Sułkowski/Akt II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Sułkowski
Wydawca Księgarnia S. A. Krzyżanowskiego
Data wyd. 1914
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT DRUGI.

(Wnętrze pałacu Casa del duca w Wenecyi, należącego do księcia Modeny Herkulesa III Rinaldo d’Este. Sala portretowa ze wspaniałemi stiukami, z ozdobami na stropie, malowanemi przez Canaletta i Battaglioli’ego. W głębi, na ścianie, w ramach wspaniale rzeźbionych z koronami i herbami portrety protoplastów rodu d’Este — Azz’a, Obizza II, pierwszego księcia Modeny, — Mikołaja III, Alfonsa I, męża Lukrecyi Borgia, Herkulesa II i następców aż do Franciszka III, ojca Herkulesa III. Meble w stylu Ludwika XV. Ze stropu zwiesza się świecznik wspaniały. Po lewej ręce krzesło księcia. W głębi drzwi zawieszone ciężką portyerą. Początek maja 1797 roku.
Herkules III Rinaldo d’Este, starzec siedmdziesięcioletni.
Ludwik­‑Emanuel­‑Henryk de Lausai, comte d’Antraigues, członek poselstwa rosyjskiego przy ambasadorze Pawła I w Wenecyi Mordwinowie zarazem reprezentant Ludwika XVIII „króla Francyi“ — lat 44).

KSIĄŻĘ
— Cieszę się, panie hrabio...

ANTRAIGUES
— Ośmieliłem się przybyć wcześniej, niż wszyscy, gdyż skłonił mię do tego pewien wzgląd, nader, według mego zdania, ważny. Wasza książęca mość raczy wybaczyć...

KSIĄŻĘ
— Proszę...
(Siadają. Książę w swem krześle, Antraigues naprzeciwko niego).

ANTRAIGUES
— Okazuje się, jak to już miałem szczęście dawniej nadmienić, że pan Lallemant, tak zwany ambasador rzeczypospolitej francuskiej w Wenecyi, ze swego charakteru i przyzwyczajeń konsula w Neapolu i gdzieindziej, więcej ma dyplomatycznej przebiegłości, niż jego poprzednik ex-kanonik Noël, który tak usilnie chciał nas stąd wysadzić. Okazuje się jednak, że pan Lallemant nie posiada sprytu, wystarczającego w zupełności, ażeby mógł być istotnie ambasadorem w Wenecyi, gdzie nas jest, dzięki Bogu, blisko ośmiuset samych emigrantów rojalistowskich...

KSIĄŻĘ
— Przekonałeś się pan? Lallemant? Czy tak?

ANTRAIGUES
— Oto dowody.

KSIĄŻĘ
— A właśnie — dowody.

ANTRAIGUES
— Od jesieni roku zeszłego bawi tutaj, w Wenecyi, pan Montgaillard.

KSIĄŻĘ
(z odrazą)
— Czyż będziemy o nim prowadzili rozmowę?

ANTRAIGUES
— Rozumiem, rozumiem... Ale jest to nasz człowiek, człowiek ważny. Jest to jegomość, gotowy służyć wszystkim, figura istotnie ciekawa... Żyd portugalski w usługach Pitta, kręcący się w Niemczech, Niderlandach, w biurach Komitetu ocalenia publicznego w Paryżu i przy boku Ludwika XVIII w Blankenbergu — cha, cha... (Zniża głos). Utrzymywał w dyalogach ze mną, że brał udział w nabyciu armii i generała Pichegru przez księcia Condé. Wymieniał nawet cyfry: milion gotówką i dwakroć renty rocznej, które, podobno, Pichegru...

KSIĄŻĘ
— Nie będziemy obecnie poruszać... Wszakże nie o tem...

ANTRAIGUES
— Prowadzę właśnie do celu. Tenże pan Montgaillard, po przybyciu do Wenecyi, stawił się w przedpokojach ministra rzeczypospolitej, „obywatela“ Lallemant, i jest tam aż dotąd doskonale widziany, jako wypróbowana siła jakobińska, jako solidny agent rządu panów dyrektorów...
(Obadwaj śmieją się wesoło).

KSIĄŻĘ
— Cóż tedy?

ANTRAIGUES
— Montgaillard dał mi znać, że przybył właśnie do Wenecyi jeszcze jeden funkcyonaryusz, bardzo ważny, bo jeden z adjutantów Bonapartego ze specyalną jakąś misyą do waszej książęcej mości...

KSIĄŻĘ
— Do mnie? Żadnych stosunków z tymi ludźmi!

ANTRAIGUES
— Och, tak! Nikt ich nie nienawidzi szczerzej, niż ja. Do ostatniego tchu pragnę zadawać śmiertelne ciosy złoczyńcom kraju, który był niegdyś moją ojczyzną. Będzie to jedynem dziełem mego życia. Nienawiść do nich jest we mnie nieśmiertelna. Pragnę, żeby była nieśmiertelną w sercu mego syna! Ale stosunek z tym, który właśnie przybył, może stać się środkiem zadania im ciężkiego ciosu.

KSIĄŻĘ
— Jakim sposobem?

ANTRAIGUES
— Nie wiem, z czem przybywa do waszej książęcej mości ów adjutant Bonapartego, ale wiem, kto to jest. Domyślam się, że... że ratyfikacya pokoju z Modeną...

KSIĄŻĘ
(opryskliwie)
— No, to się zawiodą! Któż to jest?

ANTRAIGUES
— Jest to młody Polak w służbie francuskiej. Nazywa się Sułkowski. Obok Junot’a, Marmont’a, Duroc’a, Le Marrois’a, Ludwika Bonapartego, Croisier’a i innych jest adjutantem naczelnego wodza armii. Pochodzi z rodu oligarchów Polski. W czasie mego pobytu w Warszawie, na dworze ex-króla Stanisława Augusta, poznałem opiekuna i wychowawcę tego młodego oficera, księcia Augusta Sułkowskiego. Później spotkałem obudwu w Wersalu. Wnosząc z charakteru wychowawcy, możemy żywić jak najdalej idące nadzieje co do usposobień wychowańca. Musimy skorzystać ze sposobności...

KSIĄŻĘ
— Z jakiej sposobności?

ANTRAIGUES
— Mam poufną wiadomość, że Bonaparte ufa specyalnie temu młodemu Polakowi, który w jednym z nim jest wieku, a imponuje wszystkim niezwykłem wykształceniem, talentami wojskowymi i ogładą. Powiadają, że Bonaparte pozwalał mu wydawać niektóre rozkazy w swem imieniu, a nawet kłaść swoje imię na niektórych rozporządzeniach...

KSIĄŻĘ
— I cóż stąd?

ANTRAIGUES
— Krótko powiem: gdybyśmy mogli kupić tego Sułkowskiego, moglibyśmy w nim zdobyć narzędzie do kupna daleko bardziej ważnego.

KSIĄŻĘ
— Waćpan jesteś niepoprawnym marzycielem. Kupujesz republikanów, jak owce na jarmarku.

ANTRAIGUES
— Mam nieodwołalne zlecenie ze strony mego króla i ze strony księcia de la Vauguyon, żeby za wszelką cenę przekupić Bonapartego, oraz jego pomocników. Wasza książęca mość może raczy zwrócić uwagę, że mamy wszyscy nóż na gardle! Jest to nasz interes wspólny: interes stanów weneckich, interes waszej książęcej mości, interes Ludwika XVIII i tych ośmiuset zbiegów, którzy się kryją w cieniu świętego Marka, interes mój i interes pana Mordwinowa, pana Worsley’a i pana Drake. Bonaparte jest u szczytu potęgi.

KSIĄŻĘ
— Tem gorzej dla twych pomysłów, jeżeli ten grabieżca jest u szczytu potęgi.

ANTRAIGUES
— Mamy zawiązaną korespondencyę z jednym z jego generałów, który dotąd ukrywa się pod imieniem Boulard. Liczymy na generałów Kilmaine i Dumas. Obecnie nadarza się sposobność rozmowy. Musimy z niej wszyscy skorzystać. Powinniśmy zaprosić tego młodego Polaka na nasze zgromadzenie.

KSIĄŻĘ
— Jakto? Drwisz chyba! Zaprosić adjutanta Bonapartego na nasze tajne zgromadzenie.

ANTRAIGUES
— Tak jest, tak jest! W patetycznych przemówieniach, wśród obustronnych deklamacyi będziemy mieli sposobność poznania jego natury, wysondowania jego duszy. To się na osobności zrobić nie da. Nie można człowieka zbadać lepiej, niż w sporze, wśród namiętnych wynurzeń o tak zwanych zasadach, principiach i poglądach.

KSIĄŻĘ
— Jednego z tych, którzy mnie pozbawili wszystkiego, mam wpuścić do mego domu!

ANTRAIGUES
— Przyjdzie on dziś niewątpliwie. Ośmielam się zwrócić na to uwagę waszej książęcej mości, że daleko łatwiej będzie poznać jego misyę w licznem gronie, wśród otoczenia jednomyślących, łatwiej zachować wyniosłość, a rzecz poznać, niż samemu.

KSIĄŻĘ
— Skądże waszmość wiesz, że on przyjdzie dziś niewątpliwie?

ANTRAIGUES
— Poważyłem się doradzić mu to za pośrednictwem tegoż Montgaillard’a. Co więcej — Montgaillard powiadomił go sekretnie... z mego polecenia o dzisiejszem sekretnem zebraniu...

KSIĄŻĘ
(z gniewem)
— Mości panie!

ANTRAIGUES
— To jest deska ratunku. Musiałem to uczynić. Musiałem! Jeżeli zawiedzie nas nadzieja zdobycia Bonapartego, za tydzień, za dwa tygodnie trzeba będzie uciekać z Wenecyi.
(Służący we wspaniałej liberyi uchyla portyery i wymienia nazwisko).

SŁUŻĄCY
— Generał Condulmero.
(Wchodzi Condulmero, generalny pomocnik proweditora ziemi suchej. Kłania się nisko księciu, wita Antraigues’a).

KSIĄŻĘ
— Wodzu! Jakież wieści?

CONDULMERO
— Miłościwy panie, — wieści bardzo złe...

KSIĄŻĘ
— Nie rozumiem... Macie w mieście około czterech tysięcy rodaków i około jedenastu tysięcy Słowian. Tak powiadają. A przecież to jest siła! Stolica, przy jej położeniu, może być nie do zdobycia.

ANTRAIGUES
— Na morzu dwadzieścia pięć galer liniowych, piętnaście fregat, ze sto siedmdziesiąt brygów i łodzi kanonierskich. Z dziesięć tysięcy żołnierza załogi. W arsenale z ośm tysięcy sztuk broni.

