Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 19.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   522   —

— Ani śladu skarbów! — pomyślał, że je zabrano.
Z dzikim przekleństwem na ustach opuścił gruzy, by nie dać swym przyjaciołom długo na siebie czekać. Po drodze napotkał ośmiu Komanchów.
— Jedziemy w dolinę! Nieprzyjaciele zabili nam czterdziestu mężów. Wodza pożarły krokodyle, a Apacha ma w swych rękach jego skalp. Wrócimy teraz do naszych domów bez łupu, bez skalpów. Wielki duch rozgniewał się na nas. Później sobie wszystko odbijemy.
— A teraz ja postaram się dla was o piękne i korzystne rzeczy — rzekł hrabia.
— Przecież sam nie masz nawet konia.
— Konia sobie złowię na pastwisku hacjendy. Potem wracam do Meksyku, macie mi towarzyszyć, ochraniać mnie, bo samemu niebezpiecznie odbywać podróż. Doprowadzicie mnie szczęśliwie, to otrzymacie wielkie dary, jakie tylko sami sobie wybierzecie. Jestem hrabią, wielkim dowódcą, a ojciec mój ma wszystko, czego tylko zapragnie.
Obietnice te skusiły ich.
— Idziemy z tobą. Dwóch jednak musi się udać na nasze pastwiska, by przyprowadzić mściciela Komanchów. A ty, gdybyś nas okłamał, musiałbyś przypłacić to życiem.
Przez losowanie wybrano dwóch, którzy bardzo niechętnie udali się do swoich, obarczeni wstydem z powodu klęski, poniesionej na polu bitwy.