i zapytała?
— Sennor kogo oczekuje?
— Czekam na przyjaciela.
— Ej, porzuć pan przyjaciela i chodź z nami.
— Szukacie kawalerów? Z jakiej rangi?
— Z najwyższej.
— W takim razie pójdę z wami, ale pod warunkiem, że zaczekamy na mego przyjaciela. Zgodziły się chętnie. Przyłączyło się do nas jeszcze dwóch panów. Pozostała wolna jeszcze jedna dama, która najwięcej przebiera, jak mi się wydaje. Żadnego z nas nie upodobała sobie. Spróbuj szczęścia, jesteś ładnym chłopcem. Będziemy mówili do siebie jak przyjaciele. Chodź, widzisz, tam czekają.
Towarzystwo oczekiwało przybycia młodzieńców.
— Sennoritas i sennores, oto mój przyjaciel, którego oczekiwałem — rzekł Emanuel. — Spóźnił się, bo go zatrzymano u rosyjskiego ambasadora.
Słowa te osłoniły przybysza nimbem powagi.
Skłoniono się przed nim bardzo nisko.
Ferdinando rzucił okiem znawcy na postać czwartej damy. Nosiła na sobie długi płaszcz, kształtem przypominający nietoperza. Z pod płaszcza widać było jej przepyszne włosy, maleńkie uszko i śliczne usteczka.
— Sennora, proszę o ramię.
Ferdinando miał miły glos. Na jego wezwanie młoda dama zbliżyła się doń. Bawiono się wyśmienicie. Po drodze pito od czasu do czasu czekoladę i wino.
— Powiedz mi, kim pan jest? — prosiła Ferdinanda jego piękna partnerka.
— Powiem, jeżeli pani powie mi swoje nazwisko.
— Chętnie to uczynię, lecz naprzód będę odgadywać. Pochodzi pan ze szlachty, jesteś bardzo bogaty, a najważniejsze, chcesz wiedzieć kim ja jestem.
— Nie. Zdaje mi się, że błądzę z uroczą czarodziejką. Z aniołem. I dlatego nie chcę mego marzenia psuć banalnymi pytaniami.
— Więc marzy pan? — zapytała czule. — Uważałam pana raczej za człowieka czynu.
— Jestem nim rzeczywiście, ale skoro tylko czuję sympatyczną istotą u mego boku, mówię niewiele, czuję, myślę i marzę tylko.
— Chodź pan więc ze mną, będziemy razem marzyć.
Pociągnęła go za sobą i skręcili w małą uliczkę.
Gdy mówiła do niego, coś magicznego drżało w jej głosie. Zaprowadziła go nad rzekę Manzanares, której fale srebrzyły się w blasku księżyca.
— Na wodzie najprzyjemniej jest marzyć, a umie pan wiosłować? — zapytała.
— Umiem, weźmiemy jednak wioślarza. Chcę dzisiaj być z panią.
Siedząc obok siebie w łodzi, marzyli. Nie rozmawiali ze sobą, a Ferdinand, położywszy swą głowę na jej ramieniu, marzył w cichą, księżycową noc...
Obudził się z marzeń, spojrzał na nią i przeląkł się prawie. Wielkie szczęście wstrząsnęło nim. Zdjęła maskę! I teraz patrzyły nań piękne oczy, o blaskach brylantów.
— Ach, jaka piękna — szeptał.
Na jej żądanie zdjął swoją maskę i tak patrzyli na siebie, a spojrzenia ich wkradały się w serca...
Ferdinando oczarowany pięknością swej towarzyszki, błagał ją, by została jego żoną.
— I ty jesteś piękny — szeptała. — Ale widzimy się ze sobą po raz pierwszy i ostatni. Jestem narzeczoną innego, nie kocham go. Niech ci się zdaje, że jestem rzeczywiście czarodziejką, która zniknie i nie szukaj jej nigdy, przenigdy!
