Sułkowski/Akt I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Sułkowski
Wydawca Księgarnia S. A. Krzyżanowskiego
Data wyd. 1914
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT PIERWSZY.

(Obóz w okolicach Werony. Grudzień 1796 roku, — po bitwie pod Arcole, przed bitwą pod Rivoli. Noc. Pośrodku sceny płonie duże ognisko. W pewnej od niego odległości połyskują lufy i bagnety karabinów, ustawionych w kozły. Gałęzie wielkich wiązów i kasztanów szarzeją, oświetlone z dołu przez płomień. Przy samem ognisku grzeje się siedmiu żołnierzy z Forestierowego batalionu, który stanowi zawiązek legii polskiej pod generałem Dąbrowskim. Nazwiska żołnierzy: Zalesiak, Żmuda, Trzmiel, Ogniewski, Boś, Kołomański, Zawilec. Jedni z nich leżą na ziemi, otuleni w płaszcze, inni siedzą z podwiniętemi nogami, kurząc fajki. Głąb sceny ginie w pustce nocnej. Kiedyniekiedy wynurza się z pustki nocnej i przemierza w milczeniu, miarowym krokiem, środek sceny szyldwach, nazwiskiem — Chwała.
Żołnierze odziani są w stare, połatane, bezbarwne od pyłu i dżdżu kurtki, przeważnie ongi-granatowego koloru, a najrozmaitszego, przeważnie austryackiego pochodzenia. Wszyscy jednak mają te mundury przez doszycie wysokich, polskim krojem wywróconych kołnierzy, przez doczepienie napierśnych wyłogów, zarękawków i lampasów u spodni (wystrzyżonych z austryackich kurt z poległego na placu boju żołnierza ściągniętych) — przekształcone na podobizny regimentu królowej Jadwigi, dowództwa Grochowskiego, z kościuszkowskiej sprawy. Czarne kaszkiety, z brzegami z polska wywiniętemi i doczepioną starą blachą, pióra z tyłu ku przodowi kaszkietów, na piersiach w krzyż pasy rzemienne od szabli i torby, na ramieniu sukienne naszywki z napisem: Gli uomini liberi sono fratelli. Stary wiarus Zawilec pracowicie zeszywa zapomocą szydła i dratwy grubo wywoskowanej swój trzewik z tęgiego rzemienia. Mruczy — pośpiewuje samemu sobie).

ZAWILEC
— Szyje się piękny chodak, ściba się nocną porą. Fajny trzewiczek stanie sporo...

ŻMUDA
(wytrząsając fajkę)
— Nie daleko, braciszku, na tych dratwach zajdziesz...

ZAWILEC
(nuci)
— Fajny trzewiczek stanie sporo... Zajdzie się kady trza.

TRZMIEL
— Myślisz, te ciągała litewska, że ino w cesarskich butach, coś je z trupa na peśkierskiem polu obłupił, obejdzie świat. Nie bój się. Swoja dratwa tosamo strzyma niejedno.

ŻMUDA
— No, już akuratnie nie strzyma, zwłaszcza przez bagna idący.

OGNIEWSKI
— Co się w niego patrzycie, jak te wrony w żołnierski gnat! Co się jeden z drugim o jego chodak zamartwiasz! Zdejm swoje cesarskie kamasze i daj kamratowi, jako kamrat.

KOŁOMAŃSKI
(leżący za ogniskiem)
— Ba, — kiedy nie pasuje żołmierzowi całkiem przez butów!

ZAWILEC
(szyje, nie słysząc, co mówią)
— Fajny trzewiczek... Dratwa się ciągnie w poprzek, — w krzyż. W poprzek, — w krzyż.

BOŚ
(w zadumie)
— Takie potrza, panowie kamraty, buty mieć, żeby ta ino — ino wystarczyły.

OGNIEWSKI
— Juści: — siedmiomilowe.

BOŚ
— Po polskim piasku, a choćby też i boso. Polski piach ciepły.

ZAWILEC
(szyjąc uparcie)
— He — hej! Rzemienia coraz mniej! Podeszwy niema. Obcas się dziury trzyma.

KOŁOMAŃSKI
— W tamtej stronie, na swojem polu to ta i na bosaka ciepło, a tu we włoskiej stronie, to jak w kościele. Nie pasuje na bosaka. Trza w butach.

ZALESIAK
(jąka się)
— Juści prawda. Po sprawiedliwości rzec, że tu we włoskiej stronie, to jak na sumie w kościele.

ZAWILEC
(nuci)
— Galant po wierzchu, — boso go znać. Na przyszwy ino wiarę stać.

OGNIEWSKI
(przedrzeźnia Zalesiaka)
— Juści prawda. Po sprawiedliwości rzec, nie zełgać, szlimy boso, jako dziewki na sumę. Trzewiki na ramieniu, kiej bez swoje pole, a dopiero pod kościołem — obuwaj się kto żyw!

KOŁOMAŃSKI
— Jako, że nie pasuje zołmierzowi całkiem przez butów.

ZAWILEC
(śpiewa głośniej)
— Od tego wiater srogi, od tego deszcz i grad, żeby wojackiej bosej nogi nie ostał w obcem polu ślad.

