Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 20.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   549   —

— Prowadźcie mnie do nich. Jakich ludzi macie ze sobą.
— Sześciu dzikich Indian.
Odczepiono wielkie czółno, a żeglarzy uzbrojono. Kosz niebawem znalazł się w czółnie, które odbiło od brzegu. Po paru minutach znalazł się w kajucie kapitana.
Zaniepokojony Kortejo rzekł:
— Tu w tej kabinie może go odkryć który z załogi.
— Nie troszczcie się. Gdy się obudzi z letargu, dostanie się na dół, gdzie go oko ludzkie nie zobaczy. Chodźcie, pomóżcie mi!
Obok kajuty kapitana był wąski korytarzyk, do którego skąpo przedzierało się światło przez małe okienko. Tutaj ostatecznie postawiono kosz, lecz w taki sposób, że znajdujący się w nim człowiek pozostawał w pozycji stojącej.
— Do pioruna! — zawołał Kortejo, zobaczywszy go.
— Cóż to, włos mu posiwiał?
— Nie dziw, on przecież słyszy nas i zdaje sobie sprawę z tego, co go czeka. Chodźcie do kajuty na wino.
Ucztowali, a uśpiony hrabia stał i rozmyślał o swej smutnej przyszłości.
Tymczasem Komanchowie czekali na sekretarza. Na skraju lasu pasły się ich konie. Naraz jeden z nich głośno parsknął, wódz Komanchów podniósł głowę.
— Ugh! — zawołał.
Naraz padły dwa strzały. Dwóch Komanchów