Straszna chwila (zbiór)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Straszna chwila
Wydawca Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Страшная минута
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
A. KUPRIN
STRASZNA CHWILA
POWIEŚĆ
WARSZAWA



Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“, Warszawa, ul. Moniuszki 11.







NA OŚLEP
I.

Na peronie jednego z moskiewskich dworców kolejowych przelewała się w różne strony pstra, hałaśliwa ciżba ludzka. Okrzyki tragarzy, zręcznie przebiegających z pakami i wózkami ręcznemi, przelotne urywki zwykłych peronowych rozmów, szmer kilkuset nóg, przesuwających się po asfalcie, głuchy, rytmiczny oddech lokomotywy, wytwarzały jakiś szczególny słuchowy chaos.
Przy wagonie drugiej klasy stało trzech młodych ludzi, niecierpliwie oczekujących na ostatni sygnał.
Jeden z nich tęgi brunet z pięknie utrzymaną twarzą i pańską miną, przerzucał gazetę, puszczając dym z drogiego cygara; drugi wysoki, szczupły, giętki jak pręt, ot, taki frant, jakby dopiero co wyskoczył z pierwszej strony humorystycznego pisemka — gdyż właśnie w całej jego postaci, począwszy od monokla i czerwonego goździka w butonierce, a kończąc na zadziwiająco śpiczastych żółtych bucikach — tyle było specjalnej, właściwej ludziom tego rodzaju elegancji. Trzymał pod rękę trzeciego smukłego młodzieńca, bardzo przystojnego, w inżynieryjnym uniformie, z podróżną torbą, przewieszoną przez ramię.
Cała ta trójka najwyraźniej nudziła się strasznie i tylko od czasu do czasu któryś z nich rzucał jakąś obojętną uwagę.
Niewiele ich ze sobą łączyło. Znaleźli się razem na dworcu, a uważając za święty obowiązek wsadzenie do wagonu odjeżdżającego znajomego, oczekiwali niecierpliwie chwili pożegnania. A że na nieszczęście spotkali się na godzinę przed odejściem pociągu, wszystko, co mieli sobie do powiedzenia i co zazwyczaj mówi się w podobnych razach, wyszukując z tajonem rozdrażnieniem odpowiedniego tematu, dawno się już wyczerpało. Niezręczność tej sytuacji najsilniej odczuwał odjeżdżający inżynier Aleksander Ałarin. Ogromnie lubił taki gorączkowy ruch na dworcu kolejowym, lubił brać w nim udział, utonąć w tłumie, przysłuchiwać się rozmowom i zawsze to podniecało go przyjemnie. Ci jednak dwaj przyjaciele, których spotkał na obiedzie w Bazarze Słowiańskim, po kilku kieliszkach razem wypitych, postanowili koniecznie go odprowadzić i tem zepsuli mu całkiem humor.
Nareszcie trzeci dzwonek! Każdy z nich odetchnął z ulgą. Zaczęli się troszczyć o przyjaciela.
— Siadaj, Szasza, siadaj! — radził z przekonaniem elegancik z monoklem. — Wiesz przecież, jak kurjery szarpią… A pisz… pamiętaj!..,
Urwał jednak, bo przypomniał, jak niewiele mieli z Ałarinem wspólnych zainteresowań. Zamilkł tedy i zaczął obcałowywać odjeżdżającego, zostawiąjąc mu na wargach woń fiksaturatu[1] z silnie wysmarowanych wąsów.
Tęgi brunet zachował się stosowniej. Milcząc, uśmiechnął się szeroko, ukazując wspaniałe, wstawione zęby i mocno uścisnął dłoń Ałarina. Kontent był, że kończy się wreszcie pańszczyzna przyjacielska i nareszcie będzie mógł wedle swej woli rozporządzać czasem. Ałarin zrozumiał to dobrze i odwzajemnił mu się równie wymownym uściskiem dłoni.
Lokomotywa gwizdnęła, na peronie stało się jeszcze głośniej, zatłukły się bufory i pociąg drgnął.
Ałarin wyjrzał oknem. Przyjaciele powiewali chustkami, a Ałarinowi zdawało się, że zwraca to uwagę wszystkich, lecz przezwyciężając niechęć, machnął parę razy czapką w ich stronę.
I po ta komedja? — myślał. — Przecież każdy z nas cieszy się niezmiennie, że nareszcie rozstaliśmy się ze sobą. Po co to wszystko?
Coś wszakże, co było silniejsze od sceptycyzmu, zmuszało go do machania czapką, dopóki przyjaciele nie znikli mu z oczu w gęstym tłumie, zalewającym peron. Wtedy usiadł na kanapce.
O ile pamiętał, to już od najmłodszych lat unikał przygodnych znajomości w podróży, przekonał się bowiem, że człowiek w wagonie, aby się nie nudzić, szuka niewybrednej rozrywki, staje się ciekawy i dokucza sąsiadom natrętnymi pytaniami. Wtulił się więc w kąt wagonu, usiłując nie zwracać na siebie niczyjej uwagi, zapalił papierosa i zerknął z boku na współtowarzyszy.
Naprzeciw niego siedziała jakaś osóbka, skromnie ubrana w szary sukienny płaszczyk i futrzaną czapeczkę. Niewątpliwie — niezamężna — znać to było po szczególnie szczupłej figurce, lekkiej, smukłej, jaką tylko miewają dziewczęta. Jakkolwiek w wagonie nie było zbyt widno, zauważył wszakże Ałarin, że panienka nie była ładna. Twarz o rysach nieregularnych, osłonięta lekką woalką, była bledziutka, jakby chorowita, suche wargi, bez krwi prawie. Niepociągającą powierzchowność nie upiększały nawet błękitne, pięknie ocienione oczy.
— Anemiczna jakaś osoba — określił Ałarin.
Panienka chuchnęła na szybę, przetarła ją maleńką rączką w żółtej rękawiczce i zaczęła spoglądać w ciemniejącą mgłę wrześniowego dżdżystego wieczoru. Twarzyczkę miała smutną, a cała szczuplutka, krucha figurka robiła wrażenie żałosne, bezbronne.
Obok bladej panienki siedział krępy jegomość o wschodnim typie. Posiadał nos niezwykle długi i gruby, grube czerwone wargi, nigdy nie stykające się z sobą i wielkie wytrzeszczone oczy.
Zaledwie pociąg ruszył z miejsca, ów mąż Wschodu wyjął złoty zegarek — ogromną cebulę, przy której wisiało mnóstwo breloków, uważnie wpatrzył się w cyferblat, z trzaskiem zamknął kopertę, spojrzał ze zdumieniem na Ałarina, potem na karczek panienki i nagle zwiesił główę, i odrazu, całkiem niespodziewanie począł chrapać na cały głos. Strasznie było komiczny z tą zwieszoną głową, kołyszącą się na wszystkie strony i szeroko rozwartemi ustami. Było coś idjotycznego w tej twarzy.
Ałarin ziewnął z irytacji i zamknął oczy. Zrazu ucho chwytało rytmiczny stuk kół pociągu, ale w mózgu budził się jakiś znajomy motyw, dostosowywał się do wybijanego przez koła taktu i przeobrażał w niejasne rymy. Potem przesunęły mu się przed oczyma twarze odprowadzających go przyjaciół, wreszcie myśli zaczęły się plątać i zdrzemnął się.
Obudził się z chwilą, gdy pociąg zatrzymał się na jakiejś stacji. Ze wszystkich kątów słychać było sapanie pasażerów, chmury dymu tytoniowego snuły się jak mgły po całym wagonie. Z drugiego końca dochodziły głosy — jeden młody, drugi stary — spierające się, jąkające, zachłystujące.
Ałarin spojrzał na sąsiadkę z przeciwka. Panienka bojaźliwie wcisnęła się w kącik kanapki i nawet przyciągnęła do siebie fałdy płaszczyka, odsuwając się od sąsiada, który, zdaje się dawno już nie spał i obecnie nie odrywał maślanych oczu od wystraszonej twarzy panienki. Prawdopodobnie zaszczycił ją rozmową, ale teraz milczał, widocznie z obawy, że w czasie postoju pociągu usłyszeliby ją inni pasażerowie.
Rzeczywiście zaledwie pociąg drgnął, nachylił się do panienki i z wymowną miną zagadał do niej:
— I czegoż się panna boisz? Ci ja to niedźwiedź, ci co? Nie ugryze!
Panienka nic nie odpowiedziała, tylko jeszcze głębiej wtuliła się do swego kącika.
— Nie bój się pannę, pókim dobry... — usłyszał Ałarin ochrypły głos grubasa.
— Proszę mi dać spokój! — zawołała przerażona panienka. Świeży, miły głosik drżał ze wzruszenia.
Przyszło na myśl Ałarinawi, żeby dać odprawę temu grubasowi, którego wschodni apetyt ponosił, lecz obawa skandalu, przed którym wielu ludzi cofa się właśnie wtedy, kiedy najpotrzebniejsza jest ich pomoc, a pozatem świadomość, że panienka jest nieładna, zdecydowała, że nie ruszył się z miejsca.
— Sam się odczepi — pomyślał.
Jegomość wszakże nie myślał się odczepić, z uporem przedłużał swe bezczelne zaloty. Na widok wystraszonej twarzyczki i usłyszawszy jej odpowiedź, zaśmiał się idjotycznie.
— Iiii, po co się gorączkować? Posłuchają o, pannę, co ci powiem. Zaraz przyjedziemy do K. wyłaź z wagona, a ja cie wezne do hotela na obied. Jak Pana Boga kocham, będzie fajno, zobaczysz! A potem pojedziesz, gdzie sobie chcesz — nawet bilet ci kupie... Dobra?
Panienka milczała, lecz Ałarin zauważył, że dreszcz wstrząsa jej ciałem.
— Czego milczysz? Dobra? No, gadaj!
Mówiąc to, chwycił ją za kolano i ścisnął mocno.
— Boże! Tego już za wiele! — krzyknęła, zrywając się z miejsca. W głosie słychać było łzy i naraz rozpłakała się.
Ałarin czuł że mu ręce zlodowaciały, a po grzbiecie przebiegły mrówki.
— Słuchajno pan! — zwrócił się energicznie do natręta. — Zajmij natychmiast inne miejsce i odczep się od tej pani!
Z innych przedziałów zaczęły się wysuwać głowy pasażerów, zbudzonych hałasem.
Jegomość puścił kolano sąsiadki.
— O wa! Znalazł się mądrala! Pójdę się pana bać! — odezwał się, udając zucha, ale najwyraźniej nie czuł się bardzo pewnie. — Sam sobie siadaj gdzieindziej, mnie tu dobrze.
Pasażerowie też chcieli wziąć udział w sprzeczce.
— Co tam takiego? O co chodzi? Widzicie go, Ormianina! Kiszmysz taki!... O co chodzi, proszę pana? — pytali Ałarina.
Pytania i głupia mina Ormianina doprowadziły Ałarina do wściekłości.
— Co? nie chcesz? — wrzasnął. — Nie chcesz?
I całkiem niespodzianie, sam nie wiedząc, dlaczego to robi, schwycił natręta za kołnierz i porwał go z ławki.
— Nie chcesz? — powtarzał i nowa fala wściekłości go zalała, gdy aksamitny kołnierz zatrzeszczał mu w ręce.
Jegomość ryknął przeraźliwie. Uczepił się za nogę kanapki, ale gdy Ałarin, z pasją zacisnąwszy zęby, potrząsnął nim znów z całej siły, nie próbował już opierać się. Ałarin wyciągnął go na platformę Wagonu. Chłodny wiatr i jesienny deszczyk, który drobnemi kropelkami osypał mu twarz, otrzeźwiły go. Wypuścił z rąk naderwany kołnierz i dysząc ciężko, rzekł:
— Wynoś się z wagonu, póki masz kości całe... żeby tu ślad nawet po tobie nie został!...
Jegomość zmiękł jak baranek.
— Po kiego licha było mnie wyrzucać — mruknął pokornie — trzeba było odrazu powiedzieć, że panienka wam się podobała... Ot, gorączka, nie człowiek...
Ałarin odwrócił się od niego i wszedł do wagonu, trzasnąwszy drzwiami.

II.

W wagonie jeszcze pasażerowie z podnieceniem roztrząsali przygodę.
— A to bałwan! — oburzał się jakiś kupczyk, mały z wielką głową, obrośnięty cały lasem kędzierzawych czarnych włosów. — Jak to można pchać się z takiemi propozycjami do porządnej osoby! A trzeba go było dobrze w mordę... a nie tak delikatnie!
Zwracał się niby do swej towarzyszki staruszki, ale głowę zwracał ciągle do panienki, której dotyczyła ta niemiła przygoda, oczekując widocznie, że podtrzyma jego oburzenie.
Panienka wszakże była tak przestraszona całą tą awanturą, że tylko drżała w zdenerwowaniu i milczała.
Ałarin głęboko współczuł temu bezbronnemu stworzeniu.
— Biedactwo, jakże to może się obronić przed podobną bezczelnością takie chudziątko. Oprócz łez nie ma żadnej broni, a i łzy niezawsze są skuteczne — myślał.
Było mu trochę nieswojo, gdy spostrzegł, że wszystkie oczy są na niego zwrócone, jednak w głębi duszy zadowolony był ze swej zapalczywości. Z przyjemnością przypominał sobie ciszę, jaka zapanowała w wagonie, gdy wrzasnął: „Nie chcesz“?
— Powinienem jednak przemówić teraz parę dobrych słów do tej nieszczęsnej panienki, uspokoić ją zupełnie.
Zadowolenie z siebie i przykrość z awantury splatały się w dziwny jakiś sposób. Ałarin wogóle lubił analizować wewnętrzne swe pobudki, często spostrzegał w sobie ową dwoistość i wówczas z goryczą mówił, że ma „rozdwojoną duszę“.
Kiedy wreszcie wychylone z poza siedzeń wagonu głowy skryły się powoli, Ałarin pochylił się do swej sąsiadki.
— Niechże się pani uspokoi — przemówił cicho a uprzejmie, usiłując zajrzeć jej w oczy — takie indywidua to są zwykle tchórze nikczemni i nie warto się tem przejmować. A może i ja panią przestraszyłem?
— Ach, naprawdę takiem się przeraziła — odpowiedziała panienka, uśmiechając się przez łzy. — Serce jeszcze teraz strasznie mi bije. Pan był tak zirytowany i obawiałam się, że go pan zabije. Nie wiem nawet, jak mam panu podziękować...
Szybko wyciągnęła rękę do Ałarina i znów lękliwie uśmiechnęła się.
Był to prześliczny, uroczy uśmiech, który ukazywał równe lśniące zęby i tworzył dwa dołeczki na policzkach.. Uśmiech ten rozjaśnił i ożywił jej twarzyczkę niezwykle sympatyczną.
— Nic mu się, dzięki Bogu, nie stało — odrzekł Ałarin, mimowoli odpowiadając uśmiechem na uśmiech — ale będzie to dla niego na przyszłość dobrą nauką. Jeżeliby taki bezczelny natręt nie przeżył od czasu do czasu podobnych wstrząsów, uważałby, że wszystko mu wolno. Ciekawe, dlaczego tak się do pani przyczepił?
Powiedział to i zaraz się zmieszał. Przecież to biedactwo obawiało się spojrzeć nawet na tego zawziętego na cnotę dziewiczą sąsiada, nie mogło go więc niczem upoważnić do zaczepki. Panienka wszakże tak była nieświadoma różnych życiowych podłostek, że nie zauważyła nawet, jak niestosowne było to pytanie, więc odpowiedziała żywo:
— Zapewniam pana, że już wtedy, gdy usiadł przy mnie, poczułam jakiś dziwny lęk.
— To jest właśnie okropne, — przerwał jej Alarm — że u nas każda kobieta może być zawsze narażona na podobne nieprzyjemności. U takich osobników przemawia głównie brutalna świadomość własnej przewagi fizycznej. Niestety wielu wykształconych, a nawet humanitarnie myślących ludzi nie wstydzi się zachowywać podobnie.
— To naprawdę okropne! — oburzyła się panienka. — Jakże przyzwoity człowiek może sobie na coś podobnego pozwolić?
— O to właśnie chodzi że brak mu elementarnej nawet przyzwoitości. Oczywiście mężczyźni, o których mówię, nie będą tak ordynarnie jak ten Ormianin okazywali swych niskich instynktów, jednakże... Doprawdy nie umiem stwierdzić, czy są to zdobycze europejskie, czy też pozostałość naszego odwiecznego braku szacunku dla kobiety.
Ałarin całkowicie zapomniał w tej chwili o własnych swych różnych przygodach.
— Jeżeli więc są jednakże tacy, którzy zdają sobie sprawę z tego zła, dlaczego nie wpłyną ma innych? — zapytała panienka. — Pisać o tem jak najszerzej, uświadamiać...
— Piszą — odrzekł Ałarin. — Zewsząd słychać głosy wołające o należny szacunek dla kobiety, o należne jej z prawa miejsce w społeczeństwie, z którego usunął ją zarobkujący mężczyzna. To wszystko jednak na nic się nie zda. Konieczne jest nie gołosłowne współczucie, lecz reformy zmieniające od podstaw rodzinne i społeczne wychowanie całych pokoleń.
Ałarin z przyjemnością wypowiadał te banalne prawdy. Umiał i lubił mówić tylko wtedy, jeżeli nie miał obok siebie słuchaczy, których instynktownie oceniał, jako silniejszych intelektualnie. Skupiona uwaga siedzącej naprzeciwko panienki, będącej jakby uosobieniem niedoświadczenia i naiwności, czyniła go wymownym. Prócz tego skłonny był do lubowania się sobą i swoim głosem, co się często spotyka u wielu młodych a przytem pięknych osób, które nawet w samotności wyobrażają, że ktoś na nich z ciekawością spogląda, więc zachowują się, jakgdyby były na scenie. Ludzie tacy grają sami przed sobą rolę rozczarowanych, przeżytych cyników, udają jednostki pozbawione zupełnie zasad, rządzące się dewizą „używać za wszelką cenę“, lub światowych dandysów, z góry patrzących na ród ludzki — zawsze jednak grają tak, aby nie stracić nic ze swej urody i nie wyjść z roli. Ta czy inna rola zależy od nastroju albo wrażenia po przeczytanej książce. To wszystko jednak nie przeszkadza, by charakter tych ludzi nie urabiał się zupełnie swoiście i nawet oryginalnie.
Teraz więc w rozmowie z sąsiadką Ałarin grał rolę starszego doświadczonego mężczyzny, obdarzającego sympatją i współczuciem to naiwne dziewczę.
— Tak — mówił — lubując się własnemi słowami — znamy już elektryczność, hypnotyzm i wołamy, że ludzkość postępuje naprzód, a nie zastanawiamy się, w jakim położeniu we wszystkich cywilizowanych krajach znajdują się kobiety.
I lekko, zajmująco nakreślił współczesne położenie kobiety, kierując się treścią świeżo przeczytanego modnego romansu. Licząc na efekt, mówił ze sztucznem oburzeniem o tem, co w kobietę wpajają od niemowlęctwa, jak paczą jej wyobraźnię, jak przyzwyczajają do zbytków.
Dla jego słuchaczki było to wszystko czemś zupełnie nowem, słuchała z zajęciem, a przytem z przyjemnością wpatrywała się w piękną twarz Ałarina, w błyszczące zapałem oczy, czarne, śliczne oczy. Dla niej, która w instytucie widywała tylko starych profesorów i woźnych, był to pierwszy „prawdziwy mężczyzna“.
Ałarin — dotknął zlekka „przykrych wypadków uświadomienia, które tak pociąga młode kobiece główki“. Kreślił te sprawy bardzo zręcznie w karykaturalnych hyperbolach i naraz przerwał:
— Przepraszam bardzo — tłumaczył się zmięszany — ale pani prawdopodobnie dopiero co z pensji! Proszę mi wierzyć, że /nie obciąłem jej zgorszyć...
— Ależ nie, proszę niech pan mówi — zaprzeczyła dziewczyna. — Pan tak dobrze wszystko rozumie... Niech pan sobie wyobrazi, że u nas nikt nie interesował się nawet rosyjskim językiem.
— Pilnowano za to, żeby w zeszytach były różowe wstążeczki z napisami:, „Souvenir“ i żeby na pierwszej stronicy były naklejone całujące się gołąbki, prawda?
— I o tem pan wie?
— Wiem. A w bibljotece, oprócz dzieł M-me Jeaniisse, nic więcej nie było?
— Ach, ta wstrętna Jeanlisse! Niecierpiałyśmy jej i przezwałyśmy tem nazwiskiem wychowawczynię — największą złośnicę. Puszkina czytałyśmy tylko w pierwszej klasie i z Turgeniewa niewiele. Ach, Turgeniew, jakiż on wspaniały, prawda?
— Hm, możnaby wiele o tem powiedzieć — nie wytrzymał Ałarin — można jednak go do archiwum schować.
— O nie! nie zgodzę się z tem! — zaprotestowała żywo. — „Notatki myśliwego“... to.... nie umiem wy razić się... ale to naprawdę cudowne!... A „W wigilję“ czytałam na letnisku całemi dniami. Rankiem wyciągałam z pod poduszki i nie rozstawałam się przez cały dzień z książką. Nawet na obiad przynosiłam, ale ukradkiem tak. żeby nie spostrzegła m-me Schweiger.
Ałarina jednak mało zajmowały jej zwierzenia, mówił bowiem głównie dla własnego zadowolenia nie zaś dla niej. Uderzył go wszakże świeży srebrzysty jej głosik.
— Przepraszam, czy pani nie śpiewa? — zapytał nagle.
Panienka zarumieniła się i spojrzała nań z pod oka wcale nie po pensjonarsku.
— Z czego to pan wnosi?
— Ma pani taki czysty, pełny głos i timbre tak bogaty, więc sądziłem... Śpiewa więc pani?
— Tak, uczyłam się trochę. Monsieur Orłow, nasz nauczyciel śpiewu mówił mi, że gdybym pracowała, mogłabym wystąpić na scenie, tylko że ja okropnie wstydzę się śpiewać... W ostatki był u nas koncert i śpiewałam w duecie Mendelsohna: „Chciałbym choć słówkiem wyrazić“.... Zna pan to?
Ałarin na muzyce nie znał się zupełnie, odpowiedział wszakże, że właśnie tego duetu nie zna, jakkolwiek uwielbia Mendelsohna.
— To bardzo znany romans — zdziwiła się panienka. — Pan nąpewmo musiał słyszeć...