TRZMIEL
— Kto ta miał buty na ramieniu, to miał, a tyś je, bracie, ino we spaniu widział. Choćby i na polskiej ziemi...

KOŁOMAŃSKI
— Wrócisz się, zołmierz, znowuj buty wojackie zzuj...

BOŚ
— Boso po piachu! Polski, bracie, piach ciepły. Sprawiedliwie!

ZAWILEC
(śpiewa)
— W ślepie mi patrz, w piersi mi godź! Od przodka patrz na zołmierza. Pilnuj, gdzie bagnet uderza! Kto ta podeszwę obaczyć chcesz, — w ślepie mi naprzód chodź!

ZALESIAK
— U naju ta beł, w naszej, mówię, wsi taki rozdołek. Droga tamtędy akuratnie szła między żytami w dół, a popóźniej znowu wzgórę. Biała droga, kolejasta, głęboka, na jeden wóz, jako się patrzy. To jak akuratnie przedeżniwy żyto falami idzie, a tu bławat nade drogą, macierzanka pachnie bardzo pieknie, — idziewa... Przepiórki we zbożach pokrzykają raz wraz, bo to nad wieczorkiem, a rosa padła. Dopiero widać na wzgóreczku het — het — we trzech jedlach...

OGNIEWSKI
— Już się chłopu gęba rozdygotała, jak kasza w garnku. Wara ci w kamraty żal cedzić, zołmierza smętkiem psuć!

ZALESIAK
— Słowa powiedzieć nie dadzą! Komuż powiem?

OGNIEWSKI
— Tamtym powiedz! (Wskazuje na bagnety karabinów.) Powiedz im, niech biją w ścianę niemiecką. Ściana niemiecka między tobą i twoją drogą. Wiesz teraz?

ZALESIAK
— Już ta on, choć i mój, nie jeden brzuch ozdarł, a ściana stoi. Mnie uczyć! Jak my w doliny jakiesi, między wielkogóry szli, rznęlimy się srogo z jakiemisi chłopami, co na nas wyszły z przepaściów. Szlimy po trupach, jak po snopkach w zapolu. Z każdego chłopa rzygało wtedy krwie dwa razy tyla co z drugiego człowieka. Jakisi kwardy naród.

KOŁOMAŃSKI
— A co mówisz, — ścianę niemiecką przebić, — dobrze. Przebijesz ścianę niemiecką, przyjdziesz w swoje dziedzictwo. I znowuj pojmie cię karbowy na pańskie, szlufy ci każe odpruć, mundur wojacki ściągnąć do ostatniego lejbika, rzemienie wojackie zawrze w komorze, a będzie ci swoim starym rzemieniem plecy orał, jako ojcom, dziadom, pradziadom.

BOŚ
— Kaj się gdzie smętarze między zbożami bielą, wszędy przecie ojce leżą, — bity naród.
(Mówią gwałtownie, jeden przez drugiego).

TRZMIEL
— Jakie ta beły króle, jakie ta bez polską ziemię idą teraz cesarze, — kto ich ta, mocny Boże! — wie i spamięta. A ino zawżdy tensam beł podstarości i onego tosamo prawo: od zaranku na pańskie naród gnać, a późnym zmierzchem popuszczać.

ZALESIAK
— Ostały w chałupie ojce. Orzą na pańskiem, sieją, żną. Przyjdziesz z wojaczki, spytasz się, jak i co... Cóż ci powiedzą?

KOŁOMAŃSKI
— Odszedł okuman stary, a przyszedł nowy, — sto razy gorszy pies.

ZALESIAK
— Jak ze samego rania na pańskie wyszturchają, wygonią, och, — pieknie, panowie kamraty! Skowronki śpiewają, co ino — ino, mgła ponadrzeczu wstaje w cichości, żyta po niwkach od rosy mokre, kłos ciężki. Stoją zboża światami...

OGNIEWSKI
(posępnie)
— Żeby się był jasny Naczelnik w błocie nie zarobił pod Krępą...

ŻMUDA
— A dopieroż, mocny Boże! — śpisz twardo w domostwie, ciemna noc... Raptem, co się nie dzieje: w okna walą pięściami, we drzwi burzą! Gwałt na dworze: imieniem cesarskiem rozkazujemy — otwieraj! Postronki na ręce i na nogi. W kamasze!

ZAWILEC
(szyjąc wciąż)
— Od tego wiater srogi, od tego deszcz i grad, żeby wojackiej bosej nogi nie ostał w obcem polu ślad.

TRZMIEL
— Kto się na chłopa urodził, chłopem musi ostać, choćby ta ziemie obszedł, gdzie ino jest jaka ziemia!

BOŚ
— Od pańszczyzny nie odejdziesz żadną, bracie, drogą. Każda droga prowadzi do tejsamej roboty na pańskiem.

KOŁOMAŃSKI
— Ale ci, bracie, krew z przebitego boku ślacheckim obyczajem pociecze na wojence dalekiej. Tamtemu, co w domach siedzi, nie pociecze naszym obyczajem.

TRZMIEL
— Ino zza pazurów, abo spod rzemienia...

