Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 20.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   548   —

nic złego. Jestem Bawole Czoło, naczelnik Mizteków, Indianin i twój przyjaciel.
— Czego chcecie tutaj? — zapytała już bez obawy.
— Odpowiadaj najpierw na moje pytania.
Pytał o hrabiego Ferdinanda, o Alfonsa, Korteja i Komanchów.
— Kiedy wybrał się Kortejo z Komanchami?
— Wczoraj o tej porze, ale nie mam pewności, czy do nich.
— Przyszedłem jako mściciel. Muszę zemścić się na Alfonsie, a ciebie zaprowadzę do Arbeleza, tam ci będzie dobrze. Tylko musisz milczeć, by nie zdradzić moich planów. A teraz — dobranoc ci, dobra kobieto rodu białolicych.
Podał jej rękę i szybko przeskoczył mur.
— Odkrył mój brat coś nowego? — zapytał Niedźwiedzie Serce, idąc naprzeciw przyjacielowi.
— Dowiedziałem się wielu rzeczy.
Tu jął mu opowiadać, a minutę później siedzieli już obaj Indianie na rumakach i pędzili ku morzu na wschód.
Komanchowie nie spodziewali się takich gości. Ukryli się, nie przeczuwając podstępu w małej zatoce.
Kortejo opuścił ich i udał się w kierunku przystani, by na pokładzie statku porozumieć się z Landolą.
— Nareszcie — rzekł kapitan. — Czekałem na was, jak djabeł na duszę. Gdzie pakunek?
— W koszu, w zatoce.