„Chciałbym choć słówkiem wyrazić.
Co w sercu mem jest“...

zanuciła półgłosem dwie strofki, spostrzegła się jednak zaczerwieniła i omało nie rozpłakała ze wstydu.
Ałarina kilka tych drżących tonów wprowadziły w zachwyt.
— Ależ pani ma cudowny głos! — zawołał zupełnie szczerze — nigdy na mnie śpiew nie zrobił takiego wrażenia, jak tych parę taktów... Ach jakże chciałbym usłyszeć panią przy akompaniamencie. Pani... ale przepraszam, nie znamy się jeszcze...
Przedstawili się sobie wzajemnie. Panienka miała na imię Zeneida.
— I dokąd to pani jedzie, panno Zeneido? — zapytał Ałarin.
— Ja — do P.
— Naprawdę? a więc jedziemy do jednego celu. To już widocznie los tak zrządził, żeśmy wsiedli do tego samego wagonu i tak miło rozmawiamy.
Powiedział oczywiście o losie „dla piękności stylu“, ale skłonna do marzycielstwa Zena uznała to za zupełnie poważny zbieg okoliczności i usłyszawszy jego słowa uczuła jakąś cichą podświadomą radość. Ucieszyła się, że tam, w tem obcem mieście będzie miała kogoś znajomego, prawie bliskiego, kto ją podtrzyma i obroni w przykrym jakim wypadku.
— Pani jedzie prawdopodobnie do krewnych? — pytał Ałarin,.
— Nie — odrzekła i zasępiła się. — Jadę jako nauczycielka. — I spojrzawszy mu uważnie w oczy, czynie dojrzy w nich uśmiechu, mówiła dalej: — Do nas, do instytutu przychodzi wiele ofert na wychowawczy, nie, ale nie miałam ochoty wyjeżdżać, bo myślałam, że uda mi się wstąpić do konserwatorjum. Kosztowne to jednak, a mama moja nie ma na to środków. Aby zaś otrzymać stypendjum, trzeba mieć protekcję...
Wychowana w zasadach instytutu, Zena za nic nie przyznałaby się do ubóstwa matki, ale pan Ałarin zrobił na niej wrażenie takiego dobrego, życzliwego człowieka, że można było przed nim otworzyć serce.
— A więc uśmiecha się pani konserwatojum? — pytał Ałarin.
— O tak! uśmiecha... Przyjaciółka moja Pośnikowna, także Zeina jak ja, — wstąpiła już. Ma głos zwykły, estradowy, ale sama śliczniutka... więc jej nietrudno... — Ostatnie — słowa Zeny brzmiały nietajonym naiwnym smutkiem. — Musiałam więc przyjąć miejsce, jakie się trafiło. Nie wiem nawet, na jakie jadę warunki. Może pan zna tego pana... nazyiwa się Kaszpierow.
Ałarin, który w R. mieszkał już dwa lata nie mógł nie znać Kaszpierowa.
— Niechże mi pan powie, jaki to człowiek, co to za jeden? Czem się zajmuje? Czy dużo ma dzieci? — zasypywała pytaniami Zena.
— Niech się pani tak nie śpieszy, nie wiem sam, na które pytanie mam naprzód odpowiedzieć. Kaszpierow, o którego pani pyta, jest wdowcem, ma małą córeczkę — strasznie kapryśna mucha. Ugryzła mię kiedyś w palec. Kaszpierow jest bardzo przyzwoitym człowiekiem, a przystojny tak dalece, że kobiety uganiają się za nim. Niech pani sobie wyobrazi siwe włosy i czarną brodę. Jaki tryb życia prowadzi? Oczywiście taki, jaki prowadzić może człowiek bogaty, zwłaszcza wdowiec. Bo on ogromnie jest bogaty, ale nie marnuje pieniędzy i dużo dobrego robi. Wogóle jest to człowiek nieprzeciętny. Zresztą zobaczy pani sama.
— Tak — rzekła z zadumą Zena — wychowanie to rzecz poważna...
— E, co do wychowania, to jestem jego przeciwnikiem.
— Jakto? odrzuca pan wychowanie?? Nam san inspektor wykładał pedagogję, i tyle mówił o wielkich zadaniach.
— Może mi pani wierzyć, że sam się z tego śmiał w duchu zażartował Ałarin.
— E. niedobry pan jest! Nie będziemy więc mówili o wychowaniu. Dawno pan mieszka już w R.?
— Trudno powiedzieć, żeby bardzo dawno, ale mi każdy kamień już tam obrzydł. Pani nawet musiała już słyszeć o naszem błocie. Kiedyś sam burmistrz ugrzązł w niem przed miejskim klubem z całą trójką koni. Oprócz błota wszakże mamy jeszcze wiele osobliwości. Przedewszystkiem kłusaki, podobne do dobrze wypasionych kupców, a następnie kupców, którzy przypominają czasy pierwotne, przedhistoryczne. Poza tem w bogobojnem tem mieście, żyje się jakby w latarni. Niech pani sobie wyobrazi, że nietylko znam wszystkich mieszkańców, ale nawet psa każdego poznam po szczekaniu. Całe miasto również wie, co będę jadł na obiad i o czem wczoraj pod wielkim sekretem powiedziałem swemu przyjacielowi. A jak nasze paniusie zaczną kogoś obrabiać, to trzeba przyznać, że czynią to z doskonałością trudną do naśladowania, tembardziej że wprawę mogą mieć dobrą, albowiem miasto nasze znane jest z lekkich i miłych obyczajów.
— A pan gdzie pracuje? Jaki to mundur? — zainteresowała się Zena.
— Ja pracuję w inżynierji głównie... Mówię głównie, bo przystań i port to miejsca mego niby urzędowania, ale tkwię tani właściwie w charakterze dekoracyjnym. Mam za to wiele prywatnej pracy. Taki Kaszpierow też często.zwraca się do mnie.
Ałarin jako że lubił mówić o sobie, więc z przyjemnością udzielił nowej znajomej wiele szczegółów swego życia. Gdy jednak wspomniał o matce, a Zena zapytała naiwnie, kim był jego ojciec, sposępniał i krwawy rumieniec oblał jego twarz. Nie mógł wszakże wytrzymać i uniesiony dziwną szczerością wyjawił wszystko tej skromnej panience.
— Ja, proszę pani — mówił zwolna i znacząco — nikomu jeszcze o tem nie mówiłem... pani jednak... wiem, że jest dobra i nie będzie mi to za złe uważała... Jestem... nieślubnem dzieckiem!
Zena nie zrozumiała narazie. Po chwili, gdy pojęła, co to znaczy, wielki żal ścisnął jej serduszko. Zbudziła się w niej litość, ta dziwna bolesna litość, jaką się czuje dla kaleki lub ciężko chorego człowieka. Pojęła, że nie należy dotykać tej rany, milczała więc.
On zaś, przezwyciężywszy się, opowiedział jej całe swe życie, a mówił tak gorąco, szczerze, z wielkim współczuciem dla samego siebie, że Zenie znów ścisnęło się serce.
— Teraz wie pani już wszystko o minie — zakończył Ałarin. — A o tem tylko pani jedna wie, bo jestem pewien, że nie wykorzysta pani tego na złe... Niech pani spojrzy, jaka cudna moc! — zawołał nagle, spojrzawszy w okno.
Nachylili się oboje ku oknu tak, że głowy ich zetknęły się.
Noc istotnie była piękna. Wiatr rozpędził chmury i księżyc wypłynął na ciemnobłękitne sklepienie. Było coś baśniowego w tym obrazie. Płaty wody deszczowej, otoczone krzewami, zalane potokami księżycowego światła, wydawały się bezdennym jeziorem. Wysmukłe brzozy drzemały cicho, jakby oczarowane cichą nocą. Całe to urojone, zwodnicze królestwo świateł i cieni ukazywało się na mgnienie oka i ginęło, ustępując miejsca nowym obrazom.
— Cudna noc... — prawie szeptem powtórzył Ałarin — jest w niej coś tajemniczego, prawda?
— Tajemniczego i — smutnego — odrzekła Zena, a Ałarin dosłyszał drżenie jej głosu.
— Dlaczego smutnego? — zaprzeczył. — W takie noce czuję w sobie jakiś szczególny przypływ odwagi. Ach, teraz wskoczyć na konia i pędzić gdzie — bądź po stepie, tak, żeby aż zapierało oddech.... Ale już świt niedługo i widać już światła naszego R. Niech się pani zbiera, panno Zeno, bo jesteśmy już prawie w domu.
Pociąg zbliżył się do stacji, gdzie łączyły się trzy odnogi kolejowe. Ałarin wyprowadził drżącą, przeziębią Zenę, na front dworca.
— Czy depeszowała pani do Kaszpierowa o swym przyjeździe? — zapytał, zatrzymując się.
— Tak.
— W takim razie ¡powinny być konie — i krzyknął co sił: — Konie Kaszpierowa!
— Są! — odpowiedziano.
Podjechał powozik, zaprzężony w parę siwych okazałych koni.
— Przyjechała panienka? — zapytał stangret, unosząc czapkę.
Zena, drżąc z zimna, zaczęła żegnać się z Alaninom. Żal jej było żegnać się z tą piękną, tak szybko przeżytą nocą i, z tą piękną twarzą, która wydawała się dziwnie blada w świetle księżyca.
— Do widzenia, panie Aleksandrze — orzekła ze smutkiem, wyciągając rękę. — Nie wiem, jak mam panu podziękować....
— Cała przyjemność będzie po mojej stronie — odrzekł Ałarin, śmiejąc się dobrotliwie — jeżeli zechce pani zwrócić się do mnie w potrzebie.
— O, napewno! Konie ruszyły z miejsca i powóz zaturkotał po kamiennym bruku.

III.

Zena obudziła się bardzo wcześnie, chociaż położyła się tak późno. Otworzywszy oczy, nie mogła zrozumieć, jakim sposobem znalazła się w tym zacisznym, wystrojonym jak bombonierka pokoiku. Wczoraj była tak znużona podróżą, że zaledwie przyłożyła głowę do poduszki, zasnęła w tej samej chwili twardym snem utrudzonego człowieka.
Nie miała ochoty ubierać się zaraz. Jakiś leniwy poranny bezwład objął całe jej ciało, a w pamięci marzyło się wspomnienie czegoś niewymownie miłego, jasnego.
— Dlaczego jest mi tak przyjemnie? — zastanawiała się Zena. — Czyżby ten pokoik?
Pokój rzeczywiście był bardzo ładny, lecz ten wykwint miał w sobie coś obcego. Kokieteryjny buduar nie mógł wytrzymać porównania z ciasnym, tanio wytapetowainym pokojem Zeny, w Moskwie... A może to fortepian, który wczoraj widziała, przechodząc przez parę wielkich, ze smakiem urządzonych pokojów, pozostawił takie miłe wspomnienie?
Nie, nie fortepian, bo przyszło jej wtedy na myśl, że nie będzie jej wypadało grać często podczas obecności pana domu.
A może te pięć nowiutkich półimperjałów, które dostała od matki przy pożegnaniu, a potem tak często oglądała, ciesząc się ich pięknym połyskiem?
Naraz przesunęła się z szybkością błyskawicy w jej wyobraźni twarz blada od księżycowego światła, przepiękna twarz z czarnemi wesołemi oczyma.
— Ach, Ałarin! — omal nie zawołała na głos ucieszona i uśmiechnęła się do siebie.
— Dobry, kochany, najmilszy, prześliczny! — szeptała, tuląc twarz do poduszki z dziwnym uśmiechem. — Jaki ma śliczny głos — taki miękki... taki chwytający za serce... Czy kochają go kobiety? O, z pewnością kochają! Czyż możnaby go nie kochać? Kiedy mówi albo śmieje się, oczy jego patrzą prosto w duszę, jakby ją pieściły. Musi być rozumny... bardzo rozumny. Mówi tak zajmująco... mogłabym go słuchać bezustannie...
Zena była marzycielką. Natura obdarzyła ją gorącą, bujną fantazją, wobec której nieposkromionych lotów cichła najbardziej fantastyczna rzeczywistość. W niższych już klasach instytutu Zena namiętnie pochłaniała książki. Wieczorami, gdy wychowawczyni nudnie, rozwlekle tłumaczyła uczennicom zadaną na dzień następny lekcję matematyki, Zena ukradkiem wyciągała z pod stołu jakąś fantastyczną podróż po dziewiczych lasach Ameryki lub pustyniach Afryki, rozkładała ją na kolanach i zagłębiała się w czytanie. Tajemnicza baśniowa kraina ciekawej opowieści, pełna życia i woni, porywała ją do tego stopnia, że zapominała przy niej nietylko o strachu przed karą — odebrania fartuszka na cały miesiąc, ale cała rzeczywistość przestawała dla niej istnieć w czasie tych rozkosznych chwil.
Bo oto ściany klasy rozsuwają się... ukazuje się bezgraniczna przestrzeń... nad nią gwiazdy... ogromna krwawa tarcza księżyca wynurza się z krańców horyzontu bezbrzeżnej pustyni.... wszędzie, dokoła nieskończona dal, pokryta gorącym żółtym piaskiem... Księżyc wypływa na środek firmamentu... pustynia zdaje się być otulona w białą mgłę... Martwą ciszę me mąci żaden dźwięk.... Nagle ryk lwa — władczy, potężny rozdziera powietrze...
— Kołosówna, proszę powtórzyć, co w tej chwili mówiłam!
Zena zrywa się zmieszana — nic nie wie...
Widzi znów brudną, zasypaną kredą klasę, skąpo oświetloną sześcioma lampkami; kilkadziesiąt znużonych twarzyczek dziewczęcych patrzy z uśmiechem na jej zmieszanie, a wśród nich zielonkawa, groźna fizys wychowawczyni.
— Przepraszam... nie zrozumiałam... nie dosłyszałam.... — tłumaczy się Zena.
— A! panienka nie raczy słuchać mego wykładu! skrzypi stara panna. — Pokażno mi zaraz książkę, którą miałaś na kolanach!
Z biegiem lat marzenia Zeny przyjęły bardziej określony charakter. Największy wpływ miały lekcje historji, którą świetnie wykładał sympatyczny, mądry profesor. Z pałającemi oczyma, z rozchylonemi ustami słuchała go Zena, a on w chwilach największego zapału zwracał się tylko do niej. Ta uczennica nic nie uroniła z jego wykładu. W nocy przeżywała do najdrobniejszych szczegółów to, o czem się dowiedziała w dzień. Opisy przepychu i zbytku średniowiecznych czasów, zwycięstwa i podboje rzymskich cezarów mniej zajmowały jej wyobraźnię, niż bierny heroizm męczenników idei. Tak przejęła się i tak realnie wyobraziła sobie mękę Jana Russa, że całą noc płakała i modliła się za niego. Uwielbiała Joannę D’Arc i często w myślach swych i poczynaniach znajdowała w sobie wiele z nią wspólnego; zdawało się jej nieraz, że dojrzewają w niej utajone siły, które objawiają się w stosownej chwili, wyznaczonej losem do jakichś wielkich celów. Ogarniała ją żądza ofiary, poświęceń, pragnęła porwać się do jakiegoś wielkiego bohaterskiego czynu, oddać radośnie młode swe życie w imię czegoś nieznanego a pięknego.
Często Zena spędzała całe noce, wpatrując się w którą z wielkich jasnych gwiazd, a w głowie przesuwały się tak fantastyczne marzenia, że sama nie umiałaby z nich zdać sobie sprawy. Po takiej nocy chodziła blada, wyczerpana, koleżankom mówiła, że ją boli głowa, bo ze swoich tajemnych rojeń nie zwierzała się nikomu. Wogóle nigdy nie była chętna do zwierzeń, ale każdy, kto zwrócił na nią uwagę, musiał mimowoli dostrzec, że istnieje w niej własny świat wewnętrzny i mógł być pewny, że do tej świątyni nikogo Zena nie wpuści.
Leżała więc teraz długo, pogrążona w zwykłych swych niejasnych marzeniach, a w tem zamyśleniu uśmiech nie znikał z jej ust. Myślała, ile Ałarin musiał znieść przykrości z powodu swego ojca, zapewne niemoralnego, zepsutego człowieka. Obawia się drwin. Czyż można z tego drwić? Przecież to to samo, co drwić z człowieka, pozbawionego nogi, lub kalekę od urodzenia. O ile mogła wywnioskować z niektórych słów, Ałarin musi czuć niechęć do ludzi, widocznie nie spotkał nigdy kochającej, tkliwej duszy, któraby potrafiła pojąć go i ocenić... zmusić do zapomnienia o przykrościach. Och, gdyby Bóg chciał ją obdarzyć takiem szczęściem! Jakąż troskliwością, jak wielką tkliwością otoczyłaby tego człowieka!... Żywa wyobraźnia ukazała jej natychmiast to spokojne szczęście.
Wraca oto z pracy wygłodzony, ale wesoły. Ona czeka na niego z niecierpliwością, spogląda na zegar, na obiad będzie miał to, co najlepiej lubi. Przy obiedzie opowiada jej wszystko, co widział, co się zdarzyło, przeplatając opowiadanie żartami i wymownemi spojrzeniami. Ona go słucha uważnie, nie zapominając wszakże o gospodarskich obowiązkach. Ciemno już się robi, gdy wstają od stołu. Zwykle jakieś pół godziny siedzą przed płonącym kominkiem.... ciepło tutaj, drzewka trzeszczą wesoło i sypią chmary iskier. Jak przyjemne są te siesty poobiednie!....
Lekkie pukanie do drzwi obudziło ją z marzeń. Pukaniu towarzyszył głos kobiecy:
— Czy można wejść?
Do pokoju wbiegła zalotnie ubrana pokojówka i ofiarowała swoje usługi. Zena wszakże, nie przyzwyczajona do pomocy w ubieraniu, zrzekła się ich.
— Dziękuję bardzo — odrzekła — jeżeli będzie trzeba — poproszę.
— Czy herbatę każę pani przynieść tutaj? — a może pani zejdzie na dół. Pan z panienką zawsze jedzą razem w jadalni śniadanie.
Zena postanowiła zejść.
— Ciekawam, jakie to będzie pierwsze spotkanie — myślała trochę zaniepokojona. — W każdym razie muszę postawić się tak od samego początku, żeby ten pan nie ośmielił się patrzeć na mnie jak na coś w rodzaju sługi.
Zaledwie weszła do obszernej widnej jadalni, podniósł się na jej widok postawny mężczyzna, wysoki, o mądrej twarzy, Wysokiem czole, otoczonem falami zupełnie siwych włosów. Miał przytem młode zupełnie, bystre, błyszczące oczy i świeże zmysłowe usta. W czarnej brodzie i wąsach nie było ani jednego siwego włosa. Kaszpierow ubrany był w szeroką domową kurtkę, leżącą na nim doskonale. W każdym ruchu tego mężczyzny było wiele wdzięku, pewności siebie właściwej ludziom o dobrze rozwiniętych muskułach. Wyglądał na czterdzieści pięć lat, ale gdy czapką przykrył siwiznę, niktby mu nie dał więcej nad trzydzieści pięć.
Nie podobał się jednakże Zenie. Jej delikatny, może chorobliwy gust, nie lubował się widokiem siły męskiej i zdrowia.
— Oj, niepiękne jakoś to biedactwo, a przytem zdaje się i charakterek jest — określił ją w myśli Kaszpierow po zamianie zwykłych powitalnych frazesów. Obejrzał ją od stóp do głów szybkiem spojrzeniem doświadczonego kobieciarza.
Niewiadomo dlaczego wyobrażał sobie nową nauczycielkę jako smagłą brunetkę z pewnym tupetem, swobodnemi manierami, zalotną, która wysłucha nieraz z przyjemnością drastycznej dykteryjki i potraf: śmiać się do rozpuku. Obcowanie z taką osobą przy sprzyjających okolicznościach mogło obiecywać wiele rozkosznych chwil. Tymczasem stanęła przed nim bledziutka panienka, wcale nieładna. Ma takie niewinne oczy, które patrzą tak chłodno i odpornie.
Uporczywy wzrok Kaszpierowa, który utkwił w niej bez żadnego skrępowania, zrobił na Zenie bardzo niekorzystne wrażenie. Niewiadomo skąd przypomniał się jej wczorajszy natręt z wagonu i to wspomnienie spotęgowało jeszcze niemiłe uczucie. Jednakże oczu nie spuściła, chociaż czuła się bardzo nieswojo.
Czas zużyty przez oboje na skonkretyzowanie swych wrażeń, wykorzystał Kaszpierow na zdawkowe pytania, czy miała dobrą podróż, czy w swoim pokoju czuje się dobrze i wskazał jej miejsce przy stole.
— Mam nadzieję, że nie odmówi pani czasami zajęcia się herbatą — rzekł, starając się być sympatycznym. — Dotąd czyniła to Liza, ale robi to tak niesprawnie. Pozwoli pani sobie przedstawić przyszłą uczennicę...
Wskazał dziewczynkę, lat około czternastu, chudą, niezgrabną, typowego podlotka, która cały czas wyglądała jednem okiem z poza zasłaniającego ją samowaru, a słysząc, że o niej mowa, szybko ukryła się cała za nim.
— Muszę panią uprzedzić, że z niej straszny dzikus — mówił dalej Kaszpierow. — Trudno ją wyciągnąć do obcych z jakiegoś kąta, gdzie skryć się potrafi. Lizo, zbliż się do panny Zenaidy. Ale nie! za nic nie usłucha!
— Lizo, dlaczego nie chcesz poznać się ze mną? — zapytała Zena, zwracając się w stronę samowara, skąd wcale nie było widać ukrytego dzikusa. — A może ona jest czemś... zalęknięta? — zapytała Kaszpierowa.
— O, widzę, że pani odrazu z miejsca rozpoczyna pedagogiczne swe obowiązki i to tak poważnym tonem... — roześmiał się Kaszpierow. Kończył jednak z powagą: — Musi pani oswoić się wszakże z jej nieśmiałością czy bojaźliwością. Żadne namowy ani perswazje nie poskutkują, jeżeli przy czemś się uprze. Dużo jeszcze wody upłynie, zanim zbliży się do pani.
Nagle dziewczynka, wyjrzawszy jeszcze raz z poza samowara, zerwała, się z miejsca i zbliżyła do Zeny, zarumieniona ze zmieszania. Stała chwilkę niezdecydowana, ale ujęta zachęcającym uśmiechem przyszłej nauczycielki, szybko objęła ją za szyję i pocałowała w same usta.
— Och, Lizo, zdaje się, że będziemy przyjaciółkami... — szepnęła w uszko rozrzewniona tą czułością Zena. — Chyba już uciekać ode mnie nie będziesz?
— Nie, nie będę — jeszcze ciszej odpowiedziała dziewczynka, patrząc w ziemię. — Pani... jest dobra...
— Brawo! panno Zeneido! Odrazu takie olbrzymie powodzenie!... To sztuka nielada zjednać sobie taką kapryśnicę! — zawołał Kaszpierow. — Niech mi pani wierzy, że pierwszy raz widzę Lizę zbliżającą się do kogoś bez namowy. Oczywiście wyjątek stanowią dwie istoty — stara niania i piesek Okruszynka. Widocznie mą pani niezwykle szlachetną duszę — dzieci odrazu to odczują. A może jest pani w posiadaniu jakiejś pedagogicznej tajemnicy? — roześmiał się znowu.
Zena nic na to nie odpowiedziała. Zniechęcał ją uporczywy wzrok i donośny, zbyt głośny istotnie śmiech i żartobliwie pobłażliwy ton Kaszpierowa.
— Dlaczego mówi on do mnie jak do małej dziewczynki? — myślała. — Patrzy na mnie jak na swoją własność, jak na — coś, co sobie kupił, na czem można bez przeszkody ostrzyć dowcip...
Myliła się, bo Kaszpierow z natury z całą delikatnością umiał uszanować cudze zdanie, tylko miał zwyczaj dość lekceważąco obchodzić się z kobietami. Czujne ucho Zeny, nie rozumiejące jeszcze różnych odcieni, podejrzewało w każdem słowie coś obraźliwego.
Kaszpierow starał się podtrzymać rozmowę, która niezbyt była ożywiona. Opowiadał o mieście, o giełdzie, o swojem zajęciu, o nowej, sprowadzonej z zagranicy dynamomaszynie, pytał o Moskwę, o życie w instytucie. Mówił wszakże sam. Zena zamknęła się w sobie i na wszystkie pytania odpowiadała tylko „tak“ albo „nie“.
Ostatecznie w milczeniu skończyli śniadanie i każde poszło w swoją stronę, wyniósłszy ku sobie wzajemną niechęć.
— Dziwna osoba — myślał Kaszpierow, siadając ma bryczkę, by pojechać do zajęcia. — Ledwie wyrwała się ze szkolnej ławy, a już takie sobie tony nadaje... Nie obciąłbym jednak żyć z nią w niezgodzie. Tak Lizkę sobie ujęła... może będzie z tego jaki pożytek... Widać poczciwe jakieś stworzenie... tylko że na buzi niekoniecznie jakoś...
Chociaż Kaszpierow nie lubił uniżoności, jednak ten spokój, ten brak uległości, które bezwiednie wyczuwał w tej „guwernantce“ — osobie z natury rzeczy zazwyczaj uległej i pokornej — nadzwyczaj go dziwił.
Zena po śniadaniu chciała iść do swego pokoju i napisać list. Zaczęła wstępować na schody, gdy usłyszała za sobą szybkie kroki. Obejrzawszy się, ujrzała biegnącą ku niej Lizę.
— Panno Zeno! moja kochana panno Zeno! — wołała dziewczynka, ująwszy ją wpół — chciałabym panią o coś zapytać... ale niech mi pani przyrzeknie, że się nie rozgniewa...
— Nie, nie rozgniewam się — roześmiała się Zena. — Czy to coś bardzo ważnego? Pytaj, kochanie.
— Niech mi pani powie.. Zdaje się, że tatuś nie podobał się pani...
— Nie, Lizo, to tylko ci się tak zdaje — zaprzeczyła spiesznie Zena, zdziwiona przenikliwością dziecka.
— Dlaczego nie mówi pani prawdy? Ja wiem... pani się zdaje, że tatuś jest... może nie zły... ale taki... niemiły... e! nie umiem tego nazwać.
— Z czego tak sądzisz?
— Wiem napewno — Miała pani taką samą minę jak mama, kiedy tatuś powiedział coś... nieodpowiedniego... Wtedy mama milczała i nie odpowiadała na żadne pytania.
— Czy mama dawno umarła?
Dziewczynka zamyśliła się. Widać było, że coś powstrzymuje ją od odpowiedzi.
— Powiem pani — rzekła z nagłym porywem szczerości — ale niech pani tego nikomu nie mówi... bo mówić o tem nie wolno. Mama żyje, tylko dawno już wyjechała, nie wiem gdzie. Ile razy pytam się o to tatusia, to gniewa się na mnie.
Zena osłupiała. Uważała małżeństwo za święty tajemniczy węzeł, mąż więc i żona żyjący oddzielnie byli czemś potwornem. Odrazu winę całą przypisała Kaszpierowowi. Najwidoczniej nieszczęsna kobieta nie mogła się zżyć z tym niemiłym człowiekiem. Dotychczas pewnie się dręczy, przeklina chwilę, kiedy związała z nim swój los...
Stanęły tymczasem przed drzwiami Zeny.
— Czy mogę pójść do pani? — spytała Liza, zaglądając przychylnie w oczy.
Oczywiście uzyskała na to zgodę. Nieśmiało obejrzała drobiazgi Zeny, wypytywała się, do czego służy każdy flakonik, każda ćwiartka papieru, a potem usiadła i nie spuszczała oczu ze swej nauczycielki, która pisała list.
— Skończyła już pani? — spytała, widząc, że Zena zakleja kopertę.
— Skończyłam. Dlaczego?

— Cały czas patrzyłam na panią i wie pani? — pani jest strasznie miła! Czy mogę panią pocałować?

IV.