OGNIEWSKI
— He, panowie kamraty! — co ta wywspominasz... Widziało się nie jedno... Jeszcze po tamtej, cesarskiej stronie nad jeziorem my stali... Dragony szóstego pułku, te w białych płaszczach z czarnemi piórami, na nas napadły. Zawrzała bitwa niezła. Zleciało ich tam ze sześciu z kulbaki... Poszli za jezioro!... Zapadła noc. Rozbili obozy, wojska posnęły wnet. Postawili byli kamrata z naszych stron, z lubelszczyzny, daleko na pikiecie, samego w polu. Zima, ciemna noc, wiater gwiżdże, a deszcz siecze, jak rózgą. Stoi mój kamrat, — a Pakuła się zwał — w szczerem polu. Zeziąbł, skostniał. Cni mu się, sen go morzy. Co się w płaszcz otuli, na karabinie wesprze, — jużci, zgoniony w tylich marszach, drzemie stojący. Strach go oblata, zmory koło niego łażą, czai się złe przed oczami... Naraz — słyszy: idzie we zmroku nocnym wojsko... Słychać krok wojenny po błotach, po szuwarach: — raz — raz, — raz — raz! Nastawił się mój Pakuła, karabin wyachtował, czeka. Idą! Na niego wprost! Coraz bliżej, coraz bliżej — raz — raz, raz — raz! Jużci wypalił w noc. Natychmiast szyldwachy poczęły grzać jeden po drugim, jeden po drugim. Raz za razem — bach, bach, bach... Kanonada. Porwała się armia na nogi. Pakuła słyszy, że ten glit wojska wciąż na niego idzie. Przeląkł się, karabin cisnął, wziął wrzeszczeć. Uciekł. Dopiero przed frontem wojska spamiętał się, stanął. Cóż się nie pokazuje? Szedł na niego nie nieprzyjaciel, jeno Sardyny, sprzymierzone cesarskie, patrol nocny. Wzięli mojego Pakułę odrazu w sąd. Na miejscu w polu gorącem prawem. Poszeptali między sobą w pięciu, — wyrok: kula w łeb. Ten nic, — stoi. Ino go dygotka trzęsie, na gębie spokojny. Dopiero wzięły się za nim wstawiać wyższe Niemce. A to widać, że człowiek przeziąbł, a to, że go morzysko strzęsło, rozum mu się zepsuł z niespania, ogłupiał po ciemku. No, — zmiękli. Darowali życie. Ale prawo: bez żywą ulicę! Wnetki zwlekli z niego mundur, lejbik, koszulę. Jak w portkach ostał, do piersi mu przystawili kolbę, ręce przywiązali do lufy. Dwa glity stanęły po nocy z laskowemi kijami. Zołmierz był zły, — bo to wszystkich obudził, — no to się ta rozgrzał z dygotki wnet! I sprawiedliwie, — bo jakże? karabin cisnął, — raz, — uciekł, — dwa. No, niech-że ta jeszcze. Ale jakże można wrzeszczeć? Ze strachu wrzeszczeć, po nocy wrzeszczeć?

(Szyldwach Chwała wstrzymuje się na miejscu, zwraca w noc i prezentuje broń. Żołnierze zamilkli. Zwrócili w noc oczy. Czekają. Wynurza się z mroku i zbliża do ogniska oficer zawinięty w płaszcz po szyję. Na jego kapeluszu powiewają obfite, białe pióra adiutanta. Zbliżył się do ogniska i mija je, idąc dalej w zamyśleniu. Spostrzegł polskie znaki żołnierzy. Na chwilę przystanął. Żołnierze zerwali się z miejsc, salutują. Gdy oficer odpowiada, salutując, widać, ie ma na sobie stary mundur polski majora strzelców z roku 1792, przykrojony do nowej rangi kapitana piechoty w czwartej lekkiej półbrygadzie. Na jego lewem ramieniu widać biało-czerwoną szarfę adjutanta naczelnego wodza. Jest to Józef Sułkowski, dwudziestopięcioletni młodzieniec, prześlicznej powierzchowności. Mały wąs osłania jego usta. Włosy długie. Dał znak, żeby żołnierze spoczęli).

SUŁKOWSKI
— Polacy?

ZAWILEC
(stoi boso, wyprostowany)
— Batalion Forestier.

SUŁKOWSKI
— Czy który był w polskiej sprawie?
(Ogniewski, Zawilec, Kołomański, Boś — stoją wyprostowani).

OGNIEWSKI
— Spod Warszawy, w maciejowickiej batalii.

KOŁOMAŃSKI
— Spod Zieleniec, w ruskie wojska zabrany. Pod Naczelnika, skoro wieść padła.

BOŚ
— Spod Warszawy, w maciejowickiej batalii.

ZAWILEC
— Melduję pokornie: w reymencie szefostwa Działyńskich w wojsku litewskiem, za pierwszej wojny.

SUŁKOWSKI
— Jakiej komendy?

ZAWILEC
— Spod majora Wedelstet.

SUŁKOWSKI
— Gdzie byłeś w sprawie ze mną?