CONDULMERO
— Pan hrabia z drobiazgową dokładnością zna nasze siły...

ANTRAIGUES
(opryskliwie)
— Jest to moja zasada, żeby wszystko znać dokładnie.

KSIĄŻĘ
— Dalmatyńcy napełniają miasto i laguny wrzawą wojenną. W obóz przemienili waszą piękną Wenecyę. Do czegóż służy ta tłuszcza?

CONDULMERO
(w posępnej zadumie)
— Zły czas przyszedł na piękną Wenecyę. Zewnątrz nieprzyjaciel najpotężniejszy. Wewnątrz... Wszechmocny Boże!
(Służący uchyla portyery i wymienia nazwiska wchodzących gości, którzy są w perukach i ciemnych strojach).

SŁUŻĄCY
— Jego dostojność — Mikołaj Erizzo. — Jego dostojność — Karol Ruzzini. — Jego dostojność — Piotr Dona. — Jego dostojność — Józef Priuli.
(Czterej patrycyusze wchodzą, witają księcia i poprzednich).

CONDULMERO
— Czas ucieka...

MIKOŁAJ ERIZZO
— Musi go wystarczyć, generale, na to, żebyśmy mogli zebrać wszystkie siły, wszystkie środki i żebyśmy mogli bronić się do upadłego. Naszym niezrównanym sprzymierzeńcem są laguny i męstwo Dalmatów.

PIOTR DONA
(ironicznie)
— Brońmy się do upadłego!

KAROL RUZZINI
— Brońmy się do upadłego! Czemużby nie? To przecież sprawa tak prosta w dziejach Wenecyi. Nieprzyjaciel naszedł nasze granice? Mamy żołnierzy na żołdzie, mamy wodzów, są proweditorowie lagun i suszy. Wydajmy rozkazy — i brońmy się. Cóż z tego, że nasz nieprzyjaciel, ów jakiś tam dwudziestosiedmioletni Korsykanin, wdarł się już z nizin włoskich w góry Tyrolu i Istryi i po zdławieniu Beaulieu’ego, Wurmsera, Alvinzy’ego i samego najjaśniejszego arcyksięcia, po odniesieniu szalonych zwycięstw w czternastu bataliach głównych i w sześćdziesięciu bitwach, po zabraniu do niewoli stu tysięcy z górą niewolnika, po wydarciu przeciwnikom pięciuset dział polowych i dwu tysięcy dział wielkiego kalibru. Dostojni panowie! Ten człowiek wydarł i posłał do skarbu sankiulotów trzydzieści milionów, wywiózł z Włoch trzysta bezcennych dzieł sztuki. Królowie Sardynii, Neapolu, ojciec święty, jego wysokość książę Parmy, jego wysokość...

MIKOŁAJ ERIZZO
— Ależ wiemy!

KAROL RUZZINI
— Ale myl My probujmy szczęścia! Czemużby nie? Walczmy do upadłego! Wystąpmy! Mamy przecie siedm regimentów piechoty i ośm do dziesięciu słowiańskich żołdaków przeciwko jego ośmdziesięciu tysiącom niezwalczonego żołnierza. No — i żadnego sojusznika.

JÓZEF PRIULI
— Lud wiejski stoi po naszej stronie. Oto nasz sojusznik! Okrzyk — viva san Marco! — który się był rozległ w Val-Sabia, może rozbrzmieć niespodziewanie w całej ziemi weneckiej. Na skinienie Ottolini’ego, podesty w Bergamo, ruszyli się przecie chłopi w ośmnaście tysięcy. Czyż to nic nie znaczy? Te kilkanaście tysięcy rusznic bergamończyków może przynajmniej, jak sądzę, zdeptać tłuszczę miast, zasadzającą wiechę wolności. Miasto jest niedostępne, mamy wojsko, mamy marynarkę, możemy się bronić!

MIKOŁAJ ERIZZO
— Ożyje jeszcze na ziemi weneckiej zemsta Werony! Jak tam czterystu żołnierzy francuskich w jednej godzinie skonało od sztyletu...

KAROL RUZZINI
— Czterystu bezbronnych, a nawet leżących po szpitalach, czem nie należałoby się chwalić! Ottolini! Bergamo! Zemsta! Cóż jest bardziej pogardy godnego, jak wylew słowny patryotyzmu, za którym niema bezdennej siły i nieśmiertelnej pracy! Ależ wspomnijcie, miłościwi panowie, na rewolucyę jakobińską w Brescii, skierowaną przeciwko nam, na rewolucyę w temże Bergamo, w Cremonie... Święty Marek obalony tam został przez nasz własny lud i na jego miejscu zasadzona jakobińska gałąź!

JÓZEF PRIULI
— Niczego to nie dowodzi!

KAROL RUZZINI
— Niczego nie dowodzi?...

JÓZEF PRIULI
— Oczywiście. Jeśli w Bergamo motłoch zasadza na placu drzewo wolności, to w Castiglione nasi chłopi rozbrajają oddział francuski. Tosamo dzieje się w Chiari, Valeggio, w Desenzano. Czyliż ośmielicie się własnemu naszemu ludowi wydrzeć z rąk broń? Ten lud na własną rękę usiłuje zdobyć port w Chiusa, rozbraja oddział 200 Polaków, śpieszących, żeby się połączyć z Francuzami...

CONDULMERO
— Niepewny to sojusznik na wojnie — lud.

ANTRAIGUES
— Ośmielę się zabrać głos i zauważyć, że przecież to najeźdźca podburza wasz lud, miłościwi panowie, przeciwko prawowitej, odwiecznej władzy, — ośmiela go do podniesienia ręki na cześć świętego Marka, — buntuje go przeciwko ojczyźnie. Z chwilą kiedy zwrócicie się przeciwko najeźdźcy, lud straci w nim podstawę, źródło poduszczeń, i stanie po waszej stronie. Lud jest, jak dziecko. Ocknie się z szału w ciągu jednej godziny i, jak jeden człowiek, pośpieszy ku obronie narodowej świętości. Należałoby tedy wytężyć wszystkie siły...

CONDULMERO
(niecierpliwie)
— Dostojny panie hrabio, my czynimy, na co nas stać! Krew francuska obfitą strugą polała się w Weronie. Włoska ręka nie zadrżała przed niczem! Ale nasze oczy nie jedno widzą. Patrzymy na skutki i sięgamy myślą do głębin. Ludność Werony musiała być rozbrojona, a ów lud wiejski, na który się tu powoływano, górale z okolic Bergamo, — również broń złożył, jak się właśnie dowiaduję. Co stokroć gorsza, w Salo nad Gardą wybuchło wśród chłopów, — powtarzam — wśród chłopów, — powstanie przeciwko świętemu Markowi. Rozbrojono tam naszych Dalmatyńców do nogi.

MIKOŁAJ ERIZZO
(z przerażeniem)
— Madonna!

(Służący rozchyla portyerę i wpuszcza trzech nowych gości).

SŁUŻĄCY
— Jego dostojność — Piotr Spada. Jego dostojność — Jan Minoto. Jego dostojność — Piotr Bembo.
(Przybysze uniżenie pozdrawiają księcia i witają się z zebranymi).

PIOTR SPADA
— W mieście kipi wybuch. Nasza gondola przesuwała się bocznemi kanałami. Słychać krzyki.

JAN MINOTO
— Zdala dochodzą strzały.

PIOTR BEMBO
— Ludność podzieliła się na dwa obozy. W jednym są entuzyaści nowych mrzonek, ludzie nieraz skądinąd szlachetni, oświeceni, porządni, natury naśladowcze, nieoporne, modnisie, awanturnicy, szaleńcy, nędzarze, motłoch... Z drugiej — kto? My, nieprzyjaciele Francyi jakobińskiej...

ANTRAIGUES
— Arystokracya tego miasta, najpiękniejszego na ziemi, synowie dożów, czciciele przeszłości. Nienawidzicie, miłościwi panowie, sprawców rewolucyi francuskiej, — to słuszna. Ośmielam się jednak powiedzieć, gdyż lękam się o los miasta, — że ta nienawiść jest jedyną waszą siłą. Nie widzę czynów! Zatrważający upadek finansów i zniweczenie siły oporu w ludzie. Oto wasza słabość. Tu czerpie swoją moc motłoch, czujący za plecami potęgę sankiulotów...
(Służący uroczyście rozsuwa połowice zasłony i wpuszcza nowego gościa).

SŁUŻĄCY
— Jego dostojność — prokurator Franciszek Pesaro.
(Poruszenie ogólne. Wchodzi Pesaro. Książę podnosi się na jego spotkanie).

FRANCISZEK PESARO
— Wasza książęca mości! — przybywam chyłkiem, w zakrytej gondoli, — ja, prokurator rzeczypospolitej...

KSIĄŻĘ
— Ufajmy, że Wenecya pokaże jeszcze pazury swego lwa!

CONDULMERO
— Wenecya mogła była pokazać wrogom pazury swego lwa, gdyby nie to, że tak długo liczyła na niezwyciężone armie Austryi — i na jej życzliwość.

KSIĄŻĘ
(z uśmiechem ironii)
— Któż nie liczył na niezwyciężone armie Austryi!...

CONDULMERO
— Lękaliśmy się, żeby Austryi nie obrazić aliansem z jakobinami. Dziś, gdy zdławiony został Beaulieu, Wurmser, Alvinzy i sam genialny arcyksiążęcy wojownik, najznakomitszy z generałów, Austrya wydaje nas na łup tymże jakobinom. Teraz okazuje się — o, ironio rzeczy! — że to Wenecya obraziła Francyę. Dla tego to wojska francuskie zalewają nasz kraj.

FRANCISZEK PESARO
— Straszliwe dzieje! Chłopi, gotowi zginąć w obronie świętego Marka, rozbrojeni, załoga Werony ma być na nasz rozkaz skarana, gdyż tak chciał Bonaparte. Kolumny francuskie z medyolańszczyzny, z Werony, z Romanii w naszych oczach wkraczają do Padwy... Ogłaszają tam bezkarnie rewolucyę, ciągną w stronę Wenecyi, a prawe wybrzeże Mincio stoi w otwartem przeciwko nam powstaniu. Krew nasza powstała przeciwko nam i przeciwko nam wezwała nieprzyjaciela. Ja sam, kiedym zamarzył o walce z Bonapartem, miałem przeciwko sobie senat wenecki.

MIKOŁAJ ERIZZO
— Nie wszystek!

FRANCISZEK PESARO
(z uśmiechem)
— A tak. To mam na pociechę, że nie wszystek...
(Służący rozsuwa zasłonę i wpuszcza nowego gościa).