Rozkazała wioślarzowi płynąć w dół, z prądem.
Siedząc przytuleni i szepcząc słodkie słowa miłości, Ferdinando i jego towarzyszka zauważyli łódkę, płynącą przeciw nim. W łódce tej siedziało dwóch mężczyzn i tyleż dam.
— Nałóż maskę — prosił Ferdinando swoją damę.
Ona jednak nie myślała o tym. Potrząsnęła przecząco główką, nie przeczuwając, że w zbliżającej się łodzi znajdują się jej znajomi.
— Do stu djabłów, Hanetta!
Drugi głos dodał:
— Tak, to napewno ona, gdyż dziś miała być w Madrycie.
— Na Boga, uchodźmy! — prosiła baletnica.
— To książę Olsunna i jego sekretarz. Znasz ich? — zapytał Ferdinando.
— Tak. Szukali mnie zapewne, by mi przeszkadzać.
Żaląc się, nałożyła maskę.
— W takim razie muszę ich od tego oduczyć. Mówiąc te słowa, wstał i kazał wioślarzowi płynąć do brzegu. Drugie czółno miało dwóch wioślarzy, toteż pierwsze stanęło przy brzegu.
Książę i Gasparino wysiedli z łodzi i czekali na przybywających.
Ferdinando zapłacił wioślarzowi i wysiadł z łodzi wraz z tancerką.
— Proszę zdjąć maski! — zawołał Olsunna.
— Nie uznaję takiego rozkazu. Radzę panom pozostawić nas w spokoju.
Olsunna zrobił krok ku tancerce. Wówczas Ferdinando silnym ciosem w głowę powalił go na ziemię. A nim Gasparino zrozumiał całą sytuację, leżał obok swego pana.
Ferdinando podał ramię swej towarzyszce i spokojnie poszli dalej.
Następnie tancerka zaprosiła Ferdinanda do siebie do hotelu na kolację. Po wieczerzy młodzieniec czule uścisnął maleńką rączkę tancerki i wyszedł.
Nie widział, jak stała u okna i patrzyła na niego okiem smutnym, a zarazem chciwym. Nie spostrzegł też, jak naprzeciw hotelu leżał stary saratago (włóczęga) i patrzył na bramę hotelu ostrym wzrokiem. Potem poszedł za Ferdinandem i wypytał się o jego nazwisko.
Emanuel czekał z niecierpliwością na swego brata, a gdy ten przyszedł, jął go wypytywać o wrażenia. Ferdinando opowiedział mu wszystko.
Rozmowę przerwał służący, oznajmiając przybycie księcia Olsunny.
Zdziwili się... Wtem wszedł książę. Skłonił się uprzejmie i podał im rękę.
Usiadłszy, spoglądał na nich badawczo, potem przemówił lekkim tonem:
— Podczas mojego krótkiego pobytu w Madrycie nie mogłem panów odwiedzić, teraz nadeszła okazja, zwłaszcza, że chciałem poruszyć ważną sprawę. Zwracam się do sennora Ferdinanda: wczoraj odbył pan przejażdżkę czółnem po Manzanares. Był pan w towarzystwie pewnej damy, czy zna ją pan?
— Nie.
— Gotów jestem posłużyć panu w tej sprawie objaśnieniem.
— Dziękuję, wieczorem sam się dowiem kim ona jest.
Książę uśmiechnął się.
— Tego się pan nie dowie, gdyż w piętnaście minut po pańskim odejściu opuściła Madryt.
— Do czarta! — krzyknął Ferdinando.
— Spodziewam się, że pan nie kłamie?
— Kłamać? Dla jakiejś tam...
— Panie! Ekscelencjo!
— Ciszej. Znam ją lepiej niż pan. Ale à propos, to pan mnie wczoraj uderzył bokserem w głowę?
— Tak.