ZAWILEC
— Grobla na Zelwie. Przy trzecim moście. A potem tosamo w nowym batalionie strzelców, jak pan kapitan na szarżę pierwszego majora...
(Sułkowski podniósł rękę do kapelusza, zawinął się w płaszcz i odszedł. Żołnierze pytają Zawilca jeden przez drugiego).

TRZMIEL
— Któż to to?
ZALESIAK
— Co to za jeden?

ŻMUDA
— Jak się zwie?

BOŚ
— Jakże mu?

ZAWILEC
— Sułkowski się nazywa. Adjutant najgłówniejszego Bartka. Wiem ja o nim nie jedno. Powiem wama.

OGNIEWSKI
— Wiem i ja o nim spod Mantui. Do samego Bartka, widać, tędy poszedł.
(Patrzą za Sułkowskim w noc. Milczą).

KOŁOMAŃSKI
— Jużci prawda. Wzdłuż naszych ognisk poszedł na tamtę stronę.

ZAWILEC
— Panowie kamraty! Zdrada była między panami polskimi w naszym narodzie. Zdrada się kryła wszędy, a my nie wiedzieli nic!

OGNIEWSKI
— Zdrada sprzedała Naczelnika!

ZAWlLEC
— Ten młody, co tu z nami gadał, nie zdradził. Nasza cała armia litewska miała dziesięć armat lekkiego kalibru przeciw sześćdziesięciu moskiewskim...

KOŁOMAŃSKI
— Bo zdrada narodem rządziła zawżdy.

TRZMIEL
— Powiadały stare kamraty, że się zdrada kryła wszędy. Krew z ciebie w ziemię ciecze, a ktoś za twoją krew liczy ruble i trzos w zanadrze chowa.

BOŚ
— Zdrada jeździła między bitnemi wojskami. Wojska szły naprzód i wtył, marzły i schły na upale, rznęły się przez błota, zdychały z głodu, konały z ran, a zdrada w biały dzień na karym koniu, pod czarnym pióropuszem jeździła w obozie. A gdzie pokazała buławą, tam wróg kulami siekł. Wiedła wojska tam i nazad, sama jedna wiedziała gdzie, rzekomo do boju za polską ojczyznę.

OGNIEWSKI
— Polska ojczyzna ociekała od krwi. Paliły się miasta, ze wsiów sterczały kominy i piecowiska, popiołami wiatr się cieszył w nagiem polu. Ściskał żołnierz gorący, bojowy karabin, nabijał go zaklętą kulą. A pańska zdrada kazała podać tył.

ZAWILEC
— Panowie kamraty! Słuchajcie! Dobre słowo wam powiem. Skoro zdrada moskalom nieświeskie wydała armaty, szedł Fersen w nasze kraje na Słonim.
A pod Wirtembergiem my uchodzim, uchodzim...
Dopiero nasz generał Zabiełło pchnie przednią straż pod majorem Wedelstet pod Grodno.
Jęknął most pod naszemi stopami. Nasz most, co go Sokolnicki zbudował.
Wiara przecie we wojsko wstąpiła.
Pociągnęliśmy w ślepie wrogowi.
Doszły wieści, że się okopuje w Słonimie, że, pono, na posiłki ma czekać. A sześć mil przed Słonimem — nasza Zelwa! Zelwę wziąć garścią!
Moskal wyszedł ze słonimskich okopów i pociągnął ku Zelwie. Jużci słuch: w Jeziornicy, o mil cztery...
Posłał wódz nasz Wedelstet po posiłki. Nie przyszły.
Cztery mil do pierwszego polskiego podjazdu!
Rzeka Zelwa. Za nią miasto. Przez rzekę do miasta grobla długa. Trzy w niej mosty.
Brody nasze: trzy mosty my wzięli.
Z tamtej strony, wśród miasta, na wzgórzu stanęły armaty. Baterya, — mocny Boże! — dwie armat.
A wokoło, — panowie kamraty, — jak wzrok sięgnie, jako myśl zaleci, majątki Potockiego Szczęsnego!
Gdy krok stąpim, stu szpiegów z jego włości do wroga znać daje. Panowie kamraty, — stu szpiegów znać daje do wroga.
Za tą rzeką, za miastem błonia były dalekie, pastewniki szerokie. Prosto z grobli wielkie drzewa aleją się ciągną daleką.
Z prawej ręki lasanek.
Tam to siadł nieprzyjaciel.
Musiał Fersen zdobyć brody zelwiańskie, musiał mosty nam wydrzeć z gardzieli.
Posłał wprost z Dereczyna pięć tysięcy żołnierza.
Wziąć brody!
Z wrzaskiem na nas leciały stadami kozaki.
Kładł się trupem nasz strzelec na błoniu.
Wyszedł major Wedelstet przez mosty na błonia, uderzył w ich kupy.
Przybiegł człowiek cnotliwy ze Szczęsnego majątków z wieścią srogą:
Korpus idzie z za borów!
Stanęła nasza jazda w równinie. Garstka młodzi.
W pięciuset towarzysza dał nam major Wedelstet zlecenie:
Zająć mosty na grobli, z lewej strony się zaprzeć w opłotkach.
Wodza nam dał młodego.
Gołowąs nasz wódz.
Jakbyś piękną dziewczynę w mundur odział wojacki.
Oczy głuche z odwagi. Szpadę wyjął. Kaszkiet na bok przekrzywił.
Grzeje wiarę, jak rózgą, oczami.
Jużci błyszczy na błoniu nowe kwiecie:
Dziesięć armat postawił najeźdźca w bateryi.
Sześć tysięcy piechura lśni sztykami w pastwiskach.
Wielokrotnie w nas bili bagnetem, kolumnami, w rozsypkę.
Stokroć ścielem kulami onym głuche posłanie na błoniu.
Aż patrzymy: wszystka ich infanterya na ziemię pokotem.
Leżą piersią na trawie.
Kłęby dymu. Ponad nimi w nas kule armatnie.
W nas wszystkie armaty!
Spadły z lawet na ziemię dwa działeczka na wzgórzu.
Trzeszczą przęsła urwane. Skrzypią dyle mostowe.
Jęczą ludzie w konaniu. Krew ścieka po słupach.
W naszą Zelwę krew kapie szparami.
Nasza Zelwa!
Przez sześć godzin nie popuścił nas Sułkowski z pozycyi.
W tyle mostu szpadą zaparł nam drogę.
Krótki szlaban do Polski, młodziku!
Ej, ty wodzu, ty młody!...
Biała gęba dygoce. Czarne oczy goreją.
A przyleciał ze sztabu spieniony adjutant.
Zlazł z konia. Zdjął kapelusz przed onym młodzikiem.
Oddać Zelwę...
Ścisnął zęby Sułkowski. Śmiech straszny na ustach.
Przednie straże dawno w tył już odeszły...
Moskal cofnął się w bory, w potocczyźnie zatonął.
Nakapalimy w wodę krwi szczodrze.
Obronilimy Zelwę!