SŁUŻĄCY
— Jego dostojność — kawaler Mordwinow, rezydent Jego Imperatorskiej Mości cesarza Rosyi.
(Kawaler Mordwinow wita księcia, zgromadzonych gości i zajmuje miejsce}.

JAN MINOTO
(zwracając się do Mordwinowa)
— Mówiliśmy tutaj o stanie naszej rzeczy. Zjawiska takie, jak zemsta ludu w Weronie i stłumienie rozruchu, są niemal normalnemi w czasach burzliwych. Zemsta ludu wybuchła — i została stłumiona przez siłę wojskową. Nie należy liczyć na siłę tak bez wartości, jak ślepa zemsta ludu, w rzeczach wojny — ale również nie należy popadać w rozpacz na widok naturalnego następstwa wybuchu. Istotnie przykry to był widok. Patrzałem na ucieczkę tego mściwego ludu z Werony przed wejściem kolumn francuskich do miasta. Droga z Werony do Wenecyi literalnie pokryta była przez pojazdy, wózki ręczne i ciągnione przez muły. Tłuszcza uchodziła piechotą. Mężczyźni wyprzedzali kobiety, niosące dzieci na ręku. Uciekano również na tratwach i łodziach po falach Adygi. Oto co zostało z niebiesko-żółtej kokardy werońskiej!

PIOTR BEMBO
— Uczyniliśmy tam i tutaj co było można. Proweditorowie Istryi, Dalmacyi i Albanii nadesłali wszelkie siły wojskowe, jakie udało się na ziemiach słowiańskich zgromadzić. W porcie naszym zebrane są wszystkie statki, jakie posiadamy. Wzmocniliśmy czynność w arsenale. Wznosimy fortyfikacye i ustawiamy baterye. Zebraliśmy skarb narodowy od ofiarnych obywateli. Cóż z tego? Oto z chwilą zjawienia się armii francuskiej w weneckiem, płomień rewolucyi począł wybuchać w naszych miastach. Straszna to jest prawda... Musimy tedy walczyć z nieprzyjacielem zewnętrznym, który ma zaciekłego sojusznika w naszym własnym obozie.

FRANCISZEK PESARO
— Dostojni panowie! Nie dla smutnych rozpamiętywań i nie dla jałowych wyłuszczeń sprawy zebraliśmy się tutaj, — niestety, jak spiskowcy! — (zwrócony w stronę księcia Modeny) — pod gościnnym dachem naszego książęcego gościa. Czas nasz ucieka. Jeżeli dziś nie poweźmiemy rezolucyi, godnej mężów Wenecyi, następców Dandola, Zena i Morosini’ego, — wszyscy, Wenecyanie i goście miasta, — wszyscy stracimy ostatnią deskę ratunku. Niestety! Gbur wysłany przez Bonapartego, jego przyboczny oficer, wszedł był na salę Rady weneckiej, którą czcił przez wieki wszystek świat, — nie zdejmując kapelusza, stanął obok krzesła doży, na miejscu, gdzie zwykł zasiadać patryarcha, podniesionym aż do zuchwalstwa głosem oskarżył wszystek senat o organizowanie rzezi werońskiej, odczytał punkty najezdniczych żądań, w imieniu „najpierwszego narodu ziemi“ zagroził nam zemstą, a jako najcięższą winę wytknął właśnie tę, Że dajemy gościnność jego książęcej mości, księciu Modeny. Wiemy to wszyscy, więc z bólem to przytaczam. Nie na salach świetnej rady decydować się może sprawa mojej ojczyzny, lecz tutaj, pod dachem gościa...

KSIĄŻĘ
— Pod dachem zbiega.

FRANCISZEK PESARO
— Wasza książęca mości! Te środki ratunku, które wspólnie pod dachem waszej książęcej mości znaleść zdołamy dla wspólnej sprawy, staną się miarodajnemi dla posiedzeń jawnych rady. Jesteśmy otoczeni szpiegami. Każde słowo publiczne znane jest wrogom, każde postanowienie czynu dolata ich uszu, zanim się czyn począł. Dola nasza, dola emigracyi francuskiej i dola waszej książęcej mości jest wspólna, więc i narada musi być wspólna. Będę szczery. Gdym miesiąc temu stanął przed obliczem tego zuchwałego człowieka w charakterze posła stanów weneckich, jako na jeden z najważniejszych powodów zguby mojej ojczyzny, Bonaparte wskazywał na gościnność, której udzieliliśmy waszej książęcej mości. Mówiłem wówczas w głębi duszy swej: prędzej w głębinę laguny zapadnie się święty Marek, niż Wenecyanin wypowie gościnę dostojnemu książęciu ziemi włoskiej!

KSIĄŻĘ
— Dziękuję, miłościwi panowie, za ten, za ten... wyraz gościnności. Pragnąłem sam, ażeby w tych izbach, które przez mnogość pokoleń ojczystemi dla mnie się stały, na waszej lagunie, rozstrzygnęła się moja i wasza sprawa. Jeżeli postanowicie, że moja tutaj obecność naraża Wenecyę...

FRANCISZEK PESARO
— Tego nie postanowimy!

MIKOŁAJ ERIZZO
— W żyłach naszych płynie krew dożów tego miasta. Jesteśmy nie tylko ich potomkami, lecz spadkobiercami ich ducha. Rzekliśmy w oczy generałowi Bonaparte nasze zdanie w tej sprawie.

CONDULMERO
— Poczytujemy słowa dostojnego prokuratora Pesaro za wyczerpanie pierwszego punktu naszych obrad. Przystępujmyż coprędzej do dalszych! Co czynić?
(Służący rozsuwa połowice zasłony i wpuszcza nowego gościa).

SŁUŻĄCY
— Jego dostojność — kawaler Worsley, rezydent Jego królewskiej Mości króla Anglii...
(Wchodzi Worsley, wita księcia i zgromadzonych).

ANTRAIGUES
— Zadaniem wszystkich jest wojna święta, krucyata przeciwko nowoczesnej Francyi. Gdziekolwiek istnieje setka żołnierzy i setnik, ta setka i ten setnik powinny podnieść oręż i iść w drogę przeciwko dyrektoryatowi!

CONDULMERO
(ironicznie)
— To z dzieła kardynała Borgia... Ciekawa rzecz, czy w tej chwili przemawiał autor, czy czytelnik. Znamy wszyscy dalszy ciąg tyrad: potrójna demonstracya wojskowa ze strony Alp, od strony gór Jura i od strony Pirenejów. Na razie chodzi nam o rzecz mniejszej wagi, o nas samych, to znaczy, o los naszej Wenecyi.

ANTRAIGUES
— Wodzowie dawnych, chrześcijańskich pokoleń, gdy następował zewnętrzny nieprzyjaciel, wiedzieli co czynić: przypasywali oręż do boku i hełm wdziewali na skroń.

CONDULMERO
— Te przykłady heroizmu zaczerpnąłeś, panie hrabio, z historyi twej pierwszej ojczyzny, Francyi, z historyi twej drugiej ojczyzny, Rosyi, — czy z historyi innej jakiej, jeszcze nowszej ojczyzny, naprzykład Austryi? A może z własnych je wysnułeś dzieł, natchnionych mądrością twych dawniejszych mistrzów i przyjaciół — Voltaire’a, Rousseau i Mirabeau?

ANTRAIGUES
(wyniośle)
— Twierdzę dziś, że Francya bez króla jest dla mnie trupem. Nikt nie kocha trupa. Gdyby trzeba było dla utrzymania monarchii uczynić ofiarę z dwudziestu milionów Francuzów, zbuntowanych przeciwko prawowitemu królowi, a miało pozostać dwa lub trzy miliony żywych wierne królowi — nie należałoby się wahać ani sekundy!

FRANCISZEK PESARO
— Tak. Piękne słowo. Wracajmy jednak od pięknych słów do naszej smutnej sprawy. Łańcuch wojsk francuskich opasuje coraz ściślej Wenecyę — i pożar rewolucyjny otacza ją ze wszystkich stron. Jakiż mamy przypasywać oręż? Przeciwko komu? Co czynić, czcigodni przyjaciele Wenecyi? Wezwaliśmy was pod ten gościnny dach...
(Milczenie).

KAWALER MORDWINOW
— Ośmielę się przerwać milczenie, aczkolwiek będzie to głos postronnego obserwatora, przyjaznego badacza. Było to zasadą nieśmiertelnej mej monarchini — skoro stwierdzony został fakt, że dla pokonania dwu nieprzyjaciół siła materyalna nie wystarcza — należy zawsze paktować z nieprzyjacielem silniejszym dla pokonania słabszego. Zmarła przed rokiem monarchini twierdziła, a to genialne zdanie trzeba pamiętać we wszystkich okolicznościach — należy raczej działać źle, niż nie mieć zdania. Tylko słabi ludzie nie mogą się zdecydować.

KAWALER WORSLEY
— W istocie. Są tedy dwaj nieprzyjaciele: armia francuska i rewolucya francuska, przeniesiona wewnątrz Wenecyi. Należałoby, idąc za myślą nieśmiertelnej Semiramidy północy, najprzód gruntownie zbadać sprawę, czy wszystkie sposoby zniszczenia jednego z nieprzyjaciół zostały wyczerpane, następnie gruntownie zbadać sprawę, który z nieprzyjaciół jest silniejszy.

KAWALER MORDWINOW
— Właśnie to miałem na myśli. W ten sposób można będzie uratować, jeśli nie całość, to przynajmniej część dawnej władzy.

KAWALER WORSLEY
— Należy jednak wyczerpać wszelkie siły, wszelkie środki, poruszyć wszystkie sprężyny i puścić się we wszelkie podejścia.

CONDULMERO
— Jakże to zbadać, który z nieprzyjaciół większą ma siłę? Wojska Bonapartego lada chwila staną w Mestre, a lud nasz własny z krzykiem go przyzywa. Na jakiejże szali zważyć dwustronne niebezpieczeństwo?

KAWALER WORSLEY
— Gdyby nie to, że nieprzyjaciel zewnętrzny jest królobójcą i jakobinem, rada byłaby prostą. Skoro bowiem chodzi o utrzymanie w swych rękach władzy, należałoby skorzystać z nieprzyjaciela, jako z materyalnej siły i tę siłę skierować przeciwko zbuntowanemu ludowi. Nie lud wówczas wzywałby nieprzyjaciela, lecz wasza prastara władza. Byłoby to widowisko godne bogów, gdyby sankiuloci dławili sankiulotów w interesie waszej arystokracyi. Sam nieprzyjaciel dążył nawet dawniej do tego celu, żądając wielokrotnie tylko nieznacznych zmian konstytucyi weneckiej. Dziś już do tego celu i widowiska dążyć nie należy ze względów innej natury. Przeciwnie, należy może wejść w porozumienie z nieprzyjacielem wewnętrznym, natychmiast uśpić jego wzburzenie obietnicami, a pozorem daleko idących ustępstw rozpalić jego uniesienie do walki z Francyą.