— Bardzo dzielnie, ale o tym potem. Teraz uprzedzam pana, że tutaj nie zobaczy już swojej bogdanki, lecz pocieszam pana, że niedługo spotkasz ją w bardzo osobliwych okolicznościach. Teraz żegnam panów.
Gdy wyszedł, obaj bracia poszli do hotelu przekonać się, czy książę mówił prawdę.
Nie było jej.
Ferdinando myślał o niej, jak o gwieździe, która zajaśniała wśród nocy na niebie. Śnił o niej i święcie wierzył, że kiedyś znowu niespodziewanie się z nią spotka.
Tymczasem w Rodrigandzie panował wielki ruch. Dobry Alimpo przybył ze swoją poczciwą Elwirą, by przystroić zamek na cześć przybycia hrabiego Manfreda.
Trzeciego dnia przybył hrabia.
Przy jego boku w powozie siedziała przecudowna dama.
Nikt nie wiedział kim ona jest. Kto zaś wiedział, nie śmiał powiedzieć nikomu.
W dniu przybycia, hrabia oprowadzał damę po zamku, parku i wsi. Potem posłano po proboszcza.
— Księże proboszczu, przedstawiam moją narzeczoną.
Ksiądz osłupiał.
— Proszę przejrzeć dokumenty, które leżą na stole. Czy wystarczą one do zawarcia małżeństwa?
— Całkowicie — rzekł ksiądz.
— Bądź więc w każdej chwili gotów dać mi ślub. Świadkami będą moi dwaj synowie i kilku przyjaciół. Addio.
W parę dni później jechało do zamku kilku panów, między innymi książę Olsunna ze swym nieodłącznym Gasparino.
Gasparino udał się do swego ojca.
Mieszkał on obok hrabiego, którego pokoje graniczyły z pokojami tancerki.
Wieczorem wszyscy zebrali się przy stole. Wtem wszedł hrabia z baletnicą. Wszyscy ich oczekiwali, gdyż zrozumieli, w jakim celu zostali zaproszeni na zamek.
Hrabia krótko oznajmił gościom, że chce poślubić donnę Hanettę Valdez.
Wszyscy starali się utrzymać wesoły nastrój.
Wznoszono toasty i wygłaszano przemówienia. Ale jakieś przygnębienie owładnęło wszystkimi.
Po uczcie narzeczona odeszła do swoich apartamentów, a panowie raczyli się jeszcze winem. Wreszcie usłyszano turkot nadjeżdżającego powozu.
Hrabia wyszedł powitać synów.
Nie wiedzieli co zaszło i dlatego oczekiwali z niecierpliwością wyjaśnień.
— Wiecie — rzekł hrabia do synów — że nigdy nie lubiłem dużo mówić, ani bawić się w szerokie wstępy przed przystąpieniem do sedna sprawy. Krótko wam oznajmiam, że postanowiłem ożenić się powtórnie.
Słowa te podziałały na nich, jakby w nich piorun uderzył.
— Ożenić się? Teraz?
— Tak — odpowiedział z naciskiem. — Nie mam czasu na wyjaśnienia. Możecie być pewni, że otrzymacie część dziedzictwa, które się wam należy. Sądzę też, iż moja małżonka zyska waszą miłość i szacunek, jakiego doznaje matka od dzieci.
— Kim ona jest, ojcze?
— Nie ze szlachty. Jest artystką.
Obaj synowie popatrzyli na siebie przestraszeni.
— Do pioruna! — zawołał Ferdinando.
— Nie podoba ci się? — zapytał hrabia ostro.
— Nie! Mówię otwarcie. Gdzież zwyczajnej baletnicy do niepokalanego zamku naszych ojców?!
— Milcz, chłopcze! — rozkazał hrabia Manfredo. — Chodźcie za mną. Przedstawię was.
Zaprowadził ich do drzwi pokoju Hanetty. Otworzył je nagle i rzekł:
— Moi synowie, kochana Hanetto!