OGNIEWSKI
— Panowie kamraty! Dobrą on sztukę tosamo pod Mantuą pokazał, — będzie ta z miesiąc temu.

ŻMUDA
— My z breściańskiego, z za tej okrutnej Peschiery idziemy. O niczem my nie słyszeli.

OGNlEWSKI

— Powiadali nama. Jest pod Mantuą miastem wielki fort, tak nazwany San-Giorgio. Most go łączy kamienny z onem miastem, przez bagniste jezioro rzucony. Zamknął się w tej Mantui generał niemiecki po bitwie pod Bassano. Obległ forty Mantui mały kapral, ze wszech stron je otoczył. Przez ten fort San-Giorgio i przez most mantuański miał ci Niemiec połączenie ze światem. No, zaczął Bonaparte oficerów wyzywać na śmiałka, który się poważy baterye San-Giorgio odebrać bagnetem. Wystąpił Sułkowski. Dali dwieście sześćdziesiąt żołnierza, grenadyerów nietrwożnych. Z nimi poszedł na ów fort San-Giorgio. Poczną Niemcy grzać z fortu wszystkiemi siłami. Kartaczem. Sułkowski rozdzielił na dwie części swój oddział. Jedną część wysłał wprost do ataku, a drugą poprowadził tyłami. Na tyłach fortalicyi jest tam cmentarz na górze. Aleja cyprysowa wiedzie w mury cmentarza. Cieniem onej alei się wśliznął w głuchą bramę cmentarną — i zza murów potężnych począł bić w kanonierów. Kiedy z frontu tamten oddział uderzył, wzięli fort we dwa ognie. Uciekły kanoniery w nieładzie. Nie zdążyły zagwoździć ani jednej armaty. Sułkowski dopadł armat niemieckich. Skierował je w ciągnące od pola posiłki Wurmsera. W popłochu cofnęły się wojska. Myślały, że to armia francuska całą swoją artyleryą w nich bije...

(Szyldwach Chwała prezentuje broń. Z mroku nocnego wynurza się Józef Sułkowski. Żołnierze powstają z miejsc. Oficer zbliżył się do ogniska. Wyciąga nad niem i grzeje ręce. Wszyscy milczą. Na dany znak usiedli na swoich miejscach. Sułkowskiemu przysunięto bęben. Na nim usiadł. Podparłszy głowę rękami, patrzy w ogień. — Długa cisza).

SUŁKOWSKI
— Chłód...

ZAWILEC
(z uszanowaniem)
— Jako że to i zima.

SUŁKOWSKI
— Płaszcze macie?

ZAWILEC
— Rozmaicie. Trafi się i niezły płaszcz między wiarą.

OGNIEWSKI
— Osobliwie, jeżeli cesarski...

SUŁKOWSKI
— Głodem nie przymieracie?

ZAWILEC
— Rosół oto z kaszą warzymy.

SUŁKOWSKI
— Wszyscyście w plutonie dawne towarzysze broni?

ZAWILEC
— Nie koniecznie. Są i zbiegi cesarskie.

SUŁKOWSKI
— Jakże wam się patrzy w tych krajach?
(Żołnierze spoglądają po sobie, pokasłują, pochrząkują. Milczą).

