Strona:A. Kuprin - Straszna chwila.djvu/68

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    — Ile w banku? — zapytał Ałarin, ochrypłym nagle głosem. Wszyscy spojrzeli na niego.
    Krukowski patrzył mu długo w oazy i nie przestając tasować, rzekł:
    — Słuchaj, Ałarin, nie radzę ci grać.
    — Nie radzisz? A cóż cię to obchodzi? — oburzył się Ałarin, ale spuściwszy bezwiednie wzrok.
    — Wiem tyle tylko, że ile razy ktoś chce się odegrać cudzemi pieniędzmi, zawsze przegrywa.
    Mówił z przekonaniem, stanowczo, nie spuszczając wzroku z Ałarina. Wcale nie życzył sobie, żeby ten przestał grać, chciał tylko, żeby publicznie przyznał się, że pieniądze są jego własne.
    Nie mylił się, bo Ałarin zaczerwienił się mocno i odrzekł z udaną ironją:
    — Chyba nie przypuszczasz, że pieniądze nie są moje?
    — No, to chwała Bogu — odrzekł zimno Krukowski, pewny już, że Ałarin wziął rządowe pieniądze. — Widzę, że chcesz się odegrać, muszę ci tylko przypomnieć, że nie za to bił ojciec syna, że grał, ale że się odgrywał. A zresztą rób, co chcesz... W banku jest około czterech tysięcy.
    — Czerwona — sto, czarna — dwieście — pomyślał Ałarin i zdjął z talji kilka kart. Ukazała się czerwona.
    I wśród martwej ciszy rozległ się głuchy, lecz przeciągliwy głos:
    — Va banque! — i wyciągnął z talji kartę, nie chcąc spojrzeć na nią.