Kiedyś Kaszpierow przyjechał na obiad w świetnym nastroju. Interesy w fabryce szły doskonale, dzień był pogodny i chłodny, a Kaszpierow przyjechawszy konno z fabryki był bardzo głodny, a gdy Zena nalała mu pełen talerz gorącej zupy, wpadł w doskonały humor. Bo istotnie w tej panience było coś szczególnego: — wszystko, czego dotknęła jej ręka, nabierało cech tej samej świeżości, tej szczególnej dokładności, jakie były treścią całej jej osoby.
— Jak mi Bóg miły, ale to naprawdę wiele znaczy, kiedy przy stole gospodaruje śliczna kobietka — rzekł przyjaźnie Kaszpierow. — Zdawałoby się, że to przesąd, ale rzeczywiście każda potrawa ma lepszy smak, a apetyt jeszcze się wzmaga!
Kaszpierow chciał żartobliwym przyjacielskim tonem ożywić nieco Zenę, „tę dziką panienkę“, która, jak instynktownie wyczuwał, bała się go i unikała. Dziś, kiedy wesołe promienie słoneczne zalewały jadalnię, a serce Kaszpierowa pełne było radości życia, nieprzyjemnym mu był widok zasępionego oblicza nauczycielki.
— Dlaczego pani milczy jak urzeczona? — spytał z przykrością, nie doczekawszy odpowiedzi. — Mam wrażenie, że od pierwszego dnia pani coś do mnie czuje. Proszę odłożyć na bok pensjonarskie kaprysiki, moja panienko! .. Zupełnie nie mogę pojąć, czy pani z natury jest taka obraźliwa, czy to tylko kaprysy...
Zena podniosła dziecięce swe oczy i spojrzała poważnie.
— Dlaczego pan drwi ze mnie? — zapytała drżącym głosem.
— Ja drwię? — zdziwił się Kaszpierow. — Ani mi to przez myśl nie przeszło! Kiedy? z czego pani sądzi, że z niej drwię? Naprawdę nie mogę tego zrozumieć! — Przecież właśnie w tej chwili wspomniał pan o „ślicznej kobietce“... Może pan być pewien, że nigdy nie miałam złudzeń co do swojej urody i wiem, że jestem nieładna... Nie wiem tylko, po co mi pan o tem przypomniał...
— Ależ, panno Zeneido, proszę nie przesadzać! tłumaczył się prawie z rozpaczą Kaszpierow. — Strach doprawdy, co pani o mnie sądzi!... Jeżeli pani o to chodzi, nie będę nigdy z nią rozmawiał, chyba tylko o jej pracy. Bardzo mi przykro, że od pierwszych dni uważa mnie pani za wroga. Zaręczam pani, że nie jestem takim potworem, na jakiego wyglądam.
Zena nic nie odpowiedziała, ale po obiedzie natychmiast wstała od stołu i w swoim pokoju rzuciła się z płaczem twarzą na poduszkę.
W krótkim czasie życie poszło zwykłym normalnym trybem. Kaszpierow przyjeżdżał do domu na krótko, przy spotkaniu z Zeną był oficjalnie uprzejmy, a potem zupełnie zapomniał o jej istnieniu.
Ona zaś cały czas swój poświęcała wyłącznie Lizie. W dziewczynie rozwijał się niepospolity charakter. Była porywcza w swych impulsach, ale przyswajała z łatwością wszystko co dobre i szlachetne. Zena bez przymusu nakłoniła ją do muzyki i rysunku, nauka zaś szła dość wolno, bo i nauczycielka i uczennica nie miały wielkiej wprawy.
Zdarzył się atoli wypadek, który nieoczekiwanie zamącił spokój i zmienił koleje losu mieszkańców tego domu.
W początkach grudnia Kasizpierow miał wolny wieczór, z którym nie wiedział, co zrobić. Chodził po pokojach z rękoma w kieszeniach i w myśli przeprowadzał jakąś kombinację matematyczną, potrzebną mu w fabryce. Była to szara godzina, ta osobliwa chwila, kiedy przygasający dzień walczy z wypełzającą ciemnością, rozlewając nastrój tęskny, usposabiający do marzeń.
Przechodząc przypadkiem koło salonu, Kaszpierow usłyszał miękkie akordy, płynące z pod nieznanej ręki. Miał ochotę wejść, lecz wstrzymał się, usłyszawszy głos Zeny, mówiącej coś do Lizy. Kaszpierow zatrzymał się za portjerą i słuchał.
— Cóż mam ci zaśpiewać, Lizo? Wszystko już znasz z mego repertuaru — mówiła Zena.
— Panno Zeno, kochana, droga, proszę zaśpiewać cośkolwiek... co tylko pani chce! — błagała gorąco Liza. — Coś z Fausta... pamięta pani?... jeszcze raz, jeden tylko razik... i już nie będę nudziła..
— No, dobrze, dobrze, ale nie ściskaj mnie tak, bo zacałujesz na śmierć — śmiała się Zena, broniąc się przed gwałtownemi pieszczotami dziewczynki.
— Ale ciemno będzie pani... Może zapalić świece? — pytała Liza.
— Nie trzeba. Nie zapalaj. Umiem na pamięć... No słuchaj...
Zaczęła grać muzykę drugiego aktu, od czasu do czasu tłumacząc treść dramatu.
— Jest święto... jarmark... Mefistofeles przyprowadza Fausta... Posłuchaj, jaki piękny walc... niema chyba piękniejszego... Teraz przechodzi Małgorzata z książką do nabożeństwa... Faust zachwycony je; urodą... patrzy na nią zdaleka z uwielbieniem... wreszcie zbliża się...
I Zena zaśpiewała pięknym głosem znaną strofę:

Czy wolno pięknej towarzyszyć damie
I ofiarować jej z pokorą ramię?

— Małgorzata spojrzała na niego, zmieszała się i cicho odpowiada:

Nie jestem piękna, ani dama,
A do mieszkania zajdę sama...

Kaszpierow znał doskonale Fausta, słyszał w tej operze znakomitych, europejskiej sławy wykonawców i bardzo lubił tę muzykę, jednak gdy usłyszał tych kilka taktów wyśpiewanych srebrzystym głosem Zewy — oniemiał.
Z tajemniczych półcieni salonu spływały dźwięki melodji, (pełne naiwnej tęsknoty. Kaszpierow nie oczyma, lecz w wyobraźni widział wyraźnie dziewczęcą twarzyczkę Zeny, o poważnych oczach, jasnych jak niebo o poranku.
— Ależ to naprawdę Małgorzata! — przeniknęło mu przez myśl. — Lecz kto będzie Faustem?
Kaszpierow zbyt dobrze znał kobiety i ich różnorodne charaktery, przeżył wszystkie perypetje miłości, znał się na najdrobniejszych odcieniach tonu i wzroku tak dobrze, iż nigdy prawie nie mylił się w swoich wnioskach, teraz więc kiedy głos Zeny zadrżał w ostatniej nucie, pomyślał:
— Hm, jest i... Faust... Pewnie jakiś kuzynek.. junker albo sztubak...
Zena zamilkła. Zapanowała taka cisza, że zdawało się Kaszpierowowi, że bicie jego serca słychać w całym domu.
— A teraz, dalej... dalej, panno Zeno! — wyszeptała przejęta Liza — droga, najmilsza... dalej!
— Dalej... — odezwała się po pewnym czasie cicho Zena. — Potem Faust zapomniał szybko o Małgorzacie, a ona... nie mogła zapomnieć o nim...
— Nie omyliłem się — upewnił się Kaszpierow, słyszac, ile utajonej tęsknoty było w ostatnich ¡słowach — a przytem, zdaje się, nie ma wcale nadziei, aby mogła liczyć na (wzajemność swojego Fausta.
— Posłuchaj jeszcze — odezwała się znowu Zena — ale to już ostatnie. Małgorzata siedzi przy kołowrotku i śpiewa.
I rozległ się cudny, wnikający w serce śpiew o królu Thulii.
— Boże, cóż za przepiękny głos! — myślał Kaszpierow, łowiąc chciwie każdą nutę. — Prawdziwa rozkosz! Skąd takie dziewczątko bierze te cudowne dźwięki?
Uczuł łzy w oczach. Naraz ogarnął go jakiś dziwny nieokreślony gniew.
— Czyżby mnie ten jej Faust tak zasmucił? — zapytał siebie z ironją i nie mógł znaleźć na to odpowiedzi.
— Teraz już dość! — zawołała Zetna, skończywszy balladę i głośno zamykając zeszyt z nutami. — Nie trzeba się tak rozrzewniać! Goń mnie, Lizo!
Wybiegła, za nią Liza i tylko śmiech w perlistych trelach posypał się z dalszych pokojów.
— Do licha! rozmazałem się jak baba! — zirytował się Kaszpierow i kazał osiodłać konia. Długo w noc siedział w fabryce, wyjątkowo pracowicie przeprowadzał inspekcję, podświadomie szukając w pracy uspokojenia.
Doprowadził siebie jakoś do równowagi, lecz gdy późną nocą ułożył się do snu i zgasił kwiecę, coś zaśpiewało w ciemności:

Nie jestem piękna, ani dama...

— Psiakrew! po kiego licha nasłuchałem się tego przeklętego śpiewu? Choć Kaszpierow tak siarczyście odżegnywał się od tego czaru, jednak nazajutrz, zaledwie zaczęło się zmierzchać, stał już za portjerą. Czekał może z pół godziny, wreszcie przyszła Zena i usiadła przy fortepianie. Lizy nie było dziś przy niej. Przez długi czas dobierała akordy, wreszcie zagrała huczną przygrywkę do „Erlkönig“ Schuberta i zaśpiewała. Nie skończyła jednak ballady, przerwała w środku i zaczęła walca C-moll Chopina.
Skończyła i siedziała przebierając w zadumie palcami po klawiszjach. Kasizpierow niechcący trącił drzwi, które skrzypnęły. Dźwięki ucichły odrazu. Widocznie Zena nasłuchiwała. Niepodobna było dłużej stać za drzwiami i Kaszpierow zdecydował się wejść do salonu.
Zena na widok człowieka, którego tak unikała, szybko wstała z miejsca.
— Przepraszam najmocniej... pewnie muzyką przeszkodziłam mu w zajęciach. Postaram się nie robić tego więcej.
I skierowała się ku drzwiom, usiłując wyminąć go jak najdalej.
— Niechże pani nie odchodzi! — zawołał z rozpaczą Kaszpierow, biorąc ją za rękę. — Czyż pani nawet przez chwilę nie może pozostać ze mną w pokoju? Niechże pani zechce zrozumieć, że wytworzyło się między nami jakieś niezrozumiałe, potworne położenie. Czyż pani sądzi, iż nie widzę tego, że gdyby nie Liza, która tak się do pani przywiązała, pani dawnoby już stąd wyjechała.
— Tak, nie myli się pan — odrzekła Zena, nie patrząc nań i wyrywając dłoń z silnej rozpalonej ręki. — Jeżeli jednak chciał mi pan to dać do zrozumienia, to można było nie taką okólną drogą...
— I znowu to samo! Chyba umyślnie nie chce mię pani zrozumieć — przerwał z przykrością Kaszpierow i kończył spiesznie w obawie, żeby mu nie uciekła. — Patrzy pani na mnie z uprzedzeniem, ale mogłaby jednak pani uznać we mnie tak zwykłe ludzkie uczucie, jak zamiłowanie do muzyki!... W czem tu pani widzi moją winę? Naprawdę... niech mi pani wierzy, jestem silnym człowiekiem, potrafię zgiąć podkowę, nie wiedziałem nigdy, co to są nerwy wczoraj jednak, stojąc pod drzwiami, miałem łzy w oczach... To nie do darowania, żeby mając tyle poczucia artyzmu, — odnosić się tak wrogo do mego zachwytu! Nie ma pani prawa odmawiać mi tej przyjemności... Zresztą to wszystko jest czemś sztucznem... to dziwnie nierealne...
Głos miał wzburzony. Zena bacznie, ciekawie spojrzała nań niewinnemi oczyma.
Nie, nie kłamał, Iwargi mu drżały, oczy pałały, nie była jednak w stanie pojąć jego uniesienia.
— Nie rozumiem pana — odrzekła chłodno i szybko wyszła z pokoju.
Istotnie było między nimi jakieś nieporozumienie.
— Co mi ta dziewczyna zadała? — irytował się długo jeszcze Kaszpierow. przewracając się z boku na bok w łóżku. — Co u djabła? Nie mogę o niczem innem myśleć tylko o niej? A może zakochałem się?... Jest w niej rzeczywiście coś ujmującego — te jasne źrenice... tyle kobiecości... Ale po co mi to?... „By? król na Thulii tronie...“ Ach, takim głosem można naprawdę oczarować!... „I tylko on aż do grobu...“ Psiakrew! Usnę dziś... czy nie usnę? Do djabła! Gdzież ta równowaga, którą się tak szczycę? Jeszcze tego tylko braknie, żebym zaczął używać kropli walerjanowych!
Zakochał się Kaszpierow. Może już od dziesięciu lat usunął od siebie wszelkie miłosne szaleństwa, przesycony powodzeniem u kobiet, uważając to wszystko za głupstwo wierutne i stał się człowiekiem czynu. Niegdyś niewiasty doświadczone i umiejące brać się do dzieła, twierdziły jednak, że jest w nim coś „magnetycznego“.
W tamtych czasach nie uznawał żadnych przeszkód w swoich.zachciankach. Im większą widział za porę, tem więcej podniecał się, by dopiąć celu, pokonywał więc wszystkie trudności, ujarzmiając słabą wolę kobiety dziką swą, nieposkromioną naturą. Po osiągnięciu atoli celu, zaczynał się nim nudzić, ukazywały się nowe złudne widoki szczęścia, inne czary. A los jakby umyślnie opiekował się nim i wszystkie najszaleńsze jego pomysły były uwieńczone powodzeniem niezwykłem. Grał, ryzykując do ostatka i zawsze odchodził z wygraną. Wziął się do przemysłu i wzbogacił się nad podziw. Jak we wszystkiem tak i w miłości nie znał przegranej, lecz przebieranie w sercach niewieścich bawiło go dotąd, dopóki nie przekonł się, że nic nowego w żadnem, z nich nie znajdzie.
Teraz widział, jak żywy, przed sobą, milutki wizerunek bladej dzieweczki z błękitnemi przezroczyste mi oczyma i takim czarującym głosem... a nie wiedział nawet, jak do niej podejść, od czego zacząć.
— Czekaj, zabiorę się do ciebie — szeptał ze złością już o świcie. — Możeś ty nie inna, ale rozbudzę w tobie takie instynkty, że sama siebie nie poznasz!
Mówił te słowa, tchnące namiętnością, ale na chwilę nie wierzył sobie, a w duszy słyszał tęskne tony: „Nie jestem piękna, ani dama...“

V.

Prawie w każdem mieście wśród tak zwanego „towarzystwa“ istnieją osobistości, które chociaż cieszą się pewnemi oznakami ludzkiego szacunku, jednak tryb ich życia, ujawniający niejaką zagadkowość, nie uchodzi uwagi najmniej nawet podejrzliwego obserwatora. Oczywiście nikomu nie przyjdzie na myśl nazwać takiego człowieka „ciemną osobistością“, albowiem ciemna osobistość chadza zwykle oberwana — np. z jedną nogawką na bucie, a drugą w cholewie, wyraża się podniośle, mówi, że jest szlachetnie urodzonym wojskowym, cierpiącym za prawdę, ale nie potrafi wytrzymać przez dłuższą chwilę uporczywego wzroku, skierowanego na siebie. Jeżeli jednak widzi się ¡pewną osobę z „towarzystwa“ jednego dnia w przykrem materjalnem położeniu, a nazajutrz zastaje się ją w eleganckiej restauracji, rzucającą bez rachunku nowiutkie banknoty, wówczas mimowoli odczuwa się niepokój, czy nie trzeba będzie zapłacić za taką bezmyślną hulankę.
Do takich zagadkowych osobistości należał Paweł Krukowski, u którego w drugi dzień po Nowym Roku zebrali się wszyscy, którzy chociaż zlekka przypominali „inteligencję“. Pan Paweł urządzał takie przyjęcia cztery razy do roku, często bez żadnego ważniejszego powodu, nigdzie (wszakże tak dobrze nie bawiła się młodzież nigdzie tyle nie lało się szampana i nigdzie nie uprawiano po kolacji takiej szalonej gry, o której wiele i długo gadało się w całej gubernji. Nikt jednak z uczęszczających na zabawy Krukowskiego nie umiałby powiedzieć z jakich funduszów ich amfitrjon urządza takie przyjęcia. Coprawda Krukowski zapewniał, że w Penzeńskiej gubernji ma olbrzymie dobra, dokąd wybierze się na przyszły rok, bo trudno jest polegać na nieuczciwym rządcy.. Chwalebne te projekty pozostawały wszakże nigdy nie spełnione. Widywano go na giełdzie, szepcącego tajemniczo z pokątnymi maklerami, widywano przy zielonym stoliku, gdy wygrywał lub przegrywał z zimną krwią olbrzymie sumy, ale czem właściwie zajmował się — pokryte było mrokiem nieświadomości.
Tym razem zebranie u Krukowskiego było bardzo liczne. Przed domem trzech policjantów pracowało w pocie czoła, usiłując napróżno utrzymać porządek, nieustannie naruszany przez podjeżdżające karety, „familijne“ sanki i ekwipaże, nie widywane nigdzie prócz w tem mieście, a nazwy na nie nie znalazłoby się w żadnym języku.
Przez rzęsiście oświetlone okna przedzierały się piękne dźwięki wojskowej orkiestry, grającej wesołą polkę, przesuwały się postacie gości i zwracały na się uwagę tłumów ulicznych przed domem.
Przed podjazdem zatrzymały się wielkie sanki Kaszpierowa. Stangret z trudnością powstrzymał przepysznego czarnego kłusaka, który chrapał, strzygąc uszami i rzucał niespokojny wzrok na oświetlone jasno wejście, z niecierpliwością uderzając kopytami.
Kaszpierow wyskoczył, pomógł wysiąść naprzód Zenie, a potem córce.
Był to pierwszy bal, na który Zena potrafiła namówić swą uczennicę. Liza była ogromnie podniecona. Przy ubieraniu skrzyczała pokojówkę, która niezbyt wprawnie zawiązywała gorset, a skoro ojciec, już ubrany, zawołał z drugiego pokoju, że już czas wyjeżdżać, ogarnął ją taki strach, że osłabiona, osunęła się na krzesło. Całą drogę jechała w milczeniu, niespokojnie wyglądając z poza otulającego ją szala. Teraz drżąc lekko ze wzruszenia i chłodu, rozbierała się w garderobie. Stwierdziła naraz z radością, że trwoga opuściła ją zupełnie. Światło i gwar, zapach różnych perfum, piękne stroje pań, wykończających toaletę w garderobie, skoczne, przyciszone tony polki, dochodzące z góry — cała ta upajająca atmosfera pierwszego balu, podnieciła gorączkowo Lizę. Wchodząc w towarzystwie Zeny do salonu, czuła podświadomie, że jest bardzo milutka. Rzeczywiście zauważono ją odrazu i natychmiast wszystkie tańce miała zamówione.
Zmęczona, zadyszana, z rozwianą nieco fryzurą, ale uśmiechnięta z zadowolenia, zrzadka tylko zajmowała swoje miejsce, bo natychmiast biegł ku niej nowy tancerz i porywał ją.
Zena z przyjemnością śledziła wzrokiem swoją ulubienicę. Wiedziała, że ją, ubraną skromnie, prawie że w codzienną sukienkę, bladą, niepiękną, nikt nie poprosi do tańca — przywykła zresztą już do tego w instytucie i dlatego znalazła sobie miejsce w jednym z tych dalekich zakątków salonu, które już los przeznaczył dla różnych upośledzonych przez życie istot — a więc matek w osobliwych fryzurach i ziewających z irytacją, osamotnionych panien. Powodzenie Lizy ogromnie cieszyło Zenę, ale chociaż obca jej naturze była zawiść, jednak nie mogła opanować przykrej myśli, że niema dla niej miejsca na tej wystawie urody i młodości, szczęśliwych uśmiechów, uprzejmej rozmowy, pląsów pełnych tanecznego wdzięku...
Jakiś młodzieniec, prawdopodobnie kancelista jakiś z zapijaczoną twarzą, upiększoną ufarbowanemi wąsami, w ognistym krawacie, zgubiwszy widocznie swoją damę w kadrylu, zapędził się do Zeny i skłonił się przed nią. Zobaczywszy jednak nieznajomą twarz, smutną, nieładną, znieruchomiał zmieszany. Nie ukryło się to przed oczyma Zeny, odmówiła mu, a on odetchnął z ulgą i pobiegł dalej, ślizgając się po posadzce, jak to jest przyjęte przez „lwy“ prowincjonalne, jako niewątpliwa oznaka elegancji i dobrego tonu.
— Panna Zeneida! Nareszcie znalazłem panią! — usłyszała naraz radosny głos.
Drgnęła i podniosła głowę. Stał przed mą uśmiechnięty, wyciągając przyjaźnie rękę — Ałarin. Jakiż był dzisiaj piękny! Frak nieposzlakowanego kroju doskonale uwydatniał zgrabną figurę, czarne włosy ślicznie odbijały się od białego czoła.
Zena zarumieniła się. Jakaś fala wielkiego, nieoczekiwanego szczęścia, nigdy do tej pory niedoświadczonego zalała jej serce. Ten urodziwy młodzieniec, przedmiot jej dziewiczych marzeń, przelotna znajomość, która zdawała się jakimś rozkosznym snem; stał teraz przed nią, tak samo czarujący, z tem samem czarownem spojrzeniem czarnych oczu.
Nic nie mogła powiedzieć, prócz zwykłego powitania, choć cisnęły się na usta gorące, pełne zachwytu wyrazy.
— Zaledwie zobaczyłem Kaszpierowa — mówił Ałarin, siadając przy niej — zaraz domyśliłem się, że i pani tu się znajduje, ale nie mogłem w żaden sposób jej znaleźć, w taki kąt się pani zaszyła.
— Nie tańczę — odpowiedziała Zena, nie spuszczając zeń oczarowanych oczu.
— Obserwuje pani? O, dla obserwatora znajdzie się tu wiele strawy. Wie pani, co mię zawsze śmieszy na balach? To właśnie ta osobliwa sztuczność, w jaką każdy się stroi. Nietylko nawet na balach, ale i w teatrze, na spacerach, w sądach — słowem na oczach publiczności.
— Dlaczego pan sądzi, że wszyscy są tu inni niż zwykle? Niech pan spojrzy naprzykład na tę parę... Czyż nie można przypuścić, że dzisiejszy wieczór jest dla nich najszczęśliwszy?
I Zena wskazała oczyma tęgą damę, przypominającą eksśpiewaczkę, czy cygankę z kabaretu, ubraną w różową jedwabną suknię, wydekoltowaną do ostatnich granic przyzwoitości. Mijała ich właśnie, idąc pod rękę z wysokim gentlemanem o pięknych bokobrodach i zaśmiewała się na cały głos.
— Właśnie myli się pani — odrzekł Alarin. — Im wcale śmiać się nie chce, woleliby pazury wpić sobie w oczy. Ta dama w różowej sukni, to żona naszego burmistrza, a ten jej kawaler — to miejscowy prokurator. Burmistrz z prokuratorem zaprzysięgli sobie oddawna wzajemną nienawiść i gdyby nawet cały świat opustoszał, jeszczeby się gryźli, aż pozostałyby same koniuszki ogonów. Ten ich śmiech więc — to krokodyle łzy.
— To może wyjątek, ale dość spojrzeć dokoła, ile tu wesołych twarzy...
— Zapewniam panią, że tu prawdziwej wesołości niema ani źdźbła — wszystko sztuczne i naciągane. Każdy uśmiecha się i troszczy się tylko o to, aby ten jego cielęcy uśmiech mógł zrobić wrażenie; rozmawia a stara się wykonywać ruchy pełne gracji. Proszę spojrzeć — idą oto dwaj oficerowie. Wyglądają jakby się o coś sprzeczali zawzięcie, a to tylko udane, bo chodzi im głównie o to, żeby zwrócić, na siebie ogólną uwagę. Czyż ludzie, którzy przychodzą, aby się rozerwać, mają taką wyprężoną pierś i podobny chód? W ten sposób ruszają się monarchowie i wodzowie w operach...
Zena spojrzała na oficerów i musiała uśmiechnąć się z trafnej uwagi Ałarina.
— Ale pan nielitościwy! Czy nad każdym pan się tak znęca?
— Nad każdym, bo to jedyny sposób, aby nad nami się nie znęcano.
— Więc po co pan bywa na balach, jeżeli nie sprawiają panu żadnego zadowolenia, tylko wywołują drwiny?
— Właśnie dlatego, żeby się pośmiać w ten lub inny sposób, a ta chwalebna chęć właściwa jest każdemu grzesznemu śmiertelnikowi. Prócz tego pociąga mię jeszcze ten pokoik, gdzie można doznać najsilniejszych wrażeń — i wskazał na otwarte drzwi gabinetu, gdzie wśród obłoków dymu widać było poważne miny najgodniejszych przedstawicieli szlachty, pracowicie spędzających czas przy zielonych stolikach.
— Pan gra? Przecież to musi być okropnie nudne?
— Grywam tylko w gry hazardowne.
— Jakie to są hazardowne? Nic się na tem nie rozumiem... Niech mi pan wytłumaczy.
— Najprościej w świecie. Biorę naprzykład sturublówkę i pytam pani. „W której ręce? Pani odpowiada: — „W prawej“. Jeżeli pani zgadła — sturublówka należy do pani, jeżeli nie — płaci pani sto rubli. To najprostszy sposób, ale mądrzy ludzie potrafili urozmaicić tę grę i opracowali całą teorję o szczęściu.
Zena szeroko otworzyła oczy.
— Ależ to okropne... — wyjąkała, odurzona jego słowami — to... bardzo pana przepraszam... ale to prawdziwy rabunek!... A jeżeli w zapale przegram więcej, niż posiadam?
Ałarin zauważył oburzenie Zeny i postanowił po dręczyć się jeszcze trochę.
— Różnie wtedy bywa — mówił, udając powagę. — Niektórzy dają nura, inni pakują sobie kulę w łeb... Cóż, silnych wrażeń nie otrzymuje się darmo... Człoiwiek w trakcie gry staje się dzikiem zwierzęciem, najbardziej niebezpiecznem ze wszystkich drapieżników.
— Boże, a więc i pan?...
— Panno Zeno, proszę mnie nie sądzić tak ostro. Dla pani życie to coś nieznanego... Przy tem życie tak jest niewiele warte, tak ubogie we wstrząsające wrażenia... A gra budzi namiętność. Żyje wówczas każdy nerw... tętni każda aorta... Nie chodzi wcale o pieniądze... tylko o owo szczęście, to nieuchwytne szczęście. Jestem przecież chyba dobrym człowiekiem, gotów jestem podzielić się wszystkiem, co mam, z każdym ubogim, a nie uwierzy pani, jaka to nieopisana rozkosz rozpędzić na cztery wiatry dwie albo i trzy szanowne rodziny...
Słysząc te słowa Zena zbladła.
— Proszę tak nie mówić, panie Aleksandrze, — odrzekła zasmucona. — Pan napewno nie jest taki... pan siebie spotwarza.
Ałarin spojrzał na nią ze zdumieniem. Nie uszła jego oka bladość panienki i dziwny ton, jakim wymówiła te słowa.
— Niechże sobie pani nie wyobraża, że jestem jakimś opryszkiem z dramatu, ja... tylko jak malarz przejąłem się obrazem i tyle... Proszę panią do walca! Wstał i skłonił się pięknie.
Ałarin ślicznie tańczył Zena poddała mu się niepełnie i porwały ich upadające tony muzyki. Zdawało się oszołomionej, że palące sie przy ścianach światła zlały się w jedno koło płomienne. Kręciło się w głowie... oczy nic nie rozróżniały. Czuła na swych włosach gorący, urywany oddech Ałarina, czuła silną rękę, mocno ją przyciskającą do siebie. Jakaś dziwna rozkosz obezwładniała ją coraz silniej... Była to chwila cudownego, słodkiego zapomnienia — uczucie, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczała — Merci — zaledwie mogła wymówić, oddychając ciężko ze zmęczenia. — Może wyjdziemy z tej sali... okropnie tu gorąco.
Skierowali się ku drzwiom, ale Zena obejrzała się bezwiednie, czując czyjś wzrok na sobie.
Z głębokiej niszy okna patrzało na nią chciwie, uporczywie dwoje błyszczących oczu. Dziewczyna skurczyła się w nieopisanym lęku i przyciskając rękę swego tancerza, szepnęła:
— Prędzej... na miłość Boską... prędzej!
Przeszli do małego saloniku, gdzie nikogo nie było. W miłym tym pokoiku z wygodnemi, wykwintnemi mebelkami, zalanym różowem półświatłem, spływającem z wiszącej latarenki, było cicho i chłodniej.
— Co panią tak przestraszyło? — pytał Ałarin, kiedy usiedli na kanapce.
— Zaczynam przypuszczać w tem coś tajemniczego. Możeby się przydał, jak w starych baśniach, dzielny rycerz, któryby pokusił się wybawić swą damę od czarodziejskiego uroku?
Widział zmieszanie Zeny i chciał ją rozweselić wesołym żartem.
— Dziękuję panu — odrzekła, nie mogąc jeszcze opanować wzruszenia — zrobiło mi się tylko słabo, bo odwykłam od tańca... Przytem... te oczy.. — bezwiednie wyrwało się jej — te straszne oczy...
— Hm... — pomyślał Ałarin — widocznie rzeczywiście coś w tem jest — i zapytał z powagą i naciskiem: — Pamięta pani naszą umowę?
— Jaką umowę? Pamiętała doskonale, o czem mówił Ałarin, ale zdawało jej się, że gdy odpowie, że pamięta, ton jej zdradzi radosne wzruszenie, którego doznała, usłyszawszy to pytanie.
— Kiedyśmy się żegnali po zawarciu znajomości, przyrzekła pani zwracać się do mnie we wszelkich trudniejszych okolicznościach. Może właśnie nadszedł ten czas?
— Nie... nie wiem...
— Proszę mi odpowiedzieć szczerze. — Czy odpowie mi pani na jedno pytanie? Czuła, że zrozumiał ją i wiedziała nawet, jakie to będzie pytanie.
— Jeżeli prawda to „tak“ — pomyślała, nie zdając sobie sprawy, co znaczyć miało owo „tak“.
— Dobrze, odpowiem panu — odpowiedziała, czekając z zamierajacem sercem pytania.
Ałarin wymówił tylko jeden wyraz: — „Kaszpierow“.
„Tak“ — przemknęło przez myśl Zeny, ale nic nie odpowiedziała, tylko spuściła jeszcze niżej głowę, spłonąwszy gorącym rumieńcem. Zdawało jej się, że Ałarin czyta w najgłębszych tajnikach jej duszy.
Minęło kilka chwil w zupełnem milczeniu.
— Prześladuje panią? — spytał się Ałarin, starając się, aby pytanie zadane było jak najdelikatniej. — Od dawna?
Zena nie mogła, wytrzymać. Załamała nerwowo ręce, aż chrupnęły delikatne paluszki i żywo odpowiedziała.
— Nie wiem, czego on chce ode mnie! Od tego nieszczęsnego wieczoru, kiedy grałam na fortepianie i śpiewałam coś z Fausta — nie daje mi spokoju. Nic nie mówi, a właściwie nic nie może powiedzieć, bo go unikam... ale patrzy takiemi strasznemi oczyma... Dręczy mię nieustanne przeczucie czegoś niedobrego... Boję się tego człowieka — dodała drżącym głosem.
— Rozumiem panią — odrzekł w zamyśleniu Ałarin. — A może od pierwszego dnia odnosiła się pani do niego niechętnie?
— Tak.
— Nie wyniknie z tego nic dobrego. Kaszpierow należy do ludzi, o których Heine powiedział: „O, pani, jeżeli chcesz zdobyć moją miłość, musisz obchodzić się ze mną, jakiż kanalją“! Pociągają go tylko trudności, a przeszkody jeszcze bardziej podniecają. Niech pani mnie usłucha i wraca do domu jak najprędzej. Kaszpierow jest siłą, z którą pani słaba i delikatna nie da sobie rady. Wiem, że ani pani, ani on nie jesteście zdolni do kompromisów — i trudno powiedzieć, czem to się może skończyć. Niech pani wraca czemprędzej do domu!
Żal mu było naprarwdę tej panienki, od pierwszej chwili zdobyła jego sympatję tą dziwną jakąś bezbronnością.
— Już o tem myślałam — rzekła Zena — żal mi tylko Lizy. Dziewczynka przywążała się do mnie bardzo. Matkę też musiałabym uprzedzić, bo pomyśli. Bóg wie co.
— Możebym się pani mógł na co przydać, panno Zeno?
— W jaki sposób?
— Jeżeli będzie pani wyjątkowo ciężko, proszę napisać do mnie parę słów. Adres mój: — przystań, kantor zarządu... Dobrze? Mieszkam tuż przy przystani.
Życzliwy głos Ałarina działał na Zenę uspokajająco. Było coś w nim prawie braterskiego.
Naprawdę proszę o to zupełnie poważnie — nalegał Ałarin. — Jeżeli zajdzie potrzeba, poproszę znajomych, aby panią przyjęli do siebie na tydzień albo dwa...
Obawiając się, żeby te słowa jej nie obraziły, dodał:
— Uczynią to chętnie dla mnie. Obiecuję pani?
— Dobrze.
— To doskonale! Bardzo pani dziękuję za zaufanie. Proszę mi podać rączkę na zapieczętowanie naszego przymierza...
— Pardon! zdaje się, że przeszkadzam państwu? — usłyszeli drwiący głos.
Drgnęli oboje, jakby przyłapani na jakiemś przestępstwie i szybko cofnęli ręce. Na progu saloniku stał z rękami w kieszeniach Kaszpierow, przymrużając domyślnie oczy.
Bywają sytuacje tak naprężone, że ludzie, wiedzeni niewytłumaczonem przeczuciem, przenikają nietylko sens słów lub wyraz twarzy, lecz najbardziej tajemne myśli... W tej chwili tych troje osób odrazu określiło i wyjaśniło wzajemny do siebie stosunek. Kaszpierow bez trudności domyślił się ze spojrzeń, jakie na niego padły, że mówiono o nim. Wiedział nawet, co mówiono, widział doskonale zmieszaną minę Ałarina i wyciągniętą rękę Zeny.
Ałarin, przejęty tem, co usłyszał przed chwilą o Kaszpierowie, podniósł się i szedł ku niemu z wyzywającą miną, nie umiał znaleźć wszakże odpowiedzi stosownej a śmiałej na drwiące pytanie.
— Znalazłem wreszcie panią — mówił dalej Kaszpierow tym samym tonem. — Chciałem się dowiedzieć, kiedy zechce pani wrócić od domu. Lizę już odwiozłem. Głowa ją bolała.
— Szkoda, że nie powiedział mi pan tego wcześniej, pojechałabym także — odrzekła sucho Zena, odwracając głowę.
— Ależ nie chciałem przeszkadzać pani w tak miłej pogawędce z panem Ałarjewem... — umyślnie przekręcił nazwisko.
Ałarin rozgniewany, chciał zwrócić mu uwagę, lecz zuchwała mina Kaszpierowa paraliżowała trochę jego ’oburzenie i napastliwość.
— Może zechce mię pan odwieźć — rzekła Zena i zwróciła się ku drzwiom, a za nią Kaszpierow, ktory skłonił się drwiąco Ałarinowi.
Przy drzwiach jednak zatrzymała się, jakby przypomniawszy sobie, wróciła szybko do Ałarina.
— Dowidzenia — szepnęła spiesznie. — Proszę o jedno jeszcze... Proszę dziś nie grać wcale... To dla mnie bardzo ważne... — i spojrzawszy mu w oczy z nagłym jakimś niepokojem, dodała: — Błagam o to... braciszku mój... taka jestem niespokojna o pana...
Ałarin był zdumiony.
— Co jej się stało? Czyżby to miłość...? — mówił do siebie, patrząc na oddalającą się panienkę. — Coprawda nie przyszłoby mi to nigdy na myśl...
I wzruszywszy ramionami skierował się do pokoju, gdzie grano w karty.