CONDULMERO
— Znany to przepis moralności... Czytaliśmy go nieraz na kartach Fra Paolo Sarpi, uczyliśmy się na pamięć. Nie! To mądrość minionego czasu. Dziś ta sztuka wykradania motłochowi wolności i bogactw jest bezużytecznym zbiorem paragrafów oszustwa. Motłoch znalazł inny kodeks w wojskach republiki francuskiej. Już go nikt nie uśpi obietnicami, ani pozorem ustępstw.

MIKOŁAJ ERIZZO
— W istocie rozpadliśmy się na dwa obozy...

CONDULMERO
— Obozy! Na kogóż to mam liczyć w naszym?! Na bogatych sybarytów, na cicisbeów i dżentildonny? Na tchórzów i chwalców, wiszących dla zysku przy naszej władzy? Gotów jestem wydobyć oręż, gotów jestem — na kości świętego Marka! — utopić go we własnej piersi, gdyby to dało obronę miastu. Wenecya! Boskie, jasne, rodzinne miasto! Śmieje się, bawi, ucztuje, zalega teatry, śpi w puchu, kołysze się w gondoli... Muszę dbać, jak tchórz, żeby nie najmowano sławian do mordowania po zaułkach bezbronnych jakobinów, muszę baczyć, żeby lekkomyślną fanfaronadą patryotyzmu nie przyśpieszono dnia zguby. Wspomnijcie, dostojnicy, sprawę Laurier, która nad nami wisi, jak miecz Damoklesa — a oto dwa dni temu wynikła nowa. (Zwrócony do Antraigues’a). Pomocnik pana hrabiego d’Antraigues’a, marsylczyk Goujon zerwał na placu świętego Marka kokardę trójkolorową z kapelusza pewnego starca, jak się okazało, tłomacza poselstwa rzeczypospolitej francuskiej, znawcy wschodu, przyjaciela Bonapartego, „obywatela“ Venture’a. Ta sprawa może się stać powodem natychmiastowego konfliktu...

ANTRAIGUES
(z ironią)
— Doprawdy? ta drobna sprawa?

KAROL RUZZINI
— Trzeba uśpić gniew Bonapartego. Trzeba szukać środków innego rodzaju, niż wymachiwanie szablą słowiańskiego najemnika.

PIOTR DONA
— Prowadziłem z tym człowiekiem rozmowy w Gorycyi. Usypiałem już jego gniew. Jeszcze we mnie krew kipi na wspomnienie jego krzyku, że chce „wszystkiego“, — że chce uwolnienia wszystkich „więźniów”, to znaczy, wszystkich naszych zdrajców, „przyjaciół Francyi”, że przyjdzie łamać nasze ołowiane dachy, nasz senat i nasze prawa. Z człowiekiem tym niema dyplomatycznej rozmowy.

ANTRAIGUES
— Pan Rudolf Haller czynił przecie nadzieję, że gdyby mu dostarczono wielkich sum, probowałby uśmierzyć nieprzejednany gniew sławetnego wodza. Klucz do jego honoru ze sztab cekinowych... a nadewszystko do honoru szanownych dyrektorów...
(Służący rozsuwa zasłonę i wpuszcza nowego gościa).

SŁUŻĄCY
— Jego dostojność — Daniel Delfino.
(Wchodzi Daniel Delfino, wita księcia i zgromadzonych).

DANIEL DELFINO
— Wysiadając z gondoli, spostrzegłem nieznanego człowieka, zawiniętego w płaszcz. Człowiek ten wyskoczył z gondoli i wszedł do tego pałacu. W sali na dole zrzucił płaszcz: jest w mundurze oficera francuskiego. Domagał się od służby, ażeby go natychmiast wpuszczono przed oblicze waszej książęcej mości.

ANTRAIGUES
— Jak wygląda?

DANIEL DELFINO
— Młody, dwudziestokilkuletni, wysmukły. Włosy długie, małe wąsy...

ANTRAIGUES
(do zgromadzonych).
— Widziałem tego człowieka w Cafe Florian al Genio i zebrałem o nim wiadomości. To tensam, poznaję go z opisu. Jeżeli to tensam, o którym mówię, to jest to jeden z adjutantów Bonapartego, który, jak słyszałem, przybywa z jakiemś zleceniem swego szefa, z jakąś specyalną misyą do jego książęcej mości. Czy nie znajdujecie, dostojni panowie, że należałoby przyjąć tego posła właśnie teraz, pod pozorem, że jego książęca mość udziela zwykłej audyencyi swym znajomym? A nuż zdołamy powziąć ważną jaką wiadomość? Należałoby sprobować, czy nie uda się wybadać do naszych celów tego oficera, a może nawet zużyć go odpowiednio...

JAN MINOTO
— Jeżeli na to zgodzi się jego książęca mość...

KAROL RUZZINI
— Oczywiście, o ile jego książęca mość...

KSIĄŻĘ
— Będzie to gość wasz, miłościwi panowie. Sala ta jest do waszej dyspozycyi. Ja będę widzem i słuchaczem tej zajmującej sceny.

FRANCISZEK PESARO
— Nie wiemy, kto to jest, co za jeden, czego chce — i wprowadzamy go na naszą schadzkę.

ANTRAIGUES
— Jeżeli się rzecz nie uda, wyprawi się go niezwłocznie. Jeżeli się uda, skorzystamy wszyscy. Jest to młody Polak, zapalczywy, jak oni wszyscy...

MIKOŁAJ ERIZZO
— Zamiast wpuszczać tutaj i deprawować tego gościa, chętniej pchnąłbym go sztyletem w plecy i z okna wyrzucił w kanał!

PIOTR SPADA
— Ja również!

CONDULMERO
(z ironią)
— Toby nas, oczywiście, wybawiło od wojny z Bonapartem!

DANIEL DELFINO
— Przecież takich spraw, o jakich tu wspomniał kawaler d’Antraigues, nie można załatwiać w licznem gronie i przy świecach.

ANTRAIGUES
— Te sprawy najlepiej bada się i sonduje w licznem gronie.
(Służący uchyla portyery, wchodzi nieśmiało i zgarbiony przed księciem anonsuje półgłosem).

SŁUŻĄCY
— Jakiś oficer francuski domaga się natarczywie, żebym go wpuścił przed oblicze... Nazwisko Sułkowski.
(Książę daje znak. Służący rozchyla zasłonę i wprowadza Sułkowakiego, który ma na sobie zniszczony swój mundur, szpadę u boku. Sułkowski szuka oczyma wśród zgromadzonych — księcia. Domysłem wiedziony skłania się przed gospodarzem).

SUŁKOWSKI
— Mam ustne zlecenie od szefa wojsk francuskich, generała Bonapartego, do księcia Modeny Herkulesa III-go d’Este.

KSIĄŻĘ
— Jesteś w moich progach, mości panie.

SUŁKOWSKI
— Generał Bonaparte polecił mi, ażebym stawił się przed obliczem waszej książęcej mości...

KSIĄŻĘ
— Nie mam honoru znać generała Bonaparte.

SUŁKOWSKI
— W istocie, tak nieszczęśliwie złożyły się okoliczności, że szef wojsk francuskich, generał Bonaparte, nie miał szczęścia zastać waszej książęcej mości w Modenie, kiedy się tam udał na czele swych wojsk, w celu wyrażenia admiracyi dla cnót waszej książęcej mości. Szef wojsk francuskich żywi jednak nadzieję, że może będzie miał szczęście wynagrodzić sobie przykrość, spowodowaną przez nieprzyjazny zbieg okoliczności, i wyrazi admiracyę dla cnót waszej książęcej mości w miejscu ob e cnego pobytu waszej książęcej mości, mianowicie, tutaj, w Wenecyi.

KSIĄŻĘ
— Dałem już dziesięć milionów na mocy zawieszenia broni w Medyolanie. Dałem bezcenne dzieła sztuki.

SUŁKOWSKI
— Pokój dotychczas nie został zawarty, a zawieszenie broni złamane. Księstwo Modeny wspomagało wszelkiemi siłami wojska austryackie, oblężone w Mantui.

KSIĄŻĘ
— Czy waszmość pan jesteś zwiastunem przybycia do Wenecyi swego szefa?

SUŁKOWSKI
— Nie. Jestem turystą, podziwiającym na rozkaz mego dowódzcy cuda architektury weneckiej. Przed czterema laty zdarzyło mi się przybyć na plac świętego Marka, ale wówczas dostojni prokuratorowie rzeczypospolitej uznali za konieczne, ażebym opuścił granice Wenecyi w ciągu dwudziestu czterech godzin. Ten nieprzyjemny dla mnie zbieg okoliczności pozbawił mię sposobu poznania cudów architektury i sztuki, zgromadzonych w murach królowej Adryatyku. Obecnie będę może miał możność dłużej zabawić na uroczych lagunach, wobec czego szef wojsk francuskich na wypadek, gdybym miał szczęście stanąć przed obliczem waszej książęcej mości, zlecił mi wyrazić kilka zdań, które mam powtórzyć bez świadków.

KSIĄŻĘ
— Grono osób, które waszmość tutaj spostrzegasz, stanowi koło moich przyjaciół. Jestem wygnańcem, nie mam sekretów dla tego grona mych gości, a gospodarzy tego kraju — zwłaszcza, że zlecenie pochodzi od osoby zgoła mi nieznanej i obojętnej.

SUŁKOWSKI
— Poznaję tylko kilka osób w tem szacownem gronie. Ponieważ zaś zlecenie mego szefa nosi charakter ściśle poufny, mimo zezwolenia waszej książęcej mości, które ma dla mnie siłę rozkazu, nie decyduję się mówić.

KAWALER WORSLEY
(zwrócony do księcia)
— Być może, że nasza obecność, jako osób postronnych w tym kraju, krępuje pana turystę. Wobec czego pozwoli wasza książęca mość, że się oddalę...

KSIĄŻĘ
— Żałowałbym bardzo, milordzie, gdyby ta drobna i nic w gruncie rzeczy nie znacząca okoliczność pozbawiła nas twego towarzystwa.

KAWALER WORSLEY
— Jestem zawsze gotowy do usług waszej książęcej mości.

KAWALER MORDWINOW
— Nie chciałbym ze swej strony wpływać na opóźnienie wynurzeń oficera generała Bonaparte.