OGNIEWSKI
(po długiem wahaniu)
— Niema náma powrotu, który, jako ja, spod czarno-żółtej chorągwi. Abo rozdeptać, kto ta na drodze, jeżeli chcieć powrotną drogą, abo tu gębą cudzy piach gryźć. Inaczej niema!

ZALESIAK
(jąka się)
— Sprawiedliwie. Inaczéj niéma! Już ta on, choć i mój bagnet, nie jeden brzuch ozdarł, a ściana stoi.

KOŁOMAŃSKI
— Żeby zaś na pewniaka wiedziéć, że ta droga do kraju, no jużci — inaczejby i bagnet onych grzał, inaczejby i chodak szedł w oną drogę.

ŻMUDA
— Ba! Żeby na pewniaka wiedziéć, że ta droga w naszą stronę...

TRZMIEL
— Żeby wiedzieć!...

SUŁKOWSKI
— Ta droga wiedzie do kraju.

KOŁOMAŃSKI
(po długiej ciszy)
— Dopraszam się słowa...

SUŁKOWSKI
— Mów!

KOŁOMAŃSKI
— My są chłopy. Chłopu wszystko porówno, — czy ta las rąbać, czy glinę kopać, czy bagnetem dukty w kwardych glitach cesarskich wybijać. Każą chłopu żyć, — żyje, każą umierać, — umiera. Ale i to jest tosamo żywa prawda: jeżeli ona droga idzie do naju, — jużci doda jeden z drugim ramienia i nie poskąpi sztychu!

BOŚ
— Dopraszam się słowa...

SUŁKOWSKI
— Mów!

BOŚ
— Choć zołmierzowi porówno kije brać w tych tu glitach cesarskich, czy ta na swojego pana podwórcu, ale i to jest żywa prawda, że wiara nie pożałuje ramienia...

SUŁKOWSKI
— Nie będziecie więcej batów brać na swej ojczyzny podwórcu.

(Żołnierze milczą).

ZAWILEC
— Dopraszam się...

SUŁKOWSKI
— Co mi chcesz mówić?

ZAWILEC
— Dopraszam się słowa.

SUŁKOWSKI
— Mów!

ZAWILEC
— Ojce nasze, bracia, matki i siostry zarabiają się w glinie, w piachu, w gnoju, w nasieniu i w zgoninach na pańskiem. To jakże może być, żeby my nie mieli batów brać?

TRZMIEL
— Kto się na chłopa urodził, chłopem musi ostać, choćby ziemie obszedł, gdzie ino jest jaka ziemia.

BOŚ
— Od pańszczyzny nie odejdziesz żadną drogą, — nie bój się! Każda droga prowadzi do tejsamej roboty na pańskiem.

KOŁOMAŃSKI
— Jako im krew zza pazurów ciecze, tako i nam powinna!

ZALESIAK
— Nie może tego być, żeby nasza krew w świętą ziemię nie wsiąkała, kiedy naszych ojców, braci, matek i sióstr krew w świętą ziemię ciecze.

TRZMIEL
— Takie jest u naju na chłopy prawo i taki zwyczaj, najgorszy ze wszystkich katów.

ZAWILEC
— Nie będzie jak świat światem chłopski syn wiedział, za jaką winę ojciec w mogile leży.

OGNIEWSKI
— Tyli świat ode wsi, od chałup ciągniemy, żeby kędyś zanieść, dokąd przyjdziewa, — sławę, ale nie naszą, zdobycz, ale nie naszą, — któż to wie, czyją.

KOŁOMAŃSKI
— Powiadały kamraty, że Katarzyna caryca dukatami złotemi płaciła panom głowa w głowę. Powiadały, — strach gębą powtórzyć, — (zatyka sobie dłonią usta) — ...że samemu jasnemu królowi...

OGNlEWSKI
— Powiadały kamraty, że się w głos śmiała Katarzyna caryca, że się brała za boki, przechwalający się, jako niemasz takiego między panami polskimi, żeby za gotowy pieniądz nie sprzedał świętej ojczyzny.

ZAWILEC
— Powiadały nama w obozach, że był taki sejm, gdzie panowie szlachta siedziały dzień dnia w trwodze i płaczu, aże podpisały własną ręką zaprzedanie świętej ojczyzny moskalom. A król nasz, pono, siedział nad nimi, jako kruk. I tosamo podpisał ręką swą, że zaprzedaje.

TRZMIEL
— A teraz złoto i sławę wypruwa z cudzych żył żołmierz polski bagnetem. Trud chłopu plecy ogniem odparza, a cudzy rozkaz do wiecznej go walki poduszcza. Idzie zołmierz bez lasy, stepy, góry, doliny.

BOŚ
— W niewolę kuje niewolnika. A sam, — mój mocny Boże, — w niewoli.

SUŁKOWSKI
— Skarżysz się jeden po drugim, jak żebrak przed żebrakiem!

KOŁOMAŃSKI
— Jako że lżej człowiekowi swoją mową przede swojego rodu panem...

SUŁKOWSKI
— Zaciśnij zęby i milcz. Oto twoja pociecha.

BOŚ
— Dyć się tak zołmierz zdawna pociesza.