VI.

Zaledwie zdążył Kaszpierow usiąść w sankach i zakryć futrem nogi, gdy kłusak, wystawszy się na mrozie, ruszył z kopyta, a brodaty stangret z trudem mógł go utrzymać. Chmura śnieżystego pyłu opadła na twarz Zeny.
— Jazda! — krzyknął Kaszpierow, gdy sanie wyjechały na szeroką pustą ulicę.
Stangret pochylił się naprzód, puścił lejce, krzyknął, a kłusak porwał się jak oszalały, sadząc wielkiemi skokami i kołysząc wysoko podniesionym łbem.
Był to słynny „Bars“, który wziął dwie pierwsze nagrody na moskiewskich wyścigach. Żadnego ruchu nie marnował napróżno. Z olbrzymią siłą wyrzucał naprzód sążniowemi krokami długie w białych skarpetkach nogi, prawe brzuchem dotykając ziemi, niósł jak zabawkę lekkie sanki. Płaty brudnego śniegu odlatywały daleko z pod jego kopyt, uderzając głucho o przód sanek. Wiatr gwizdał mimo uszu i zapierał oddech. Puste ulice tonęły w ciemnościach zimowej nocy, były jakby nieznane i nieskończenie długie. W tej szalonej jeździe wśród ciszy i nocy było coś porywającego, radosnego i tajemniczego.
— Gdzie mnie pan wiezie?... Prosiłam, żeby mię pan odwiózł do domu...
— Niech będzie to dla pani obojętne — odparł, śmiejąc się Kaszpierow. — Musiałem zdobyć kilka chwil... Nie puszczę już pani!
W głosie brzmiała nuta zwycięska.
— Boże! — krzyknęła Zena. — Panie, uważałam pana dotąd za uczciwego człowieka... Jeżeli pan się zapomni... wyskoczę z Sanek!
— Nie, nie wyskoczy pani — odparł Kaszpierow i mocno objął ją wpół. — Nie wyskoczysz, kochanie! Jesteś już w mojej mocy! Dawno czekałem na tę chwilę... Wiem, że jutro opuścisz mój dom, ale djzis — jesteś moją...
Mówił bezładnie jak pijany, dysząc ciężko.
— Puść mnie pan! słyszy pan! Proszę mnie puścić! — krzyknęła Zena, szamocząc się z nim, usiłując wydobyć się z żelaznych rąk. — To nieludzkie! Puść mnie pan! Nie chcę!
— Nie puszczę! — wycedził przez zaciśnięte zęby. — Nie rozumie pani, co znaczy rozbudzić zwierzę w mężczyźnie? Nie rozumie pani? O, tak, niepodobny jestem do tego pięknego studencika, z którym się tak ślicznie przed chwilą gruchało! Jeżeli przysiągłem sobie, że będziesz moją, to życie oddam, pójdę do więzienia, zgniotę każdego, kto mi stanie na drodze, ale moją będziesz!... Tak! moją! Słyszysz? Moją kochanką... moją własnością...
Naraz zmienił ton, jak człowiek, odurzony długiem cierpieniem i mówił dalej zwolna, ciężko:
— Panno Zeno, proszę nie wierzyć temu, co mówiłem przed chwilą... To był tylko ból... Żadne z tych słów nie jest mojem... Panno Zeno, niech się pani nade mną zlituje... przecież jest pani kobietą i ma dobre serce! Dlaczego niema w pani litości? Pani nawet nie wie, jak ja ją kocham! Ach, skądże może pani wiedzieć o tem?... To nawet nie miłość — to piekło! to męka piekielna, o jakiej pani, tak czysta, niewinna, nie ma nawet wyobrażenia! Powiem pani wszystko... Śpiewała pani... Motyw ten nie opuszcza mnie... jakby ktoś wypalił — go ogniem w mej pamięci... W nocy, w dzień, przy pracy ciągle słyszę głos pani... Gdyby mnie pani nie unikała, gdyby stosunek jej do mnie był prosty, zwykły, nic podobnego nie stałoby się! Odczuwam wszakże wstręt pani. Tak, nie znosi mię pani. Wtedy zaczęło się... Im bardziej boi się mnie pani, im większa jest jej niechęć, tem...
Mówiąc to Kaszpierow, coraz silniej przyciskał do siebie drobną figurkę Zeny i nagle przywarł gorącemi wargami do jej chłodnej twarzyczki, namiętnym długim pocałunkiem zamknął jej usta. Usiłowała wyrwać się, krzyczeć, lecz wola i siła tego człowieka zwolna obezwładniała ją... Zabrakło jej tchu... krew uderzyła do głowy... Przed oczyma wirowały z niesłychaną szybkością olbrzymie płomienne kręgi, owładnęło nią jakieś odurzenie, pełne fantastycznych zjaw, podobne do transu hipnotycznego albo majaczeń morfinisty.
— Co się ze mną dzieje? — przelatywały myśli. — Gdzie jestem? Dlaczego on mię tak przyciska? Ach, to walc z Ałarinem... Jakież to oczy cudowne!... takie głębokie... można w nie patrzeć przez cały dzień i nie dotrzeć do dna... Ukochany... tak blisko..: tak blisko, tak mocno... jeszcze... jeszcze..:
I drżąc pod namiętnemi pocałunkami Kaiszpierowa, pokornie opuściła głowę na piersi.
— Moja najmilsza! moje maleństwo! — szeptał Kaszpierow, drżąc, jakby z zimna — nie odtrącaj mnie!...
Spojrzał na Zenę. Oczy miała przymknięte, wargi na których błąkał się dziwny uśmiech, szeptały jakieś niepojęte słowa.
Myśl jak błyskawica przeleciała przez głowę Kaszmierowa.
— Ach, pani myśli, zdaje się, o swoim inżynięrku!... — zawołał, brutalnie odpychając ją od siebie.
Zena ocknęła się nagle i rzekła spokojnie, twardo:
— Tak, myślałam o nim.
— Wracaj do domu! — zawołał do stangreta Kaszpierow. — Prędko!
Przez całą drogę Zena i Kaszpierow milczeli i gdy spieniony Bans zatrzymał się przed bramą domu, Zena szybko wyskoczyła z sanek, nie korzystając z wyciągniętej dłoni Kaszpierowa. Spiesznie biegła po schodach, aby jak najprędzej znaleźć się w swoim pokoju, lecz Kaszpierow dopędził ją w przyciemnionym salonie i zatrzymał, chwytając za rękę. Straszny był. Z oczu wyzierało szaleństwo, na policzkach leżały purpurowe plamy.
— Pytam panią ostatni raz — zawołał. Każde słowo z trudnością przechodziło mu przez usta. — Czy będziesz moją dobrowolnie? Nie rób głupstw... Żebraczka! Nie znasz wartości pieniędzy... a ja cię niemi obsypię... Zawiozę cię zagranicę... Sławę zdobędziesz swoim głosem... Oddam ci wszystko... wszystko co mam... Nie doprowadzaj mnie do ostateczności... Tu... w tym pokoju, sam djabeł nie usłyszy twego krzyku!
— Nikczemnik! — z trudem wyjąkała Zena, czując, że zemdleje. — Nienawidzę... wstrętny!...
— Ach, tak? wstrętny?
Z dzikim okrzykiem, nie widząc, nie słysząc nic, nie zdając sobie z niczego sprawy, rzucił się Kaszpierow ku niej, objął silnemi rękami i nagle stanął jak wryty. We drzwiach stała Liza, ze świecą wzniesioną wysoko nad głową i z przerażeniem patrzyła na rozgrywającą się scenę.
Kaszpierow zgrzytnął zębami i wybiegł z pokoju.
— Zenuś, co ci się stało? — zawołała Liza, biegnąc do nauczycielki.
Ale Zena już nic nie słyszała. Zakręciło się jej przed oczami, czuła, że leci w jakąś otchłań i upadła, silnie uderzając głową o posadzkę.

VII.

W chwili gdy rozgrywała się ta scena, do domu Krukowskiego podjeżdżał Ałarin, silnie podniecony, popędzając co chwila dorożkarza. Zdawało mu się, że koń zbyt leniwie biegnie. W swej niecierpliwości oparł się rękoma o brzegi dorożki, jakby chcąc pomóc koniowi. Skoro pojazd zatrzymał się przed podjazdem, Ałarin wyskoczył spiesznie, rzucając dorożkarzowi pierwszy lepszy banknot. „Wańka“ długo patrzył na biegnącego po schodach panicza, a potem jak oszalały zaczął klaczkę walić batem.
Po wyjeździe Zeny, Ałarin nie zważając na ową zimną krew, którą się tak chwalił, przegrał wszystkie pieniądze. Nie miał ochoty odejść od stolika, wierzył, żę szczęście musi wrócić i grał na słowo, dopóki bankier nie zwrócił mu uwagi, że przegrał tysiąc rubli.
Ałarin zaczerwienił się i poprosił o pół godziny zwłoki. Nie miał ani grosza własnych pieniędzy i postanowił zapłacić dług z rządowych, które miał u siebie w mieszkaniu.
— Pożyczę jutro u żyda i oddam — myślał.
Jak warjat wpadł do domu i wyciągnął z pod łóżka dużą ogniotrwałą szkatułkę. Chciał ją otworzyć, lecz ręce mu się trzęsły i nie mógł kluczykiem trafić do zamku. Otworzył wreszcie. Omackiem wyjął paczkę z rządowemi pieniędzmi i rozwinął ją. Powinien był zapalić lampę, bo w pokoju o spuszczonych roletach panowała ciemność, ale jak na złość, nie mógł znaleźć zapałek.
— A! jeden djabeł! — zadecydował zirytowany i, wsunąwszy grubą paczkę do bocznej kieszeni fraka spiesznie powrócił do Krukowskiego.
Wszedł do pokoju graczy i z dziwnem uczuciem powiódł po nim spojrzeniem. Stoły zabazgrane kredą, odór z dymu tytuniowego, nieprzyjemnie podziałały na niego, zwłaszcza że wrócił dopiero ze świeżego powietrza.
Dokoła dużego stołu zebrało się dziesięciu czy dwunastu graczy, śledząc w napiętem milczeniu ręce bankiera. W slabem porannem świetle twarze ich blade robiły wrażenie trupich.
Banie trzymał Krukowski, niski, szczupły, ale silny jak stal, muskularny mężczyzna w dziwnie nieokreślonym wieku. Łysy był, twarz zbróżdżona zmarszczkami, a jasne niebieskie oczy miały spojrzenie twarde i śmiałe. Mógł wytrwać kilka nocy bez snu na największych hulankach, na rozpuście i nigdy znać po nim nie było, że był zmęczony. Natura, obdarzyła go wielkiemi siłami.
Ujrzawszy wchodzącego Ałarina, spojrzał uważnie na niego i nie przerywając gry, skinął głową. Poznał po minie, że Ałarin przywiózł pieniądze i że pewnie będzie się odgrywał.
Rzeczywiście Ałarin miał wielką ochotę odegrać się.
— To wprost nieprawdopodobne, żeby mi się nie powiodło — kombinował. — Szczęście idzie passą... Powinno wrócić do mnie... Muszę się odegrać... i już!
Wyobraził sobie, jakie to będzie szczęście, że nie będzie potrzebował zaczerpnąć z rządowych pieniędzy...
— Boże, pozwól mi wygrać tylko tysiąc — a więcej już grać nie będę — myślał. — Ach, jakaż to byłaby rozkosz uciec z tego bałaganu i położyć się do łóżka z czystem sumieniem!
Długo przyglądał się grze, blednąc i drżąc z podniecenia. Czuł, że będzie grał, ale starał się przedłużyć to silne wrażenie, jakie odczuwa każdy namiętny gracz, gdy jest w stanie rzucić wielką stawkę, ale opóźnia tę chwilę.
— Zacznę od trzydziestu rubli — myślał. — Oczywiście wygram, potem dołożę dziesięć, a potem mirandole... dwie karty małe, dwie duże...
Krukowski zaczął tasować karty do nowej tury i z boku zerknął na Ałarina.
— Ile w banku? — zapytał Ałarin, ochrypłym nagle głosem. Wszyscy spojrzeli na niego.
Krukowski patrzył mu długo w oazy i nie przestając tasować, rzekł:
— Słuchaj, Ałarin, nie radzę ci grać.
— Nie radzisz? A cóż cię to obchodzi? — oburzył się Ałarin, ale spuściwszy bezwiednie wzrok.
— Wiem tyle tylko, że ile razy ktoś chce się odegrać cudzemi pieniędzmi, zawsze przegrywa.
Mówił z przekonaniem, stanowczo, nie spuszczając wzroku z Ałarina. Wcale nie życzył sobie, żeby ten przestał grać, chciał tylko, żeby publicznie przyznał się, że pieniądze są jego własne.
Nie mylił się, bo Ałarin zaczerwienił się mocno i odrzekł z udaną ironją:
— Chyba nie przypuszczasz, że pieniądze nie są moje?
— No, to chwała Bogu — odrzekł zimno Krukowski, pewny już, że Ałarin wziął rządowe pieniądze. — Widzę, że chcesz się odegrać, muszę ci tylko przypomnieć, że nie za to bił ojciec syna, że grał, ale że się odgrywał. A zresztą rób, co chcesz... W banku jest około czterech tysięcy.
— Czerwona — sto, czarna — dwieście — pomyślał Ałarin i zdjął z talji kilka kart. Ukazała się czerwona.
I wśród martwej ciszy rozległ się głuchy, lecz przeciągliwy głos:
— Va banque! — i wyciągnął z talji kartę, nie chcąc spojrzeć na nią.
— Grasz? — spytał z zimną krwią Krukowski.
Bankier przejął talję. Ałarin spojrzał na swoją kartę. Była to dama. Jak błyskawica, niewiadomo dlaczego, zjawił się na okamgnienie obraz Zeny i znikł.
Krukowski uważnie wykładał kartę, pukając na niej kostką palca, a każde takie puknięcie odzywało się w sercu Ałarina bolesnym skurczem, a w skroniach tętniało, jak pod uderzeniem młota: — „Bita — dana, bita — dana“.
— Bita! — krzyknęli wszyscy widzowie.
— A-a-a! — zwolna westchnął Ałarin i odraza owładnął mim nieopisany spokój.

VIII.