KSIĄŻĘ
— Obecność wasza, panowie, na opóźnienie tych wynurzeń nie wywiera wpływu.

SUŁKOWSKI
(zwraca się do Antraigues’a)
— Moje turystyczne lettres de créance wystarczają, widocznie, tylko dla pana hrabiego d’Antraigues, ambasadora króla Francyi Ludwika XVIII-go w tem sławnem państwie weneckiem. Czyżbyś w istocie, panie hrabio, poświęcał więcej uwagi znaczeniu mego turystycznego posłannictwa, niż kawaler Worsley, lub kawaler Mordwinow?

ANTRAIGUES
— Korzystam przedewszystkiem ze sposobności, ażeby odnowić znajomość, zawartą z waszmość panem, panie hrabio Sułkowski, tak dawno. Nie pamiętasz może tych czasów, kiedy widywałem cię na dworze Stanisława Augusta w królewskim pałacu Warszawy, przy boku czcigodnego starca, twego stryja...

SUŁKOWSKI
(zbliżając się do Antraigues’a)
— W istocie, tego nie pamiętam. Ale dobrze przypominam sobie te czasy, jakieś dwanaście lat temu, kiedy na dworze wersalskim tyle mówiono o tobie, panie hrabio, i o pięknej Georginie, księżnej Devonshire... (cicho) ...co w taki gniew wprawiało pewną wysoko postawioną damę z otoczenia Maryi Antoniny...

ANTRAIGUES
— Byłeś waszmość wówczas ulubieńcem królowej, bawiłeś się u jej kolan. Wielokrotnie słyszałem, że cię bardzo lubiła zmarła monarchini.

SUŁKOWSKI
— Byłem wówczas czternastoletnim komandorem maltańskim z pensyą 12.000 złotych i domniemanym narzeczonym córki pana Laborda, nadwornego milionera Wersalu. Miałem się nieźle.

KAWALER MORDWINOW
(zbliżając się)
— Jakże wiele zdążyłeś waszmość przeżyć w swem niedługiem życiu: od dworu ex-króla Stanisława Augusta i królowej Maryi Antoniny — aż do dworu sławnego generała Bonaparte!

SUŁKOWSKI
(zwracając się do księcia)
— Wasza książęca mość raczy mi wybaczyć ten przypadkowy rys mego życia, który tutaj nie z mojej inicyatywy został przytoczony. Kawaler d’Antraigues odnawia ze mną łaskawie znajomość, zawartą na dworze wersalskim. Winienem dodać, że mój wychowawca, szlachcic polski, książę August Sułkowski, pragnąc mnie przysposobić do karyery dyplomatycznej, woził mię od jednego do drugiego monarszego dworu i wprowadzał usilnie w owoczesny wielki świat. W taki to sposób nosiłem w dzieciństwie mundur maltański i bawiłem się uroczo na dworze Maryi Antoniny...

KSIĄŻĘ
— Pocieszasz waszmość moje stare serce wspomnieniem dobrem siostry mego zięcia...

ANTRAIGUES.
— Pamiętam dnie i tygodnie, kiedy w Bogu spoczywająca monarchini powtarzała twoje zagadki, twoje anegdotki i dowcipne słówka, a dwór roznosił je po pałacach.

SUŁKOWSKI
— Natomiast pan, panie hrabio, byłeś tam nieco później — źle widziany. Uważano cię za zaciekłego zwolennika filozofów, — no, i słusznie! — palono twoje wolteryańskie dzieła, gorszono się owoczesnemi twemi zasadami. I w rzeczy samej — pisałeś wówczas w swych książkach, że szlachta dziedziczna jest plagą, która rozszarpuje Francyę. A ileż to zniewag i żółci wylałeś na monarchów Europy, czyli, jak wówczas mówiłeś, despotów!

ANTRAIGUES
— Wypadki późniejsze musiały zmienić nie tylko moje poglądy.

KAROL RUZZINI
— Miło nam jest nad wyraz powitać w waszmość panu świadka i uczestnika tych pięknych czasów, których wspomnienie uśmiech radości wywołuje na usta.

SUŁKOWSKI
— Tak. Tamte czasy były nieustannym uśmiechem wesela. Wydaje mi się nieraz, że nie ja sam je widziałem i przeżyłem, lecz żem o nich czytał, jak o dawnej legendzie, w jakiejś książce Brantôma. Nawał zdarzeń późniejszych wytrzebił ich wspomnienie. Pamiętam przepych Wersalu i Tuilleryów — jak sen. Widzę w tym śnie mego wychowawcę, jednego z oligarchów Polski, granda Hiszpanii, para Anglii, ozdobionego błękitną wstęgą Francyi i wszystkiemi tytułami, jakie tylko wysłużyć sobie można na monarszych dworach...

KAWALER MORDWINOW
— Cóż się dzieje ze stryjem waszmość pana, księciem Augustem Sułkowskim?

SUŁKOWSKI
— Mój wychowawca dawno nie żyje. Sądziłem, że waszmość pan, jako ambasador i wysoki urzędnik cesarza Rosyi, wiedziałeś o tem, gdyż mój opiekun był na liście osób, pobierających pensyę roczną od dworu petersburskiego za zdradzanie w ciągu wielu lat swej polskiej ojczyzny. Od chwili jego śmierci zmniejszyły się wydatki rosyjskiego cesarstwa.

KAWALER MORDWINOW
— Twarde słowa miotasz waszmość o zmarłym.

SUŁKOWSKI
— A tak, twarde miotam słowa. Ojczyzna moja była w przededniu odrodzenia, w dobie skupionej, wytężonej, wewnętrznej pracy ducha najlepszych jej synów. Wschodziła jutrznia nowa nad obszarami jej ziem. Cesarzowa Rosyi wytężyła wszystkie siły, żeby zniweczyć odrodzenie Polski, żeby utrzymać jej noc, — siłę szlachetczyzny, zgłupiałej w ciemnem próżniactwie — żeby zachować jej anarchię. Nastała nasza straszliwa śmierć. Mój wychowawca pobierał za to stałą płacę, ażeby wszystkiemi siłami utrzymać staro-szlachecką anarchię i sprowadzić na kraj śmierć.

KAWALER MORDWINOW
— Twarde słowa waszmości miotają się wyżej. Ja ich słuchać nie jestem w stanie. Ośmielę się zauważyć, że o lie wnosić mogę, jesteś waszmość poddanym syna cesarzowej, o której wyraziłeś się tak zuchwale.

SUŁKOWSKI
— Nie. Nie jestem poddanym cesarza Rosyi. Jestem żołnierzem wolności. Byłem bojownikiem rewolucyi polskiej, jestem bojownikiem rewolucyi francuskiej.

KAWALER MORDWINOW
— Doprawdy?

SUŁKOWSKI
— Kiedy miałem szesnaście lat, nurtował moją duszę nieposkromiony gniew na tych wszystkich, nawet najlepszych, w mem plemieniu, którzy nie umieli podźwignąć mas ludu, i rzucić go na was z potęgą Batorego. Za objawiony wyraźnie sąd o tych sprawach zostałem przez mego opiekuna wydziedziczony, wypędzony z domu i pozbawiony wszystkiego. Stanąłem wówczas w szeregu żołnierzy mojej ojczyzny. Koszary pułku strzelców stały się moim rodzinnym domem, a pola bitew o wolność — ojczyzną.

ANTRAIGUES
— Gdzież się znajduje to państwo wolności, którego granic waszmość bronisz? Czyliżby tam, we Francyi, gdzie rozjuszone tygrysy wyduszały się nawzajem tak niedawno, a teraz fakcya wydusza intrygą fakcyę?...
SUŁKOWSKI
— Państwo wolności jest tam właśnie, na temsamem miejscu, gdzie była jaskinia krzywdy, nędzy i nienawiści, której waszmość jesteś tutaj aż dotąd ambasadorem.

ANTRAIGUES
Jestem i będę do końca ambasadorem królewskich cieniów, których nieugięte, skrwawione głowy potoczyły się z szafotu, wzniesionego przez zbrodnicze znikczemnienie narodu. Mocodawcy moi umierali wyniośle, błagając Boga, ażeby ich krew nie padła na Francyę. Ale nie wysłuchana została modlitwa, gdyż zbyt wielką była zbrodnia morderców.

SUŁKOWSKI
Złym waszmość jesteś teologiem, bo właśnie nigdy Francya nie dosięgła większej potęgi i większej chwały, niż dziś. Rzeczpospolita, zbawiona przez Dantona, jak krater wulkanu wyrzuciła niezliczone szeregi żołnierzy, oparła się najazdowi cudzoziemców, który jej waszmość wraz z innymi szykowałeś. Dziś zawarły z nią sojusz wrogie potęgi. Te, które go dotąd nie zawarły, oręż położy.

ANTRAJGUES
Oparty o mury świętego Marka, osaczony waszą przemocą, w tem ostatniem schronieniu...

KAWALER WORSLEY
Nie sądzę, ażeby w intencyach na szych leżały rekryminacye i inwektywy. Sądzę, że należałoby wrócić na grunt poprzedni — wymiany myśli, któraby doprowadziła do wyłuszczenia misyi kawalera de Sułkowski.

ANTRAJGUES
(zwrócony do księcia)
— Wasza książęca mość raczy mi przebaczyć...

KSIĄŻĘ
— Miłościwy panie! Jestem księciem, którego dziedzina leży w krainie mar, jak twoja, ambasadorze królestwa Francyi. Gdybym oto w tej chwili znajdował się w siedlisku mojej władzy, w cieniach świętego Geminiana, inaczej na honor wszystkich mar tego rodu (wkazuje na portret) odpowiedziałbym na słowa posła generała Bonapartego!

PIOTR SPADA
— Wasza książęca mość nie jesteś władcą mary! Na wolnej weneckiej ziemi jesteś u siebie, dok4dkolwiek wejdziesz i gdzie postawisz stopę. Potrafimy ukarać każdego śmiałka, któryby się ośmielił zakres czci waszej książęcej mości uszczuplić...

MIKOŁAJ ERIZZO
— Jeżeli zabraknie nam, potomkom dożów, płatnego żołdaka, — wasza książęca mość! — w zanadrzu weneckiego szlachcica kryje się ostatni sojusznik!

CONDULMERO
(do Spady i Erizza)
— Mowa Wenecyanina powinnna być skrytą i osłonioną sekretem taksamo, jak jego sztylet. Zaiste nie powinno się mówić o uderzeniu sztyletem! Należy albo uderzyć, albo powściągnąć rękę i ustom nakazać głuche milczenie. Słowo weneckie powinno być schowane w pochwie, jak sztylet!

KAWALER MORDWINOW
— Jakie nakazać ustom milczenie, jeśli kondotyer Francyi...