SUŁKOWSKI
— Cóż ci pomoże słowem drzeć rany?

BOŚ
— Czyli je drzeć, czy nie — jednako rany.

SUŁKOWSKI
— Rany! Krew z nich znowu pociekła...
Pięćdziesiąt tysięcy walecznego żołnierza pod bronią, na własnej swojej ziemi, wśród swego ludu, nie stoczywszy walnej batalii, martwemi oczami patrzało na zagładę wolności. Martwemi oczami patrzał lud na żołnierzy. Obojętnem słowem witał wrogów wchodzących.
A ja sam, który wam to mówię, byłem tam, patrzałem na wszystko. Nie potrafiłem wyrwać szpady, nie umiałem uczynić nic takiego, żeby armię podnieść, żeby naród z niewoli i hańby zbawić. Uszedłem z kraju wraz z innymi.

ZAWILEC
— Jakoż mógł wasza miłość, — najmłodszy oficer — jeden człowiek...

SUŁKOWSKI
— Milcz! Czemuś tego tknął? Widział świat tego jednego człowieka, jak siedział na tronie w sali sejmu, nad milczącą gromadą, — dobrześ rzekł — jako kruk nad cmentarzem. Jemu oddano dowództwo armii i los narodu! Chciał mu naród oddać swój los, swą złotą wolność, chciał mu na wieki darować polską koronę, którą nosił Chrobry, Kazimierz i Batory.

ZAWILEC
(do kamratów)
— Słuchaj!

SUŁKOWSKI
— Nie poradziła nic, nie powiedziała nic krew nieustraszonych spod Zieleniec i Dubienki. Nie było nikogo, żeby się porwał na złotą podłość, żeby zerwał z was kajdany, którzy się tu na nie bezsilnie skarżycie — żeby was wydźwignął żelaznym uniwersałem z niziny i poprowadził na wroga wskrzeszony naród. Poszlibyśmy byli na śmiertelny bój, jakiego jeszcze nie widziała ziemia, po nieśmiertelną wolność.

OGNIEWSKI
— Słuchaj!

KOŁOMAŃSKI
— Jeno dla panów było święte słowo: wolność.

BOŚ
— Kazali chłopu żyć — żył, kazali umrzeć, — umierał.

SUŁKOWSKI
— Żołnierze!
Teraz jesteście ludźmi wolnymi. Na ostrzu bagnetów dla innych wolność po ziemi cudzej nosicie. Z jednego teraz jesteśmy pnia — ja i wy. Jakem ja pojął duszą, co się w naszych oczach za straszna rzecz dokonała, taksamo wy pojąć macie. Chcę, żeby się w was ocknęła jędza gniewu, jak we francuskim ludzie.
Patrzcie: krew z was ciekła i rany się wam nie pogoiły, a wróg powalił naszą ojczystą moc i wdeptał w ziemię nasze szczęście. Mogliśmy wszyscy wstać, wieś za wsią, miasto za miastem, jak wstaje do obrony mężny człowiek. Mogliśmy wyjść na wroga i zgnieść go, podobnie, jak swych wrogów francuski naród. Nie wstaliśmy i nie wyszli. Jakże to przeżyć!

OGNIEWSKI
— Powiadały w obozach, że się poważyły królowi swemu uciąć głowę, królowej tosamo. Małe dzieciątko królewskie zamarło, pono, w kryminale. Bo król obce narody na swój naród naprowadził. Powiadały, że skoro się rozeszła wieść, jako obcy nieprzyjaciel wszedł w granice, to się naród na śmierć zawściekł, rozjuszył i własną swoją szlachtę w kryminałach pozamykaną wytracił do nogi. Nie wiadomo, czy to tak mogło być...

SUŁKOWSKI
— To tak było. Lud francuski nie powstrzymał się przed niczem, żeby z gardła przemocy wydrzeć swą wolność i swe szczęście. Bez żałości i bez miłosierdzia ścinał tam głowę brat bratu, przyjaciel przyjacielowi, żeby wytrzebić słabość z pomiędzy siebie. I patrzcie: lud francuski wszystkich wrogów odepchnął, zdeptał, pokonał. W gniewie swym lud francuski porwał się na wszystko, co stary świat wypracował. Palił stare prawa, targał wściekłemi rękami odwieczne świętości, broczył we krwi, żeby ze swego serca wydobyć nową, straszliwą siłę.

KOŁOMAŃSKI
(do kamratów)
— Słuchaj!

SUŁKOWSKI
— Podobnie wy — kiedy przyjdziecie na ojczystą ziemię, macie nastawić bagnety przeciwko spróchniałym prawom podłości i przemocy człowieka nad człowiekiem macie bagnetem zagrozić. Padnie rozkaz.

BOŚ
(do kamratów)
— Słuchaj!

SUŁKOWSKI
— Każdy człowiek wejdzie we własne drzwi, pod własny dach. Taka jest wasza moc, jeśli tego sami zechcecie.

ZAWILEC
— Dopraszam się słowa.

SUŁKOWSKI
— Mów!

ZAWILEC
— Któż to sprawi?

SUŁKOWSKI
— Ja — i wy.
(Żołnierze patrzą weń i po sobie. Milczą.)