Ałarin obudził się o drugiej po południu i długo nie mógł uprzytomnić, czy to ranek czy wieczór. Leżał na łóżku w tym samym stroju, który miał na sobie wczoraj. Głowa ciężka, jak nalana ołowiem, bolała okropnie, oczy, z zaczerwienionemu od znużenia powiekami, zachodziły łzami i mrużyły się od światła, w ustach miał jakiś niemiły smak. W sercu czaił się jakiś lęk, jakby przeczucie wielkiego nieszczęścia, nie mógł wszakże, ani rusz, przypomnieć, co to zaszło wczorajszego wieczoru i silnie pocierał czoło.
Przypadkiem wzrok padł na szkatułkę. Stała tak, jak ją wczoraj wyciągnął z pod łóżka. Stała otwarta, obok niej leżała gazeta i kawałek szpagatu, którym były związane pieniądze.
Ałarin, jakby go kto zbudził, przypomniał sobie z dziwną wyrazistością najdrobniejsze szczegóły wczorajszej gry. Brudny pokój, zalany oślepiającemi promieniami zimowego słońca, kilka zmiętoszonych twarzy, pochylonych nad stołem z chciwie błyszczącemu oczyma, przeklęta piątka kierowa i spokojny nienawistny głos, mówiący chłodno:
— Dalej nie ciągnę.. Czy który z panów chce zająć moje miejsce?
Ałarin przypomniał sobie jeszcze, że roześmiał się wtedy i zaczął się pocieszać, że chociaż przegrał całe jedenaście tysięcy, to bierz wszystko licho, bo przecież silne wrażenia nie przychodzą darmo...
Atoli ten śmiech drewniany i ta myśl bez sensu były jakby nie jego, jakby wyszły od jakiegoś obcego, nieznanego człowieka, prawdziwy zaś Ałarin słuchał z przerażeniem samego siebie, a skurcz spazmatyczny dławił mu gardło. Gracze, skupiwszy się koło stołu, obserwowali z ciekawością nonszalancję, graniczącą z atakiem szału, obserwowali z ciekawością chłodną i obojętną jak niegdyś gladjatorzy obserwowali śmierć, swych towarzyszy.
Potem, niewiadomo skąd, zjawił się szampan, winszowano komuś i wołano „niech żyje“. Wszyscy pili zapamiętale, jakby chcąc odpocząć po długiem wpatrywaniu się w te stosy banknotów, które co chwila przechodziły z rąk do rąk.
Ałarin też pił. Teraz jak przez sen przypominał, że zalewał się łzami pijackiemi, wisząc na szyi Krukowskiego, że go całował, że przysięgał, waląc się w piersi, że przegrał rządowe pieniądze. Ale Krukowski ostro spojrzał na niego, odepchnął i zawołał:
— Jedź lepiej do domu, bracie, a tu nie pleć głupstw!
Potem wszystkie wrażenia pomięszały się, w oczach ukazała się szara mgła — a następnie nic już nie pamiętał.
Gdy oderwane te fragmenty wspomnień budziły się w głowie Ałarina, on siedział na łóżku w jakiemś odrętwieniu i tępo patrzył w kąt. Dziwna ociężałość opanowała go całkowicie, lodowatym chłodem trwogi paraliżowała nerwy i odjęła możność myślenia. Był to stan, który można porównać ze snem ciężkim, kiedy człowiek czuje, że musi wstać, coś czynić, biec czy krzyknąć, ale język mu zdrętwiał, nogi nie mogą wykonać żadnego ruchu, a niebezpieczeństwo jakieś groźne zbliża się.... zbliża...
— Co to jest? — szeptał bezwiednie Ałarin, wpatrując się uparcie w jakiś daleki punkt nieruchomym szklanym wzrokiem. — Czyżby wszystko było stracone? I honor, i miłość, i wolność? Więc teraz na mnie, Aleksandra Ałarina, pięknego, eleganckiego Ałarina na którego z przyjemnością patrzyły kobiety — teraz każdy pisarczyk, każdy włóczęga ma prawo powiedzieć w oczy: — Złodzieju! Nigdy grosza niczyjego nie wziąłem, będąc dzieckiem nie wziąłem nawet kawałeczka cukru bez zapytania... Nie jestem złodziejem! nie jestem! Złodziej kradnie z potrzeby albo z lenistwa, złodziej kradnie codziennie i jeżeli go wyrzucają poza nawias społeczeństwa, to jest konieczne, bo niktby spać nie mógł spokojnie. Czyż jestem do złodzieja podobny? Jedynie wczoraj napadło na mnie jakieś otumanienie, lecz jestem ten sam, mogę żyć w obrębie społeczeństwa i przynosić mu pożytek swoją pracą... Nie macie prawa mnie odtrącić! Boże! wspomóż mnie! Uczyń tak, żeby to był sen... straszny, okropny, ale sen! Obudzę się zaraz... wszystko będzie jak dawniej... O, budzę się właśnie...
I uczepiwszy się tej myśli, rzucił się jak szalony na szkatułkę, wywrócił ją do góry dnem, wysypał wszystkie papiery i listy i drżącemi rękami zaczął je drzeć. Wzrok padł na dość grubą, owiązaną różową wstążką paczkę, w której zawarta była miłosna epopea w listach, począwszy od oficjalnego zaproszenia na obiad, a kończąc na lakonicznie bolesnej notatce, skreślonej ołówkiem na bylejakim świstku. Treści jej nie chciałby przeczytać na głos najbardziej zepsuty moralnie człowiek. Wszystkie te listy, z plamami łez i kleksów, przesycone zapachem perfum, były płodem ducha. Ślicznej wdówki, bardzo ekscentrycznej i niestałej osoby, która przez dwa lata kochała do szaleństwa Ałarina, potem zaś miłość swą zwróciła do dyrygenta orkiestry pułku gwardji, który znów zkolei musiał ustąpić miejsca śpiewakowi cerkiewnemu, śpiewającemu pięknym basem.
Ałarin ze smutkiem i czułą tęsknotą lubił czasami odczytywać te wspomnienia, teraz jednak wydały mu się czemś tak marnem, że ze złością cisnął paczkę pod łóżko. Zaglądał w takie zakamarki szkatułki, gdzie nietylko nie zmieściłaby się paczka z jedenastu tysiącami rubli, ale trudno byłoby ukryć nawet zwykłą kopertę.
Zimny pot dawno już wystąpił mu na czoło, zdrętwiałe nogi bolały, on jednak klęczał ciągle przed szkatułką, po raz dziesiąty przerzucając rozsypane drobiazgi. Ruchy jego były podobne do ruchów tonącego, który rozpaczliwie szuka punktu oparcia.
Drzwi cicho skrzypnęły, otworzyły się i ukazała się w nich głowa gońca z przystani.
— Czego chcesz? — krzyknął Ałarin ze złością i zaczerwienił się nagle jak przestępca, schwytany na gorącym uczynku. Zdawało mu się, że goniec już wie wszystko i domyślą się dlaczego Ałarin klęczy na środku pokoju.
— List do wielmożnego pana — odrzekł goniec, podając Ałarinowi wielką kopertę i szykując się na wszelki przypadek do szybkiego odwrotu. — Kazali mi oddać do własnych rąk.
Ałarin spiesznie rozerwał kopertę. Przeczuwał z rozpaczą, że w liście tym kryje się najstraszniejszy cios.

„Komisja rewizyjna Zarządu prosi pana o stawienie się na szóstą po południu z pieniędzmi jemu powierzonemi i księgami rachunkowemi dla uskutecznienia sprawdzeń.“
Ałarin czytał z trudem, gdyż litery zlewały mu się w niewyraźne smugi, a wiersze skakały przed oczyma. Nie zrozumiał ani słowa z tego urzędowego pisma i nie mógł wyobrazić sobie, jaki ma to związek z wypadkami wczorajszego dnia, lecz w głębi duszy usłyszał jakiś stanowczy, bezwzględny głos: — „Koniec!“ i list wypadł mu z ręki.

Goniec chciał się zapytać, czy może odejść, ale spostrzegłszy, że list wywarł dostateczne wrażenie, uważał, że będzie o wiele rozsądniej oddalić się zaraz.
Ałarin nie mógł stać; nogi mu drżały i uginały się. Z trudem dowlókł się do łóżka i rzucił się na nie. Czuł, że powinien zebrać chaotycznie rozpierzchłe myśli, rozpatrzyć dokładnie położenie i coś przedsięwziąć. Żadnej jednak rozsądnej myśli nie mógł z siebie wykrzesać, w głowie panował chaos, to, co przychodziło mu na myśl, było bez znaczenia i nie miało związku ze sprawą. Leżał twarzą zwrócony do ściany i wodził bezmyślnie palcem po wzorze tapety, a przed oczyma, jak to zwykle bywa po długotrwałej grze przesuwały się wizerunki różnych kart. Króle, z groźnie pomarszczonem czołem, damy, ze zdziwionemi twarzyczkami, podawały mu żółte kwiatki... Ałarin zapomniał nawet o swem strasznem położeniu, zdawało mu się w tem odrętwieniu, że stan takiej nieświadomości, pełen spokoju i półdrzemki trwać będzie zawsze.
Wkrótce wszakże zimno, panujące w pokoju, otrzeźwiło Ałarina i zaczął zwolna wracać do przytomności. Myśli znów zaczęły krążyć około konieczności jakiejś decyzji.
Pożyczyć? Przecież nie znajdzie się żaden głupiec, któryby mu zaufał, bo wszakże to nie chodzi o dziesięć rubli tylko o jedenaście tysięcy! Każdy roześmieje się w oczy i nazwie warjatem! Ukraść? Obrabować kogo? Możeby nie uchylił się w tej chwili od takiej ostateczności, ale jakże się to robi? Trzeba, trzeba koniecznie wyjść, posłuchać, przyjrzeć się, postarać... ale gdzieby to pójść?
— Ach, mniejsza o to! Muszę wyjść, poszukać, chociaż napewno nic nie znajdę! — zawołał Alarm, jasno już ogarniając położenie bez wyjścia.
Zaczął się prędko ubierać. Nie mógł trafić w rękawy palta i strasznie się tem zirytował.

IX.

Przygasa już na ulicy krótki dzień zimowy, tu i owdzie zapalane latarnie. Ałarin postanowił pójść przedewszystkiem do Gojdberga, znanego lichwiarza, który już nieraz wybawił go z kłopotu. Gojdberg brał niesłychanie wysoki procent, a Ałarina znał jako bardzo niepunktualnego dłużnika, jednakże nigdy nie skarżyli się na siebie. Lichwiarz każdej chwili gotów mu był służyć pożyczką, a Ałarin bez sprzeciwu zgadzał się na najcięższe warunki.
Szukał napróżno w kieszeni jakiejś monety na dorożkę. Musiał iść pieszo na drugi koniec miasta, więc gdy doszedł do niepozornego domku, gdzie mieszkał Gojdberg, z trudem już wlókł nogi. Zapukał w okno. Samuel Gojdberg, typowy żyd, o pięknej, mądrej twarzy, siedział schylony nad stołem i pilnie wpisywał w grubą księgę długie kolumny cyfr.
Ałarin na sekundę zamknął oczy. Ogarnęła go nagła słabość ducha, serce bić przestało. Lecz krótko to trwało.
— A! czyż to nie wszystko jedno! — pomyślał, machnąwszy ręką. — Gorzej już nie będzie! — zapukał w okno dwa razy.
Gojdberg drgnął i zapuścił niespokojny wzrok w ciemne okno, przysłaniając ręką oczy. Patrzył przez chwilę, usiłując przeniknąć, ciemności nocne, a gdy Ałarin zapukał powtórnie, podniósł się niespiesznie i poszedł otworzyć drzwi.
Ałarin wszedł do izby, starając się nadać twarzy wyraz spokoju i pewności siebie, lecz doświadczany wzrok lichwiarza dostrzegł natychmiast jego bladość, nerwowe drżenie szczęk, trwożnie biegające oczy. Mądry żyd wywnioskował z tego odrazu, że ten beztroski, wesoły zawsze młodzieniec znajduje się w bardzo ciężkiem położeniu.
Usiedli obaj przy stole i milcząc, czas jakiś przyglądali się sobie nawzajem. Gojdberg w swej specjalności musiał być subtelnym psychologiem i doprowadził do artyzmu umiejętność wywierania nieznacznie silnego wpływu na interesanta. Nigdy pierwszy nie zaczynał rozmowy o pieniądzach, obserwując tylko, jak jego klient miesza się, wstydzi, bąka coś od niechcenia, aby w końcu zgodzić się z ulgą radosną na wszystkie warunki zadowolony, że może wreszcie zakończyć tak niemiłą sytuację.
— Otóż szanowny panie Samuelu — zaczął ze swadą Ałarin, nie mogąc wytrzymać przenikliwego wzroku, który go ogromnie mięszał — potrzebuję... czy pan nie mógłby... pożyczyć... mi niewielką sumkę?...
Lichwiarz domyślił się, że ta „niewielka sumka“ będzie bardzo wysoka, ale nie dał tego poznać po sobie.
— Dlaczego nie mam pożyczyć? — odparł. — Mogę panu dać, ile pan chce. Pan taki akuratny i nigdy się nie targuje... Daj Boże, żeby każdy był taki do interesu... A ile pan potrzebuje?
Pytającym wzrokiem spojrzał na Ałarina i już otwierał szufladę, żeby przygotować weksel.
Ałarina znów ogarnął strach. Zdawało mu się niepodobieństwem wymienić tak wielką sumę.
— Po... potrzebuję dziewięciu tysięcy... — skłamał i jednocześnie zdawał sobie sprawę, jak było bezcelowem zwracanie się z takiem żądaniem do Gojdberga.
— Dziewięć tysięcy? — powtórzył zwolna żyd. Nie spodziewał się czegoś podobnego. — Ależ ja sam nigdy nie miałem tylu pieniędzy w swoich rękach — dodał, szybko zatrzaskując szufladę i zamykając ją na klucz. — To niemożliwe. Musi pan poszukać sobie gdzieindziej...
Po takiej kategorycznej odpowiedzi zrobiło się Alarmowi lżej. Był swobodniejszy.
— Panie Gojdberg, musi mi pan... koniecznie... bo w przeciwnym razie.. Bo w przeciwnym razie... djabli wiedzą, co się stać może. Oddam panu całą swoją pensję...
Lekki uśmiech zjawił się na twarzy żyda.
— Ale po co panu tyle tysięcy?
Ałarin zmieszał się. Musi mu coś odpowiedzieć, wyłgać się jakoś, ale jak na złość nic odpowiedniego nie przychodziło mu na myśl.
— Do djabła! — krzyknął ze złością. — A cóż cię to obchodzi, parchu! Dajesz albo nie dajesz, a djabli ci do tego, na co!
— Phi! pan inżynier myśli, że ja już całkiem głupi... Jeszcze raz mówię panu, szukaj pan sobie takiego, u którego pieniądze poniewierają się po podłodze!
Nerwy Ałarina naprężyły się do ostatnich granic, krew uderzyła do głowy.
— Chwycę go za gardło! — szybciej niż błyskawica przeleciało mu przez głowę. — Żywy duch nie usłyszy
Z oszalałemi oczyma, owładnięty niepohamowaną furją, rzucił się na Gojdberga, ścisnął silnemi palcami za gardło.
— Czekaj pan... czekaj... puść... — charczał wy bladły żyd. — Puść... dam pieniądze... dam...
Ałarin puścił. Ze stanu nieopisanej rozpaczy wpadł w szał radości.
— Dawaj prędzej... mój drogi panie Gojdberg. Prędzej... Boże drogi!.. Po coś mię tyle czasu męczył? — mówił bezmyślnie, ledwie dysząc.
Gojdberg poszedł do drzwi, prowadzących do drugiej izby i schował się za niemi tak, że widać mu było tylko głowę.
— Zwarjowałeś pan! — krzyknął piskliwie. — To ja mam być tak głupi, żeby wyrzucać pieniądze za okno? Myślisz pan, że nie wiem, żeś pan wczoraj przegrał! A jak się pan tu będziesz rzucał jak warjat, to zawołam policji... Wynoś się do djabła!
Ałarin rzucił się do żyda, lecz drzwi się zatrzasnęły i usłyszał zgrzyt klucza.

X.

Wyszedł, ledwie trzymając się na nogach. Zataczał się z osłabienia. Było już prawie ciemno. Zimny wiatr zacinał prosto w twarz. Ałarin szedł, nie patrząc, którędy idzie, w rozpiętem palcie i byle jak nałożonej czapce, z pod której wymykały się kosmyki mokrych włosów. Z ust padały słowa bez związku i nieliczni przechodnie oglądali się za nim, przeprowadzając go długo wzrokiem.
Doszedł do bulwaru i dopiero wtedy uczuł straszne zmęczenie. Iść dalej nie mógł, a zresztą po co? Wszędzie zimno i ciemno.
Usiadł na zasypanej śniegiem ławce i zastygł w zadumie. Chaotyczne myśli wirowały bez związku.
— Jakże zimno w nogi!.. spać się chce... Nie pójdzie już stąd nigdzie... Zostanie nazawsze... Powiadają, że śmierć na mrozie jest przyjemna... Możeby spróbować... Siedziałby tu sobie, siedział, potem zasnął... i już nicby nie czuł... A jutro zbliży się policjant... popatrzy z boku, potem.ruszy za ramię i odskoczy... Ciekawe, czy żałować mnie będą, jak się dowiedzą...
Nie zastanowił się głębiej, kto go miał żałować, ale wyobraził to sobie. Widział siebie leżącego na białym całunie, na katafalku, ale nie w cerkwi i nie u siebie w domu, tylko w sali zarządu biura, gdzie zbierały się zawsze komisje. Piękna jego twarz jest blada i uroczyście spokojna... Dokoła tłumy... Na wszystkich twarzach żal, jakby wyrzut: „Nie rozumieliśmy jego cierpienia... nikt nie podał mu pomocnej ręki... teraz już zapóźno... teraz już niczego nie potrzebuje...“ E! po co mam umierać! — przywołał siebie do porządku. — Lepiej postarać się o pieniądze... to takie proste... Może znajdę na ulicy... Przecież są tacy, co znajdują!
Zdawało mu się, że wchodzi do jasno oświetlonej sali, czując na piersi ciężar grubej paczki... Przy długim stole, nakrytym zielonem suknem, siedzą znane postacie członków zarządu.. Wszyscy z podejrzliwym uśmiechem zwracają się w jego stronę... czekają tylko, żeby upadł na kolana i płacząc prosił o zmiłowanie. Czekają, żeby się upokorzył. Podejrzenie wyziera z ich oczu, ale wszyscy milczą... On zaś krzyżuje ręce na piersiach i milcząc słucha, jak zarzucają mu winę, a kiedy jeden z nich, oburzony jego milczeniem, rzuca mu obelżywe oskarżenie, Ałarin nie może już wytrzymać... Wielkiemi krokami zbliża się do stołu... oczy rzucają błyskawice gniewu... Śmiech urywa się... wszyscy czuja się nieswojo, gorliwy oskarżyciel chowa się za czyjeś plecy... Ałarin odpowiada ostrym głosem na oskarżenie... ciska na stół paczkę banknotów i wyrzeka się z pogardą pracy w tak nikczemnem towarzystwie... Wrażenie olbrzymie! Wszyscy, co do jednego, biegną ku niemu, błagają, by ich nie opuszczał, zapewniają o przyjaźni... W oczach niektórych błyszczą łzy... lecz on choć wzruszony ogólnem uznaniem, wybiega z sali.
Zatopiony w marzeniach, Ałarin nie słyszał nawet, że już trzeci raz ktoś wymówił jego nazwisko i dopiero, gdy czyjaś ręka dotknęła jego ramienia, drgnął i skoczył na równe nogi.
Stała przed nim Zena. Na twarzy jej, oświetlonej mętnem światłem latarni, malowała się trwoga i tkliwość.
Przykre i miłe marzenia pierzchły. Z poza nich wyjrzała straszna rzeczywistość. Rozdrażniło to Ałarina.
— Czego pani chce ode mnie? — zawołał prawie z płaczem. — Niech mi pani da spokój!
Po okropnej wczorajszej scenie z Kaszpierowem Zena stanowczo postanowiła wyjechać. Zapakowała już rzeczy, ale Liza ubłagała, aby pozostała jeszcze jeden dzień. Zena źle się czuła od samego rana. Smutne przeczucie jakiegoś nieszczęścia nie opuszczało jej. Wieczorem uczucie to spotęgowało się do tego stopnia, że nie mówiąc nic nikomu, ubrała się i wyszła ukradkiem z myślą, że świeże powietrze trochę ją uspokoi. Postanowiła przejść się po bulwarze. Na ławce koło budki, gdzie w lecie sprzedawano wodę sodową, siedział jakiś mężczyzna. Oparł łokcie na kolanach i ukrył twarz w dłoniach, Zena nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, kierowana jakimś dziwnym impulsem, zdecydowanym krokiem podeszła do nieznajomego. To był Ałarin.
Rozdrażniony jego ton ogromnie ją zdziwił, ale nie zlękła się. Twarz jego zmieniona i ta rozpacz w głosie pozwoliły domyśleć się łatwo że spotkało go jakieś nieszczęście.
— Niech mię pan od siebie nie oddala — rzekła ze smutkiem. — Czuję, że potrzebne panu współczucie.
Usiadła obok, prawie przycisnąwszy się do niego i położyła lekko rękę na ramieniu. Jednak jej głos pełen litości, stroskana twarz, rozdrażniły jeszcze bardziej Ałarina. Odsunął się od niej brutalnie.
— Obejdę się bez pani współczucia! Niepotrzebne mi wcale! — wrzasnął. — Do luftu z, pani współczuciem! Daj mi pani spokój!
— Panie Aleksandrze, co panu jest? Niech pan powie, proszę na wszystko... Przecież nie pytam przez ciekawość... Może zdołam pomóc panu...
Roześmiał się histerycznym śmiechem.
— Cha, cha, cha! A to mi się podoba! Jakże mi pani może pomóc? Ja moja pani, wkradłem rządowe pieniądze! I pomoże mi pani? Nie wiem, jak? Chyba że pójdzie pani po policję i powie, że to pani wzięła te pieniądze, nie ja... A i wtedy nawet niktby pani nie uwierzył...
— Panie Aleksandrze... naprawdę... ukradł pan?
— E, do djabła! Przecież to nawet niedelikatnie... Szpieguje mnie pani, czy co? Nie mogę zrozumieć czy pani taka naiwna, czy taka głupia!
— Panie Aleksandrze...
Nie obraziła ją ta obelga. Bardziej ją zabolało, że. on, ten jej bóg, jej ideał może być złodziejem.
— Widzę, że chce pani koniecznie z butami włazić mi w duszę! — krzyknął Ałarin. — Czego pani chce ode mnie? No, tak, ukradłem... przegrałem jedenaście tysięcy! teraz zadowolona pani? Jeżeli chce pani jeszcze gadać o tem, to proszę pofatygować się innym razem, ale teraz proszę mnie od siebie uwolnić!
Zena zwolna podniosła się z ławki, w oczach zabłysły łzy.
Ałarinowi wszakże jeszcze to nie wystarczyło. Zakosztował już tej niewyjaśnionej przyjemności, kiedy można szarpiący piersi gniew wylać na jakieś bezbronne stworzenie.
— A pani pcha mi się w oczy z pomocą... Gdyby nawet pani chciała sprzedać siebie, rozumie pani, sprzedać siebie, to niema takiego idjoty, to nie znajdzie pani takiego idjoty, któryby jej dał, chociażby dwudziestą część tego, co przegrałem jednym rzutem... No? zrozumiała pani? Na drugi raz odechce się pani miłosierdzia!...
Zerwał się z ławki i odszedł szybko.
Zena długo patrzała w stronę, skąd dochodził wyraźny w mroźnem powietrzu odgłos jego kroków. Ucichły.
— Gdzież on teraz pójdzie? — myślała z przerażeniem. — Co zrobi?
Nagle jakby w odpowiedzi, przypomniało się jej zdanie Ałarina: — „Niektórzy w takich wypadkach uciekają, inni palą sobie w łeb!“
— Uciekają? Ależ on nie ucieknie... taki dumny, ambitny... Nie potrafi, nie może w pełni świadomości dopuścić się czegoś występnego... nie poniży się do tego stopnia, żeby takim sposobem wywikłać się z kłopotu... A więc... a więc pozostaje... to drugie!
Tak wielki lęk ją przejął o życie ukochanego człowieka, że niepomna na obelgi, któremi obrzucił ją przed chwilą, pobiegła w stronę, gdzie ucichły kroki Ałarina. Zatrzymała się jednak.
— Poco? — szepnęła w beznadziejnej rozpaczy. — Czemże go pocieszę? Znów wydrwi mnie. Boże! jakże on okropnie musi się męczyć! Jakże ja mogę mu pomóc? Gdyby nawet udało mi się zebrać tysiąc rubli... to przecież kropla w morzu! Boże! oświeć mnie! On mi droższy nad wszystko na świecie, a ja nie jestem w możności dodać mu otuchy! „Kulę w łeb!“ Roześmiał się przecież, gdym spytała, czy nie mogę mu pomóc... jakże to straszny był śmiech! „Gdyby się pani sprzedała nawet“... Nie rozumie i nie uwierzy nawet, że z rozkoszą oddałaby życie za niego... w tej chwili oddałabym... A jeżeli nie życie, to... A! ten okropny człowiek... wczoraj... Nie!... to ohyda! Taka ohyda, że sam Ałarin odwróciłby się ode mnie z pogardą, gdyby się dowiedział... Czyż można oddać się mężczyźnie, którego... którego się nienawidzi...? Nie! to podłość!... wstręt przejmuje na samą myśl o tem!...
Dreszcz wstrętu nią zatargał. Ale znów myśli zaczęły pracować.
— Ne, więc, co? I cóż że wstrętne?... To ma być dla mnie wystarczające?. A to jedyna droga... Liza mówiła, że ojciec przyniósł wczoraj dużo pieniędzy... Nie zawaha się nawet... Mówił wczoraj, że da mi wszystko... i z pewnością dotrzyma słowa... Mogę więc ocalić Ałarina... Ach, boję się!... A przecież gotowa byłam oddać życie za niego... O, życie oddać nietrudno, nawet przyjemnie... i pięknie jest umrzeć za umiłowanego człowieka... A czyż kto może ode mnie zażądać życia? Chwaliłam się tylko widocznie... A w tym wypadku należy oddać cześć swoją na pośmiewisko, utracić nazawsze szacunek ukochanej istoty — ale ocalić go... ocalić od strasznej śmierci, która napiętnuje imię jego... Czyż można więcej uczynić?... Im cięższa ofiara, im mniej w niej okazałości i sławy, tem będzie dostojniejsza... Nie będzie nawet zbeszczeszczeniem... Czyż te, nie jest najwyższą ofiarą, jaką może złożyć kobieta?... A więc nietylko można, ale nawet trzeba koniecznie...
Doszedłszy do takiej konkluzji, uczuła się spokojniejsza, jakby spadło z niej ciężkie brzemię, uciskające długo, a którego nie mogła się pozbyć. I z powziętą a stanowczą decyzją szybko skierowała się ku domowi.