KAROL RUZZINI
— Miłościwy panie! Nie wiemy, zgoła nie wiemy, czy „obywatel“ Sułkowski jest kondotyerem...

KAWALER WORSLEY
— Sądzę, że nie do nas należy rozstrzygać takie sprawy.

PIOTR SPADA
— Własna jego ojczyzna została ujarzmiona, a oto przybył, żeby współdziałać w ujarzmieniu naszej!

SUŁKOWSKI
(zwrócony do Mordwioowa, wskazuje na order Virtuti millitari za bitwę pod Zelwą, przypięty pod klapą starego munduru).
— To znak mojej służby w walce z rodakami waszmość pana.

(zwrócony do Ruzzini‘ego):

— W istocie jestem kondotyerem, kondotyerem wolności. Byłem takim zawsze. Z niewielą takich w ojczyźnie mogłem się zrozumieć. W istocie przybywam współdziałać, miłościwi panowie, w ujarzmieniu waszej oligarchii, waszej przemocy nad przyszłością waszego ludu. To wy chcecie utrzymać nadal w więzieniu geniusz wenecki i losy narodu, podobnie, jak szlachta polska uczyniła to z geniuszem i dolą polskiego lud! Przychodzę wam powiedzieć, że potargane zostaną wszystkie bezsilne nici i węzły waszych intryg, że rozwarte być muszą ciemnice pod waszemi nędznemi tronami, ie rozkuty zostanie z kajdan wasz lud wenecki, paduański, weroński... Idzie bowiem nieubłagany Atylla przeciwko waszej tyranii. Wracacie na początek swych dziejów, ponieważ sami sprowadziliście ich koniec.

KAROL RUZZINI
— Jakże źle czynimy, podnosząc przeciwko sobie nawzajem nieuzasadnione zarzuty! Prawda, jak zawsze, leży pośrodku. Wszyscy się na to piszemy, ie niektóre urządzenia naszej ojczyzny nie mogą się podobać osobom, wychowanym w duchu nowych zasad Francyi.
(Kawaler Mordwinow, zniecierpliwiony mową Ruzzinie’go kłania się uniżenie księciu, żegna Franciszka Pesaro, Piotra Donę i innych. Nie skinąwszy Sułkowskiemu głową, wychodzi).
— Być może, Że urządzenia weneckie winny uledz jakiejś zmianie, ja w to teraz wchodzić nie mogę, gdyż to przekroczyłoby ramy, jakie sobie do tego przemówienia w myśli nakreśliłem, — jest to zresztą 1zecz pełnych władz naszego państwa. Ale właśnie w interesie nowej Francyi, w interesie jej przodujących mężów leżeć to winno, ażeby władze Wenecyi mogły posiąść pełnię swojej potęgi, gdyż dopiero za pomocą pełni potęgi weneckiej mogą być skutecznie, nie chwilowo i nie obłudnie, przeprowadzone te zmiany, jakie są, być może, zamierzone, a przez mężów nowej Francyi tyle pożądane.

JAN MINOTO
— Nie zabór przecież stoi na czele nowych zasad rzeczypospolitej francuskiej. Naszej rzeczypospolitej chodzi o to właśnie, jakiemiby sposoby przeprowadzić doniosłe dzieło reformy bez ryzykownych skoków w przepaść, jak naprawić i podeprzeć to, co być może chyli się do upadku. Bylibyśmy obywatelowi Sułkowskiemu, który, jak się okazuje, zbliżony jest do osoby generała Bonaparte, a jak sam pięknie się wyraził, jest kondotyerem wolności, bylibyśmy, mówię, niewypowiedzianie wdzięczni za wskazówki, za rady w tej materyi, jakimiby sposoby wpłynąć na generała Bonapartego, ażeby nam pozwolił przeprowadzić samym dzieło reformy i uratować naszą odwieczną wolność.

PIOTR DONA
— Obywatel Sułkowski wie może najlepiej, jako członek narodu chwilowo ujarzmionego, jak ściska się serce syna ojczyzny, kiedy na całość jej, dążącej do lepszego losu, następuje nieprzyjaciel zewnętrzny i kiedy usiłuje dyktować jej prawa, sprzeczne z dziejami i naturą ludzi. Chcemy utrzymać starą, wypróbowaną zasadę wenecką: chcemy być neutralni wpośród zatargów zewnętrznych. Pragniemy polepszenia naszych ustaw. Gotowi jesteśmy wpisać do złotej księgi i uszlachcić obywateli lądu. Jeżeli chodzi o dowody naszej dobrej woli, — damy je. Skoro chodzi o wydanie komendanta Lido w ręce generała Bonaparte, — tak jest, — zgadzamy się, aczkolwiek serca nam się łamią, bo człowiek ten spełnił żołnierską powinność.
(Kawaler Worsley żegna uniżenie księcia i zgromadzonych. Skinął Sułkowskiemu głową i wychodzi).
KAROL RUZZINI
— O to tylko idzie, ażeby generał Bonaparte nie był o nas źle poinformowany i niesprawiedliwej nie trzymał się zasady względem Wenecyi, która tego tylko pragnie, ażeby zawrzeć trwały sojusz z potężną Francyą. Wasze, obywatelu, wstawiennictwo, mogłoby nadzwyczajnie zaważyć na szali. Dla tego pragniemy zaznajomić was z istotą naszych zamiarów. Będziemy przemawiać otwarcie. W tym celu zgromadziliśmy się w progach jego książęcej mości, ażeby wbrew ogółowi naszych współziomków, którzy, być może, nie podzielaj, jescze naszych zamierzeń...

PIOTR BEMBO
— Rozumiemy to doskonale, Że trudy poniesione przez zwycięską armię francuską wymagają sowitej nagrody, że żołnierz, który przebył tak wielkie przestrzenie, żąda spoczynku i wygód. Ta wygoda musi mu być dostarczona, — to inaczej być nie może! Rozumiemy, że każdy oficer francuski ma prawo żądać dla siebie nie tylko należnych oznak chwały, czci dla kokardy rewolucyjnej, ale również i tej części dodatków, której tak długo był pozbawiony, a w które opływa spokojny mieszkaniec.

KAROL RUZZINI
— Generał Bonaparte jest względem nas, doprawdy, niesłusznie źle usposobiony. Wszakże twierdze nasze w dolinie Adygi zostały zajęte... Wenecya wytężyłaby wszystką swoją wdzięczność względem tego, ktoby potrafił zmienić nieprzyjazne względem niej zamiary naczelnego wodza armii włoskiej...

SUŁKOWSKI
— Przybyłem do tego pałacu, ażeby jego książęcej mości, dostojnemu gospodarzowi przynieść poruczone mi słowo. Trafiłem na tajne zgromadzenie optymatów tej rzeczypospolitej.

CONDULMERO
— Nie jest to tajne zgromadzenie, gdyż biorą w niem udział dostojnicy tego kraju, a rzecz dzieje się pod ich władzą w wolnem państwie weneckiem.

SUŁKOWSKI
— Czemuż dostojnicy tego państwa maskują się przed ministrem rzeczypospolitej francuskiej, obywatelem Lallemant i przed jego pomocnikiem, obywatelem Villetard? Czemuż posiedzenie nie odbywa się w lokalu władzy? Senatorowie Wenecyi kryją się...

FRANCISZEK PESARO
— Nie kryjemy się przed nikim!

PIOTR SPADA
— Nie mamy potrzeby ukrywać się we własnym kraju!

KAROL RUZZlNI
— Jesteśmy tutaj na recepcyi u dostojnego naszego gościa, a ie radzimy nad naszemi sprawami, toć rzecz naturalna.

SUŁKOWSKI
— Kryjecie się, dostojni władcy miasta, przed własnym ludem, a spiskujecie ze sprzymierzeńca.mi przeciwko rzeczypospolitej Francyi.

FRANCISZEK PESARO
— Rachuj się waszmość z naszą cierpliwoicią!

SUŁKOWSKI
— Nie rachuję sili z wami, ponieważ jesteście słabością, która chce w ręku trzymać sceptrum władzy. Przeciwnie. Potępiam was jawnie!

KAROL RUZZINI
— Potępiasz nas?

MIKOŁAJ ERIZZO
— Czy słyszycie?

SUŁKOWSKI
(do Erizza)
— To waszmość mruknąłeś tutaj o weneckim sztylecie, ostatnim sojuszniku. Ciebie potępiam. I innych, bezsilnie mściwych! Tych zaś nadewszystko, którzy przebiegle ws pominali tutaj o ugłaskaniu gniewu Bonapartego — i o wdzięczności weneckiej.
(Kładzie rękę na głowni szpady).
— Potępiam was wszystkich za te słowa!

MIKOŁAJ ERIZZO
— Jestem potomkiem doży Wenecyi. Słowo waszmości nie może mię dosięgnąć.

CONDULMERO
(do Sułkowskiego)
— Zginąłbyś waszmość, jak cień, między nami, — więc ci darowujemy to zuchwałe słowo.

SUŁKOWSKI
— Waszmość mi darowujesz me słowo, generał wenecki, prawa ręka proweditora łagun i suszy, któryś już pytał poufnie generała Baraguey d‘Hilliers, czy skłonny by był dać ci siłę wojskową dla poskromienia rewolucyi weneckiego ludu przeciwko waszej władzy? Wiedziałem dobrze o tej schadzce! Jutro wiedziałbym słowo w słowo, cobyście tu uradzili.

PIOTR SPADA
(idzie ku niemu w uniesieniu)
— Któryż to z nas jest twoim szpiegiem?

SUŁKOWSKI
— Zatrzymaj się waszmość na miejscu! Za tydzień, za dwa nie będzie was. Spłaszczycie się, jak cienie, gdy słońce południowe stanie nad wami. Wraz z wami przepadną w niepamięci wasi zdrajcy, których wśród siebie dobrze oczyma szukajcie. Pospołu z waszą władzą znikną denuncyanci, którzy zdradzali waszych nieprzyjaciół przed wami, a dziś was sprzedają nieprzyjaciołom. Znikną wasi dworacy, zuchwali wobec nędzy, nikczemni wobec potęgi. Przepadną nienasycone pasorzyty, wiekuiści pochlebcy siły, ogładzeni bandyci, myśliwcy na dziedzictwa po wybrzeżach i wyspach słowiańskich. Przyjdą z towarem swym do naszego obozu na sprzedaż. Musi ustać wasza bezsilność, wasza rozpusta, wasza wiekuista zabawa, wasze tchórzliwe łakomstwo, wasza wiarołomność, wasz cynizm i podstępna zemsta!

PIOTR SPADA
— Nie znikły jeszcze nasze stare sztylety! Z pochew je naszych wyrywasz!

