Strona:Stefan Żeromski - Sułkowski.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zgoniony w tylich marszach, drzemie stojący. Strach go oblata, zmory koło niego łażą, czai się złe przed oczami... Naraz — słyszy: idzie we zmroku nocnym wojsko... Słychać krok wojenny po błotach, po szuwarach: — raz — raz, — raz — raz! Nastawił się mój Pakuła, karabin wyachtował, czeka. Idą! Na niego wprost! Coraz bliżej, coraz bliżej — raz — raz, raz — raz! Jużci wypalił w noc. Natychmiast szyldwachy poczęły grzać jeden po drugim, jeden po drugim. Raz za razem — bach, bach, bach... Kanonada. Porwała się armia na nogi. Pakuła słyszy, że ten glit wojska wciąż na niego idzie. Przeląkł się, karabin cisnął, wziął wrzeszczeć. Uciekł. Dopiero przed frontem wojska spamiętał się, stanął. Cóż się nie pokazuje? Szedł na niego nie nieprzyjaciel, jeno Sardyny, sprzymierzone cesarskie, patrol nocny. Wzięli mojego Pakułę odrazu w sąd. Na miejscu w polu gorącem prawem. Poszeptali między sobą w pięciu, — wyrok: kula w łeb. Ten nic, — stoi. Ino go dygotka trzęsie, na gębie spokojny. Dopiero wzięły się za nim wstawiać wyższe Niemce. A to widać, że człowiek przeziąbł, a to, że go morzysko strzęsło, rozum mu się zepsuł z niespania, ogłupiał po ciemku. No, — zmiękli. Darowali życie. Ale prawo: bez żywą ulicę! Wnetki zwlekli z niego mundur, lejbik, koszulę. Jak w portkach ostał, do piersi mu przystawili kolbę, ręce przywiązali do lufy. Dwa glity stanęły po nocy z laskowemi kijami. Zołmierz był zły, — bo to wszystkich obudził, — no to się ta rozgrzał z dygotki wnet! I sprawiedliwie, — bo jakże? karabin cisnął, — raz, — uciekł, — dwa. No, niech-że ta