XI.

Kaszpierow, jak lew zraniony, miotał się po swoim pokoju. Od wczorajszego wieczoru nie zamknął ani na chwilę oczu, a najdziwniejsze myśli, coraz bardziej fantastyczne kłębiły się w głowie. Przypominał sobie ze wstydem i oburzeniem wczorajsze swe zachowanie, nazywał siebie nikczemnikiem, to znów dręczył się żalem, że urządził to tak nieumiejętnie, głupio, „jak smarkacz, jak sztubak!“ Przeklinał niewinną dziewczynę, to znów gotów był paść przed nią na kolana i modlić się, jak do najświętszego obrazu, który z przedziwną jasnością stał mu bez przerwy przed oczyma. Całe życie zwykle układał według swej woli, nigdy nie zawahał się i zawsze wiedział naprzód, jak powinien się zachować w najtrudniejszych okolicznościach, teraz nie umiał wyjść z odmętu pojęć o uczciwości, o tem co możliwe i niemożliwe. A ponad tem wszystkiem tkwiła straszna świadomość, że Zena wyjeżdża z domu, wynosząc dlań uczucie pogardy.
— Jakże ją zatrzymać? — myślał Kaszpierow, chodząc bez przerwy po pokoju i kopiąc znajdujące się na drodze krzesła. — Przecież nie mogę jej zamknąć! Przeprosić? Niemożliwe... Nawet słuchać mię nie zechce! Wołałaby wejść w porozumienie ze wściekłym wilkiem, niż ze mną... A ja czuję, że nie wytrzymam... Zaledwie usłyszę jej kroki, wstrząsa mną dreszcz gorączkowy... Może napisać do niej?
Ta myśl najlepiej mu się podobała i Kaszpierow zabrał się zaraz, do pisania. Zaledwie jednak umaczał pióro w kałamarzu, drzwi otworzyły się szybko. Kaszpierow zmarszczył brwi i odwrócił się, aby zwymyślać lokaja, że wchodzi niewołany, ale zaniemówił. Stała przed nim blada, wzruszona, z gorejącemi oczyma — Zena.
Odgadł Kaszpierow instynktownie, że coś się stało, coś wyjątkowego, nieoczekiwanego. Zaparło mu oddech.
— Co pani jest panno Zeneido? — zapytał z lękiem, podnosząc się z krzesła. Dlaczego pani taka wzruszona?
Chciała, nie ociągając się, powiedzieć mu o celu przybycia, wargi jednak poruszały się tylko, nie przepuszczając żadnego dźwięku.
— Jakże ja mu o „tem“ powiem? — myślała w miernej trwodze Zena — Tak poprostu... patrząc mu w oczy?... głośno? Jakże on to przyjmie? Co odpowie? A może roześmieje mi się tylko w twarz, albo rzuci się jak wczoraj ze zmąconem wzrokiem, z pianą na ustach?...
Zapóźno jednak było cofać się, a chociaż słowa nie mogły jej przejść przez gardło, musi się opanować...
— Co się pani stało? niechże pani mówi, panno Zeneido! Na miłość Boską, niechże mię pani nie męczy! — wołał z przerażeniem Kaszpierow, nie mogąc doczekać się odpowiedzi.
Siły opuściły Zenę, nie mogła stać dłużej i osunęła się na krzesło.
— Wczoraj... pan... — zaczęła słabym, cierpiącym głosem — proponował mi pan... Tak... istotnie... nie rozumiałam jeszcze co znaczą pieniądze... bogactwo. teraz jednak... zgadzam się... Proszę robić ze mną, co się panu podoba... Tylko na miłość boską prędzej! Potrzebne mi są pieniądze... dużo... bardzo dużo pieniędzy...
Mówiła jak w malignie, coraz bledsza, a gdy skończyła, zagryzła wargę do krwi ze strasznym wyrazem błagania i wstrętu podniosła oczy na Kaszpierowa. Oczy ich spotkały się i jakby sprzęgnięte jakąś czarodziejską mocą, nie mogły oderwać się od siebie.
Gdyby grom spadł z nieba tej chmurnej zimowej nocy, byłby Kaszpierow mniej zdumiony.
Ta skromna, niewinna dziewczyna, którą uważał za niezdobytą, która tak stała daleko od zwykłego życiowego błota — przyszła sama do niego i ofiarowała się za pieniądze... Czyżby mógł się tak omylić? Może jednak zna już potęgę złota i tak jak wszystkie korzy się przed niem? A może w tej upośledzonej brakiem urody dziewczynie wyobraźnia jest tak rozbudzona, że godzi się na wszystko... na upadek i hańbę?
Kaszpierow uporczywie patrzył w oczy Zeny, jakby chciał przeniknąć jej duszę — wyczytać tam wszystko, wszystko, aż do najtajniejszych błyskawicznie tylko przelatujących przez mózg myśli, aż do uczuć, które jak podziemne żmije wiją się w najgłębszych tajnikach.
— Ileż w jej twarzy jest bólu — spostrzegł naraz. — Ciężką drogą doszła do tej decyzji... może drogą walki... bezsennych nocy... O, nie lekko jej teraz.. Boi się, czy jej nie wyśmieję, czy nie potraktuję, jak sprzedajną... A więc dobrze! Ale dlaczego ten wyraz wstrętu na twarzy...? Jakby nadeptała na żmiję... Boże! ależ ona nie ukrywa, nawet wstrętu do mnie!... Nie! to nie to! To jakaś ofiara, idąca na stos, a przytem ofiara, która pogardza swym katem i nie boi się go wcale... Ach! ofiara ta jest pewnie komuś potrzebna, a ona w swem samozaparciu szczęśliwa jest...
Pochwyciła go pasja. Miał straszną ochotę brutalną drwiną obrazić Zenę, zemścić się za ten wstręt, malujący się na jej twarzy — za wstyd, za mękę, których był ofiarą od tylu dni...
— Ile pani właściwie potrzebuję?
Pytanie było chłodne, spokojne.
Domyślił się tylko z ruchu warg, bo odpowiedzi nie dosłyszał.
— Jedenaście tysięcy? Hm, wcale niezły apetycik... Ciekawe, na co pieniądze te są potrzebne i dlaczego tak ściśle określona sumka? Powiem tylko, że bardzo nisko oceniła pani siebie, trzeba było wziąć drożej...
Kaszpierow zdawał sobie doskonale sprawę, odczuwał sam z bolesną jasnością, ile niskiego chamstwa, ile zwierzęcej brutalności było w jego tonie. Cierpiał sam nad tem i czuł wielką, niewysłowioną litość dla tej zelżonej dziewczyny, lecz jakiś ślepy, bezlitosny duch nim w tej chwili kierował.
Zena milczała i tylko coraz mocniej przyciskała ręce do silnie bijącego serca.
— Niechże pani powie, na co pani te pieniądze są potrzebne — nalegał.
— Nigdy tego nie powiem!
W jej słowach była nieustępliwa stanowczość. Dałaby się chętniej porąbać na sztuki, niż pozwoliła połączyć ze swą hańbą drogie nazwisko.
Kaszpierow zrozumiał i aż zadrżał z zazdrości. Wargi skrzywiły się złym uśmiechem.
— Dobrze, spełnię życzenie pani.
Podszedł śpiesznie do stołu, wziął zapięczętowaną i owiniętą w papier talję kart i podał Zenie.
— Jest tutaj trochę więcej, niż pani żądała. Tylko proszę nie dziękować...
Nie zdążył wszakże nacieszyć się chwilą tej brutalnej zemsty, gdyż stało się coś nieoczekiwanego. Zena nachyliła się jakoś dziwnie, upadła na kolana i w tejże chwili Kaszpierow uczuł na swej ręce gorące dotknięcie warg.
Czerwony płomień wstydu oblał twarz mężczyzny. Całe okrucieństwo, cała niewłaściwość złośliwego szyderstwa stanęły mu przed oczyma i w porywie bezgranicznego żalu padł twarzą na kanapę, chwytając się za głowę. Potężne ciało drżało febrycznie, nie mógł już powstrzymać się i Zena usłyszała głośny — płacz, wyrywający się z jego krtani.
— Przebacz mi... przebacz... — wołał Kaszpierow, łkając. — Moja najmilsza! Katem jestem... Zbrodniarzem... Jakże mogłem?... Moja święta... święta:::
Nic nie rozumiała i patrzyła ze zdumieniem to na niego, to na talję kart.
— Oszukałem cię — mówił Kaszipierow — oszukałem podle... bezmyślnie... Przebacz... czy mi przebaczysz? Jeżeli zawsze łzy mogą wywołać współczucie, to, łzy silnego mężczyzny robią zawsze wstrząsające wrażenie. Zena zbliżyła się do niego i lekko przesunęła ręką po jego głowie. Kaszpierow opanował wreszcie nerwy i podniósł się z kanapy. Zapłakane, nieco opuchnięte oczy patrzyły na Zenę z takim tkliwym smutkiem, że mimowoli poczuła litość.
Kaszpierow wyciągnął jedną z szuflad biurka i przez chwilę wśród grobowego milczenia słychać było tylko szelest papierów. Odliczył, z pieniędzy, otrzymanych z rana, żądaną sumę, zawinął ją w arkusz białego papieru i związał sznurkiem.
— Proszę. Jest tu właśnie jedenaście tysięcy — rzekł, podając paczkę Zenie i patrząc w inną stronę. — Niech pani idzie... jak najprędzej...
Zena czuła, że kręci się jej w głowie, a przed oczyma przesuwa się mgła. Wzięła machinalnie paczkę i zwróciła się do drzwi, ale Kaszpierow ją zatrzymał.
— Proszę zaczekać... Ja oczywiście nie śmiem o nic pytać, ale proszę, niech pani powie temu panu, że jeśli on nie potrafi ocenić pani czynu, to... Czy pani pojmuje — dodał z gorącem uczuciem — że to wielki czyn — największy, na jaki może zdobyć się kobieta...
Zena w milczeniu wyciągnęła do niego rękę i pierwszy raz oboje śmiało i przyjaźnie spojrzeli sobie w oczy.

XII.

Zena wyszła na ulicę. Wszystkie poprzednie zdarzania tak silnie podziałały na nią, że szła jak we śnie, przyciskając do piersi paczkę z pieniędzmi. Zupełnie nie wiedziała, gidzie idzie i szłaby tak bez końca, gdyby nie zaczepił jej sankarz.
— Panienko! Pojedziemy za pół rubelka!
Dopiero teraz Zena pomyślała, że każda chwila jest droga. Wsiadła do sanek i zawołała:
— Do przystani! tylko jak najprędzej!... dostaniecie na piwo!
„Wańka“ zaczął siarczyście okładać biczyskiem szkapę.
Trwożne myśli obiegły znów Zenę i jak wichrem kręciły się w głowie.
— Boże, żeby tylko nie było zapóźno... A jeżeli... wejdzie i zobaczy na łóżku Ałarina... skurczonego, z zakrwawionem czołem... A może przez dumę odrzuci jej pomóc i krew jego wiecznem, niezmytem piętnem legnie na jej duszy... Ale nie, nie! Powie mu, jak jest jej drogi i bliski... znajdzie słowa, którym nie będzie mógł się oprzeć... „Miejcie wiarę w gorczyczne ziarno...“ Boże, co będzie jeżeli spóźni się?...
— Popędźcie konia, proszę — wołała ciągle na sankarza, który razem ze szkapą dokładał wszelkich starań, dziwiąc się tylko, że tak niecierpliwą ma pasażerkę. Stanęli wreszcie przed wielkim gmachem zarządu portowego.
Zena pośpiesznie wyskoczyła, wsunęła rubla do ręki sankarzowi i stanęła niepewnie na chodniku. Nie wiedziała dokąd skierować się.
Przy bramie siedział stróż nieruchomy, owinięty w kożuch. Zdecydowała się podejść do niego.
— Przepraszam, gdzie jest mieszkanie pana inżyniera Ałarina?
Stróż, nie podnosząc się z miejsca, odburknął coś niezrozumiałego.
Proszę mi powiedzieć, gdzie jest mieszkanie, inżyniera Ałarina!
Głos jej był tak stanowczy i zniecierpliwiony, że stróż obdarzył Zenę bardziej uważnem spojrzeniem, ale wrażenie osiągnięte nie należało widocznie do dodatnich, bo z kożucha dał się słyszeć chrapliwy głos:
— A czego chcesz od niego?
Zena zazwyczaj nieśmiała i nieumiejąca nigdy postępować stanowczo ze służbą, teraz jednali straciła panowanie nad sobą.
— Jak śmiesz tak mówić do mnie! To nie twoja rzecz!... Pytam się, to powinieneś odpowiedzieć.
Stróż uważał za stosowne obrazić się i warknął.
— Widzisz ją, jak się to stawia! Jakto nie moja rzecz? Dosyć takich jak ty włóczy się po kawalerach, a potem co? To łyżka zginęła, to zegarek... A kto za to odpowiada? Nie bój się, nie ty! Ślad za tobą dawno zastygł, a mnie się dostanie... Nie moja rzecz! Nie, siostro, ja po to tutaj siedzę...
Zena czemprędzej wyjęła portmonetkę i wysypała na rękę stróża wszystko, co w niej było.
— Weźcie to — rzekła, pragnąc przerwać potok jego wymowy — ale proszę mi pokazać mieszkanie inżyniera Ałarina.
— Tak, to co innego — odparł, mięknąc odrazu srogi dozorca porządku. — Niech panienka idzie ciągle prosto i skręci w poprzeczną uliczkę. Siódmy domek po lewej ręce i tam jest jego mieszkanie. Domek należy do maszynisty statku, a on to jest pan Ałarin, tam mieszka. Na drzwiach jest tabliczka z nazwiskiem. Zobaczy panienka sama.
Zena, drżąc ze wzruszenia, zwróciła się we wskazanym kierunku. Bała się spóźnić. Zdawało się jej, że wówczas cała odpowiedzialność spadnie na nią w tej potwornej sprawie, którą ona obawiała się nazwać właściwą nazwą. Doszła wreszcie do ostatniego niepozornego domku. Oto drzwi... Czy jest tabliczka z nazwiskiem? Tak jest ciemno, że o dwa kroki nic nie widać.
Wyciągnęła rękę, namacała żelazną tabliczkę i rączkę dzwonka i powiedziała do siebie:
— A więc to tutaj...
Nie można było ociągać się. Zena raz po raz pociągnęła za rączkę dzwonka. Usłyszała za drzwiami pośpieszne szuranie pantofli i starczy głos, przerywany suchym kaszlem:
— Kto tam?
— Muszę natychmiast zobaczyć się z panem Ałarinem — zawołała zniecierpliwiona. — Proszę otworzyć, nie mogę stać na mrozie.
Usłyszała szczęk odsuwanej zasuwki. Drzwi otworzyły się. Przed Zeną stała w nocnej koszuli i pantoflach na bosych nogach, stara, ale rzeźka jeszcze kobieta, niezwykle chuda z palącą się świecą w ręku. Z pod czerwonej chustki spadały na ramiona rzadkie zielonkawo siwe kosmyki.
— A po co to pani o tej porze do pana Ałarina?— mruknęła niechętnie stara, oglądając podejrzliwie od stóp do głów Zenę. Ciekawość ta przepełniła już miarę cierpliwości dziewczyny.
— A co to panią obchodzi? — zawołała z gniewem. — Gdybym nie miała pilnego interesu, nie przyjechałabym o tej porze!
Stara z niedowierzaniem, niechętnie pokręciła głową.
— Proszę — rzekła, wzdychając ciężko i wskazała niskie obite derą drzwi. — Proszę wejść. On jeszcze nie śpi.
Żerna, nie namyślając się ani chwili, szybko otworzyła drzwi.

XIII.

Ałarin, zestawiwszy na bulwarze zmartwioną Zenę, szedł bezmyślnie, bez wyraźnie określonego celu, szedł naprzód aż stanął przed własnem mieszkaniem. Zdziwił się. Nie umiałby ani w tej chwili, ani potem nic sobie przypomnieć z tego chaosu myśli, wirujących mu w głowie, gdy szedł do domu. Roztrwonienie rządowych pieniędzy... sąd... więzienny kaftan... ciężkie roboty.... a wreszcie, co było najstraszniejsze — zupełna beznadziejność.
Coś w głębi szeptało mu, że jest jeszcze wyjście, że to ciężkie położenie może się skończyć ale bał się określić wyraźnie to jedyne wyjście, a gdy wreszcie uprzytomnił sobie, jakie oblicze ma to zbawienie, drgnął z przerażenia. W myśli naprzód zarysował się obraz tego osobliwego przedmiotu, który wisiał na dywanie nad łóżkiem Ałarina. Był to rewolwer Smitha i Wessona, który otrzymał w podarunku od swego przyjaciela oficera gwardji. Drgnął, lecz natychmiast przylgnął do myśli o samobójstwie.
— Czyżby to tak było trudne? — rozmyślał. — Ból chwilowy... Ząb wyrwany boli gorzej, bo człowiek żyje i długo jeszcze czuje nerwowe uczucie bólu. Ci naprzykład, którzy byli ranni na wojnie, opowiadali, że czuli tylko silne uderzenie, potem zrobiło się gorąco, jakby kto ranę oblał wrzątkiem. A więc zmusić się tylko całą siłą woli, żeby przycisnąć cyngiel... Uderzenie, blask — i skończone... A potem? Potem już nic... zupełnie nic! Przyjemnie jest przecież po długiem chodzeniu położyć się na łóżku, wyciągnąć nogi... Niema chyba przyjemniejszego uczucia... A po śmierci spokój jeszcze większy, jeszcze rozkoszniejszy... Po co rozpaczać? namyślać się? Któż mię będzie żałował? Nie mam ani ojca ani matki... sam jak palec... Kto się mną interesuje? Chyba ta anemiczna panienka... A cóż mnie ona obchodzi? Gdyby umarła nawet, palcembym nie kiwnął... Małoż to ludzi codziennie umiera?
Wszedł do swego pokoju, nie zdjął palta ani czapki i zdjął z gwoździa wielki z czarnej stali rewolwer. We wszystkich sześciu otworach błyszczały mosiężne główki nabojów.
Zostawić kartkę? Trzebaby coś niebanalnego... Jutro przecież wydrukują to w pismach... A to się wszyscy zdziwią! Żył między nimi człowiek, chodził, śmiał się, rozmawiał, brał udział w ich bezmyślnych uciechach — i naraz stał się nieruchomym, zimnym przedmiotem... A nadewszystko umarł, pogardziwszy całym tym marnym, plugawym tłumem... Co też, pomyśli taki Krukowski? Napewno poruszy mu to sumienie... przerazi się... A może wspomnieć w kartce o nim? Nie, to byłoby brzydko... zbyteczna już zemsta... niech sam obrachuje się ze swem sumieniem...
Ałarin wyjął arkusz listowego papieru i bez namysłu, nic nie przekreślając, napisał przedśmiertny list.
„Widocznie tak los zrządził, że musiałem przegrać jedenaście tysięcy rządowych pieniędzy. Może to wydać się dziwne, ale nie czuje się winnym. Nie mam z kim i po co się żegnać. Aleksander Ałarin“.
List ten miał być zemstą na społeczeństwie, które oskarżał niewiadomo dlaczego o swe nieszczęście. Przeczytał list dwa razy i z zadowoleniem uznał słowa swoje, za silne i wymowne w tak lakonicznem brzmieniu.
Niespokojna wyobraźnia zaczęła znów kreślić nowe obrazy. Widział wrażenie, jakie wywarła jego śmierć, słyszał, jak znajomi roztrząsają jego czyn, mówiąc tajemniczym szeptem, jak podziwiają silną wolę. Ałarina... Oni zaś niewidzialny krążyć będzie między nimi i cieszyć się tem wrażeniem.
Odwiedziony cyngiel dwa razy sucho i krótko szczeknął. Ałarin lewą ręką przytrzymał lufę, żeby nie drżała, położył wielki palec na cynglu i przyłożył chłodną stal do prawej skroni. Uczucie chłodu rozpłynęło się w oka mgnieniu po całem ciele.
— Może będzie ciągle tak zimno? — drgnąwszy, zapytał siebie Ałarin. — Zimno... ciemno... jak w piwnicy... brr!... okropne! Możeby lepiej w serce?. Słyszałem o takich wypadkach, że wystrzał następował właśnie w chwili skurczu serca... kula przeleciała tuż... nawet serca nie trąciła... i można... zostać przy życiu... Tak, lepiej w serce... A możeby wycelować trochę wyżej?... I może się nie umrze...
Spostrzegł sam, jakie myśli krążą mu po głowie. Fe! Zaczerwienił się i zawstydził.
— Wstrętny blagier! — wymyślał sobie. — Krętaczu! nawet w takiej chwili nie możesz pozbyć się blagi i wykrętów!... I ty, tchórzu, chcesz się zabić? Wołałbyś wieść życie psa na łańcuchu, aby tylko żyć... Myślisz teraz o wrażeniu! Nie, bracie, jeżeli masz umierać, musisz się przedewszystkiem przejąć myślą o nicości, zrozum, że nietylko ciemności piwnicznej, ale nic — zupełnie nic nie będzie... ani światła, ni ciemności, ani czasu, ani pustki nawet... Nic! Ach, straszne!
Powoli położył rewolwer na stole i oparłszy brodę na ręce, wpatrzył się w płomień lampy. Błyszczący punkt trzymał jego wzrok na uwięzi. Nie mógł oderwać nieruchomych źrenic, a otaczające przedmioty ciemniały i zlewały się w szarą masę, uciekały w dal.
Z za ściany usłyszał śpiew pijanego maszynisty, właściciela tego domku. Uczciwy to był człowiek, miał jednak słabość ciągłego upijania się. Ryczał wtedy najbardziej sentymentalne, wzruszające pieśni.
Ałarin zaczął słuchać.

Oj, rozpił się i rozpuścił
Młody kancelista,
Spojrzał z boku w cudzą kasę,
Zrabował do czysta...

śpiewał maszynista.
Twarz Ałarina wykrzywiła złość. Słyszał już nieraz i dobrze znał tę głupią, karczemną piosenkę, w której zawarta była historja młodego urzędnika, który okradł kasę swego pana.