SUŁKOWSKI
— Nie dokończyłem zdania. To dokończenie zdania wepcha nazad w pochwy wasze sztylety.
(Wyjmuje z zanadrza papier).
— Oto jest deklaracya wojny, którą wkrótce odczytacie sobie w skupieniu, wraz z długą listą jej przyczyn. Namyślicie się, czy były słuszne. Ja was dobrze znam. Poznałem was, jako gatunek, — i to nie tutaj, lecz daleko stąd, daleko stąd... Patrząc na was, widzę wasze dusze i czytam dzieje śmierci mojej ojczyzny. Nikogo, coby mnie zabił za to, co wam mówię! Podobnie jak tam — nikogo! Płonie we mnie serce. Wśród was stoi ten — Antraigues! Tajny doradca carycy, która Polskę zabiła. To jawny wyraz waszych tajnych dusz!

CONDULMERO
— Czego chcesz!

SUŁKOWSKI
— Nienawidzę was! Należy was ścigać, dopadać i tępić! Jestem jednym z tygrysów, których na was wypuścił lud uciemiężony przez tyle wieków!

ANTRAIGUES
— Nie omyliłeś się waszmość. Jestem doradcą świata, który chciałbyś zburzyć. Nie mylisz się: gdy przyjdzie czas, stanę się Maratem kontrrewolucyi. Dopadnę ja wówczas i tygrysów ludu.

CONDULMERO
(do Sułkowskiego)
— Waszmość przemawiasz do nas tak wyniośle, jakbyś sam był conajmniej generałem Bonaparte. Śni ci się, widać, sen na jawie, że nim jesteś. Tymczasem jesteś tylko cieniem, odgłosem, złudą potęgi. Gdyby nie było za tobą wojsk Bonapartego — czemże byś był?

SUŁKOWSKI
— Czy jestem cień jedynie, czy jestem ten, co cień za sobą zostawia, — nie waćpan to rozstrzygniesz. Dziś, jako cień, oświadczam waszmość panom, że to zgromadzenie do niczego was już nie doprowadzi. Joubert idzie na Bassano, Baraguey d’Hilliers jutro stanie w Mestre, Victor w Padwie, Massena zajmie Gorycyę, Guieux obsadził Klagenfurt.
(Popłoch)
Przybędzie tutaj do was gość, ale nie po to, żeby tłumić rewolucyę ludu, generale Condulmero! Cała wasza ludność powstaje przeciwko wam. To miałem waszmość panom do poufnego zakomunikowania na tem poufnem zgromadzeniu. Teraz poufne pragnąłbym uczynić zwierzenie jego książęcej mości, niegdyf panującemu w Modenie. Może tedy raczycie, dostojni panowie, poczytywać to zgromadzenie za ukończone.
(Pomruk. Okrzyki. Gwałtowne poruszenie).

FRANCISZEK PESARO
— Nie jesteś waszmość naszym władzcą, ażebyś miał prawo rozwiązywać nasze posiedzenia! Żołnierska twoja zuchwałość przechodzi wszelką miarę!

SUŁKOWSKI
— Agent hrabiego Antraigues’a zerwał trójkolorową kokardę, symbol rzeczypospolitej, z kapelusza mego mistrza i przyjaciela, członka weneckiego poselstwa Francyi, obywatela Venture’a...

MIKOŁAJ ERIZZO
— Potrafimy zagrzebać się pod bezcennemi murami Wenecyi!

SUŁKOWSKI
— Wy? Nie potraficie. Macic w sobie tyle tylko ducha, ile go starczy na wybiegi i zdradę. Pójdziecie stąd na komedyę Goldoni’ego. To was pocieszy.

FRANCISZEK PESARO
— Nie. Pójdziemy dalej. Należy uchodzić z Wenecyi i gdzieindziej szukać ojczyzny, szczęścia, możności rozkazywania, jakeś to waszmość uczynił.

SUŁKOWSKI
— To będzie najlepsza droga ze wszystkich, jakie wasza dostojność wybrać możesz.

FRANOSZEK PESARO
— Szlachcic wenecki nie jest już tutaj u siebie. Skoro obcy żołnierz tu rozkazuje, należy gdzieindziej szukać losu i szczęścia.

PIOTR BEMBO
(do Sułkowskiego)
— Korzystasz ze sposobności, obywatelu, ażeby nas znieważać, ponieważ szczęście nas zawiodło.

SUŁKOWSKI
— Nie mam zamiaru znieważać was, dostojni panowie. Ja was tylko usiłuję zdławić i pozbawić władzy nad ludem, której nie macie prawa piastować.
(Senatorowie skupiają się, grupują po kilku, szepcą pomiędzy sobą. Niektórzy żegnają księcia i zwolna, niepostrzeżenie wychodzą. Inni, rozmawiając, błądzą po sali. Franciszek Pesaro oddala się z zakrytą twarzą. Ktoś, wychodząc, głośno złorzeczy. Najdłużej zostaje hrabia diAntraigues. Patrzy na Sułkowskiego głęboko zamyślony. Wreszcie z obłudnym ukłonem uniżoności, na palcach wychodzi. Zostaje książę Modeny śmiertelnie blady, zagłębiony w swem krześle, z rękoma splecionemi na kolanach, z głową upadłą na piersi. Sułkowski zdala od niego stoi w drugim końcu sceny Trwa bardzo długie milczenie. Książę dźwignął głowę. Posępnie i złowieszczo patrzą na siebie. W czasie trwania tej ciszy nieznacznie rozchylają się połowice zasłony głównego wejścia i do sali ostrożnie a ciekawie zagląda Agnese Gonzaga, krewniaczka i wychowanica Herkulesa III-go).

KSIĘŻNICZKA
(z cicha do księcia)
— Wszyscy już rozeszli się, — wzburzeni, gniewni... Czemuż tu wasza książęca mość?... Sam? A! Jest ktoś jeszcze...

KSIĄŻĘ
— Możesz wejść, Agnesina...
(Księżniczka wchodzi).
Nie mogę ani mówić, ani odejść.
(Wskazuje z nienawiścią oczyma).
Poseł generała Bonaparte.

KSIĘŻNICZKA
— Czemuż jeszcze poseł zostaje? Czego żąda?

KSIĄŻĘ
(z odrazą)
— Nie wiem.

KSIĘŻNICZKA
— Może go raczysz coprędzej wysłuchać, pozwolisz mu odejść. i sam udasz się na spoczynek?

KSIĄŻĘ
— Jestem do dna porażony widokiem tego wszystkiego, co tu było. Nie mogę myśleć, nie mogę mówić. Nie znam generała Bonaparte i nie jestem ciekawy tego, co powie jego oficer.

KSIĘŻNICZKA
— A może to sprawa bardzo ważna?

KSIĄŻĘ
— Ten człowiek przybywa od ludzi, którzy targnęli się na życie swego króla, zamordowali królowę, siostrę mego zięcia, córkę cesarskiego domu, — zamęczyli w więzieniu jej dziecko. Ten człowiek przybywa od łudzi, którzy mi wydarli dziedzictwo przodków. Duszę się! Nie mogę!

KSIĘŻNICZKA
— Pozwól wasza książęca mość, żebym ja cię wyręczyła...

KSIĄŻĘ
— Patrzyłem w oblicza tych malowideł...
(Wskazuje na portrety).
Twarze ich powiedziały mi, że podobnie zuchwałe słowa powinny być przez każdego z domu d’Este wtłoczone w gardło zuchwalca...
(Sułkowski zbliża się. Książę patrzy nań długo zgasłym wzrokiem).
— Kawalerze, — oto moja powiernica. Wyjaw jej zlecenie swego generała...
(Skinął głową, wstał powoli i odszedł ku bocznemu wejściu. Agnieszka prowadzi go, wspierając, aż do drzwi. Gdy się za nim zamknęły, wyniośle wraca, siada z uroczystą powagą na książęcem krześle i surowo wpatruje się w Sułkowskiego. Po długiej pauzie):

KSIĘŻNICZKA
— Mów, kawalerze!

SUŁKOWSKI
— Mam polecenie, ażeby traktować tylko z jedną osobą, z księciem Herkulesem, niegdyś panującym w Modenie.

KSIĘŻNICZKA
— Jestem w tej chwili zastępczynią księcia Modeny. Książę Modeny jest moim krewnym, wychowawcą i opiekunem. Sama należę do rodu Gonzagów, niegdyś książąt Mantui. Ręczę książęcem naszem słowem, że treść rozmowy nie wyjdzie poza nas dwoje, mnie i waćpana, a dojdzie jedynie do uszu księcia Modeny.

SUŁKOWSKI
— Cóż mam uczynić? Jestem posłuszny rozkazowi waszej książęcej mości, jako zastępczyni księcia Modeny. Generał Bonaparte zawiadamia przez moje usta księcia Modeny, że ziemie niegdyś jego od Apeninów, wraz z Corregio, Mirandolą, Novellarą, Massa-Carrarą — wejdą teraz w skład rzeczypospolitej cisalpińskiej, która z te słonecznej strony Alp utworzona zostanie z istniejących już republik transalpińskiej i cispadańskiej.

KSIĘŻNICZKA
— Ten bolesny podarunek przynosisz, kawalerze, księciu Modeny z uśmiechem na ustach...

SUŁKOWSKI
— Mam polecenie dodać, że generał Bonaparte gotówby był uczynić niejakie ustępstwa w razie, jeżeli książę Herkules III zastosuje się do żądań wodza armii francuskiej...

KSIĘŻNICZKA
— Ród d’Este wychodzi z ciemnicy dziejów, z odłamu Karlowingów Toskany. W pomroce czasu, za Ottona cesarza ten ród był już książęcym. Póżniej zapanował w Medyolanie i Genui. W ciągu pięciu stuleci rządził ziemiami, o których mówisz, kawalerze, tam nad rzeką Ponaro...

SUŁKOWSKI
— Ziemie te dawniejsze są, niż ród d’Este. Za czasu Rzymian nosiły imię prowincyi cispadańskiej. To właśnie imię wojska rzeczypospolitej francuskiej wznowiły i darowały ludowi tego odwiecznego kraju.

KSIĘŻNICZKA
— Jakże sławne są dzieje tego rodu! Ileż świątyń, ileż uniwersytetów, ile siedlisk artyzmu i ducha dźwignęła jego dłoń. Dzięki temu rodowi, nieśmiertelni artyści tworzyli arcydzieła. W cieniu ich szaty książęcej geniusz ludu włoskiego rozwijał skrzydła...

SUŁKOWSKI
— Ileż krwi gibelińskiej ściekło po stopniach jego tronu! Ile zbrodni kryje się w cieniu tego płaszcza, który okrywał ramiona Lukrecyi Borgia!...