ZAWILEC
(posępnie i nieufnie)
— Wasza miłość...
SUŁKOWSKI
— Kto chce zdobyć swoje swobodne życie, ten je zdobędzie. Ale za swoje swobodne życie trzeba umieć bez żałości podłego życia umierać. Rozumiecie, co do was mówię? Śmierć za swobodne życie stokroć jest lepsza, niż podłe życie w niewoli. Taka śmierć to już jest życie swobodne. Prawda, czy nie?

KOŁOMAŃSKI
— Juści, że to jest żołnierskie słowo. To jest prawda.

SUŁKOWSKI
— Wasze bagnety, a moja szpada napiszą uniwersał, jak człowiek ma czcić człowieka.

ZAWILEC
— Wasza miłość...

SUŁKOWSKI
— Musimy się tutaj wszyscy wraz nauczyć, jak wieść wojnę zwycięską. Sztuką naszą wojenną wybijemy w skale drogę i wrota do naszej wolnej ziemi. Krew nasza pociecze w obce skały, piaski i gliny od wielkiej nędzy i od najtwardszej z prac. Będziemy się walić w cudze rowy i słać po obcych drogach, ale dojdziemy! Wtedy pomnijcie, com wam rzekł: padnie rozkaz.

ZAWILEC
— Wasza miłość... Żeby przyszedłszy na swoją ziemię, ono sprawić do cna: wroga wygnać, a cały statek obrócić do góry dnem, stary brud do znaku wytrząść, a nowego nakłaść tworzywa — wasza miłość — wieleby trza krwie wylać! U waszej miłości — dopraszam się łaski przebaczenia — ręce za delikatne, serce za młode. Starego, kwardego, zbójeckiego serca na to trza.

KOŁOMAŃSKI
— A okropna to rzecz — swoją przelewać krew. Bez przelania zasie krwie, jakże statek wywrócić do góry dnem!...

SUŁKOWSKI
(patrząc w płomień ogniska)
— Czy ja mam w sobie za was wszystkich siłę, niewolnicy? Czy ja mam serce z żelaza, oczy bez łez? Czy ja potrafię przechodzić wzgórza obcych i swoich trupów, zapatrzony w jeden, jedyny cel?

BOŚ
— Bo my są czarne żołnierstwo. My są naród nieufny. Z chłopskich my wyszli chałup. Nas sto razy zdradziła zdrada i oszukało oszustwo. Tosamo ojce nasze, dziady, pradziady.

TRZMIEL
— Zdrada nami rządziła zawżdy!

ŻMUDA
— Zdrada się przed nami kryła wszędy!

ZALESIAK
— Zdrada szła przed bitnemi wojskami. Dawała rozkaz.

SUŁKOWSKI
— Nie urodziłem się w chałupie, jak wy, ale możecie mi wierzyć, jakbym się wśród waszej nędzy urodził. (Dobywa szpady). Na tę broń składam wam przysięgę, że gdy to mówię, nie chcę was podejść, ani oszukać.

ZAWILEC
(z miłościwym uśmiechem)
— Dopraszam się łaski... (Dotyka ze czcią palcami szpady). To tasama, spod Zelwy?

SUŁKOWSKI
— Tasama.

ZAWILEC
(do kamratów szeptem)
— No, skoro to tasama, to można wierzyć.
(Skupiają się, szepcą pomiędzy sobą).

KOŁOMAŃSKI
— Można wierzyć.

OGNIEWSKI
— No juści, skoro na tę spod Zelwy...

SUŁKOWSKI
— Żołnierze!
Leży w łykach naród nasz powalony. Nie podnosił u nas brat na brata ręki. Umieliśmy jednym głosem stanowić prawo. Może, skoro przyjdziemy z orężem w dłoni na naszą ziemię, nie będzie potrzeba, żeby brat ucinał bratu głowę i nurzał ręce we krwi, jak to uczynił francuski lud, żeby wyrwać ze siebie wielką moc. Może na wasz radosny głos, od połysku waszych bagnetów — roztworzy się radosne serce braterskie. Może Polska stanie się jedynem Jeruzalem świata, gdzie nie przez gwałt, lecz przez miłość spełni się sprawiedliwość.

OGNIEWSKI
— Wasza miłość — mnie się widzi, że nie.

KOŁOMAŃSKI
— Ktoby się na takie rzeczy chciał ważyć, musiałby się urodzić na kata.

BOŚ
— Bo kwarde serce jest w polskich panach...

TRZMIEL
— Co je ta skruszy!...

ZALESIAK
— Ale myby, chyba, woleli stanąć po tej polskiej, nie po francuskiej stronie. Nie wiem, jako kamraty...

ŻMUDA
— My po tej stronie!

ZAWILEC
— Żeby polska kraina po sprawiedliwości zakwitła!

BOŚ
— Żeby po sprawiedliwości, jako brat z bratem!

OGNIEWSKI
— Żeby jak rodzony brat z bratem — daj mocny Boże

KOŁOMAŃSKI
— Daj mocny Boże!
(Milkną wszyscy, zapatrzeni w ogień).

MUZYKA.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.