Nikooomu nie skłaaada,
Należnych rachuuunków...

z pijacką dokładnością skandował każdą nutę maszynista.
— Psiakrew! — syknął ze złością Ałarin, nie odrywając wzroku od lampy jak urzeczony. — Ja.. jam taki sam kancelista... Rozpiłem się i rozpuściłem... Każdy pijak może mi w twarz plunąć, a potem ułożyć jeszcze piosenkę o inżynierku, który przegrał cudze pieniądze... Alboż jestem inżynierem? Ja? Jam kandydat do ciężkich robót, ale nie inżynier... A! dość tego! czyżbym na tyle nie miał silnej woli! Jedna chwila wytężonej woli, a potem to już obojętne, co ktoś tam będzie śpiewał albo gadał... Raz się tylko zdecydować... i już!
Wziął znów rewolwer i przyłożył do skroni.
— A więc... raz, dwa...
Ale nie odrywając oczu od ognistego punktu, ociągał się z z wypowiedzeniem „trzy!“ Nie wiedział sam, czy istotnie powziął decyzję, czy jeszcze gra komedję.
Nagle usłyszał za sobą straszny, wstrząsający krzyk. Czyjaś ręka wyrwała mu rewolwer, który z łoskotem padł na podłogę. Ałarin ujrzał Zemę prawie w omdleniu padającą na kanapę.
Minęło chwil parę w naprężonem milczeniu.
— Czego właściwie pani chce ode mnie? — krzyknął wreszcie Ałarin i trzasnął pięścią w stół tak silnie, że lampa z brzękiem podskoczyła.
Zena w milczeniu położyła na stół paczkę, którą do tej chwili ściskała w ręce.
Ałarin z niedowierzaniem spojrzał na paczkę, potem na Zenę, potem znów na paczkę. Nie rozumiał jeszcze o co chodzi, lecz serce zalała fala bezbrzeżnego szczęścia.
— Co to takiego? — zapytał zdławionym głosem, drżącemi rękoma rozwiązując sznurek.
I naraz, nie panując już zupełnie nad sobą, zaniósł się niepohamowanym, bezmyślnie szczęśliwym śmiechem. Widział banknoty, szeleściły mu w palcach — różnokolorowe, tęczowe papierki, czerwone i szare papiery procentowe, serje o wielu podpisach... Zaczął liczyć, mylił się, znowu zaczynał i zupełnie zapomniał o obecności Zeny. Wszystko straciło dlań znaczenie prócz tych pieniędzy które wracały mu życie, wyrywały z rąk śmierci. Na twarzy ukazał się zwierzęcy prawie wyraz, oczy błyszczały na czoło wystąpiły krople potu.
Zena z wielką uwagą śledziła każdą zmianę na jego twarzy. Z przerażeniem stwierdzała, że w niej samej, w głębi duszy budzi się okropne uczucie wzgardy na widok tego objawionego bez żadnej osłony instynktu życia. Nie znała dotąd żadnych przejawów życia z odrazą więc patrzyła na coś tak zwierzęcego, tak niskiego, tak nieoczekiwanie wynurzającego się z duszy człowieka, którego ona wyniosła, na najwyższy stopień ideału Nie umiała jeszcze jasno określić swego uczucia, lecz w te kilka chwil zarysował się i runął piedestał z człowiekiem, którego jej fantazja przyoblekła we wszelkie blaski — fantazja mózgu nie serca.
Skończył wreszcie Alarin obliczanie pieniędzy, pieniędzy — było o sto rubli więcej, niż mu było potrzeba i teraz dopiero przyszło mu na myśl: — skąd się one wzięły?
Przypomniał sobie o obecności Zeny. Zerwał się i podbiegł do niej, pragnąc wypowiedzieć całą swą radość. Stanęła mu jednak w pamięci scena na bulwarze i zaczerwienił się.
— Panno Zeno... — chciał zapytać: „dla kogo są te pieniądze?“ ale pytanie takie wydało mu się niestosowne. — Skąd pani ma te pieniądze? — dodał i znów wyobraził, że popełnił wielki nietakt.
Głowa Zeny pałała, ręce miała zimne. Nie umiała już opanować nerwów i odpowiedź wypadła wbrew jej woli sucha i prawie wzgardliwa:
— Proszę je wziąć. A proszę o jedno tylko — więcej o tem nie mówić.
Alarin zazwyczaj bardzo wrażliwy na wszelki odcień tonu i umiejący poza wyrazami wyłowić właściwy nastrój w tej chwili utracił tę zdolność i nic potrafił wyczuć granicy, która dzieli prawdziwe uczucie od konwencjonalnej grzeczności.
— Jakże potrafię pani podziękować! — mówił z wielkiem uniesieniem, ująwszy obie ręce Zeny i ściskając je mocno. — Czy pani wie, czerń ten czyn pani jest dla mnie? Ocaliła mię pani od sądu, od wiecznej hańby. Słusznie więc w pani poczułem od pierwszej chwili braterską duszę! Boże!... przecież mi pani życie wróciła! Życie!... Znów mogę być w oczach ludzi porządnym człowiekiem — nie złodziejem!
Okropne uczucie wzgardy wzmagało się coraz, silniej w duszy Zeny. Ałarin obniżał się w jej oczach, stał się tylko litości godnym, fałszywym człowiekiem.
— Po co on mi mówi o braterskiej duszy? Dlaczego nie wspomni, jak wstrętnie śmiał się na bulwarze?... — przeleciało jej przez głowę.
Wyrwała nagle ręce i wstała z kanapki.
— Prosiłam, aby więcej o tem nie wspominać!
Ałarin nie mógł pojąć, skąd ten porywczy gest i ten suchy ton.
— Ależ musi mię pani wysłuchać... Nie mogę o tem nie mówić... Gotów jestem krzyczeć na cały głos z radości... Gdybym mógł czemkolwiek odwdzięczyć się...
Zena nie słuchała, zajęta jakąś myślą.
— Pozwoli pan, że spytam o coś — przerwała chłodno wynurzenia Ałarina.
— Proszę, bardzo proszę!
Twarz jego wyrażała jednak zupełny brak zainteresowania i to wydało się Zenie czemś wstrętnem.
— Oczywiście zwróci pan te pieniądze — rzekła z naciskiem — sądzę wszakże, iż przyzna się pan do swego czynu, opowie o przegranej?
Wypowiedziała to pytanie, jakby chwytając się ostatniej nadziei. Liczyła, że to nowe uczucie, jakie wzbudził w niej nieznany, jakby obcy jej Ałarin, było tylko omyłką z jej strony.
— Może to była tylko wielka radość — bezwiedna i nieopanowana — myślała, oczekując niecierpliwie odpowiedzi.
Ałarin otworzył szeroko oczy. Zupełnie poważnie pomyślał, że dziewczyna ma początki obłąkania.
— A to po co? Pieniądze naturalnie oddam, ale przecież nikt nie wie, że wczoraj przegrałem rządowe pieniądze... Po cóż mam psuć sobie opinję?
— Opinję? — powtórzyła z gorzką ironją Zena ledwo dosłyszalnym głosem i obrzuciwszy Ałarina wzgardliwem spojrzeniem, odwróciła się i chwiejąc się, wyszła.
— Dokąd pani idzie, panno Zeneido? — zaniepokoił się zdumiony Ałarin. — Niech pani zaczeka, poszukam dorożki..
— Dość! — zawołała żywo Zena. — Pan taki sam jak wszyscy... Brzydzę się panem... Dość!
Ałarin stał jak wryty, słuchając tylko odgłosu oddalających się kroków, drobnych, nierównych kroków.

XIV.

Żadnej dorożki, ani jednego przechodnia nie widać było na opustoszałej ulicy; Ostry, przenikliwy do kości wiatr z szaloną silą ciskał w oazy Zenie cale garście mroźnych, kłujących igieł. Przemiękłe kalosze i buciki zaledwie trzymały się na nogach, szła jednak bezwiednie tą samą drogą, którą jechała do mieszkania Ałarina. Głowa ją bardzo bolała, krew w skroniach tętniła, ręce i nogi wydawały się martwe, a myśli plątały się chaotycznie. Nie wiedziała, jak doszła do domu, jak zadzwoniła do bramy.
Na spotkanie jej wybiegł sam Kaszpierow. Od wyjścia Zeny chodził bezustanku po pokojach, silnie zaniepokojony. Niepokój wzmagał się w miarę, jak przedłużała się jej nieobecność. Dowiedział się telefonicznie o wielkiej przegranej inżyniera i teraz wyobrażał sobie różne sytuacje, niepokoił się o zdrowie Zeny, o brak doświadczenia, dręczył się zazdrością, wyobrażając scenę powitania z Ałarinem. Nie mógł wytrzymać dłużej i chciał już wyjść na poszukiwanie Zeny, gdy nagle usłyszał cichy dzwonek. Nie narzucił nawet na siebie palta, tylko zbiegł ze schodów i wpadł do bramy. Zaledwie drzwi otworzył, Zena blada, drżąca, zziębnięta, upadła mu na pierś z jękiem.
Podniósł ją jak piórko, sam, bez pomocy nadbiegającej służby, wniósł po schodach. W tej chwili, tak strasznej dla niego, czując na swej szyi dotknięcie zimnej twarzyczki, pojął Kaszpierow, że to dziewczę jest mu droższe nad życie własne, nad życie ukochanej córki.
Zena leżała nieprzytomna, drzemiąc ciągle, dręczona gorączkowemi widziadłami. Widziała bezustannie gdzieś w oddali jakiś długi drut. Wlecze się zwolna z monotonnem brzęczeniem. Wraz z tem brzęczeniem coś przykrego obwija, opasuje jej ciało, myśli, wszystkie zmysły. Stan dziwnej trwogi, obumierania trwa bardzo długo. Naraz zdaleka ukazuje się szybko wirujący punkt. Co ma ten punkt wyobrażać — Zena nie może odgadnąć, ale serce jej ściska się złowrogiem przeczuciem. Punkt, wirując coraz szybciej, zbliża się, powiększa, aż przeistacza się w szalony wicher, w fantastyczny ocean, który wzdyma się aż do niebios i zalewa świat cały groźnemi falami. Wtedy następuje chwila krótka na mgnienie oka zupełnego spokoju... Naraz cała ta wzburzona masa obrywa się i leci z szybkością ciśniętego kamienia wprost na piersi Zeny.
Dziewczyna rzuca się w przedśmiertnej trwodze, oblewa zimnym potem. Nagle — i to jest okropne — cała masa rozprasza się. Zostaje znów wlokący się drut, straszny, niesamowity jakiś drut...
Męczące te wizje powtarzały się dziesiątki razy, poczem widziadła przybierały charakter bardziej realny. Zdawało jej się, że na stoliku przy łóżku stoi talerz z mrożonemi żórawinami. Widziała soczyste jagody zupełnie wyraźnie, czuła w ustach smak kwaskowaty, zaspakajający pragnienie.
Podczas tych wszystkich marzeń widziała zawsze, bez przerwy tę samą dobrą, dziwnie znajomą twarz, trwożnie i troskliwie nachylającą się nad jej wezgłowiem. Natężała nieraz pamięć, żeby przypomnieć sobie, czyja to może być twarz? Myślała długo, ale gorączkowe majaczenia znowu opanowywały jej wyobraźnię.
Ta pełna troski twarz była Kaszpierowa. Ułożywszy przy pomocy pokojowej Zenę w łóżku, nie odstąpił jej ani na chwilę, szalejąc z bólu, że nie może jej przynieść ulgi.
Po dwóch godzinach przyszedł doktór. Niski, gruby, z bardzo sympatyczną twarzą, spokojnemu ruchami. Całą swą postacią mógłby odrazo uspokoić chorego. Starannie zbadał Zenę i pokiwał głową.
Kaszpierow odprowadził go na stronę i spytał jakimś drewnianym, głuchym głosem:
— Czy będzie żyła, doktorze?
Doktór ciekawie spojrzał mu w oczy. Doświadczonem uchem pochwycił ton, który go upewnił, że odpowiedź jego będzie wyrokiem życia lub śmierci Kaszpierowa.
— Powiedz pan prawdę — nalegał Kaszpierow tym samym głosem. — Uprzedzam pana, że ja jej nie przeżyję, rozumie pan?
— Nigdy nie trzeba rozpaczać — starał się uspokoić go doktór. — Nawet w najgorszym wypadku nie trzeba tracić nadziei.
— Nie o to pytam! — zawołał gniewnie Kaszpie-row. błysnąwszy oczyma. — Pytam się, do djabła, czy będzie żyła!
Doktora obraził ten ton, ale zląkł się trochę.
— Mogę postawić tylko djagnozę i zastosować pewne środki — odrzekł chłodno z chmurną twarzą — nie stawiam jednak żadnej prognozy... zwłaszcza w takiej chorobie jak zapalenie mózgu. Żegnam pana.

XV.

Na jednej z kolei północnych w wagonie trzeciej klasy jechał Ałarin. Nie był już to ten urodziwy młodzieniec, o szczerej twarzy i ujmującym śmiechu. Policzki mu zapadły, pożółkły od trosk i bezsennych nocy, we włosach wiły się srebrne nici. Wsiadłszy do, wagonu, wcisnął się w kąt, nie odpowiadając prawie na pytania chętnego do rozmowy tłustego popa w zielonej sutannie. Wreszcie pop znużył się i „czując skłonność do snu", podał Ałarinowi gazetę, którą, nie czytając, trzymał cały czas w ręku. Ałarin wziął i machinalnie zaczął przebiegać szpalty oczyma. Wzrok padł na notatkę: „Co piszą z prowincji?“
Wypuścił nagle z ręki gazetę z okrzykiem zdumienia i przerażenia. Była to korespondencja z tego przeklętego miasta.
„W tych dniach rozegrał się w naszem mieście ponury dramat. Pan K. bogaty przemysłowiec, pozbawił się życia, zażywszy silnego roztworu kwasu pruskiego. Śmierć prawdopodobnie nastąpiła natychmiast. Przyczyną samobójstwa...“
Dalej Ałarin nie czytał — wiedział lepiej niż wszyscy, jaka to była przyczyna.




STRASZNA CHWILA.

Lampa i cztery kandelabry, ustawione na długim stole, jasne rzucały światło na obszerny taras willi podmiejskiej. Ściemniało się coraz bardziej w ten wieczór czerwcowy. Stary ogród lipowy, otaczający dokoła willę gęstą zielenią, zatonął już w ciepłym zmierzchu, tylko liście bzów, na które padało światło lampy, odcinały się od tego mroku, błyszczące, nieruchome niby wycięte z zielonej blachy. Z uśpionego ogrodu nie słychać było żadnego szelestu ani dźwięku. Świece paliły się równym płomieniem mimo odsuniętych zasłon werandy. Było parno i czuło się, że w nagrzanem, naelektryzowanem powietrzu zbiera się burza. Oddychało się wonią miodu, kwitnącej lipy i bzu czarnego.
Bani Barbara Rjazancewowa szykowała na werandzie przy pomocy pokojówki herbatę dla schodzących się gości. Mimo pobytu na letnisku państwo Rjazancew nie przerwali swych wtorkowych przyjęć, które wszakże były tu mniej ludne i bardziej bezceremonjalne, gdyż bywali na nich przeważnie mieszkańcy sąsiednich will. Znajomym z miasta nie opłacała się wycieczka piętnastowiorsitowa na przeciąg tylko trzech czy czterech godzin.
Pani Barbara z przyjemnością spoglądała na stół, nakryty czystą, bez żadnej fałdki serwetą. Na śnieżnej jej bieli elegancko wyglądały srebrne koszyki z ciastkami, dzbanuszki, łyżki, kryształowe patery, ¡pełne cukierków, konfitur i owoców. Od czasu swego zamążpójścia, t. j. od lat czterech zajmowała się swem niewielkiem gospodarstwem z wielkim zapałem, tak właściwem u kobiet, które chętnie otaczają męża troskliwością.
Uwielbiała swego męża, mimo dwudziestoletniej różnicy wieku. Był to człowiek znany w uczonem środowisku z poważnych prac z dziedziny bekterjologji, w prywatnem zaś życiu potrzebował jak dziecko ciągłej opieki, tak był chorowity, słaby, niesłychanie uległy i roztargniony do śmieszności. Nieśmiałość jego graniczyła z bojaźliwością. Pani Barbara z dumą nosiła sławne nazwisko tego niestrudzonego uczonego i bezwzględnie uczciwego człowieka i pyszniła się tem, że stworzyła mu wygodne życie. Otaczała go ciągłemi staraniami, utrzymywała ład w rodzinnem życiu i stała mu się nieodzownie potrzebną — stała się jego piastunką, jego przyjacielem, nawet jego notatnikiem.
Teraz nawet spełniając kłopotliwe obowiązki pani domu, spoglądała często we drzwi saloniku i wzrok jej zatrzymywał się na wielkiej charakterystycznej głowie Rjazancewa o wysokiem czole myśliciela i szczerych jasnych oczach dziecka.
Przyrządziwszy wszystko, pani Barbara poprosiła gości na werandę. W saloniku pozostał tylko jej mąż ze swym codziennym partnerem, starym profesorem Ilczenką. Musieli skończyć partię. Pani Barbara zbliżyła się ku nim i oparłszy się o krzesło męża, spytała, gdzie chcą wypić herbatę. Ilczenko, który przegrał już dwie partje i widząc, że w żaden sposób nie może obronić swego króla przed natarciem wieży Rjazancewa — wstał od stołu.
— Nie umiem się jakoś dzisiaj skupić i obmyśleć paru zwykłych posunięć — odezwał się z przykrością. — Głowa jak ołów... Pewnie w nocy będzie burza.
Wyszedł na werandę. Rjazancew, który przez cały wieczór nie widział żony, ujął jej rękę i przyciągnął do siebie.
— Jakaś ty dzisiaj śliczna, moja maleńka — powiedział, uśmiechając się do niej z czułością.
Stała przed nim smukła, urocza w pełni rozkwitu swej dwudziestoośmioletniej urody, z wypukłą piersią, z gibką kibicią. Lekka sukienka z przejrzystej białej krepy układała się w swobodne fałdy i zaznaczała wdzięczne kształty młodego ciała. Silne krągłe, ręce po łokcie były odsłonięte. Twarzyczkę miała delikatną o matowej cerze ciemnej szatynki, usta maleńkie, pełne, lekko wygięte, jakie widzimy tylko u kobiet na obrazach Rubensa. Ogromne oczy wydawały się wieczorem zupełnie czarne, tak rozszerzone były w nich źrenice. Wspaniałe, puszyste, lekko rudawe włosy opadały w drobnych kędziorkach na skronie i karczek.
— Podobam ci się, tatusiu, — zapytała, tkliwie ściskając jego małą żylastą rękę.
— Wiesz — odrzekł Rjazancew, patrząc z miłością na żonę — zdaje mi się nieraz, żeś ty stanowczo za piękna dla takiego starego grzyba jak ja.
Pani Barbara zaczerwieniła się. Z przykrością usłyszała te słowa od człowieka, którego uwielbiała do samozaparcia. Ona właśnie myślała nieraz, że tak marnie mu się odpłaca za jego wzruszającą i ufną miłość. Miała ochotę upaść przed nim na kolana i przytulić się do jego nóg.
— Nie wolno ci tego mówić.. Nigdy! — szepnęła.
I jak dziecko, które coś spsoci ukradkiem, podniosła jego rękę do swych warg i pocałowała dwa razy — z wierzchu i w dłoń.
Potem wyszła na taras i zajęła się nalewaniem herbaty, słuchając ogólnej rozmowy, gotowa ją podtrzymać, gdyby osłabła.
Rzeczywiście rozmowa nie wiązała się bardzo ochoczo. Wszyscy narzekali na upał i osłabienie przed burzą. Niektórzy już myśleli o tem, żeby przed deszczem dostać się do domu.
— A czemuż to pan Andrzej dzisiaj nie przyszedł? — zapytała żona Iliczenki, tęga, o surowem spojrzeniu osoba, przepadająca za wintem, plotkami i trzymająca swego męża pod pantoflem.
— Nie wiem, dlaczego dotychczas nie przyszedł — odrzekła pani Barbara. — Obiecał przyjść i nawet przyprowadzić ze sobą przyjaciela. Zaraz... jak on się nazywa?... Znany jest z pięknego głosu... Aha, wiem... Rżewski.
— Czyżby pani jeszcze go nie znała? — zapytała ze zdziwieniem Ilczenkowowa.
— Nie, ale za to wiele o nim słyszałam.
Ilczenkowowa z przebiegłym uśmiechem pogroziła pani Barbarze.
— Niechno pani się pilnuje i nie zakocha. Ten pan jest bardzo niebezpieczny dla młodych mężatek i starych mężów.
Ilczenkowowa należała do rzędu tych uprzywilejowanych plotkarek, które pod pozorem „mówienia każdemu prawdy w oczy“, pozwalają sobie na każdą bezczelność i złośliwość, rozsnuwając dokoła siebie błoto, cierpienie, niezgodę. Nikt jej nie lubił, większość znajomych nie mogła jej znosić, a każdy się bał.
Pani Barbara nic nie odpowiedziała na złośliwą przestrogę, uśmiechnęła się tylko wyniośle i pogardliwie z pełną świadomością swej cnoty i niczem nie skażonej opinji.
Słowami wszakże Ilczenkowowej zainteresowała się bardzo pani Marja Till, koleżanka gimnazjalna pani Barbary, ładna, głupia, sentymentalna żydówka, o której wiedziano, że nie gardziła łatwemi stosuneczkami.
— Czyż taki piękny ten Rżewski? — zapytała.
Kilka osób uśmiechnęło się. O Rżewskim wiedziano wiele, zwłaszcza o niektórych jego sprawach. Ilczenkowowa oczywiście opowiedziała wszystko, co tylko wiedziała o nim.
Czy piękny? Hm, to zależy, co się komu podoba, ale jej zdaniem twarz jego jest banalna, niby lalki fryzjerskiej. Pozbawiony wszelkiej moralności, a to zdaje się, najbardziej pociąga ku niemu amatorki łatwych przygód, jakkolwiek należy przyznać, że co do swoich związków zachowuje on niebywałą dyskrecję. Śpiewa? owszem, śpiewa bardzo pięknie. Zaangażowałaby go skwapliwie każda scena, gdyby tylko wyraził do tego ochotę, on jednak woli wieść próżniacze, lekkomyślne życie, bo zarabiać nie potrzebuje i nie chce ograniczać swobody jakiemiś warunkami...
Pani Barbara nie dosłyszała już końca tego sprawozdania, bo czujne ucho troskliwej matki usłyszało w dalszych pokojach krzyk, który poprzedzał zawsze układanie się do snu czteroletniej córeczki. Przeprosiła gości i pobiegła do dziecinnego pokoju.
Panował tam półmrok, migotała tylko mała lampka przed świętym obrazem. W łóżeczku z siatkowemi poręczami klęczała Ala w koszulce nocnej z nagą szyjką i ślicznemi dziecinnemi rączętami. Stara niania, która niegdyś wyniańczyła panią Barbarę, namawiała z wielką cierpliwością Alę, aby odmówiła jak się należy przykładnie „Ojcze nasz“. Ala nie miała ochoty się modlić i szamotała się w rękach piastunki, wykręcając główkę i śmiejąc się serdecznie. Zobaczywszy matkę, podniosła się jednym susem z kolan i wyciągnęła rączki z rozczapierzonemi paluszkami.
— Pomódl się, Alu... pomódl. Bozia gniewać się będzie, że, nie słuchasz niani — odezwała się pani Barbara, udając powagę i odrywając rączki dziecka ze swej szyi.
— A powiesz, mamo, bajeczkę? — pytała Ala, zaglądając przebiegle w oczy matki i objęła ją znów za szyję.
— Powiem, powiem, jeżeli będziesz grzeczna.
Pani Barbara zaczęła mówić półgłosem modlitwę, wyraźnie wymawiając słowa. Ala powtarzała za nią głośno, cieniutkim głosikiem, zabawnie przekręcając wyrazy i szybko machając rączką od ramienia do brzuszka. Skończywszy oficjalną modlitwę, sama dodała od siebie: „Daj, Boziu, zdrowie mamie, tacie, niani, babci, dzieciątku Heleny i wszystkim moim bliskim“ i szybko ułożyła się na prawym boku, podłożywszy obie rączki pod głowę „jak śpią zawsze grzeczne dziewczynki“.
— Teraz bajkę! — padł bezapelacyjny nakaz.
Pani Barbara, opowiadając dziecku bajki, nigdy nie namyślała się nad treścią. Zaczynała zwykle: „Za siedmioma górami, za siedmioma morzami był sobie król“ — a potem dodawała — „bardzo, bardzo stary z wielką siwą brodą“ albo: „Był sobie straszny wilk, który biegał koło wsi i porywał białe owieczki“.
Dziś, niewiadomo dlaczego, przyszła jej na myśl czarownica, zaczęła więc opowiadać przyciszonym, tajemniczym szeptem, głaszcząc Alę po odsłoniętej piersi.
„Była sobie czarownica, strasznie wysoka... okropnie wysoka, większa niż dzwonnica. W ustach miała dwa rzędy białych ostrych zębów i taki długi, strasznie długi czerwony język ze strzałą na końcu...“
— Mamusiu, czy ona pożerała dziewczynki? — zafrasowała się Ala.
— Pożerała, ale nie wszystkie, tylko nieposłuszne i zamorusane. Ta czarownica miała sowę — takiego wielkiego ptaka z okrągłemi oczami, który nic nie widzi w dzień, siedzi tylko na drzewie, a w nocy lata, krzyczy i szuka pożywienia. Czarownica miała jeszcze czarnego kota, a sama miała tylko jedno oko. Nie była ona zła i jeżeli ktoś do niej przyszedł z dobrą jakąś sprawą, zawsze mu pomagała. Otóż pewnego razu siedzi ta czarownica w swojej chatce na kurzej nóżce i słyszy, że ktoś wychodzi z lasu...
Pani Barbara mówiła jeszcze kilka minut, co jej na myśl przyszło, dopóki nie usłyszała równego głębokiego oddechu śpiącej córeczki. Przeżegnała ją wtedy, podsunęła pod spocone ciałko ściągnięte prześcieradło i wyszła z pokoju cichym, bezszelestnym krokiem, jak umieją tylko matki chodzić.
Jednocześnie z nią weszli na werandę dwaj mężczyźni. Jednym z nich był Andrzej Noricz, cioteczny brat Rjazancewa, uprzejmy, usłużny, stary kawaler, nauczyciel greckiego języka w gimnazjum. Tuż za nim szedł lekkim pewnym krokiem bardzo wysoki, kształtny, silny mężczyzna może trzydziestoparoletni. Piękny był urodą, rzucającą się odrazu w oczy, urodą smagłego bruneta, wypieszczonego, zdrowego, wierzącego w siebie. Ciemne, wilgotne, żywe oczy, zmysłowe purpurowe usta, kryjące się pod niewielkim czarnym zgrabnym wąsikiem — czyniły z niego ścisły konterfekt pięknego chłopca włoskiego.
Pani Barbara z bezwiednem zaciekawieniem zatrzymała na nim wzrok. Pierwszy raz w życiu widziała człowieka z tak złą, niebezpieczną, a przytem, niewiadomo dlaczego, tak pociągającą kobiety opinją. Spostrzegła natychmiast swe zainteresowanie, zmieszała się i oburzyła na siebie. Cóż ją może obchodzić ten Don Juan? Czyż ma się nim tak samo interesować jak Ilczenkowowa albo bezmyślna Marja? Nagle przyszło jej na myśl porównać tego eleganta ze siwym mężem. To frant, znać to odrazu — tuzinkowy, ograniczony człowiek, owszem piękny, ale istotnie w stylu fryzjerskim, mąż zaś jej, jakże jest inteligentny, naturalny, szczery, szlachetny. Wreszcie ta opinja. Czyż może mieć w jej oczach inne znaczenie nad umiejętność nawiązywania „łatwych stosunków miłosnych? jak nazywają taki gatunek miłości wszyscy powieściopisarze.
Kiedy więc Andrzej Noricz przedstawił jej Rżewskiego, przywitała go dość chłodno. Rżewski ukłonił się z wielkim szacunkiem, lecz z pewnym siebie uśmiechem uwodziciela, wiedząc, że jest niezwyciężony, elegancki i ma powodzenie u kobiet.
Pani Barbara zauważyła, że wszyscy odrazu, nawet zbyt widocznie zwrócili się do Rżewskiego, on jednak zachowywał się bardzo skromnie, skromnie?, niż można było się spodziewać po jego uśmiechu i zwycięskiej minie.
Ktoś zapytał, czy zna osobiście Maziniego. Rżewski swobodnie i zajmująco opowiedział o znajomości ze znakomitym śpiewakiem.
— Udało mi się — opowiadał — zawrzeć z nim znajomość przed koncertem, który organizował dla pewnego ścisłego koła melomanów niejaki Mejerowski, znany z opryskliwości, zwłaszcza gdy chodziło o muzykę. Proszono mię także o wzięcie udziału, stawiłem się więc na próbę, która miała się odbyć w mieszkaniu Mejerowskiego. Ponieważ spóźniłem się, musiałem śpiewać na ostatku. Zebrało się z dziesięć osób — sami artyści a przy tem nieznani. Śpiewam tedy, nie pamiętam już co, zdaje się, że arję z „Renegata“ Donizzettiego. Odśpiewałem i odchodzę od fortepianu. Zbliża się do mnie jakiś jegomość, średniego wzrostu, krzepki, brunet, włosy i broda czarne w artystycznym nieładzie. Twarz piękna, energiczna — jakbyy zbójecka, pod oczami zmarszczki w kształcie woreczków. Ubrany niedbale. Zbliża się do mnie — pierwszy raz widzę tego człowieka — bierze mnie pod rękę i robi uwagi o moim śpiewie, z trudem wysławiając się po francusku. Uwagi ostre, chociaż przyznać muszę, że słuszne i dobitne. Wydało mi się to niezbyt stosowne, a przecież państwo wiedzą, że każdy artysta jest trochę zarozumiały. Więc przerywam:
— Przepraszam, ale przedewszystkiem nie wiem, z kim mam przyjemność...
On uśmiechnął się tylko i pewnym tonem odpowiada:
— Myli się pan. Jestem pewien, że mię pan zna. Jestem — Mazini.
Istotnie dał mi wiele cennych wskazówek, jakich mi nigdy nie dał żaden nauczyciel śpiewu. Według mego zdania opowiadania o chamstwie i niegrzeczności Maziniego wcale nie są usprawiedliwione. Zrobił on na mnie bardzo miłe wrażenie. Wysławia się barwnie, żywo i każde zdanie przeplata charakterystycznemi włoskiem: przekleństwami, jak „Porrche misere!...“ W stosunku do publiczności, zwłaszcza do swych najżarliwszych wielbicielek istotnie jest nieco opryskliwy i niegrzeczny, ale to można mu wybaczyć i zaliczyć na karb wielkiej sławy, natrętnego uwielbienia, a przytem ogromnej zarozumiałości.
Opowiedział jeszcze Rżewski parę wspomnień osobistych ze świata operowych znakomitości. Jakkolwiek z początku z uprzedzeniem patrzyła ma niego pani Barbara, jednak musiała przyznać, że w jego opowiadaniach nie było wcale samochwalstwa, zawsze swoją osobę zostawiał na uboczu, co nie zgadzało się z wrażeniem, jakie wywierała tale pewna siebie mina. Opowiadał bardzo interesująco, umiał scharakteryzować zakulisowe życie nadzwyczaj subtelnie, a chociaż był z tem życiem obyty i znudzony niem, potrafił wszakże zająć słuchaczy niby czemś nowem i nieznanem.
Panią Barbarę niepokoił tylko i mieszał wzrok Rżewskiego, bezustannie w nią utkwiony, jakby opowiadał tylko dla niej. Ona nie patrząc, czuła na sobie ten przenikliwy, pieszczotliwy wzrok, spoczywający z upodobaniem na jej twarzy, na rękach, na całem ciele, odczuwała specjalnym subtelnym instynktem, którym obdarzona jest większość kobiet, a który nieomylnie je przekonywa o wrażeniu, jakie czynią na mężczyźnie. Mimo całej niechęci, może nieuzasadnionej zresztą, pani Barbara zajęta treścią opowiadania, spojrzała parę razy na Rżewskiego i spotkawszy jego wzrok, spuściła oczy zmięszana.
— Nie powinien u nas bywać — przemknęło jej naraz przez myśl, ale zastanowiła się. — Jakto, czyżbym obawiała się tego „niezwyciężonego“? Może przypuścić, że istotnie go się boję, jeżeli będę siedziała jak zaswatana. Muszę być grzeczniejsza, choćby ze względów przyzwoitości — odezwać się do niego.
Właśnie w tej chwili Ilczenkowowa wyraziła zdanie, że Rżewskt swoim śpiewem zawsze wywołuje wielkie zachwyty w towarzystwie.
— Zawsze chętnie śpiewam — odrzekł spokojnie Rżewski — ale naprawdę nie jestem tak bardzo pewien, czy istotnie wszystkim sprawiam przyjemność.
Mówiąc to, zwrócił się specjalnie do pani Barbary, jakby czekając od niej odpowiedzi.
— Zanadto pan jest skromny — odezwała się Barbara, starając się mówić bez przymusu, ale, chociaż nie zdawała sobie sprawy z tego, była onieśmielona. — Tyle słyszałam o pańskim śpiewie, że nie powinien pan wymawiać się.
Przy tych słowach spojrzała na niego i oczy ich znów się spotkały. Było to jedno z tych dziwnych, niepojętych spojrzeń, które mówi o wiele więcej niż słowa i które między ludźmi, spotykającymi się po raz pierwszy, zawiązuje wzajemne zbliżenie, nie zważając na przyjęte konwenanse. Spojrzenie takie, zamienione między mężczyzną i kobietą, nieraz obcymi sobie, przepowiada nieomylnie, że wcześniej czy później należeć będą do siebie.
— Chętnie, ale mam nadzieję, że mi pani zaakompanjuje — odrzekł Rżewski.
— Obawiam się, że nie będzie pan ze mnie zadowolony. Może się jednak odważę...
— O, widzę, że pani jest zbyt skromna... W takim razie, jeżeli wypiła pani herbatę, zaczniemy.
Przeszli do saloniku i stanęli przy fortepianie, na którym leżały stosy nut.
— Czy pan zna romanse Czajkowskiego? spytała pani Barbara, przewracając nerwowo zeszyty, czuła bowiem tuż za sobą obecność Rżewskiego.
— Naturalnie.
— Lubi je pan?
— A pani?
— A pan?
Roześmiała się, wyjęła gruby tom, oprawny w skórę, rozłożyła go na pulpicie i usiadła przy fortepianie.
— Proszę otworzyć na chybił trafił — poradził Rżewski. — Czajkowski jest cudowny we wszystkich swych dziełach.
Otworzyła zeszyt w środku i poznała utwór. Była to „Straszna chwila“ która zawsze robiła na niej wielkie wrażenie oryginalną melodją — namiętną i słodką jednocześnie.
— Pan to zna? — zapytała, podnosząc głowę, żeby spojrzeć na Rżewskiego.
— Znam. Zaczynamy.