KSIĘŻNICZKA
— Nieugięta włoska wola popychała ich przez czyny okrutne i przez strugi krwi przeciwników, — tak! — w górę, po stopniach dostojeństw, do monarszej korony. Czyliż waszmość nie widzisz, że i dziś duch tych książąt...
(wskazuje na portrety)
...żyje w ostatnim potomku. Kiedy wszystko ugięło się przed waszą najezdniczą siłą i poszło do waszego obozu składać pokłon kondotyerowi Francyi, ten jeden książę nie schylił przed wami głowy. Rzucił tron, lecz nie zgiął kolana przed tymi, którzy wymordowali swych królów. Nieśmiertelną dumę swych przodków uniósł ze sobą, uchodząc z ojczystego kraju...

SUŁKOWSKI
— Uszedł, uwożąc oprócz dumy, skarby, przez wiele, wiele lat wyduszane z potu i łez swego ukochanego ludu...

KSIĘŻNICZKA
— Skarby! Te skarby nie daj, spać waszemu dowódzcy, który jeden kocha lud, — nie! wszystkie ludy... Przecie książę Modeny zapłacił już dziesięć milionów kontrybucyi. Wódz republikanów chce dopaść księcia Modeny, zdławić samą Wenecyę, byleby posiąść owe skarby...

SUŁKOWSKI
— Wojska francuskiego dowódzcy nie spożywają ciepłej strawy, nic mają się czem odziać od dżdżu. Bose nogi żołnierzy przebywały śniegi alpejskie, kamienne osypiska, skały Tyrolu i głębokie, wartkie, wezbrane wody wiosenne. Odzieżą ich było zdrowie. Śpią półnadzy na gołej ziemi, pod osłoną drzew. Trzęsą się z febry mantuańskiej. W weselu ducha, z radosną pieśnią swobody na ustach wypchnęli skrwawionemi bagnety najeźdźcę ziem włoskiej, — czegoście wszyscy razem przez trzy stulecia nie mogli uczynić, — druzgoczą trony tyranów, niweczą zastarzałą, śmieszną nienawiść miasteczka do miasteczka, państewka do państewka — i na ich miejscu stawiają drzewo wolności rzeczypospolitej, które wam wskazuje waszą włoską jedność plemienną. Wokół tego drzewa wolności tańczy radosny korowód waszego własnego ludu. Francuski dowódzca pozywa łudzi od warsztatów i od skib czarnej ziemi, daje im w rękę oręż i uczy, jak orać niwę ludzkości. Wiosna ludzkości nadeszła! Siewcy żołnierze kochają świat i życie, lecz lekceważą śmierć dla wielkiej sprawy rewolucyi. Słońce rzeczypospolitej nigdy nie zachodzi i nigdy już nie zagaśnie, jak wieczne słońce na niebiosach. Ale wódz nie śpi po nocach, bo na jego ręku ta wielka armia spoczywa i dzięki niemu słońce wolności płonie na ziemi. Wódz musi nakarmić żołnierzy. Nakarmić nie ma czem. To też francuski dowódzca poruczył mi zwrócić się z zapytaniem do księcia Modeny, czyby nie zechciał wejść w dobrowolne układy. Pokój dotąd nie został zawarty. Książę Modeny zdeklarował się jako wróg armii francuskiej, skoro, mimo zawieszenia broni, wspierał materyalnie armię austryacką, zamkniętą w Mantui.
(Księżniczka, podparta na ręce, wpatruje się w Sułkowskiego. Nie daje żadnej odpowiedzi).
— Zwycięskie wojska francuskie, płonące od umiłowania wolności, zaufane w geniuszu swego wodza, znajdą sposoby do zmuszenia księcia Modeny, ażeby pokój zawarł i wypłacił kontrybucyę, jaką zechcą nałożyć. Lecz ja, oficer tych wojsk, ze względu na obecny stan armii, ośmielam się zanieść prośbę i błagać cię, pani, ażebyś wpłynęła na księcia o dobrowolne ustępstwo i wydanie części skarbu narodowego Modeny, k1óry był wywiózł z kraju...
(Księżniczka uśmiecha się szyderczo. Milczy).
— Jakąż otrzymam odpowiedź?

KSIĘŻNICZKA
— Nie mam żadnej wskazówki po temu, jak odpowiedzieć.

SUŁKOWSKI
— Przypuszczam, że zakres twego wpływu, pani, jest wielki, skoro zastępujesz tutaj księcia...

KSIĘŻNICZKA
— To, czego waszmość żądasz, przekracza zakres mego wpływu.

SUŁKOWSKI
— A więc zdobądź go, pani!

KSIĘŻNICZKA
— Pragnąłbyś, żebym uwielbiała powodzenie żołnierzy, bez względu na to, jakiemi środkam i osiągnięte zostało, żebym wraz z wami czciła bezkarność waszych gwałtów, przewrotów, łupiestw i kontrybucyi, któremi znaczycie swą drogę.

SUŁKOWSKI
— Droga wojny usłana jest ruinami i wzgórzami trupów. Ale na tych szlakach, któremi ona ciągnie, zazielenią się nowe zboża, wykwitną nowe łąki.

KSIĘŻNICZKA
— Jakąże to rekompensatę obiecuje francuski wódz księciu Modeny wzamian za dobrowolne wydanie sum wymarzonych?

SUŁKOWSKI
— Nie jestem w stanie dać odpowiedzi, gdyż nieznane mi są intencye jego książęcej mości. W każdym razie generał Bonaparte wyraził gotowość wynagrodzenia księcia Modeny wzamian za dobrowolną kontrybucyę ziemiami gdzieindziej, poza obrębem jego dawnego dziedzictwa. Zbliża się chwila zawarcia pokoju. Będą się decydowały sprawy wielkiej wagi...

SUŁKOWSKI
— Czy waszmość jesteś upoważniony do stawiania warunków?

SUŁKOWSKI
— Jestem upoważniony do wyłuszczenia sprawy.

KSIĘŻNICZKA
— Tak tedy, — zgoła nieznani oficerowie armii francuskiej mogą stawiać udzielnym książętom żądania kontrybucyi i udzielać im wzamian obietnic, które były niegdyś przywilejem cesarzów.

SUŁKOWSKI
— Takie oto nadeszły czasy! Co do mnie szczęśliwym się czuję, że powierzona mi sprawa dała mi sposobność wyłuszczenia jej przed tobą, pani.

SUŁKOWSKI
— Dla czego?

SUŁKOWSKI
— W oczach twoich czytam niezgłębione piękno rozumu. Wierzę, że nie będzie tobą kierował pospolity interes, lecz że ci podyktuje odpowiedź wielka poezya tego, co się w twych oczach dzieje. Pragnąłbym osiągnąć to szczęście, ażebyś raczyła pojąć entuzyazm, który napełnia moje serce dla sprawy wolności. Gdybyś, dostojna pani, raczyła nagiąć swą myśl, schylić się, wpatrzeć w głęboką krynicę piękna sprawy wolności, — ujrzałyby twoje oczy, że krynica wolności jest tak bardzo piękna, jak odbicie w niej niewysłowionego piękna twego oblicza.

KSIĘŻNICZKA
(wstaje wzburzona)
— Mości panie!

SUŁKOWSKI
— Czy obraziłem cię, pani?

KSIĘŻNICZKA
— Mówisz do księżniczki Mantuańskiej!

SUŁKOWSKI
— Miasto Mantua jest w ręku Austryi, a dziejami Gonzagów królewicz Hamlet straszył zbrodnicze serce swego stryja. Księstwo mantuańskie nie istnieje dla mnie taksamo, jak nie istnieje hrabiowska korona, którą ozdabiano moją kołyskę. Mówiłem do ciebie, pani, a raczej do twojej duszy.

KSIĘŻNICZKA
— Moja Mantua istnieje w mej duszy!

SUŁKOWSKI
— W duszy twojej istnieć powinno coś więcej, powinny sięroztoczyć niebiosa, śniące nie tylko nad Mantuą, lecz morza i góry okryte śniegami, wybrzeża lądu i wyspy, cała twoja ojczyzna, wyśniona mara Cola Rienzo, ziemia Rzymian!

KSIĘŻNICZKA
— To jest przeszłość, sławny nasz popiół, legenda...

SUŁKOWSKI
— Niema przeszłości i niemasz legend! Jest to, co jest w nas i co czynimy. Cała przeszłość i cała przyszłość w nas być powinna. Pani! Powinnaś nosić w sercu Rzym, który jęczy i wzdycha pod gruzami. Gdybym był z twego plemienia, — jakżebym zdołał znieść widok cmentarza wielkości, Rzymu, który przywaliły śmiecie i obsiadła nikczemność, a dziki bluszcz zapomnienia osnuł nowem weselem! Ojczyzna — to samo życie. Jak krew bije w tętnach, jale serce w piersiach uderza, jak myśl w mózgu przepływa, — tak w nas żyje ojczyzna.

KSIĘŻNICZKA
— Odbiegłeś od przedmiotu naszej rozmowy, kawalerze.

SUŁKOWSKI
— Odbiegłem i nie chcę już do niego powracać. Będę przez kilka dni czekał w poselstwie francuskiem na odpowiedź księcia Modeny. Dziś, — może zechcesz utrzymywać, pani, że książę Herkules nie posiada tych olbrzymich sum państwowych Modeny, które stamtąd wywiózł, — że ja nie mam prawa żądać wydania ich części dla wojsk republikańskich, — że uchodząc przed nami, ty i on jesteście sobą, rodem d’Este i Gonzaga... Zechcesz, pani, okazywać względem mnie wyniosłość i dumę minionych pokoleń i zasłaniać nią sprawy dzisiejsze. O czynach Rzymian, o snach nieśmiertelnych marzycieli mówisz, Że oni i ich dzieło — to przeszłość, sławny wasz popiół, legenda...

KSIĘŻNICZKA
— Nie to mówiłam, co przytaczasz! Zniewagą jest to, co mi zarzucasz.

SUŁKOWSKI
— Kiedy poniżasz wielkość, wybierając małość, to dla ciebie, pani, zniewagą nie jest.

KSIĘŻNICZKA
— Kto waszmość jesteś, ażebyś śmiał zarzucać mi małość duszy?

SUŁKOWSKI
— Jestem, niestety! — jakobin, który nie szanuje tytułów do sławy, lecz sam sięga po sławę. Racz, dostojna pani, wybaczyć prostakowi, który się w cieniu gilotyny chował...

KSIĘŻNICZKA
— W istocie — szczęk noża gilotyny słychać w waszmość pana wywodach...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.