Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 19.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   525   —

Znaleźli wszystko w takim stanie, w jakim ich pozostawili. Vaquerowie pozostali w hacjendzie oczyszczali okoliczne miejsca ze zwłok Komanchów.
Hacjendero wyszedł im na spotkanie.
— Chwała Bogu, że wracasz! Niepokoiliśmy; się o was. Jakże poszło?
— Czarny Jeleń zabity — odrzekł Bawole Czoło. — Brat mój. Niedźwiedzie Serce, zabrał skalp ze sobą. Ze wszystkich Komanchów zostało tylko sześciu. Udali się oni z hrabią do Meksyku. O, my się z nim policzymy, za jego występki!
— Ale wszystkie spełzły na niczym.
— Pschaw! Biali nie mają krwi w żyłach. Przebaczacie hrabiemu? Nie mam przeciwko temu nic zgoła, ale ja muszę mu jeszcze niejedno powiedzieć.
— Mówicie, że jesteśmy bezpieczni — rzekł Arbeles — możemy więc zabrać się do naszych powszednich zajęć, ale cóż zrobimy z trupami, które leżą wokoło hacjendy i zaczynają się rozkładać?
Przez oblicze Mizteki prześlizgnął się dziwny; uśmiech.
— Pochowamy je w brzuchu aligatorów — rzekł szydersko.
— Ależ, jak można — oburzył się Arbelez — to przecież nie po chrześcijańsku.
— Nie jestem chrześcijaninem, Komanchowie także nie. Są oni wrogami Mizteków i dlatego też zginą w brzuchach krokodyli.
Obaj naczelnicy weszli do domu. Mizteka wprowadził Apachę do komnaty swej siostry,