Lekko, biegle odegrała trudną introdukcję i zatrzymała się przed wstępnym taktem. Rozmowy w salonie, na werandzie przycichły.

„I myślisz długo, skłoniwszy główkę,
Z oczy spuszczonemu..“

rozległo się w salonie, napełniając go silnem, stadkiem brzmieniem ślicznego silnego barytonu.

„I wzdychasz cicho, a nie wiesz,
Jak dla mnie straszną jest
Ta krótka chwila...“

I znów pani Barbara uczuła, że gorący wzrok Rżewskiego nie schodzi z jej twarzy, że śpiewa tylko dla niej, jak przy stole opowiadał tylko dla niej.
Po co on to robi? przecież wszyscy to widzą —- myślała przestraszona, starając się z naprężoną uwagą odegrać akompanjament dokładnie — i rzecz dziwna, nigdy jeszcze pod jej rękoma fortepian nie wycieniował tak pięknie śpiewu
Zwolna owładnęło ją jakieś dziwne otumanienie. Pokój, goście, mąż, Ala odsunęło się w jakąś dal, okryło się mgłą, przestało istnieć. Na całym świecie zostało tylko ich dwoje — on, ten piękny chłopiec, który stoi tutaj tak blisko: — ona, podniecona, strwożona, jakby obmyślała jakiś występek.

„Czemuż te myśli lękliwe
Tak zapadły w twem sercu głęboko,
Że wzdychasz i milczysz, i płaczesz“...

śpiewał Rżewski, a w głosie jego brzmiała tak namiętna, tak błagalna prośba o miłość wzajemną, tak nakazujące wezwanie, że niepodobna chyba oprzeć się temu.
W tej chwili i pani Barbara i Rżewski wyciągnęli jednocześnie rękę, by przewrócić stronicę i palce ich spotkały się. Pani Barbara poczuła delikatne uściśnięcie, niezauważone przez nikogo. Szybko odsunęła drżącą rękę i w zmieszaniu przysunęła do nut zarumienioną twarz, a tymczasem nad jej głową natrętnie hipnotyzując, wabiąc, płynęły piękne, czarowne dźwięki:

„Czy słowa miłości na ustach twych milkną?
Czy mi ich skąpisz? Nie kochasz więc“?

Widocznie burza będzie i dlatego... łudziła siebie pani Barbara, czując gorące osłabienie, rozlewające się po całem ciele. Coraz trudniej było oddychać Już ostatnie słowa romansu...

„Więc czekam wyroku twego,
Co postanowisz, mój skarbie...“

Rżewski z takiem uniesieniem, tak błagalnie odśpiewał te słowa, lekko nawet wyciągając ku pani Barbarze ręce, że bezwiednie przymknęła oczy, czując, że serce jej zabiło dziwną trwogę. Odegrawszy ostatnie takty akompanjamentu, wyczerpana, drżąca, z pałającemi oczyma, przechyliła się w tył, na poręcz krzesła. Goście otoczyli Rżewskiego, prosząc, aby jeszcze cośkolwiek zaśpiewał, ale pani Barbara wstała od fortepianu.
— Nie mogę akompanjować — rzekła — tak jest parno.
Napróżno ją wszyscy prosili, nie chciała się zgodzić, gdyż lękała się tych namiętnych oczu, władczego głosu i ze wstydem przyznała się w duszy, że teraz nie tak mocno buntuje się przeciw tej trwodze. Wreszcie pani Marja zgodziła się akompanjować śpiewakowi, ale zaraz w pierwszym takcie „Azry“ Rubinsteina, omyliła się i zmyliła śpiewaka. Następny romans jeszcze gorzej się udał i wkońcu pani Marja wstała od fortepianu i oznajmiła, że dziś jest nieusposobiona.
Rżewski sam zasiadł do fortepianu. Przez chwilę w roztargnieniu przebierał palcami po klawiszach, jakby sobie coś przypominając. Pani Barbara stojąc we drzwiach werandy, widziała na jego ustach jakiś nieokreślony uśmiech. Nagle spoważniał i bladość pokryła twarz jego. Podniósł zwolna cudne oczy na panią Barbarę i patrząc uporczywie, wyraźnie zwracając się do niej, zaczął znany romans Tarnowskiego, uzupełniając śpiew i frazowanie specjalnym cygańskim kolorytem:

„Czaruj mnie! czaruj mnie!
Daj życiu radość, szczęścia otwórz raj!
Choć na chwilę pokochaj mnie,
Wniknąć w rozkosz twej miłości daj!...“.

Jakaś dzika, ognista, nieznająca granic namiętność zadrgała w jego głosie wraz z cichem błaganiem i pani Barbara oczarowana nie mogła oderwać wzroku od wymownych, upartych oczu Rżewskiego. Głowa jej pałała, czuła w niej zamęt, krew tętniła w skroniach, pierś szybko podnosiła się, rozchyliły się spieczone wargi. Śniła, czy była czemś upojona? Ten śliczny chłopak, silny, namiętny, odrazu, w parę godzin z jakiemś strasznem zuchwalstwem przekroczył wszystkie zapory, leżące między nimi... Z każdą chwilą czuła się bardziej podbita jego groźną, nieokiełznaną mocą, nie mając sił no opór.
On zaś śpiewał coraz śmielej, coraz goręcej cieniując melodję:

„Kochaj mnie! kochaj mnie!
Bez namysłu oddaj siebie...
Twoja miłość pełna żaru.
Kochaj mnie, będziemy w niebie“...

Widziała męską, krzepką postać Rżewskiego, wyrazistą twarz z nerwowo rozdętemi nozdrzami i gorącemi, zmysłowemi ustami, szeroką pierś, silne ramiona i ręce. Namiętne słowa pieśni budziły w niej chęć zakosztowania tej namiętności, którą obiecywały i śpiew, i postać śpiewaka. Pragnienie świeżych rozkosznych pocałunków, długich uścisków, od których brak tchu w piersiach, pragnienie tego wszystkiego, co znała tylko z powieści i co wydawało się jej zmyślonem, przesadzonem, śmiesznem nawet, obudziło się w niej z niepohamowaną siłą. Oczy jej zwilgotniały, serce ścisnęło dziwne uczucie, słodkie zamierające, którego doświadczała w dzieciństwie, gdy na huśtawce leciała na dół z czterosążniowej wysokości.
Z ostatnim dźwiękiem romansu, ogród rozjaśniła błyskawica. Wszystkie panie zerwały się naraz z przerażeniem i rzuciły do swych płaszczy i kapeluszy. Nie słuchały zaprosin Rjazancewa na kolację, tylko ubierały się pośpiesznie, całowały po kolei panią Barbarę i wychodziły piszcząc i wykrzykując, jak zwykle kobiety przed burzą.
Pani Barbara z roztargnieniem żegnała się z gośćmi. Denerwowała się przypuszczeniem, że mąż jej zaproponuje Rżewskiemu i Andrzejowi przenocowanie u nich, gdyż obaj mieli dalszą drogę, bo przyjechali z Moskwy.
— Za nic! za nic! — powtarzała sobie wzburzona. — Jeżeli mąż będzie prosił, ja nie odezwę się ani słówkiem i sądzę, że nie będzie na tyle bezczelny, żeby chciał zostać.
Dziwne, zrodzone w najgłębszych tajnikach duszy przeczucie mówiło jej, że gdyby Rżewski spędził tę noc pod jednym z nią dachem, całe jej szczęście rodzinne, ugruntowane czteroletniem, cichem, niczem nie zakłóconem pożyciem, zostanie podkopane i przepadnie.
Po wyjściu gości Rżewski ociągając się, wziął kapelusz z okna, ale Rjazancew żywo zaprotestował.
— Jakto, chce pan teraz wyjeżdżać? Nie puszczę pana bezwarunkowo. Nawet żadnej dorożki pan teraz nie znajdzie.
Rżewski zwrócił spojrzenie w stronę pani Barbary. Widziała, że prosi ją oczyma, a jednocześnie wyraża gotowość zastosowania się do jej życzenia. Odwróciła się szybko i wyszła na taras. Stanąwszy jednak w tej ciszy, wśród cichych bezszelestnych, milczących drzew, które jakby zastygły w jakiemś ciężkiem strapieniu w ciszy ciemnego wieczoru, żal jej się zrobiło Rżewiskiego. Wróciła do pokoju.
— Za małe półgodziny rozszaleje się straszna burza — rzekła sucho, unikając wzroku Rżewskiego. — Musi pan zostać.
Rżewski, milcząc, skłonił się i położył kapelusz. Pani Barbara nie chciała ani chwili z nim dłużej pozostać. Pójdzie do siebie, położy się, uspokoi i poszuka zapomnienia we śnie.
— Nie będziesz jadła kolacji? — zapytał mąż, gdy podeszłą do niego, aby jak zwykle pocałować go w czoło na dobranoc.
— Nie — odrzekła krótko. — Zmęczyłam się.
Całując męża, zauważyła chyba po raz pierwszy jego wielką łysinę, upstrzoną drobnemi cienkiemi żyłkami, zauważała głębokie zmarszczki na twarzy i zwiędłe żółte policzki.
— Patrzyłam na niego dotychczas jak na ojca — pomyślała ze smutkiem.
Znalazłszy się w swym małym pokoiku o jasnych tapetach, z wąskiem dziewiczem łóżkiem (bo małżonkowie mieli oddzielne sypialnie), zapaliła przed lustrem dwie świece i zaczęła rozbierać się. Powoli, leniwie zdjęła suknię, gorset i wyjąwszy z włosów szpilki, szybkim ruchem ręki rozpuściła na ramiona i plecy gęste ciemne fale.
Przycisnąwszy silnie dłonie do piersi, odrzuciła w tył głowę, przymrużyła oczy i długo spoglądała na odbitą w zwierciadle, napół obnażoną swoją postać. Dziwne rozżalenie ścisnęło po raz pierwszy serce. Za lat cztery, a najwyżej za pięć zwiędnie to sprężyste różowe ciało, starość na twarzy wyrzeźbi zmarszczki, ponsowe wargi zbledną...
Czyż kochała kiedy, choćby przez godzinę tylko, tą grzeszną miłością, do której tak namiętnie wabił ją Rżewski? Czy znała rozkosz oddania siebie pod słodką pieszczotą? Nie. Rzadkie chwile fizycznego zbliżenia z mężem wspominała z chłodnym wstrętem. Zgadzała się, spełniając ciężki obowiązek, a i on bywał potem jakiś zawstydzony, uciekał szybko, prosząc o przebaczenie, jakby domyślał się, czego żona jego doświadczać musiała w takich chwilach.
— Marnuje się młodość... piękność się marnuje — szeptała z goryczą pani Barbara, patrząc na swe odbicie zamglonemi smutkiem oczyma. — Dlaczego? po co?...
Nagle uczuła wielki wstyd.
— Czyżbym naprawdę była taka podła, bezwstydna? Czyżbym dotąd nie znała siebie? czyż naprawdę tkwi we mnie pociąg do rozpusty? Boże, oświeć mnie! Boże, wspomóż mię!
Osunęła się na kolana przed małym obrazkiem, wiszącym nad łóżkiem. Usta jej wszakże machinalnie szeptały znane słowa, myśli zaś uciekały od modlitwy.
— Marnuje się moja młodość i uroda... — szeptała z rozpaczą, — niczyją nie będzie rozkoszą...
Po odmówieniu pacierza, zgasiła świecę i położyła się. Chłodne prześcieradło i poduszka uspokoiły ją na chwilę, ale już po pięciu minutach rzucała się z gorejącą głową, przewracała poduszki, szukając ochłody. Marzenia słodkie a grzeszne, które tego wieczoru bez przerwy odpędzała od siebie, teraz w ciszy i samotności rozpalały znów jej wyobraźnię — marzenia fantastyczne, opanowujące choć raz w życiu każdego śmiertelnika, marzenia, którymby bronił przystępu na jawie, bo w biały dzień nazajutrz wydają się dziwacznym koszmarem.
Zachowanie Rżewskiego przestało teraz niepokoić panią Barbarę, nie obrażały jej skromności, pragnęła, aby ten upajający wieczór trwał do nieskończoności. Żałowała, że Rżewski nie był śmielszy, a ona bardziej uległa. Brakło jej tchu, w zapamiętaniu, w głuchej ciemności pokoju, obejmowała ramionami poduszkę i przytulała się do niej. Zdawało się jej chwilami, że słyszy w pokoju jakieś dziwne, skradające się kroki i cichy przy tajony oddech. Przysłuchiwała się, zakrywając usta ręką i przekonywała, że to bije tak jej serce.
— Co będzie, jeżeli on ośmieli się i zjawi tutaj? — zapytywała w podobnych chwilach. — Czyż może istnieć jakaś przeszkoda dla takiego zuchwałego, namiętnego człowieka? Co będzie, jeżeli tu wejdzie?... Ach, przeżyć jedną taką noc... jedną tylko noc pełną szczęścia... Czyż nie warto zapłacić za nią długą pokutą, wyrzeczeniem się wszystkiego na przeciąg całej reszty życia?
Błyskawice migały coraz częściej i silniej, grzmot warczał głucho, nieprzerwanie, jak zbliżający się głodny zwierz, ale deszcz ociągał się jeszcze, zbierał siły, zanim rzucił się na ziemię.
Nagle pani Barbara wyraźnie usłyszała w ogrodzie, o kilka kroków od swego okna cichy, delikatny śpiew:

„Czemuż te myśli lękliwe
Tak zapadły w twem sercu głęboko...“

Czujnem uchem poznała słowa i melodję, usiadła na łóżku i szepnęła cichutko, jakby komuś do ucha:
— Nie wie, które jest moje okno. Otworzę...

Lecz jakaś dziwna ociężałość obezwładniła jej członki. Nie mogła poruszyć się i zastygła, objąwszy rękoma kolana.

„Czy słowa miłości na ustach twych milkną,
Czy mi ich skąpisz? Nie kochasz więc?...“

brzmiał cichy, prawie niedosłyszalny, lecz dziwnie wyraźny śpiew.
Otworzę — szepnęła znów pani Barbara, usiłując rozszerzonemi oczyma przebić ciemności, wsłuchując się w gorączkowe bicie serca.

„Okrutna jesteś! Nie kochasz więc?...“

Głos oddalił się.
— Odejdzie — zaniepokoiła się i wyskoczyła z łóżka, bosemi nogami pobiegła do okna, odsunęła zasłonę i jak najciszej uchyliła okno. Straszny pęd wiatru wyrwał ramy okna z drżących rąk i huknął niemi o mur. Niebo w tej chwili rozbłysło płomieniem, na mgnienie oka zarysowały się na tem tle złocistem ciemne kontury wierzchołków drzew. Pani Barbara zamknęła oczy i prawie ogłuszona hukiem piorunu, który trzasnął wraz z błyskawicą, odskoczyła.
— Pani Barbaro... litości... dwa słowa tylko... — usłyszała wzruszony szept Rżewskiego.
Cała drżąca, wystraszona, ze spiekłemi wargami, stała bez ruchu na środku pokoju i nie odpowiedziała na wezwanie.
— Urocza... cudna... — błagał pod samem oknem cichy szept.
— Ach, wszystko jedno! — zdecydowała nagle pani Barbara, kurczowo ściskając głowę rękoma. — Taki widocznie już mój los!
Uczyniła dwa kroki ku oknu i nagle stanęła przejęta strachem i wstydem.
— Mamo! mamusiu! — usłyszała za ścianą niepokojący głos dziecka. — Mamo! ją się boję! gdzie jesteś?
Wpadła do dziecinnego pokoju,, zapomniawszy o otwartem oknie, o stojącym pod nim Rżewskim i o nocnych pokusach. W pokoiku Ali było ciemno, lampka zgasła, niańka spała twardym snem starców, a Ala zalewała się łzami, wołając matki.
Pani Barbara nachyliła się nad łóżeczkiem, otoczyła ramionami drobne ciałko, ciepłe, pachnące, i z miłością przytuliła mocno, z całej siły do siebie.
— Co ci dziecinko? co mój skarbie? — pytała, całując szyjkę, rączki, nóżki dziecka.
— Mamusiu, boję się... ciemno... tak straszno... Bozia gniewa się w niebie... — żaliła się dziewczynka. Uspokoiła się wszakże odrazu i przytuliła do matki.
— Nie bójże się, maleństwo moje. Jestem przy tobie zawsze... moja córeczko, mój kołeczku, moja gwiazdeczko! Chcesz, położymy się razem? Chcesz? No, widzisz, jaka jesteś grzeczna.. Mądra jest moja córeczka...
Mówiła długo, cicho, łagodnie. Dziecko przestało płakać, tylko od czasu do czasu wzdychało ciężko, nerwowo. Uspokoiło się wreszcie zupełnie i zasnęło, słuchając dobrych, kochanych słów.
Pani Barbara długo jeszcze szeptała do uszka śpiącej dziewczynki, obmyślając najsłodsze nazwy, a z oczu płynęły czyste radosne łzy — łzy człowieka, któremu powrócono zdrowie po ciężkiej chorobie.
Burza rozszalała się, dreszcz odświeżył spiekłą ziemię.
Straszna chwila minęła.

KONIEC




  1. Przypis własny Wikiźródeł brylantyna, środek do nabłyszczania włosów





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: anonimowy.