Siedziała na fotelu. Gdy weszli, wstała. Rzuciła okiem na Emanuela i twarz jej przybrała bardzo serdeczny wyraz. Spojrzała na drugiego — na Ferdinanda. Zbladła i padła zemdlona na podłogę.
— Cóż to?! — zawołał hrabia, śpiesząc jej z pomocą.
I Ferdinando strasznie zbladł, ale nie stracił przytomności umysłu.
— Ojcze — zapytał — kiedy ona ci dała słowo?
— Wczoraj minęły trzy tygodnie.
Machnął ręką.
— Więc odsuń się od niej. To ulicznica. Ojcze! Olsunna miał rację.
— Jakto? — zapytał Emanuel. — Czy ta kobieta jest tą z nad Manzanares, Ferdinando?
— Tak.
Wtedy obaj synowie pochwycili hrabiego i wynieśli go z komnaty.
Po dłuższym czasie w jadalni zjawił się służący i oznajmił, że pan się źle czuje i nie może przyjść.
— A panicze?
— Są koło łaskawego pana.
— Już wiem co się stało. Hej, słuchaj, stary, powiedz tym trzem panom, iż pragnę w tej chwili z nimi mówić. W przeciwnym razie nazwę ich gałganami.
Służący znikł. Goście zbledli. Po paru minutach do pokoju wszedł hrabia z synami. Podeszli do stołu i hrabia Manfredo zapytał suchym głosem:
— Dlaczego nas wasza wysokość raczył przywołać?
— Łaskawy hrabio, przyszliśmy na wesele, tymczasem nie widać go.
— Czy tylko w tej sprawie pan chciał ze mną mówić?
— Tak. Przedstawia nam pan ulicznicę jako narzeczoną. Potem znika pan. Chcę wiedzieć, czy i to żart, czy też lekceważenie?
— Ani jedno, ani drugie, tylko zuchwała obelga z pańskiej strony! — zawołał hrabia Manfredo. — Wyzywam pana.
— Nie biję się z panem. Narzeczony tancerki nie jest godny zadośćuczynienia!
Hrabia Manfredo chciał się nań rzucić, ale powstrzymali go synowie.
— Stój, ojcze! — rzekł Ferdinando. — Masz dwóch synów, którzy nie pozwolą ciebie hańbić. Precz stąd natychmiast!
Dzielny młodzieniec przystąpił do księcia i podniósł pięść.
— Odchodzę — rzekł książę z pustym śmiechem. Wprzód jednak odwiedzę jeszcze piękną balętnicę, by się z nią czule pożegnać.
Wyszedł.
Hrabia krzyknął w porywie wściekłości. Wybiegł z jadalni i rzucił się do drzwi swego pokoju. Tu chwycił nabity rewolwer, przebiegł kilka komnat, aż stanął w tej, która graniczyła z pokojami tancerki. Była tu ściana tapetowa, o której Hanetta nie wiedziała. Myślał, że książę Olsunna będzie rzeczywiście tak zuchwały i wtargnie przemocą do pokoju tancerki. Otworzył więc drzwi bez szmeru i wszedł cichutko.
Tymczasem baletnica odzyskała przytomność.
— O, mój Boże! — wzdychała. — On, on moim pasierbem. Co za kara! Przepadło hrabiostwo, przepadły miliony! Cóż ja teraz pocznę?
Załamywała ręce i nie mogła się opamiętać.
Wreszcie wpadła na pomysł.
— Tylko Kortejo może mi pomóc!
Zadzwoniła i kazała dziewczynie przywołać Korteja do siebie.
Gdy przyszedł, nie wiedział jeszcze o niczym, ale poznał po niej, że jest w niezwykłym nastroju.
— Mój Boże, cóż ci jest? — zapytał, biorąc ją troskliwie za rękę.
— Jestem zgubiona! — zawołała rozpaczliwym tonem. — Hrabia mnie odrzucił. I to wszystko przez hrabiego Ferdinando. W Madrycie spotkałam się z młodym sennorem i spędziłam z nim parę godzin. O, kochałam go prawdziwie! Musieliśmy się rozstać. I dziś hrabia przedstawia mi obu synów i — on między nimi! Ferdinando. Poznał mnie.
— Hm, wszystko przepadło. Właściwie nie powinienem się o ciebie wcale troszczyć, boś tego niegodna. Jednak siądź tu, porozmawiamy.
Przyciągnął ją do siebie i czule uścisnął.
Naraz — krzyknęli oboje. Przed nimi stal hrabia Manfredo z rewolwerem w dłoni.
— Aha! — zgrzytnął — jednego szukam, a znajduję drugiego. Precz z wami! Wymierzył w Korteja. Strzał był tak celny, że ten zatoczył się i padł nieżywy. Potem celował w kierunku baletnicy. Ale przeszkodziła mu, chwytając go za rękę. Ujęła rewolwer i trzymała go z całej siły, jaką przynosi śmiertelna trwoga. Chciała mu wyciągnąć broń z dłoni, naraz wyrwał się strzał i trafił hrabiego w pierś.
Po pierwszym strzale młody Kortejo wskoczył na schody. Gdy wszedł do pokoju, zobaczył tancerkę z rewolwerem w ręku, klęczącą między trupami.
— O, Boże, mój ojciec! — zawołał.
— Tak, pański ojciec — rzekła bezdźwięcznie.
— To straszne, to — chciał uklęknąć, ale chwycił się za włosy i zapanował nad sobą demoniczną siłą — nie, nie, tylko nie tracić przytomności umysłu.
— Hrabia zastrzelił go — płakała.
Gasparino Kortejo popatrzył na jej ubranie, zbadał sytuację i nagle zapytał:
— Mój ojciec był u pani?
— Kazałam go przywołać.
— I siedziała z nim pani, a on go zastrzelił z zazdrości. Mam pomysł. Pozwól pani mi go wykonać. Nadchodzą już!
Wcisnął leżącemu na podłodze hrabiemu rewolwer w dłonie i pochylił się nad swoim ojcem.
— Co się tu dzieje? Kto tu strzelał? — dały się słyszeć głosy.
W przeciągu minuty komnata napełniła się ludźmi. Pomimo to, że synowie Manfreda stali niepocieszeni w smutku, nie omieszkali przesłuchać Korteja, gdyż baletnica wiła się w nerwowych kurczach na sofie i nie można było się z nią rozmówić.
— Kto wystrzelił pierwszy? — zapytał Emanuel?
— Hrabia Manfredo, pański ojciec — odpowiedział Kortejo.
— Ach, to niemożliwe!
— Ale prawdziwe. Sennora Valdez posłała dziewczynę po mojego ojca, by zasięgnąć u niego porady w sprawie dzisiejszych zajść. Hrabia zaś sądził, że książę Olsunna wtargnie do pokoju baletnicy. W rozdrażnieniu i wściekłości nie rozróżnił dokładnie i zastrzelił mojego niewinnego ojca. Potem widocznie spostrzegł błąd i skierował broń w swoje serce.
Tak powiedział chytry Gasparino, a baletnica potwierdziła jego zeznania...
Tancerka znikła. Hrabia Emanuel objął ojcowiznę. Ferdinando nie mógł zostać w Europie, gdzie go spotkało tyle zmartwień, i pojechał do Meksyku.
Obaj bracia wierzyli, że Henrico Kortejo zginął niewinnie z ręki ich ojca. Dlatego poczytywali sobie za obowiązek wynagrodzić synom stratę ojca. Wzięli więc ich do siebie. A ci znowu nie mogli zapomnieć, że ojciec ich padł z ręki jednego z Rodrigandów. Przysięgli zemstę. I chcieli jej wiernie dochować.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.